Mój ojciec, Swen Brown, imał się bardzo różnych zajęć w swoim życiu. Był służącym, ogrodnikiem, gońcem, marynarzem, pucybutem. Tak przynajmniej kazał mi wierzyć, bo nade wszystko – był urodzonym łgarzem.
Samo nazwisko Lady Aciremy Htron wydawało mi się wymyślone. Ale usłyszałem je po latach od dwóch zupełnie niezwiązanych z ojcem osób. Od kaznodziei, z którym połączył mnie drink na parę minut i od śpiewaczki, z którą połączyło mnie łóżko na parę upojnych nocy.
Kaznodzieja przed Aciremą przestrzegał. Śpiewaczka, wręcz przeciwnie.
– Musisz ją poznać, spodobałaby ci się.
– Nie mój przedział wiekowy.
– Za młoda?
– Za stara!
– Jestem stara?
– Skąd taki pomysł, jesteś chodzącą młodością! – Broniłem się, choć wiedziałem, że już zostałem osądzony i skazany.
– Dupek!
I na tym się nasze słodkie tête-à-tête skończyło.
*
Lady Htron wynajęła ojca by zajął się różami.
– Wiesz, chłopcze, poszedłem wtedy szukać kłopotów i znalazłem ją.
– Jak wyglądała?
– Hah, czyż nie opowiadałem ci już wielokrotnie?
*
Było Halloween, więc myślałem, że to przebranie.
Całkiem udane przebranie.
Wyglądała jak żywcem wyjęta ze starych, czarno białych filmów. Włosy czarne jak humor skazańca, wysoko upięte pod szerokim kapeluszem nad szyją koloru lodowca. Oczy niczym dwie wyspy otchłani wśród wiecznej zmarzliny. Usta, niczym ślad krwi na śniegu.
A mimo to, gdy wpadł mi okruch do oka i skaleczyłem palec kolcem róży, przypłynęła do mnie ciepła i pomocna. Miałem ją za królową lodu, a ona… ona pokazała mi jak lód potrafi parzyć. Otoczyła miejsce zranienia wargami, gorącymi, choć spodziewałem się mrozu. Rozsmarowała kroplę krwi na języku. Rozgrzała, zlizując chciwie krople krwi, by po chwili zmrozić oddechem.
Podziękowałem i zmieszany uciekłem.
*
Niezliczoną liczbę razy żałowałem potem, że wtedy uciekłem. Nawet gdy w końcu u niej zamieszkałem. Już nie byłem tylko chłopcem od róż. Zajmowałem się wszystkim. Odkryłem jej dziwne zwyczaje, ale niczego przede mną nie kryła.
No… prawie niczego. Poza krzakami róż i niezliczonymi pokojami pełnymi gablot z czerwonymi motylami, stara posiadłość miała jeszcze strych i piwnicę.
Sekret piwnicy wkrótce mi wyjawiła, ale strych… zabroniła mi tam wchodzić.
Nie, nie zgaduj. Oczywiście, że tam wszedłem. Opowiem ci chłopcze, co było na strychu, ale po kolei.
Pytasz jak mieszkała?
Był w tym luksus i ekstrawagancja.
Miała wielkie łoże, pełne różowych poduszek, ale w nim nie spała.
Męką było patrzeć na jej spotkania ze wciąż nowymi mężczyznami.
Zawsze o północy.
Przynosiłem im wino. Podawałem gościom przysmaki, które sam nauczyłem się przyrządzać. Niewidzialny jak powietrze.
Potem ja znikałem za drzwiami, a oni padali na te poduchy.
Czy podglądałem?
Oczywiście, że tak!
I wiem, że ona o tym wiedziała.
I bawiła ją męka mojej niewypowiedzianej zazdrości.
*
Nad ranem, tuż przed tym gdy kładła się w piwnicy, w skrzyni pełnej ziemi, by przespać się do kolejnego wieczora, zawsze malowała motyle.
Nie potrzebowała do tych obrazów dużo krwi. Ot, parę ugryzień tu, parę ugryzień tam. Nikogo nie zabijała.
Przynajmniej nie wtedy, gdy ja tam byłem.
Mordercą byłem ja.
Nie, nie ludzi, głuptasie. Czy twój ojciec wygląda na takiego, kto mógłby zabić człowieka?
Zabijałem motyle, które ożywały niedługo po tym, jak zamykałem wieko jej skrzyni i piwnicę na siedem kłódek.
Przebijałem je szpilką i umieszczałem w gablotach. Były rubinowoczerwone, ale na palcach nie zostawała mi nigdy ich krew. Trzepotały się krótką chwilę, za szkłem gabloty, jakby się nie chciały pożegnać z tym krótkim życiem.
A potem rozprostowały pięknie skrzydła i stawały się kolejnymi okazami kolekcji.
Zastanawiałem się, co by było, gdybym pewnego wieczora nie otworzył kłódek. Gdybym nie zszedł na dół. Nie podniósł wieka skrzyni.
Miłość robi dziwne rzeczy z ludźmi.
Zazdrość czy miłość, co za różnica?
Co ty tam wiesz młody. Nie kochałeś prawdziwie, skoro takie rzeczy gadasz.
Nienawidziłem jej za to.
Pragnąłem jej śmierci.
Czułem się jak motyl, którego nadziała na szpilkę.
*
Po wyjściu kolejnego kochanka przyparłem ją do muru, i chyba chciałem udusić. Pozwoliła mi zacisnąć palce naprawdę mocno, tkanka poddała się łatwo, coś chrupnęło. Z niesłychaną łatwością wyswobodziła się i porwała mnie na łoże.
– Nareszcie – wysyczała mi do ucha.
Byłem przerażony. I tym, że chciałem jej zrobić krzywdę i tym, z jaką łatwością rzuciła mną jak piórkiem.
– Kochaj mnie!
Ale… nie mogłem. Strach był potężniejszy niż pożądanie.
Przez chwilę patrzyła gniewnie, a potem wykrzyczała coś, czego nie zrozumiałem:
– Och, mój biedny Otello!
Po czym spadła na mnie jak burza śnieżna. Zarazem zimna jak i gwałtowna. By chwilę potem owionąć mnie letnim, zachodnim wiatrem pocałunków tak gorących, że nie spodziewałbym się ich po istocie śpiącej w skrzyni pełnej gleby.
I kochałem ją. Ten jeden jedyny raz, ja, a nie świeżopoznany bawidamek.
Kochałem… Niewprawnie przecież, ile ja mogłem wtedy mieć lat? Co ja wiedziałem o kobietach?
Prowadziła mą rękę, instruowała jak szczeniaka, zresztą, czyż nie szczeniakiem właśnie byłem? Tu ugryźć, tam zaaportować sutek, nie za mocno, a teraz mocniej, o tak, tak, tak! Poliż tu piesku. Czujesz to? Czujesz jak cała drżę? Czujesz jak płonę? To zapal mnie mocniej, niech wybuchnę jak wulkan, niech zapłonę jak piekło!
Ugryzła mnie w szyję. Głęboko. O wiele głębiej niż któregokolwiek z nich. Tak przynajmniej sądziłem.
A i motyl, którego namalowała był odrobinę większy od pozostałych.
*
Tego ranka czułem się szczególnie. Może i codziennie miała innego, ale od teraz będzie już tylko ze mną. Przecież usłyszałem to w jej głosie, że ona też na to czekała, czyż nie?
A skoro tak, to muszę poznać wszystkie jej sekrety. Jakiekolwiek by one były. Gdy zamknąłem za nią wieko odważyłem się wreszcie zajrzeć na strych.
*
– A kolekcja białych motyli? – Przełknąłem nerwowo ślinę.
Zmarszczyła brwi, ale nie wyglądała na bardzo rozgniewaną tym, że złamałem jej zakaz.
– Co ci się tam roi? – spytała.
– Skoro czerwone motyle tworzysz wysysając krew, to białe…
Oblizałem się. Nie śmiałem dokończyć, ale poczułem silny wzwód.
Przyglądała się mojemu żołnierzowi z rozbawieniem.
– Dokończ – rozkazała.
Więc dokończyłem urwaną myśl.
– Każdy z was tak myśli – powiedziała znudzonym tonem. Czubkiem paznokcia dotknęła żołnierza, który wyprężył się jak do raportu. – Już nie będziesz mi potrzebny.
Nakazała mi się ubrać i opuścić jej dom. Nie pomogły zaklinania, przysięgi, błagania.
– To dlatego, że zajrzałem na strych? – spytałem z niedowierzaniem.
Pokręciła głową.
– To tylko przyspieszyło sprawę. Będę musiała wyjechać.
I znów skamlałem jak kundel, prosząc ją, bym mógł jej towarzyszyć.
W końcu zacząłem ją przeklinać, złorzeczyć. Znosiła to z chłodnym uśmiechem.
– Już? – spytała gdy nie miałem już sił na smutek i gniew.
Przełknąłem łzy i spytałem:
– Powiesz mi chociaż, skąd te białe motyle?
– Gdy człowiek umiera, jego motyl blednie. Twój też kiedyś zbieleje, ale ja o tobie będę pamiętać, mój Otello.