- Opowiadanie: Orkir - Orkir. Tom 1. Łowca Nagród. - Rozdział 1

Orkir. Tom 1. Łowca Nagród. - Rozdział 1

W którym Koronny Łowczy, Orkir z Vejile popełnia błąd. Wcześniej jednak czeka, ściga a potem przekonuje nieprzekonanych, ciężko, na swoją miskę kaszy, pracując. Potem zaś zasięga języka i podejmuje decyzje. Jak się okaże, mające dalekosiężne skutki.

Oceny

Orkir. Tom 1. Łowca Nagród. - Rozdział 1

Gadali ludzie, że Horsta Rudemeiera, wiklemburskiego szpiega przybywającego z Lubic, musiał opętać diabeł. Sam szatan, z którym ten był w konszachtach. Względnie czarna magia, demony albo insze siły nieczyste. Pomogły mu przy tym inkantacje, grymuary, pentagramy i amulety, a może i przedwieczni. Czy też i sami Bohowie, drapał to pies.

Gadali ludzie, że to niepodobna, by samojeden rozbił sześciu ludzi. Wyzwoliwszy się tajemnie z powrozów i pętów, gołymi rękami załatwił wszystkich swoich oprawców. Wypatroszył ich, czyli. Niepodobna, mówili, stawić się trzem, no jak pijany to może i czterem, ale że sześciu? Ani chybi musiał był użyć czarów, tfu! Uroków albo i samego diaboła. Omamił ich czemś tajemnym, dosypał do wody jakiego blekotu, czy coś.

Jak dosypał, jak spętany na koniu, prowadzony był do hobryjskiego portu, mówili inni? Tak, tego właśnie, w Hobro. Tam, gdzie wiedzie trakt ze Skagen do Arhusen w północnym Jutland. Celem zaś nadania w najbliższym terminie, ekspresowym kursem królewskim do samego Roskil. Według zaleceń samego króla. No jak to może być, dziwiła się gawiedź?

Kto go spętał i na czyje zlecenie, rzecz przeto nie tajna. Każden wie, że pan nasz miłościwy, szczerego serca jest i łagodnego usposobienia. Na wiele może oko przymknąć, wiele darować w swoim miłosierdziu. Władca nasz wielce cierpliwym jest i dobrym, ale i królewska krynica dobroci nie jest nieskończoną.

Przychodzi moment, gdy ojcowskie upominania już nie pomagają. Czas załatwiania spraw. Czas egzekucji i wyciągania konsekwencji. Czas udzielania odpowiedzi na zadane wcześniej pytania. Ma się rozumieć, za pomocą rozgrzanego żelaza. Nim się jednak owe zadzieje, niezbędny jest delikwent. Tego zaś należy obić, albo ubić, albo wreszcie przytargać przed królewski majestat, co tam jaśnie pan akuratnie rozkaże. Żeby zaś i sam proces nie był zbyt uciążliwy dla winowajcy, władca nasz ma do tego ludzi specjalnego zarachowania.

Mówią na nich łowczy, mówią i koronni, mówią także i królewscy. Siła ich po traktach się włóczy, jak kraj z lewa do prawa. W każdej mieścinie mają swoje gildie cechowe, w której są zrzeszeni. Jeślibyś zaś po fechtunku nie poznał, że nie z byle łachem masz sprawę, owi mają na swoim wyposażeniu i oręż odpowiedni i insygnia. Jakież to, pytacie? Z bronią to różnie, jak tam komu odpowiada, prawda. Zaś jeśli o insygnia pytacie, ha! Tu sprawa prosta.

Każden królewski nosi na szyi złoty Jager na łancuchu. Talizman ni to, ni medal, coś jak moneta. Kształtu okrągłego, wysadzany kamieniami. Na awersie lew błękitny w koronie, herb królewski. Na rewersie zaś inskrypcje i numer.

Gdy taki zobaczysz na szyi onego, pewność miej, że to nie jasełka, a sprawa będzie na ostro, albo na poważnie przynajmniej. Skąd, pytacie, to wiara? To proste. Królewskie prawo srogo karze każdego, co by ów Jager miał, a bezprawnie. Jeśli masz rodzinę, dajmy na to, pierwej będą usiekać łapska i kulasy twoim dzieciom, potem zaś kobicie, wszystko na waszych oczach. Wam na końcu, ażeby widoki was nie ominęły żadne i atrakcje.

Kto zaś bez rodziny, tego żywcem kazał pan nasz murować. Powiadam wam. Nie znam zdrowego na umyśle, bodaj i największego zbója, co by chciał we własnym gównie, dokonać parszywego żywota swego. Za kawałek ładnego świecidełka.

Oj, tak. Poważni są to ludzie, zaiste, a dowodzi nimi sam Laupustus Kinnis. Temu zaś wszyscy, jako żywo, meldują się po równo. Wszyscy, jeno nie królewski faworyt.

Każden wie, że nie ma mocnego na królewskiego, od specjalnych poruczeń. Królewskiego, którego po tem poznasz, że niepodobny zaś do nikogo, jak Odenia długa i szeroka. Tu patrz! Masz nas wszystkich za blondynów, o poczciwym, jasnym i różowym obliczu. Takim, że nic tylko uściskać i w tawernie po garncu postawić. Na koszt zapraszającego, ma się rozumieć.

Ten zaś, królewski poseł, człek od specjalnych zadań i zleceń, ten, choć biały przecie, jak sama ziemia czarny bywa. Nie poznasz, z której strony świata się wywodzi. Niby nasz, a jednak jakby kapinę obcy. Nie śniady, ale na słońcu twarz mu ciemnieje nieco szybciej. Nie młody i nie stary. Barczysty, ale niezbyt wysoki. Długowłosy, oblicze zaś ma nieprzyjazne i ogorzałe. Po brwiach poznasz, że to człek surowego usposobienia. Nie pokazuję jednak niezadowolenia bez powodu. Niby i nie duży, zaś gibki, można rzec, jak kot.

Mówili jedni, że ani chybi, musi z Siedmiogrodu pochodzić, hen daleko! Za Wielką Lechią, ze sto mil będzie, wielmoży! Bajanie tam, wołali inni. Pono legenda mówi, że go sam król z ziemi gautarów był uprowadził, gdyż ten, dzielnym będąc, opór dawał ostatnim królewskim, podczas rzezi Visenby, w 1361 roku. Król zaś, widząc, z jaką dzielnością ten, przeciw jego wojom walczy, darował mu życie, biorąc w jasyr jednak. Pomny przecie swoich ambicji przeczuwał chyba, że będzie potrzebował walecznych i dzielnych ludzi.

Ha! Takich i u nas nie brakuje, było i z czego wybierać. Wielmożny pan nasz jednak umyślił, że ten właśnie gocki młodzieniec przyda mu się najakuratniej. Znakiem, jakieś inne musiał mieć atrybuta.

Mówili inni, że wraz ze nim, jeszcze jednego był król zabrał z ziemi gotów. Czekajcież, jak to jemu było? Jakże go zwali? Zaraz wielmożny, nie pomnę. Jakoś tak prześmiewczo. Kudolf Lisia Kita? Nie, nie. Nijak nie. Rudolf może, zda mi się. Rudolf Koński Włos, chociaż… nie. Co też ja plotę? O! Mam. Runolf Myszogon. Tak, tak będzie panie! Rudolf Myszogon. Przez złośliwców nazywany Szczurzygonem. A to z tego prostego powodu, iż ów nosił warkocz. Gruby na dwa palce, długi na ramię i siwy, niczym mysi ogon właśnie.

Tak, Runolf będzie, jego druh. Dzielny ponoć tak sam, podobnej natury człek, tak mówili ludziska. Jak to z nim było, tego dokładnie nie wiadomo. Bodaj ukradkiem zakradł się był na królewski holk, co go zostawili bez opieki. W morzu zaś kucharz okrętowy go odkrył i przed oblicze króla zaprowadził. Ten, będąc rad po dobrym oblężeniu i łagodnego serca, darował mu już życie. Takoż oto i macie dwóch kompanionów, którym przyszło dzielić niedolę, a potem zaś dolę życia na królewskim dworze, jako przyboczni samego króla. Tak, tak. Tak było, nie umyślam… Co mówicie panie, że królewski? A tak, tak.

Po tym go poznasz jeszcze, że z każdym się dogada po swojemu. Najgorsze jednak, mówią, kiedy w jego oczach, czarnych i nieprzyjemnych niby noce po przesileniu, zobaczysz źrenice na czerwień rozżarzone. Znak to, że jeśliś nie mistrzem fechtunku, lepiej co koń wyskoczy, poświęcając może i dumę i honor, to jednak bezpiecznie unosząc łeb na karku, oddalić się bez zbędnego mitrężenia.

To jeszcze nic, powiadali inni. Ponoć najgorzej, gdy ów żar jego ócz w ognistą pożogę się zmienia. Znak to niechybnie, że nie doczekasz pan jutra.

Któż to zacz, pytali? Ano, mościewy, zwą go Orkir. Orkir z Vejile, choć ma i inne imiona czy nazwy. Mówią na niego Czarny. Mówią Uvald Ingen. Mówią i Łowca. Czasem zaś i najprościej jak się da, królewski, poseł lubo emisariusz. Każden wie, o kogo idzie. Ci co bardziej złośliwsi mówili na niego często i odeński pan. Tak, żeby podkreślić jego prawdziwą odeńskość, skoro pochodził zza granicy. Z czasem zaś i on sam zwykł tak mawiać o sobie.

Mówią i w końcu, że zakochany po uszy był w królewskiej córze, ale jak to tam z tym było, to już ciężko dokładnie powiedzieć.

Warto wiedzieć zaś, że pan Orkir przeto cieszył się zaufaniem samego króla, bo gdy brał się za robotę, nie było zażaleń i skarg. Ni razu się nie złożyło, żeby mu pojmany czmychnął, lubo żeby pierwej martwy, na koniec okazał się zmartwychwstały.

Czasem było trzeba wysłać na rajd oddział zbrojnych, a czasem i ze dwa. Ot tak, dla demonstracji, co by się książęta i baronii upewnili, przy kim władza ciągle.

Na bardziej delikatne zamówienia, król nasz wysyłał zwykle pana z Vejile. Dawniej, na większy temat Orkir zabierał ze sobą Myszogona. Co mówicie, panie? Noż tak, tego samego, mówiłem już zaś. Runolf Myszogon, przez złośliwców nazywany Szczurzygonem. Kompanion jego z ziemi gockiej.

Teraz zaś, królewski łowca, samojeden zajmował się robotą. Znaczy się, wielmoży, idzie mnie o to, że najmował i drabów, ale na fach jeździł już bez przyjaciela. Z kiego powodu, pytacie? Nie wiadoma. W każdym razie szła za nim renoma, jak kraj długi i szeroki, toteż i ludzie czasem go wynajmowali. Tani nie był, to prawda. Skuteczny zaś jak sam czart. Wydobył by spod ziemi kogokolwiek, gdyby król tak nakazał. Jeśli zaś, do tego, królewska córa, mrugnęła by okiem, dodałby także wszystkich potomków onego, do trzech pokoleń wstecz.

Tak czy inaczej, mościewy, łowczy nie był człowiekiem starym. Urodził się był w 1346 roku, proszę ja was. Dokładnie, panowie i panie! W tym to sławnym roku, w którym wybuchła zaraza czarnej śmierci. I w tymże, w którym królem marchijskim został Karol IV Luksemburski. Czy przypadek, powiadacie? Nie sądzę. Wiedzieć wam trzeba takoż, że ledwo rok wcześniej działy się wydarzenia ciekawe i brzemienne w skutkach.

Tak bowiem, rok wcześniej, livończycy, w odwecie za marchijską rejzę, wyprawili własną imprezę. Zdobywając Rastenburg, puszczając większość Prusiech z dymem. W tym samym roku, kiedy Ragimmis, władca Suomów, przyjmował mnogość delegacji.

Słowem, dziarski i krzepki był pan odeński. Rzecz to zatem niepodobna, że pan Horst Rudemeier, przydybany przez Orkira, odpowiednio sprawiony i spętany, był dał nogę. Sześciu ludzi zostawił pan królewski w eskorcie onego. Ciekawość zatem jak ten dokonał takiej sztuki. Niepodobna było wyzwolić się ze sznurów zakładanych przez ludzi pana Orkira…

Ano, niepodobna, mówili. Prawda była jednak zgoła bardziej prozaiczna.

 

*

Holsen, rumak pod królewskim łowczym, był karym koniem rasy gockiej, o białych pęcinach i sierści lśniącej niczym obsydian. Uzbrojony w srebrny nakarczek i takiż naczółek, wysadzany rubinami, sprawiał wrażenie raczej ogiera zemsty i zniszczenia, niźli wesołego konika panów rycerzy. Takiego, którym i sama kostucha nie powstydziła by się upominać o swoje, w czas ostatni. Takiego, którego na pewno nie chciałbyś spotkać, wyłaniającego się o brzasku na bagnach.

Obrazu dopełniał podpierśnik z tego samego metalu, przytroczony do siodła i popręgu białymi pasami. Całość, jak nic, warta ze trzysta groszy.

Szło akuratnie na odwieczerz. Słońce zaczęło po woli znikać za czubkami drzew, ogrzewając purpurą wieczorne niebo. Wierzchowiec skubał w młodniku to i owo, Orkir zaś oczekiwał swoich ludzi. Ludzi i szczegółowego raportu, ma się rozumieć.

Duktem od strony Hobro jechało czterech zbrojnych, wśród nich młody, drobny zwiadowca. Gdzieś z tyłu, od młodnika czy obok, dotarło dwóch pozostałych.

– Mówcie, Birken – rozkazał królewski, gdy już się wszyscy zebrali.

Birken. Początkujący najemnik. Człowiek do wynajęcia. Mały, drobny chłopaczek. Cherlawy blondynek, nieledwie podobny do dorastającej dziewczyny. Szczuplutki, gładki i niepozorny. Krótko obstrzyżony, z jasnym licem, na którym pojawiał się jeszcze młodzieńczy, wątły zarostek, żeby nie powiedzieć, że zarost. Chucherko takie, co to przewracało się, gdy wiatr silniej zawiał. Nie za wysoki i zupełnie nie za silny.

Orkir wiedział jednak, że ci niepozorni często są tymi najbardziej niebezpiecznymi. Co bowiem mógł zrobić drobny cherlawiec w chwili zagrożenia? Zwłaszcza, gdy był doprowadzony do ostateczności. Czym się różnił od dużego, umięśnionego woja? Ciężkiego i wolnego niczym dański holk przeznaczony do transportu lechickiego zboża? Jak mógł myśleć i działać w chwili zbrojnego konfliktu? Wiadomo. Grał biedak tym czym miał. Tacy właśnie byli najbardziej złośliwi, zajadli i waleczni. Diablo szybcy, niczym chart tropiący ranne zwierzę. Taki młodzian, mimo że nie pozorny, bił się jak wściekły, sprawnie wykorzystując przewagę szybkości, gibkości i zwinności. Tam, gdzie przed chwilą trafiał sztych przeciwnika, tam po Birkenie zostawało już tylko ciepłe powietrze. Nim mężny woj obrócił się dwukrotnie, mały chuderlawiec dźgał go po czterokroć, za każdym razem z innej strony. Stawiając wszystko na jedną szalę, czyli szybkość i zwinność. Wiadomo, nim kloc się połapie co, gdzie i jak, mały, zwinny przeciwnik obrobi go akuratnie. Na cóż więcej bowiem mógł liczyć drobny zwiadowca, jeśli nie na szybkość, zaskoczenie i determinację. Jedyna opcja jaka mu pozostawała to nagły, gwałtowny i skuteczny atak. Śmiertelnie szybki i takoż efektywny.

Znał Orkir jednego takiego, co o listki brzozowe się potykał, nieboga. Do czasu, aż go ktoś nie zdrzaźnił, wówczas ów gotów był ścianę przesunąć, gołymi łapami.

– Cała sala zajęta, dużo luda – odrzekł wspomniany zwiadowca – Nie obędzie się bez brewerii panie. Jest paru zbrojnych, kilku duchownych, ale w większości to handlarze. Człek, którego szukacie siedzi w najdalszym kącie. Ma doskonałe baczenie na furtę i szynkwas. Dodatkowo – kontynuował zwiadowca –  będzie jak nic, wystawili straże. Dwaj z przodu, przy drzwiach, tęgie draby, a mordy takie że bez topora nie podchodź. Nikogo już do środka nie wpuszczają. Dalej, koniuszy mi zdradził, że w stajni jest ich jeszcze czterech. Przy samej ławie zaś, we środku, będzie dwóch kolejnych. Łatwo nie będzie, panie.

– Łatwo już było, Birken – odparł Orkir, wsiadając na Holsena – Plan stanie taki. Dolf i Ebard! Wy zrobicie podejście tą samą drogą, od tyłu. Zostawicie konie dalej. Zajmiecie się tylnym wejściem, baczcie aby ptaszek nie wyfrunął, ale nie róbcie nic, jeśli nie usłyszycie hałasów. Jak już będzie tumult, liczycie do trzech, i obsadzacie ekipę w środku. Od wejścia ruszę ja sam. Birken i Ulf, dołączycie się jak już się zacznie. Po mnie znaczy. Wreszcie wy, Kord i Niels. Poczekacie aż ci ze stajni się połapią. Dopchacie ich do środka, tam was wesprą Birken i Ulf. No i ja, rzecz jasna. Co tak patrzycie, strach obleciał? Ich będzie czterech, jak dostoją. No co tak ślepiami świecicie? Będzie czterech, będzie, obaczycie. Nas zaś będzie pięciu. „Będzie, jak dostoimy” – pomyślał Orkir.

Ruszyli. Dolf i Ebard zniknęli gdzieś bezszelestnie, zupełnie tak samo niespodziewanie jak się wcześniej pojawili. Reszta udała się duktem. Po kilku chwilach las przerzedniał, spływając w dół łagodnie, przeszedł w obszerną łąkę. Dalej, po lewej, tam, gdzie krzyżowały się trakty, stała spora gospoda. Widać, że prosperująca, bo murowana. Kryta grubą strzechą z bielonymi ścianami, dekorowanymi czernionymi listwami. Było gwarno i tłoczono, ale klienci raczej się rozchodzili. Tak jak wspomniał zwiadowca, straże przy furcie nie wpuszczały nikogo. Nowych klientów odsyłano z kwitkiem. I to raczej w prostych, żołnierskich słowach niźli siląc się na uprzejmy savoir-vivre.

Podjechali dziarskim kłusem kierując się ku stajni i nie zważając na dwóch mało wesołych, stojących przy głównej furcie nieopodal, raźnie oddali konie pod opiekę stajennemu. Królewski łowczy coś tam jeszcze stajennemu powiedział, coś mu wcisnął w ręce i już, krokiem zdradzającym pewność siebie graniczącą z arogancją, jął przepychać się ku wejściu do gospody „Pod Kością i Ością”. Już byłby i wszedł, gdyby jeden z drabów nie zagrodził mu drogi.

– E! Chamie! Gdzie się pchasz, poćpiego? Impreza zamknięta dzisiaj, obce won! – wyryczał.

– Kiedy ja mam tu posłanie, dla karczmarza – królewski łowczy udał przestraszonego.

– Ruszaj stąd, a chyżo. Póki masz czym i na czym! – dodał drugi mało dobry.

– Bez gorączki, panie ważny, bez gorączki. Mam tu specjalne poruczenie od cechu karczmarzy, mus dostarczyć. O! Baczcie! – wskazał za pazuchę.

Może zmyliło ich to, że królewski łowczy się nie ciskał i nie strugał ważniaka. Może to, że połechtał poczucie ważności strażnika, a może to, że Orkir nie miał broni. Nie miał miecza, ni topora, korda nawet. Wyglądał zupełnie zwyczajnie i nijak, w każdym razie niegroźnie i niepozornie. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie.

Bynajmniej jednak nie był nieuzbrojony. Drab z ciekawością nachylił się, żeby zajrzeć w pazuchę przybysza, gdy dwa livońskie kastety błysnęły na pięściach pana z Vejile. Zalśniły kłykcie wysadzane rubinami. Nad nimi, wysunięte ostrza daggerów z niecierpliwością oczekiwały wydarzeń. W jednej chwili kontury i kształty nabrały ostrości. Świat pociemniał. Czerwona mgła zasnuła wszystko wokół.

 

*

Furta karczmarna rozwarła się gwałtownie, strzelając skoblem. Ktoś złapał się za łeb, ktoś spadł z ławy, brzęknęły misy i talerze. Do środka, w tumanie kurzu, piachu i czerwonej chmury, roztrącając siedzących najbliżej, wpadły skotłowane ciała. W liczbie trzech.

Dwa z nich miały już nigdy nie wstać, sikając z przerwanych aort ciemną posoką, charcząc zmiażdżonymi krtaniami, drgając konwulsyjnie.

Nim Orkir podniósł się z kłębowiska, waliło za nim czterech zbrojnych ze stajni. Wiedząc, że nie zdąży, przekręcił się na plecy i szybkim sztychem, dwóm pierwszym przerżnął wiązadła pod kolanami. Pozostali dwaj już unosili topory, odbili się jednak od mieczy Birkena i Ulfa, gdy ci osłonili królewskiego swoimi plecami.

Szło na ostro, przewaga była przy mało dobrych, gdy Kord i Niels dopchali ich do środka. Zachrupały miecze wgryzające się w kręgosłupy. Zamlaskały rżnięte tętnice. Ostrze z chrupnięciem wgryzało się w twarz. Pękło kolano, topór rozrąbał czerep.

W zgiełku roboty, niepostrzeżenie, gdzieś przy tylnym wyjściu, Dolf i Ebard rozpruli tych przy ławie, uniemożliwiając ucieczkę tego, o którego szło.

Horst Rudemeier zaś, jak gdyby nigdy nic, spokojnie dokańczał polewkę, co chwilę zerkając, na ciekawe skąd inąd, zajście. Trzeba przyznać, że zachował stalowe nerwy do samego końca. Nawet wtedy, gdy rozgorączkowana gawiedź, zaczęła w popłochu uciekać, depcząc trupy.

Zaczynał właśnie piwo, gdy Orkir, wycierając pot z czoła, podszedł do niego zdyszany i opadł ciężko na ławę naprzeciwko.

Horst Rudemeier, wiklemburski szpieg, obecnie na żołdzie pana van Hossena, był człowiekiem dojrzałym.

W wieku lat czterdziestu, szpakowaty, z krótko przyciętym zarostem i takąż fryzurą. Oblicze surowe i harde wskazywało, że człek ten raczej nie rzuca słów na wiatr, a już na pewno nie wyciąga noża nadaremno. Oczy jego bystre i uważne zdradzały predyspozycje do fachu, którym się parał, niezawodnie rejestrując każdy detal, szczegół, odcień i kształt.

Był szczupły i niezbyt wysoki, za to żylasty i zbity. Zahartowany ciężką pracą w każdych warunkach. Jego precyzyjne, skrupulatne ruchy, oszczędne gdy nie trzeba, acz zdecydowane gdy należy działać, wskazywały, że doskonale znał swój fach i posiadał niezbędne ku temu narzędzia i umiejętności. Szybki i dziki jak tygrys, zwinny jak lis. Przebiegły jak klecha.

Całokształt powierzchowności dowodził, że Rudemeier jest człowiekiem dużego doświadczenia, wielkiej finezji i doskonałej precyzji. W skrócie, najlepszy zbir, jakiego mogłeś nająć na południe od Odenii. Należało też sądzić, iż jest osobą trzymającą się ściśle litery zawartego kontraktu. Tak, jeśli chodzi o zakres zlecenia, jak i późniejszą stronę rozliczeń, egzekwując z zawartej umowy każdą najmniejszą kropkę czy przecinek. Słowem, przedstawiciel  i zwolennik porządnie wykonanej, marchijskiej roboty.

Nosił wysokie, skórzane buty, nieodzowne podczas długiej podróży. Do tego doskonale dopasowaną kapotę i wygodne spodnie. Będąc na wyprawie, używał też płaszcza, który teraz nonszalancko leżał obok. Dając tym samym dowód, iż ów w awangardzie ma podstawowe pryncypia zawodu, mówiące o tym, aby nie rzucać się w oczy.

Trafnie oceniając okoliczności przyrody i przebieg zdarzeń, w jednej chwili stwierdzając, jak akuratnie wygląda szala i przy kim obecnie przewaga, przywitał gościa spokojnie, nie czyniąc brewerii, zupełnie, jakby go już wcześniej widział po wielokroć.

– No w końcu, panie Czarny odeński. Długo pan kazałeś czekać na siebie – przywitał go wiklemburski – Już mi się nawet zaczęło przykrzyć. Ciągle w siodle, w tych waszych wiatrach i deszczach. A tak, zawszeć to jaka rozrywka, jaka uciecha pogadać z mądrym człowiekiem. Przyjemności jakich zaznać. Kto wie, może i rzemiosła?

– Radem was widzieć w dobrym humorze, panie Rudemeier. – odrzekł łowczy – Cieszącego się z drobnych przyjemności. Chłonącego chwilę. Nie martwiącego się o jutro, a jasno w przyszłość patrzącego.

Rzadkość to w dzisiejszych czasach, powiadam. Wszyscy cięgiem jak nie biadolą, to narzekają. Jak nie narzekają, to złorzeczą. Jak nie złorzeczą to, o! Patrzajcie. Ten to książę znowu był kupił nowe konie. Ciekawość skąd grzywny na to wziął?! – Orkir skinął na karczmarza. Gdy ten postawił przed nim garnec homborskiego jasnego, łowczy wznowił – Nie dla krotochwil jednakże ten spektakl, panie Rudemeier.

– Takoż i ja dumam, panie Orkirze. Co zatem sprowadza? – szpieg udał zaciekawionego.

– Nim przejdziemy do rozrywek, panie Horście, najprzód sprawy najprzódniejsze. Jako wiklemburski szpieg, działający na zlecenie miasta Lubice, prezydii Kompanii Północnej, z rozkazu króla Waldemara, czwartego tego imienia, króla Wielkiej Odenii, jesteście, jako wróg, pojmani i zostaniecie postawieni przed majestatem.

Chcecie co dodać, panie? Wszystko zaś co powiecie, może zostać użyte potem przeciw wam.

– Ta – zadrwił – No zrobiłem się w portki, panie łowczy. Wszystkich nas nie zamkniecie, panie Orkir – odparł wiklemburski po chwili – Dużo nas. Za dużo. Kompania nie raz już pokazywała jaka przy niej siła. Nie raz miasta, zjednoczone przymierzem, samych królów hamowały. Ot! Macie tu i przykład z siedemdziesiątego roku, w Strzałowie.

– Pogratulować pewności, pogratulować. Posiedzimy w królewskiej katowni, to inaczej będziemy gadać. Inakszy dysputy układać i insze wyciągać konkluzje. Zwłaszcza – Orkir upił piwa – że szerokie mamy na was actum.

– Jeśli dożyjemy, panie pośle, jeśli dożyjemy – odpowiedział Rudemeier.

– Co tam komu pisane po drodze – dorzucił Orkir. Wypili na zdrowie.

– Jak tam w Skagen? – zapytał łowczy – Jak wam się podoba Piaskowa Katedra, panie Horście? Łacno z niej widać? Da się pierwszorzędne raporty pisać i do Lubic słać?

– Cudowne dzieło – Szpieg uśmiechnął się ze wzruszeniem –Piękna katedra. Ledwo co zbudowana. Jeszcze ściany pachną zaprawą. Wzniesiona z czerwonej i żółtej cegły, wzorzystej, tej droższej. Dach ołowiany. Wieża kościelna na ponad siedemdziesiąt stóp, przy dobrej pogodzie to i Nordię widać, że o Skonii nie wspomnę. Ha! Były dni, że i wiklemburskie koggi dało się dostrzec, przy połowie śledzia.

Dobry to punkt na obserwacje. Na obserwację i spostrzeżenia, kogoż tam Odenia przez swe cieśniny przepuszcza. Byliby to lechiccy emisariusze, szukający wojsk zaciężnych zagranicą? Jeśli nie, to może jakie wraże holki szmuglujące fracht spoza kompanii? Wbrew traktatom i paktom? Alboż i odeńskie, co lubickim robią wbrew pokojowi ze Strzałowa?

Ciekawe, powiadam wam, ciekawe wnioski można wysnuć, obserwując z wieży kościelnej całe przejście w Skaat. Cały fracht, co tamtędy idzie, masz pan jak na dłoni. Zresztą, nie widzisz tu ironii, panie Orkir? Wojnę z nami prowadzicie, a kościelne wieże z lubickiej cegły wznosicie? I to z tej lepszej.

Wielka Odenia była już wielka. Raczej się nie podniesie. Warto to toczyć boje, gdy nieuniknione na horyzoncie? Miast prać się po łbach, może lepiej sojusze pielęgnować? Robić pieniądz – przerwał i poufale nachylając się do rozmówcy zapytał – Pożyczyć wam co, może? – zapytał. Orkir nie zareagował.

– Wespół działać, ot co, panie odeński. A tak, gdzie tu sens, gdzie logika, emisariuszu?

– Toć i w rzyci pewnie – skonstatował królewski łowczy – Każden wie, że złoto was zaślepia. Tylko o handel wam idzie, o nic innego. Raz wam popuścić, tobyście własnej matce, własną matkę sprzedali. Drożej jak za zboże.

Nuże! Dolf! Ebard! Brać to ścierwo! – Zakrzyknął koronny. Najemnym, czekającym wokół, nie trzeba było powtarzać dwa razy. Podnieśli go, wykręcając ramiona. Nie minęła chwila, jak wiklemburski, w worku na łbie i ze spętanymi rękoma, wleczony był z gospody.

Orkir podszedł do karczmarza, sięgnął za pazuch.

– Naści tu, dobry człowieku, dwie korony norteńskie, z królewskiego skarbca. Co byście nie żywili pogardy tak do tronu, jak i do skromnego, królewskiego posła. Ciężko, na miskę kaszy, pracującego. Szkody tym pokryjecie, kobicie dacie, czy coś tam –  Wcisnął gospodarzowi pieniądze w dłoń i wyszedł za pozostałymi.

Drużyna stała już w gotowości. Zgodnie ze wcześniejszym poleceniem, koniuszy podprowadzał luzaka, specjalnie dla gościa. Posadzono go i przywiązano.

– Zdejmijcie mu to ze łba! – nakazał łowczy – To nie zakon czarnokrzyżowy! Nie jesteśmy w tej pogańskiej Marchii! – Uczyniono, zgodnie z poleceniem. Potem zaś kompania ruszyła, bez dalszej zwłoki. Był Wtorek, 24 Października 1375 roku, nowej ery północnej.

Do Hobro dotarli nazajutrz, wczesnym rankiem. Przeprawili się mostem nad kanałem i wjechali bramą północną, wprost na ulicę Szlachecką.

Miasteczko powitało ich porannym zgiełkiem i tłokiem. Przeciskali się przez tłum, minęli aptekę, aż w końcu stanęli na miejskim rynku, przy samym pręgierzu. Mając przed sobą Ratusz, za plecami zaś, na wschodniej pierzei, Szkołę Kolegiacką.

– Będziemy się żegnać, panie Rudemeier – Orkir zwrócił się do pojmanego – Pomyślności. Zdrowia również, bo się przyda, jak mniemam. Dumam i ufam, że więcej się nie zobaczymy.

– Co komu pisane, panie Orkirze. Co komu pisane – odpowiedział wiklemburski.

– Bywajcie zatem! – koronny spiął konia i odjechał kawałek, patrząc, jak drużyna zajmuje się pojmanym.

– Birken! – rzucił przez ramię – Pozwólcie no, chłopcze! – tym razem poseł zwrócił się do jednego ze swoich. Ujechali na bok.

– Traficie? – Zapytał królewski.

– Ani chybi. Za kościołem w lewo, w Okrętową. Nią do końca, w Portową – odpowiedział panicz.

– Wszystko macie?

– Wyślę jednego, niech uzupełni braki. Ruszymy dopiero jak wróci, w komplecie.

– Doskonale. Za jeńca odpowiadacie głową, Birken. Zaraz przed portem rozciągają się łąki. Wywczasujcie go tam przed podróżą. Nakarmcie i napójcie. Będzie trzeba to pod kuszą. I czekacie na mnie, zrozumiano? To dobrze! Niech Król was prowadzi. Do dzieła, Birken! – To rzekłszy, spiął Holsena i ruszył niemrawym kłusem.

Minął ratusz od południa i udał się ulicą Zachodnią. Po paru chwilach objechał kościół. Dotarł do Piekarskiej i zaraz za szpitalem, stanął przed bramą budynków Koronnej Gildii Cechu Łowczych.

Minął bramę, żwawo wjechał na dziedziniec. Oddał Holsena koniuszemu i ruszył w kierunku oficyny. Wspiął się po schodkach. Nie przestąpił progu jednak, bo drogę zagrodziło mu dwóch półpancernych. W kolczugach i kapalinach, z toporami i tarczami. Wspomagali ich kusznicy obsadzeni na blankach po okolicznych murach.

– Nazwisko! – rzucił wyższy z wartowników.

– Jakbyście nie znali, Rodmar! – Odburknął poseł.

– Nazwisko!! – Nie dawał za wygraną strażnik.

– Uvald Ingen. Orkir z Vejile. Czarny. Z twojej rzyci. Skreśl se, co tam uważasz. Umiesz aby? – Odszczeknął Orkir

– Czekać – odpowiedział tamten – Mistrz Bernhard zajęty teraz. Przepuścim, jak przyjdzie pora!

– Zawsze jest zajęty, jak nie potrzeba – odburknął Orkir. Ledwie to zrobił, drzwi rozwarły się z impetem i minął go inny królewski. Orkir wszedł pośpiesznie do obszernej ale dusznej izby.

W środku panował półmrok, pachniało kurzem, korzeniami, cedrem, lawendą i jaśminem. Przy kontuarze stał rudy jegomość. Niewysoki, za to krępy i zbity. Widać, wielkiej krzepy. Bujny, rudy zarost zapewne zwykł golić od razu toporem. Nie zaszczyciwszy uwagą królewskiego posła, studiował coś tam w rozłożonej księdze. Gdy skończył, skierował wzrok na przybysza, czekając.

– Hér liggr Hringr – odparł Orkir.

– Konungr, hilmir Gauta – odpowiedział krępy rudzielec.

– Einráðastr allra manna – zakończył królewski.

– Okażcie swój oręż, przybyszu!

– Bernhardzie… Kurważ, no… Nie mam całego dnia. Zawszeć to samo, do kurwiej ladacznicy!

– Okażcie swój oręż, przybyszu – Mistrz gildii był nieugięty. Orkir z westchnieniem zdjął kurtę, podwinął rękawy ukazując srebrne zarkęawia, umocowane do przedramienia skórzanymi pasami. Wykonał ledwie widoczny ruch kciukiem. W jednej chwili pięści pokrył srebrny kastet oplatając palce, a rubinowe kłykcie zalśniły czerwonym blaskiem. W tej samej chwili dwa ostrza daggerów wysunęły się z umieszczonych kaset i zaiskrzyły stalą, czekając wydarzeń.

– Okażcie swój Jager! –  zażądał mistrz. Orkir schował broń i podał Bernhardowi swój talizman. Ten obejrzał go dokładnie, zupełnie, jakby robił to po raz pierwszy w życiu. Przejechał palcem po królewskim herbie, sprawdził numer na rewersie.

– Zgadza się. Powitać panie Orkirze, powitać. Wybaczcie formalności – odrzekł po chwili rudy jegomość – Wchodźcie, wchodźcie! – dodał zapraszająco, wskazując na drzwi za sobą. – Są dla was wieści.

Przeszli na zaplecze mijając drzwi. Te zaprowadziły ich do obszernej sali kolumnowej, wypełnionej po obu stronach rzędami szaf. Bernhard odnalazł mebel przynależny Orkirowi, ten z numerem XII. Otworzył odrzwia.

– Zostawiam was, panie. Pokwitujcie przy wyjściu – rzekł rudy człek, po czym oddalił się bez zwłoki. Orkir został sam.

Szafa, dzielona na pół w poprzek, w górnej części wyposażona była w ołowiane zwierciadło, błyszczące się niebieską poświatą. Pod nim zaś znajdował się dziwny czarny przedmiot o nieokreślonym kształcie z wgnieceniem jednako, zupełnie jakby ktoś uderzał w niego pięścią wcześniej. W dolnej części mebla było zwyczajne miejsce na graty, oręż, sakwy czy też pieniądze. Królewski łowczy przyłożył uzbrojoną w rubiny pięść w miejsce na to przeznaczone i czekał. Nie zadziało się nic. Zwierciadło ani drgnęło – No dalej, stary gracie – powiedział do siebie. Lustro w odpowiedzi, lekko jakby gnuśnie, zaczęło jednak spływać kroplami krwi. Najpierw niechętnie i bezładnie, potem zaś wartko, zmieniając się w karmazynową kałużę.

– Mówcie – powiedziało zwierciadło.

– Zwoje nowe – odparł Orkir – Zapisuj. Zgodnie z instrukcjami, Horst Rudemeier pojmany pod Hobro. Przekazuje bezpośrednim transportem do Roskil w obstawie sześciu ludzi. Przy odbiorze uregulować po pół funciaka srebra na głowę. Reszta według uznania. Dowódca ekipy Birken. Zastępca Ulf. Katedra w Skagen sprawdzona, żadnych śladów. Uvald Ingen.

– Podajcie odbiorcę.

– Jego wysokość oraz Laupustus Kinnis, do wiadomości.

– Zapisano – odpowiedziało zwierciadło.

– Zwoje nowe – odparł Orkir – Zapisuj. Zgodnie z planem, rekonesans na miejscu. W zależności od wyników, powrót do Roskil lub wypad do Randers. Uvald Ingen.

– Podajcie odbiorcę.

– Jak wyżej.

– Zapisano – odpowiedziało zwierciadło.

– Zwoje nieznane – powiedział łowczy.

– Zwój pierwszy – zakomunikowało zwierciadło – Nadawca: Tore Ugrik. Treść: „Jager numer XIII, słaba emanacja widma. Lubice bądź Gryfia. Szczegółów brak.”

– Zwój drugi – kontynuowało zwierciadło – Nadawca: Leifur Blady. Treść: „Trakt pomorski z Jomsborg do Colberg opanowany przez dzikich. Konusy. Łapy włochate i długie. Mordy krzywe, wejrzenie kaprawe. Sieką co popadnie, bez dania przyczyny. Nie zaleca się podróży bez wsparcia kuszników.”

– Zwój trzeci – Nadawca: Erling Bystry. Treść: „W sverskim Kastelborgu pojawiają się koggi bez bander. Tumultów nie czynią, podejrzeń nie wzbudzają. Uzupełniają braki. Czasem coś na handel wiozą. Dają dobrą cenę. Nie mitrężą w portach.

– Zwój czwarty – dodało zwierciadło – Nadawca Laupustus Kinnis. Treść: ”Pilne! Do wszystkich łowczych w kraju. Natychmiast zgłosić się do komandorii królewskiej w Roskil. Nie dotyczy numeru XII, wam według osobnych poruczeń, do własnej decyzji. Zwój specjalnego znaczenia. Usunąć, nie kwitować!

– Coś jeszcze? – zapytał łowczy, gdy zwierciadło zamilkło.

– To wszystko – odpowiedziało lustro.

– Zakończ audiencję – zażądał  łowczy.

– Audiencja zakończona – rozległo się w odpowiedzi. Interesujące – pomyślał Orkir, gdy zwierciadło, jak gdyby nigdy nic, zalśniło na powrót niebieskim poblaskiem. Zapakował rzeczy, zamknął szafę i ruszył w drogę powrotną. W kantorze zaczepił go rudy Bernhard.

– Pokwitujcie panie, mieliście cztery zwoje – rozłożył księgę na odpowiedniej stronie.

– Opiłeś się, Bernhard? Do trzech zliczyć nie umiesz?

– Do czterech, panie, do czterech. Umiem. Mieliście cztery Orkirze i na cztery trzeba odcisku.

– Cztery to wy możecie zaraz mieć, ale dziury w rzyci, Bernhardzie. Dawaj te księgę… co? Nie pasuje? Możecie zawezwać królewski urząd skarbcowy, jak nie odpowiada.

– Ależ zaraz nie odpowiada, panie łowczy. Wszystko odpowiada. Niech król was prowadzi, panie Orkirze.

– Oby Bernhardzie, oby – rzucił łowczy, po czym wyszedł z budynku. Minął straże i udał się w kierunku bramy. Skręcił w Piekarską. Szedł w stronę kościoła farnego. „To dziwne, żeby Kinnis nadawał takie zwoje” – pomyślał Orkir –  „Musiało się stać coś wyjątkowego” – Zazwyczaj dowódca nie podkreślał jego numeru w meldunkach. Ba! Prawie w ogóle nie wysyłał zwojów do Orkira. Teraz zaś sytuacja wyglądała zgoła odmiennie. Zupełnie jakby chciał zaznaczyć, że w zasadzie królewski faworyt może robić to, co uważa, jednakowoż oczekuje się odeń, że jak najszybciej stawi się w królewskiej komandorii. „To musi oznaczać tylko jedno. Muszę pomyśleć” – pomyślał łowczy.

Było już po tercji. Kościół był pusty. Chwilowo przynajmniej. Wszedł przez kruchtę. Obszedł nawy, obejrzał transept, zlustrował prezbiterium. Wszystko było w porządku. Żadnych śladów. Usiadł w jednej z ław. Lubił posiedzieć w kościele, zwłaszcza jak nie było gawiedzi. Nie wierzył ich Boha, ale pobyt w pustej świątyni bardzo go odprężał. Relaksował. Uspokajał. Mógł zebrać myśli. Posiedzieć sam ze sobą. Zaplanować. Nabrać ostrości przed nadchodzącymi zdarzeniami. Oddać się zadumie. Zadumie i tęsknocie jednocześnie. Poza tym, bardzo lubił ten zapach, roznoszący się w powietrzu. Zapach nadziei i ulgi. Ulgi, gdy bodaj najgorszy zbój, wydyszawszy swe przewiny, stawał się nieskalany niczym osesek – Ot! Jakie to proste – pomyślał Orkir. Zabiłeś kogo? Pohańbiłeś może. Pożyczyłeś i nie oddałeś, a w szale odrąbałeś wierzycielowi łapę? Ukradłeś azaliż? Nic prostszego, zajrzyj. Opowiedz o tym. Ach! Krew nie woda. Co było a nie jest nie pisze się w rejestr. Ot! I gotowe. Żałujesz, mój synu? To dobrze. To bardzo dobrze. Za pokutę masz tu pacierz. Bądź zdrów i nie zapomnij o ofierze. Bóg zapłać. Szczęść Boże. Zaiste, wystarczy co Niedzielę opowiedzieć spowiednikowi, kogo tam się ostatnio zarąbało, a już łaska pańska spływała na ciebie. Łaska i zbawienie. Nic to, że kobita woja co go żeś był skrócił o głowę zdechnie teraz na przednówku z głodu. Nic to, że zhańbione dziewczę rzuci się ze skały. Nic to, żeś przytulił nie swoje. Ważne, żeś nam o tem opowiedział. Buh zapłać. Nie zapomnicie o ofierze aby! Może być z tych nie waszych, nam za jedno…

Z zadumy wyrwało go rozwiązanie. Rozwiązanie, które niespostrzeżenie usiadło obok niego i delikatnie stukając palcem w ramie powiedziało: „Już czas, Orkirze!”. Tak. Najlepsze pomysły zazwyczaj przychodzą ukradkiem, zwłaszcza po chwili zadumy. Tu czy gdzie indziej.

Wrócił pośpiesznie do gildii. Tym razem nie zatrzymywany przez straże. Widać, mistrz nie miał interesantów. Wszedł z impetem i nie tracąc czasu wydyszał, nim tamten zdążył zareagować.

– Bernhardzie, dwóch konnych. Na już. Jeden zbrojny, na zastępstwo, drugi kwatermistrzowski. Rachunek in blanco, jak zwykle. Ryczałtem do Kinnisa, a chyżo! Bo czas nagli.

– Za to was lubię, mości Orkirze. Żadnego chędożenia. Zawsze precyzyjnie. Zawsze konkretnie. Będzie zrobione – dodał mistrz, zamykając księgę.

Ledwie Orkir zdążył wyjść, odebrać Holsena i usiąść w siodle, ze stajni wyjechało dwóch młodzieńców, jeden na gniadoszu, drugi na bułanym.

– Ebbe Jensen, starszy czeladnik łowiecki, melduje się na rozkaz mistrza Bernharda – przedstawił się ten pierwszy.

– Tove Larsen, zastępca brata kwatermistrza, na rozkaz! – dodał drugi.

– Dobra, dobra. Szarże potem, bo nie ma czasu. Błonia portowe, szybki marsz! – Rozkazał Orkir. Ruszyli. Wypadli na Szlachecką, skręcili w Okrętową. Po paru chwilach zbliżali się już do najemników, którzy legli obozem w zacienionej części łąk portowych.

– A mieliśmy się już nie widzieć, panie Czarny – zaczął Rudemeier, gdy poseł zbliżył się do obozu.

– Się zobaczy, panie Horst, co będzie. Birken! Ulf! Pozwólcie no na słowo – odjechali na bok.

– Panowie! Zmiana planów! Birken, wy ruszacie ze mną. Ulf, przejmiecie dowództwo. Na zastępstwo macie tutaj, czeladnika łowieckiego. Oto waść Ebbe, do waszej dyspozycji.

– Wedle rozkazu, panie – odpowiedział Ulf.

– Tove. Gdy drużyna wypłynie, wy zajmiecie się końmi. Zorganizujecie transport, przebazujecie wierzchowce. Co tam uważacie, aby nie poginęły. Wy zaś, Birken! Jedziecie ze mną.

– To zmiana kontraktu, panie – dodał najemnik.

– Nie czas teraz, Birken. Stratny nie będziesz. Wszyscy wiedzą co robić? Dobrze. Niech król prowadzi. Do dzieła – Zebrali się do kupy, ruszyli w kierunku portu.

Norteńskie traktaty o ruchu morskim, w kwestii identyfikacji jednostek pływających, były banalnie proste. Każdy oficjalny okręt musiał posiadać banderę, a więc trójkątną flagę mocowaną do masztu, ponad bocianim gniazdem. Ci bardziej zamożniejsi i możni, jak królowie, książęta, baronowie czy bogaci patrycjusze dodatkowo wyposażali swoje okręty w herb umieszczony na żaglu. Specjalnie, aby żadna wroga bombarda nie miała wątpliwości w czyj okręt akuratnie mierzy. Można było zatem spotkać okręty pod herbami królestw i księstw. Można było spotkać i te pod herbami miast kompanijnych. Były także i cechowe, zrzeszające rybaków, czy drobnych handlarzy. Każdy, zdrów na umyśle, dbał o ten mały kawałek materiału, bowiem jednostka pozbawiona przynależnych barw była uznawana za wrażą, agresywną i o niecnych zamiarach. Bez znaczenia czy była to kogga odeńska, sverska, dańska, czy wiklemburska. Królewska czy książęca. Cechowa czy należąca do Kompanii Północnej. Czy okręt nie posiadał bandery, bo tak. Czy może marynarz, przy wieszaniu wypadł z bocianiego gniazda. Do takiego okrętu albo pruło się bez ostrzeżenia, albo, pokazując pierwej rufę niż dziób, uchodzono czym prędzej. Byli jednakowoż i ludzie, którzy parali się rzemiosłem morskim, którzy z zawodu i przekonania wszelkie regulacje w tym temacie mieli głęboko w rufie i żadnych bander nie wieszali.

Odeński dekret o frachcie na rzecz dworu nie nakazywał, ani nie zakazywał pływać na zlecenie i w imieniu gildii łowców. Na właścicieli jednostek i kapitanów na tychże nakładał jednak obowiązek posiadania królewskiej bandery. Nie było musu brać zleceń, ale każdy, rozsądny szyper wiedział, że kursy na zlecenie korony były bardzo intratne. Często przepłacone i że warto, od czasu do czasu, podreperować swoje zasoby. Toteż wielu kapitanów brało takie zamówienia z dobrodziejstwem inwentarza. Niezależnie od tego, czy to rejs dzienny czy może tygodniowy. Czy akurat mieli rozwieść nieprzytomnych od wielodniowych libacji oficjeli, czy może dostarczyć jakie frykasy na dwór.

Najęta kogga czekała już przy pirsie. Zgodnie z powszechną regułą ciężkiego trzosu, szyper współpracował w całym zakresie. Niczemu się nie dziwił. O nic nie pytał. Załoga stała w gotowości a królewska bandera łopotała na wietrze. Cała ekipa rozległa się na pokładzie środkowym. Rudemeiera, spętanego za ręce i nogi przywiązano do masztu. Czuwali nad nim Dolf i Ebard. Kord i Niels, a także Ebbe, czeladnik łowiecki. Nad wszystkim pieczę sprawował Ulf. Nowy dowódca eskorty. Okręt odbił od nabrzeża. Wypłynęli.

Tak oto, królewski emisariusz, który nigdy nie otrzymał zażaleń i skarg, wydał na śmierć sześciu ludzi, w tym młodego czeladnika, wyprawę zaś kompletnie spartolił. Eskorta miała nigdy już nie dotrzeć do królewskiej stolicy. Orkir jednak nie mógł wiedzieć, co stanie się w ciągu najbliższych godzin, a stanie się i to całkiem sporo. Kilka dni później, gdzieś pośrodku cieśniny Skaat, na północ od Roskil, odeński patrol natrafił na dryfującą koggę. Koggę, na której było wiele trupów z przerżniętymi gardłami, w tej liczbie również i sternik i szyper. Śladu zaś nie było po Horście Rudemeierze, wiklemburskim szpiegu. Orkir nie wiedział jeszcze, że całość zajścia w karczmie pod Hobro została starannie zaplanowana. Nie mógł wiedzieć, że w spisku brał udział Dolf, kamrat pojmanego. Tak czy inaczej, gdy wiklemburski był już wolny, usiekli wespół całą eskortę. Na koniec zaś sam Dolf był dał gardło. Gardło, by nie dawać ucha. Czyli, aby nie zostawiać śladów. Nauka z tego taka, że lepiej z wiklemburskimi geszeftów nie robić, ale mądry odeński po szkodzie. Rudemeier zaś wyparował. Zupełnie jak kamfora, lubo pensum, tuż zaraz po wypłaceniu.

Orkir i Birken wrócili do Szlacheckiej i skręciwszy w Wiejską, udali się, co koń wyskoczy, czyli w trybie pilnym, w kierunku Renders. Miasta oddalonego o cztery mile.

Zwykłe, chamskie wiejskie chabety dawały radę przemierzyć dystans do trzech mili na dobę. Konie czystych krwi, w posiadaniu książąt i bogatszych rycerzy, były w stanie przebyć do siedmiu, czasem do ośmiu mil na dobę. I to też, w zależności od umiejętności jeźdźca i jakości traktu. Konie łowieckie zaś, specjalnie trenowane od źrebaka, odpowiednio odżywiane i suplementowane, wyposażone w kamień, były w stanie, forsownym marszem, przejechać do pięciu mil w czasie pół dnia. Było to tempo iście mordercze i po takim rajdzie, królewski rumak był niezdolny do służby przez co najmniej tydzień, kiedy to, będąc prawie w stanie agonalnym, dochodził do siebie po forsownym marszu. Dlatego też trybu pilnego używano niezwykle rzadko. Tak z uwagi na zwierzę jako takie, jak i na jeźdźca, który w tej sytuacji musiał przymusowo lec na tygodniowy popas lub udać się dalej piechotą.

Tym oto sposobem, dotarli do Renders, przed samym wieczorem. Intensywny rekonesans nie dał oczekiwanych efektów, dowiedzieli się zaś ciekawych faktów. I nazwisk przy okazji. Przenocowali w lokalnej gildii cechowej, zostawiając rumaki pod opieką mistrza. Z samego rana udali się pierwszym kursem drogą morską do królewskiego Roskil.

Była Środa, dwudziesty szósty Października roku tysiąc trzysta siedemdziesiątego piątego, nowej ery północnej.

Królewska stolica powitała ich popołudniową porą. Wpłynęli do zatoki z Północy. Mając po prawej Słońce, pomału kładące się na horyzont, opłynęli zatokę półkolem i zacumowali przy południowym pirsie. Mijając przy tym kościół Świętego Jerzego, który akurat pełnił funkcję azylu dla trędowatych. Ci lepiej poinformowani mówili też, że pełnił również tajne miejsce odosobnienia dla ludzi nie do końca normalnych.

– No, no. Nie ma jak stolica. Wielki świat – zachwycał się Birken, gapiąc się z otwartą gębą, schodząc z pokładu  – Nigdy tu nie byłem.

– Nie czas teraz, młodzieńcze, nie czas. Potem sobie pozwiedzacie.

Ruszyli, obchodząc strumień i dotarłszy do traktu raźnie skierowali się w stronę grodu. Minęli podgrodzie, a zanim, bliżej miejskich umocnień, franciszkański klasztor klarysek i po paru chwilach, przez bramę Świętojańską wkroczyli do miasta. Właściwie, ledwo by wkroczyli, bo zaraz w podcieniu drogę zagrodziło im dwóch, tęgich i smutnych drabów ze straży miejskiej.

– Okazać! Przedstawić się, kto wy?! – zaczął dowódca patrolu.

– Kto wy, kto wy… Nisse i Nök, panie strażnik – zadrwił łowczy.

– Gadać któż zacz, bo obijem tu, na oczach gawiedzi! – dodał drugi ze strażników.

– Któż zacz, któż zacz… – przedrzeźniał ich Orkir. Zmęczony jednak podróżą i wydarzeniami, sięgnął za kurtę i wyciągnął swój Jager – Łowczy koronny, Orkir z Vejile. Numer cechowy XII. Służbowo. Na dwór. Starczy, panie władza, czy jeszcze patent na konia życzycie? – Strażnik, oglądając medalion, dodał po chwili.

– Taaa… Słuchajcie no, panie Orkir – powiedział, przyglądając się przybyszowi – Z rozkazu jaśnie pana Laupustusa Kinnisa, dowódcy Komandorii Koronnej Gildii Cechu Łowczych, jesteście natychmiast wzywani do centrali. Tam uzyskacie niezbędne informacje oraz dalsze poruczenia. No. To nie zatrzymuję zatem – dodał.

Straż ustąpiła drogi, a Orkir, wraz z Birkenem, ruszyli w kierunku rynku. Minęli kościół Świętego Jana, a za nim szkołę katedralną docierając do królewskiego pałacu. Stamtąd, nie wskórawszy zgoła nic, uzyskując podobną radę jak przy murach miejskich, udali się pospiesznie do dowództwa komandorii. Do kurwiej ladacznicy! – pomyślał Orkir, wchodząc na schody prowadzące do wejścia do Domu Świętego Ducha, będącego siedzibą królewskiej komandorii cechu łowców.

– Orkir. Prowadzić do Kinnisa, a chyżo! – Wyryczał do strażnika. Zaprowadzono ich na piętro, korytarzem przed samą izbę dowódcy. Orkir wszedł bez pukania, bez dobrego humoru i w ogóle bez czegokolwiek.

– Kinnis, kurważ! Dowiem się co się tu dzieje, do kurwiej maci?! Dlaczego nigdzie się mnie nie wpuszcza? Co to? Abonament na Jager wygasł? Taryfa się zmieniła? Skarbcowy coś zajął? Mówcie żesz, do licha! – Dowódca, w reakcji na taką prezentację, w pierwszej chwili, aż podskoczył. W okamgnieniu odzyskał jednak rezon. Uśmiechając się spod wąsa, szczerze i złośliwie. Drwiąco i współczująco jednocześnie, pomału uniósł się zza stołu, przy którym pracował.

– No proszę, proszę. Cóż za zaszczyt, cóż za honor. Kogo ja widzę? Byłbyż to sam sławny królewski koronny, wyjęty spod komendy? Sam sławny pan Ingen. Ten, co to nigdy się nie myli, co nigdy nie zawodzi? Sam pan królewski faworyt? No proszę – dodał zapraszająco – Gość w dom, Buh w dom. Jużem myślał, że was nie zobaczę, łowczy! Hola! A ten tu, czego?! – Wskazał na Birkena.

– Ten tu to najemny z Hobro, zgodnie z kontraktem. Do wypłaty półtora funciaka w srebrze, za umówione zlecenie. Zechciejcie nakazać, dowódco! – dodał jeszcze szyderczo, ale już mniej pewnie. Załatwiono co trzeba, Birken znikł. Zostali sami. Orkir upadł ciężko na krzesło.

Laupustus Kinnis, dowódca komandorii koronnej gildii cechu łowczych, nie spieszył się z rozmową. Chodził po izbie, rozpromieniony jak lew, który osaczył swoją ofiarę. Pewnym będąc, że ta się nie wywinie. Był to porządny, solidny oficer. Schludny, zadbany, dokładnie ogolony. Tak, jak to zwykle bywa w przypadku sztabowych i stołkowych, którzy zza map i skryptów, dowodzą jednostkami liniowymi. W cieple izb i przytulnego światła, wydają rozkazy łowczym będącym w drodze po traktach i duktach. W deszczu, mrozie czy spiekocie.

Przełożony łowców był człowiekiem niskiego wzrostu i cherlawej budowy ciała. Drobne, dokładnie wypielęgnowane dłonie idealnie komponowały się z patykowatymi nóżkami. Mała głowa, porośnięta czarnymi, krótkimi włosami, raczej nadawała postaci aparycji ruchomej lalki, niźli oficera szpiegów i specjalistów od skomplikowanej roboty. Na niej, w gąszczu krzaczastych brwi, skrywały się nieufne oczy, zdradzające chciwe i zazdrosne spojrzenie. Małe, zacięte usta, wykrzywione w grymasie pogardy zdradzały, co zaraz zajdzie.

– Dowiem się, Kinnis, co tu się dzieje? Co to za zwój? Czemu straże tak na mnie reagują? I co to za rozkaz, stawić się do komandorii czym prędzej?!

– Mój to rozkaz, Orkirze. I radzę ci, a szczerze i po starej znajomości. Zmieńcie ton, chłopcze. Zmieńcie! Teraz bowiem, wiele się tu zmieni. Wiele będzie inakszy, proszę pana Orkira. Zajdą zmiany. Zmiany, można rzec, fundamentalne i daleko idące.

– Kinnis! Bredzisz ty? Gorączkę masz? Mówże, do kurwiej ladacznicy! Co tu się dzieje?! – mówiąc to, zerwał się z krzesła, z zamiarem użycia bardziej bezpośrednich argumentów.

Kord dowódcy, wydobyty w okamgnieniu, wpijający się teraz w szyję emisariusza, przeszkodził mu w tym akuratnie, pozbawiając tak rezonu jak i inicjatywy, choć tylko na chwilę.

– Koronny łowczy numer XII! – zapiszczał Kinnis – Do kurwy, gamratki! Stulić mordę! Dowódcy słuchać! I rozkazy wykonywać! A jak nie – wysyczał, mrużąc te swoje chytre oczka – jak ci się nie podoba, ty gocki pachole, przybłędo i forysiu, to zawszeć możesz złożyć raport o zwolnienie ze służby!

Do dowódcy mówicie, jasne?! Do dowódcy!! Baczność! Baczność, albo rozwłóczę was końmi! No. Lepiej. To po pierwsze – Kinnis schował kord, po czym wrócił do spokojnego krążenia po izbie, zostawiając oszołomionego i wściekłego łowczego samemu sobie.

– To po pierwsze, panie Orkir. Po drugie zaś, ha! Teraz będzie najlepsze, panie odeński, patrz pan na mnie! – rozkazał dowódca, odwracając się na pięcie.

– Tak jest! – wystękał łowczy.

– Po drugie zaś, kurważ, nie jesteście już królewskim faworytem! Rozumiecie to?! Nie jesteście już poza kontrolą ani komendą. Skończyło się orkirowanie za plecami dowódcy. Tak, tak… łajzo. Teraz będzie inaczej, rozumiesz to, przybłędo?! A wiecie dlaczego? Widzę po waszej pustej japie, że nie wiecie. Wnet i się dowiecie, ot co! Otóż, baczaj pan, panie numer XII.

Gdy wy się uganialiście na hobryjskim gościńcu za panem Rudemeierem, jaśnie pan Król nasz wziął był i wyzionął ducha. Tak, kurważ! Co się tak tępo gapicie, jak świnia w gnat?! Umarł. Całkiem na amen i całkiem na śmierć. Znaczy się, był król i nie ma króla!

A to oznacza, panie koronny z bohżej łaski, że wasze wyjęcie spod komendy przestaje być ważne. I teraz, kurwiu, podlegasz bezpośrednio mnie. Przynajmniej zaś do czasu, aż tron po jaśnie panu nie przejmie kto inny. – dodał z triumfem, napawając się wrażeniem, jakie zrobił na Orkirze.

Widać, wypowiedziane słowa i przytoczone fakty musiały na koronnym zrobić spore wrażenie. Oszołomiony i zdezorientowany zaległ na swoje krzesło, ciężko oddychając i wycierając, kompletnie nie ukradkiem, perliste krople potu z czoła.

– O! A widzisz. O, właśnie – podjął po chwili Kinnis napawający się widokiem zdezorientowanego łowczego – A widzicie go. No proszę, proszę, a właśnie. No, popatrz, pan panie Orkir! Przy okazji, co? Gdzie ten wasz transport, co? Gdzie ten wasz człowiek, w sześciu ludzi prowadzony? Wysłaliście a nie ma. Co to ma być?! Lechicka poczta konna?! Co, nie wiecie? Ha! Widzę, że nie. Pewnie, że nie wiecie. Coś mi się widzi łowczy, że z was taki łowczy, jak z koziej rzyci wór na pieniądze. Ot, co! Otóż, imaginujcie sobie, co zaszło.

Transport wasz nie dotarł. Zchędożyliście, widzi mi się, raz a konkretnie. Wychodzi, przeceniona ta wasza renoma, panie Ingen. To dobrze. To bardzo dobrze. Łacniej będzie się was pozbyć. Zawszeć mówiłem, że trzeba było dorżnąć was, tam w Visenby. To i kłopotu by potem nie było. Nic to jednak, panie Orkir – Kinnis zadrwił – błędy te wnet naprawimy. Otóż – pogroził mu palcem –Wieści o stanie jaśnie pana zdążyły dotrzeć już do Akerhus w Aslo. Pojutrze, księżna Margret, jedyna żyjąca córka jaśnie pana,  królowa Nordii, wraz z mężem, jego wysokością królem Haakonem VI przybywa do stolicy.

Wówczas to sprawy staną rozstrzygnięte. Zgodnie z tradycją i zgodnie z ostatnią wolą jaśnie pana. Ona wówczas, jako obecny zwierzchnik Komandorii Koronnej, zadecyduje, co też z wami zrobić

– Chcę – łowczy zakrztusił się – Chciałbym rozmawiać z jej wysokością, księżną Margret – odpowiedział mu Orkir. Zachrypniętym i zrezygnowanym głosem.

– Chcieć to wy sobie możecie, numer XII! Powstań! Oddawaj medalion!! – Łowczy wstał i podał dowódcy swój Jager.

 – Jesteście zwolnieni do odwołania. Jej wysokość podejmie decyzję co z wami dalej zrobić. Pojutrze. Tym to sposobem, macie jutro wolne, a potem się okaże. Kto wie, może trzeba was będzie zameldować w królewskiej turmie. He, he… he, he, he – roześmiał się dowódca – Teraz zaś precz z moich oczu i nie zapomnijcie zdać wyposażenia u zbrojmistrza na dole. A żeby wam żadna głupota nie przyszła do głowy, wszystkie straże w grodzie pilnują przejść. Mysz się nie przeciśnie. No już! Won mi stąd, przybłędo!!

– Tak jest! – zameldował łowczy, po czym zwrócił się ku wyjściu. Otworzył odrzwia, przekroczył próg i już miał wyjść, gdy nagle i niespodziewanie dała znać o sobie jego gocka, gorąca krew.

– Dowódco? – odwrócił głowę, falując swoimi czarnymi lokami.

– Czego, kurważ, jeszcze?! Precz! – rozległo się z izby.

– Jeszcze się spotkamy, panie dowódco! Ninie jednak, chuj wam w rzyć! – Trzasną drzwiami, słysząc jeszcze jak tamten ciska się i złorzeczy.

Zszedł po schodach, zostawiając za sobą wrzaski i tumult rozchodzący się z izby dowódcy. Zaszedł do zbrojmistrza, oddał swój ekwipunek i oręż, po czym, na wciąż glinianych nogach, wyszedł na ulicę.

Przywitało go rześkie, otrzeźwiające powietrze. „No i chuj, no i bywaj” – pomyślał, nieco już przytomniej.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Podobnie jak w “Prologu”, w tekście występuje mnóstwo usterek językowych, które należy poprawić. Przykłady:

Jak dosypał, jak spętany na koniu, prowadzony był do hobryjskiego portu, mówili inni? – czemu to zdanie jest pytające?

No jak to może być, dziwiła się gawiedź? – tu podobnie

Jeślibyś zaś po fechtunku nie poznał, że nie z byle łachem masz sprawę, owi mają na swoim wyposażeniu i oręż odpowiedni i insygnia. – powtórzenia w tym samym zdaniu

„Łowca” czasem piszesz małą, a czasem wielką literą – to trzeba ujednolicić

Mówili inni, że wraz ze nim, jeszcze jednego był król zabrał z ziemi gotów. – składni ani ogólnie tego zdania nie rozumiem, takich zdań jest dużo

 

Zapis dialogów i tutaj niepoprawny – przykłady:

– Łatwo już było, Birken – odparł Orkir, wsiadając na Holsena – Plan stanie taki.

Szkody tym pokryjecie, kobicie dacie, czy coś tam –  Wcisnął gospodarzowi pieniądze w dłoń i wyszedł za pozostałymi.

 

Odnoszę wrażenie, że bardzo długi opis nadaje się do poprzedniego, nazbyt skrótowego Prologu.

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka