- Opowiadanie: Kamil Szpyt - Panaceum (MASAKRA 2010)

Panaceum (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Panaceum (MASAKRA 2010)

– Ratujmy ludzkie życie! – Gabriel gwałtownie skręcił i karetka staranowała jadącego sąsiednim pasem „malucha". Rozległ się dźwięk dartego metalu i tłuczonego szkła, oderwane lusterko potoczyło się po jezdni.

Janek poczuł, jak zjedzony niedawno hamburger podchodzi mu do gardła.

– Gabryś, proszę cię, zwolnij…

– Nie mogę, musimy ratować ludzkie życie – w ekstazie uderzył kilka razy głową o kierownicę. Klakson odezwał się urywanym, żałosnym skrzekiem – Och, och, ratujmy ludzkie życie, yeah!

Jasio zastanawiał się chwilę, czy nie kazać mu się zatrzymać, ale wiedział, że i tak nie posłucha. Miał tylko nadzieję, iż kierowca fiata nie doznał większych obrażeń.

Z tyłu dobiegło głośne westchnienie. Później jeszcze jedno. Sanitariusz spojrzał przez ramię. W odbijającej światła z ulicy, niewielkiej szybce widział skuloną na łóżku postać Romka. Biedak, w tym miesiącu rzucił go już trzeci facet. Jak mu tam? Carlos, Juan, Enrique… W każdym razie kolejny Latynos. No, po prostu biedak.

Niespodziewanie z rozmyślań wyrwał go głos Gabrysia.

– Bracie, mógłbyś mi podać „dżemowego przekładańca"? Cosik zgłodniałem.

Zagadnięty, wyszperawszy ze schowka małe zawiniątko, zerwał z niego sreberko i wręczył przyjacielowi.

– Dzięki – prowadząc jedną ręką, drugą zrzucił wierzch kanapki, który przykleił się do deski rozdzielczej. Następnie za jednym zamachem odgryzł połowę kromki.

Janek otworzył szeroko oczy, widząc pokrywającą chleb, niebieską maź.

– Gabryś… Z czego jest ten dżem?

– Z grzybków – wybełkotał z policzkami wypchanymi niczym u chomika.

Zabrzmiało to jak „skrzypków".

– Grzybków? Z halucynków? – zapytał z niedowierzaniem.

– Aha.

– Wpierdalasz kanapki z halucynogennym dżemem? – zaczęło mu się kręcić w głowie.

Tamten przytaknął.

– Chcesz pół? – wskazał na deskę rozdzielczą.

Janek poczuł nagłą falę mdłości i czym prędzej odwrócił wzrok w drugą stronę. Boże, jak on nienawidził tych nocnych dyżurów!

Na szczęście dojeżdżali już na miejsce. Zatrzymali się przed nowoczesnymi blokami na obrzeżach miasta. Dyspozytorka powiedziała, że na pogotowie zadzwoniła wracająca z imprezy studentka, która zobaczyła przez uchylone drzwi sąsiedniego mieszkania leżącego na podłodze mężczyznę – emerytowanego wykładowcę akademickiego, o nazwisku, bodajże, Ciźbiak. Gość był przytomny, ale buraczano-czerwony i nie potrafił wstać o własnych siłach.

Pewnie kolejny podstarzały pijanica, przeszło Jankowi przez myśl

– Dobra, idziemy – otworzył drzwi.

W oknach bloku dostrzegł zaciekawionych mieszkańców, których przyjazd karetki powyciągał z łóżek. Na szczęście mieszkanie było na pierwszym piętrze, więc nie musieli się nachodzić. W progu natknęli się na zgrabną, dwudziestokilkuletnią szatynkę. Widząc ich, rzuciła spalonego do połowy papierosa na ziemię i zapetowała. Pomimo otaczającej ją tytoniowej mgiełki wydawała się całkiem atrakcyjna.

– Pani się nie obawia, kawaleria przybyła – Janek posłał jej swój najlepszy uśmiech.

Nie odwzajemniła go, tylko nerwowo przełknęła ślinę.

– Panowie z pogotowia?

Może i ładna, ale wyjątkowo głupia, zauważył, bezwiednie pocierając widniejący na kombinezonie napis „Ratownictwo Medyczne".

– Nie, z gazowni. Gdzie poszkodowany?

Studentka poprowadziła ich do większego z dwóch pokoi. Na podłodze leżał otyły, siedemdziesięcioletni mężczyzna. Twarz miał czerwoną i spuchniętą, wystająca spod rozpiętej koszuli klatka piersiowa unosiła się w wyraźnym trudem.

Ratownicy przyklękli przy nim.

– Skąd się tu wziął? – zapytał Jasio, sprawdzając staruszkowi puls – Podobno znaleziono go w przedpokoju.

Dziewczyna rozpromieniła się.

– Przeniosłam go – powiedziała z wyraźnym odcieniem dumy w głosie.

– Słucham?

– Właściwie to przeciągnęłam. Za nogi.

Janek wpatrywał się w nią z osłupieniem.

– A mogę wiedzieć, po co?

– No, wie pan… Po klatce schodowej to w każdej chwili mógł ktoś iść i zobaczyć profesora jak… jak… tak leżał! Znam go od pół roku, to człowiek wyjątkowo staroświecki i na pewno czułby się tym skrępowany.

– A nie pomyślała pani, żeby zamknąć drzwi?

Szatynka stropiła się.

– W sumie…

Jasio spojrzał na Romka.

– Chryste…. – pokręcił głową, a później przeniósł wzrok na pacjenta – Słyszy mnie pan? Czy może mi pan powiedzieć, co się stało?

Mężczyzna zamrugał. Otworzył usta, starał się coś powiedzieć, jednak z jego gardła wydobył się tylko jęk.

– Reakcja alergiczna – rzucił Romcio.

Janek przytaknął. Sięgnąwszy do torby, wyciągnął wenflon, pojemniczek z jakimś płynem i strzykawkę. Widząc to ostatnie, profesor Ciźbiak szarpnął się do góry i zamachał szaleńczo rękami. Bezwładna, rybia dłoń plasnęła Jasia w policzek.

– Cholera, przytrzymaj go. Podam mu dexaven.

Sprawnie umieścił wenflon na miejscu i wykonał zastrzyk. Dziewczyna przyglądała się podejrzliwie poczynaniom sanitariuszy.

– Czy mogę wiedzieć, co mu pan podał? – zapytała.

Janek poczuł, że resztka sympatii właśnie go opuszcza.

– Mieszankę kwasu solnego i środka do czyszczenia kibli. Nie słyszała pani, że wszyscy pracownicy pogotowia to wytrawni łowcy skór?

Przegryzła wargę.

– Nie o to mi chodziło.

– Naprawdę?

Nie odpowiedziała.

– Dobra – mruknął, nie chcąc ciągnąć tematu – Romciu, bądź tak miły i skiknij na dół po nosze.

Uwinęli się ze wszystkim w niecałe trzy minuty. Pomimo protestów staruszka, udało się go przypiąć pasami.

– Ok, a teraz do góry. Zjedziemy windą.

Na dole czekała już na nich upierdliwa studentka. Nie odstępowała ich nawet na krok przy wkładaniu noszy do karetki. Gdy Janek wchodził do środka, chwyciła go za rękaw.

– Czy ja też mogę pojechać? Czuję się za niego odpowiedzialna…

Wyrwał się.

– Jak lubisz być za kogoś odpowiedzialna, to se kup psa – warknął, zatrzaskując ze złością drzwi.

Idiotka.

Ruszyli z piskiem. Kilka sekund później Gabryś włączył syrenę i koguta.

Jasio dotknął ramienia mężczyzny.

– Nie pękaj dziadziuś, wszystko będzie oł-kej! – rzucił, szczerząc zęby.

Tamten wybałuszył oczy. Sanitariuszowi w pierwszej chwili wydawało się, że pacjent próbuje się do niego uśmiechnąć, zaraz jednak zobaczył czerwoną pręgą biegnącą wzdłuż policzka. Później jeszcze jedną, mniejszą.

– Co jest…

Skóra mężczyzny nabrzmiał i pękła, rozlewając strumień czerwieni. Emeryt, wyswobodziwszy jakimś cudem lewą rękę, wczepił palce w kombinezon Romka. Ten z trudem je oderwał. W czasie szarpaniny spory płat skóry odpadł od wierzchu dłoni, odsłaniając tętniące mięso

– O żesz! – Janek rzucił się do podręcznej torby – Gabryś! Gabryś, kurwa! Zgłoś dyspozytorce, że mamy gościa w szoku anafilaktyczny i jego stan gwałtownie się pogarsza.

Z przodu odezwała się potwierdzające chrząknięcie.

Jasio dorwał się do wenflonu i wstrzyknął solidną porcję calcium. Oczy mężczyzny zdążyły już w tym czasie uciec w tył czaszki. Głowa nabrzmiała do rozmiarów sporej dyni, z całego ciała skóra opadała girlandami. Z ust ciekła krwawa piana. Sanitariusze, nie bez problemów, zabezpieczyli język przed zapadnięciem się, umieścili rękę pod pasami i podciągnęli poluzowane zapięcia. Janek kątem oka spojrzał na ekran: tętno skakało jak oszalałe.

– Dobra, teraz…

Nie dokończył. Poleciał do tyłu, waląc plecami o bok karetki, a sekundę później zdezorientowany Romek wylądował prosto na nim. Jasio poczuł piekący ból w okolicach żeber. Wózek z chorym zachybotał się niebezpiecznie, ale wytrzymał. Jedne drzwiczki karetki otworzyły się i zaczęły szaleńczo stukać.

– Gabryś, do cholery!

– Przepraszam, mysz mi wyskoczyła.

– Zatrzymaj się, musimy zamknąć drzwi.

– Nie mogę, przecież ratujemy ludzkie życie.

Janek przeklął i spojrzał na Romcia.

– Postaram się je przymknąć, a ty zapodaj mu adrenalinę.

Tamten kiwnął głową. Wyraźnie pobladł.

Jasio ostrożnie zaczął przesuwać się w kierunku wyjścia. Przy samym końcu o mało nie wypadł, gdy karetka podskoczyła na wyboju. Poczekał, aż „kłapiące" drzwiczki będą trochę bliżej i z trudem złapał klamkę. Szarpnęło. Przechylił się niebezpiecznie do przodu, jednak wsparty na jednej ręce, drugą, ostatkiem sił, zatrzasnął drzwi.

Przycisnął czoło do szyby.

– No… – wydyszał – Widziałeś?

Poczuł uderzenie w plecy i poleciał do przodu. Z rozciętej wargi pociekła krew.

– Ej, co ty…– odwrócił się wściekły i zamarł.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył były oczy: o żółtych, nieludzkich tęczówkach. Dalej pysk. Chociaż jeszcze do końca niewykształcony, bez wątpienia wilczy, wypełniony ostrymi zębami Spiczaste uszy zastrzygły czujnie. To, co niedawno było emerytowanym wykładowcą, niezgrabnie zsunęło się z łóżka. Tylne łapy złamały się i wydłużyły, przednie już do połowy porosły futrem.

Janek poczuł wilgoć na nogawkach. Bezwiednie spojrzał w dół. Przed nim spoczywało bezgłowe ciało Romka, krew z rozszarpanej szyi tryskała na jego spodnie.

Uniósł wzrok.

Przemiana zakończyła się. Potwór wstrząsnął się jeszcze kilka razy, osuszając mokre od posoki futro. Spojrzał na mężczyznę i zawarczał, ukazując pożółkłe zęby.

Jasio kątem oka zobaczył przyciśniętą do szyby twarz Gabriela.

– O kurwa, takiej jazdy jeszcze nie miałem! – zapiał z zachwytu.

Ja też, zdążył pomyśleć Janek, zanim bestia skoczyła.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Sądzę, że całkiem dobry tekst na konkurs groteski.

Kurczę, strasznie mi ten wilkołak nie przypasował. Miałem nadzieję, że akcja pójdzie bardziej w stronę narkotycznego odjazdu, majaków i coraz dziwniejszych zdarzeń związanych z halucynami i wizjami kierowcy sanitarki. Zamiast tego pojawia się krwiożercza bestia bardziej pasująca do opowiadań typu "rzeźnia", w których krew leje się strumieniami.
Mimo to czytało się fajnie, płynnie, a to już cos znaczy,
pozdrawiam

Stężenie medycznych głupot mnie zabiło <bije głową w stół z rozpaczy patrząc na opis "szoku anafilaktycznego"> Autorze, proszę, nie używaj pojęć, o których wydajesz się nie mieć zielonego pojęcia.
Jakby Autorowi zechciało sie trochę przysiąść nad researchem oraz poprawić estetykę tekstu - rozumiem zjedzony ogonek, ale brak tak podstawaowego znaku interpunkcyjnego jak kropka to już przesada! - byłoby to całkiem przyzwoite czytadło ze średniej półki.
A tak - nie jest dobrze.

Głowa nabrzmiała do rozmiarów sporej dyni, z całego ciała skóra opadała girlandami. Z ust ciekła krwawa piana. Sanitariusze, nie bez problemów, zabezpieczyli język przed odgryzieniem. - dobrze, że uratowali mu język. Respect.

OK, do konkursu.

Drogi (F)feroluce! Za każdym razem cieszę się z konstruktywnej i opartej na celnych spostrzeżeniach krytyki moich opowiadań. Tym bardziej ubolewam, że Twoja taka nie jest. Rzeczywiście, przedstawione zachowanie sanitariuszy dalekie jest od „norm". Nie jest to jednak spowodowane moją niewiedzą (ponieważ taką łatwo „uzupełnić" kilkoma minutami buszowania w bibliotece, bądź w Internecie), lecz chęcią sprawienia, by przedstawiona sytuacja była jeszcze bardziej groteskowa, a bohaterowie przedstawieni jako osoby wyjątkowo nierozgarnięte i niedbałe. Mogłem sobie pozwolić na wspomnianą drobną „swobodę twórczą" i „nagięcie" do ram konwencji, gdyż - przynajmniej w założeniu - tekst nie ma charakteru podręcznikowego i nie jest zatytułowany „Zostań sanitariuszem w pięć minut". Nigdy nawet nie sądziłem, iż komuś przyjdzie do głowy używanie go jako swoistego „skryptu"!
Na koniec jeszcze jedna kwestia: <bije głową w stół z rozpaczy patrząc na opis "szoku anafilaktycznego">. O ile mnie pamięć nie myli, nie zamieściłem w powyższym opowiadaniu opisu wstrząsu anafilaktycznego, lecz opis przemiany w wilkołaka, których niektóre objawy są podobne:): duszności, drgawki, silne puchnięcie itp. Stąd mój sympatyczny, acz niezbyt inteligentny bohater, mógł się pomylić. Być może uznał nawet, że ma do czynienia ze skrajnym przypadkiem reakcji alergicznej na paracetamol, która zdarza się niezwykle rzadko (bodajże 1-2 osobom na milion) i powoduje toksyczną martwicę oraz rozpad naskórka? Oczywiście, abstrahując, czy wspomniana reakcja rzeczywiście by tak wyglądała „w praktyce".
Ale to on. Natomiast czytelnik taki jak Ty, ma podane wręcz „łopatologiczne", że tak naprawdę nie chodziło tu o wstrząs anafilaktyczny, lecz o przemianę w wilkołaka. Więc teraz z kolei ja „biję głową w stół":). Cóż, wydawało mi się, że opowiedziana przeze mnie historia jest na tyle prosta, że nie można jej nie zrozumieć:). Jednak Tobie udało się mnie zaskoczyć:)!
Za co serdecznie dziękuję i niemniej serdecznie pozdrawiam!

Humorystyczna groteska to jest jak najbardziej. Cała fabuła to jeden wielki cyrk, co biorąc pod uwagę przyjętą przez ciebie konwencję nie jest zarzutem.
Nie rozumiem zupełnie, po co ten dopisek "Masakra", bo do założeń konkursu ten tekst nijak nie pasuje.
Jak słusznie zauważył Lassar, na konkurs groteski to by się opowiadanie nadawało.

Czytało się to dobrze, chociaż głupawa groteska, to zdecydowanie nie moje klimaty, więc średnio mi się podobało.

Pozdrawiam.

Dziękuje za komentarze.

Natomiast, co do kwestii, iż opowiadanie nie pasuje do założeń konkursu, bym się nie zgodził. W końcu mamy jedne bezgłowe zwłoki i dwa kolejne egzemplarze "w przygotowaniu" - więc jak najbardziej "Masakra":D

Poza tym organizatorzy prosili o zabawę konwencją. Z tego też powodu postanowiłem stworzyć coś na kształt naszej rodzimej, mocno przejaskrawionej "urban legend". Amerykanie mają ich pod dostatkiem (morderców, igieł w cukierkach itp.), u nas właściwie tylko stara, czarna wołga jeździ ulicami:P Teraz będzie jeszcze jeździć karetka z wilkołakiem!:)

Pozdrawiam.

MNie sie nawet podobało. Tylko szkoda, że rzeźni na pozostałych dwóch nie opisałeś :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka