Jeszcze zapaliłem papierosa, żeby zatrzymać moment, ale to był początek zagubionego wieczoru. W odmęcie tego smrodu, romantycznego podpełnioksiężycowego odoru, co już kojarzył się nawet z erotyzmem perfum. Jak pies Pawłowa, gdy paliłem, całowałem i wdychałem. Szyję, usta. Na to wspomnienie sam już zapach dymu wystarczył, by wprawić mnie w nastrój. Pytanie padło z ust, oddzielonych ode mnie jak punkt A od B.
– Powiedz mi, co byś zrobił gdyby…
Padło pytanie. Co bym zrobił gdybym w opisanej sytuacji miał coś zrobić. Gdyby ktoś umarł, to czy bym płakał, czy się cieszył? Czy szukałbym okazji w czyjejś zgubie, by potem znowu gubić i gubić każdego bez końca, by w końcu i siebie pociągnąć razem z nimi? Odpowiedziałem:
– Nie, nie zrobiłbym tak. To nie dla mnie, ja taki nie jestem.
– Dzięki, trochę mi ulżyło. Bałam się, że znowu trafiłam na…
Punkty zeszły się. W szybce, która odbijała blask jakiś, ujrzałem swój uśmiech. To wszystko działa. Działa jak dawniej, gdy siedziałem gdzieś na rogu twardej kanapy i wpajałem sobie, że nie muszę się martwić i mogę czuć coś zupełnie innego niż robię, niż to co robić powinienem. Eksperyment myślowy z nudów kontynuowałem, gdy za drzwiami trwał bal zastawionego stołu. Wódka, kieliszki, jedzenie. Pod stołami rajtuzy na udach i spodnie w kant. Za stary już byłem, by tam na czworaka chodzić. Myślałem więc sobie o wszystkim, co możliwe było w moim spojrzeniu.
Wieczór mijał, przy ciemnym świetle nie było ciekawskich spojrzeń. Wysoka dziewczyna w płaszczu uśmiechała się i raz ją widziałem, a raz obraz się rozmywał od bliskości i już tylko ją czułem. Tak mocno i tak słabo, jak można w płaszczu i w kurtce w letnią noc. Nie wiem czy równa była wzrostem i nie wiem jak wyglądaliśmy razem. Czy wyglądałem przy niej jak jakiś pomocnik, co tylko torby wnosił po schodach? Czułem, że jest wyższa ode mnie, ale nie ciałem, a duszą czy umysłem. I chciałem jej coś tam skraść przez usta, ale w tym wszystkim byłem lokajem u jej życia, przechodniem co papierosem częstował i odprowadzał raptem wzrokiem. Zniknęła z życia tak szybko i słuch zaginął. Wspomnienie zostało i uśmiech w lustrze. Mój uśmiech.
– Nie jestem takim. Nie byłem, ale czy nadal jest jak było?
Tylko do siebie mówię, na szczęście jeszcze ustami nie ruszam jak myślę i do siebie mówię. Umiem pozostawiać w bezwładzie ciało, gdy w środku jeszcze płonie świat inny, udający czasem ten sam. Romans, fikcja. To czego chciałem, tym razem ubrany w strój żaden, na przystanku czekając na autobus. Twarz tak zwana parszywa, jakby zza kontuaru, a na ulicy. Jakby umalowana i oczy podfioletowane, ale jednak bez pomalowania. Lafirynda jak kwiat wspaniały, z twarzy jakby wulgarna, obrzydliwa piękna ladacznica. Widzę tak ją, ale czy może powinienem tak mówić o sobie, że gdy widzę twarz to sam jakbym tą twarzą był, przez tę przewlekłą chorobę empatii. Nie, tym razem jedna, widzę po prostu ją i jest to czyste pożądanie. Krótkie spodenki już wkłada i ma silne nogi… nie wierzę, że ona ma świat większy w sobie niż mój. Że świat jej największy poza nią i obok niej. Choć nie pluje ona, to jakby spluwała. Rozmawia z kimś o rzeczach prostych i łatwych, a ja tak widzę jakby jej natura pogardliwa jednego tylko żądała, a jednocześnie nic z tym wspólnego nie miała. A jeśli to tylko ja widzę i tylko jeśli bym do niej otworzył oczy swoje i zaznaczył swoje istnienie, to wtedy stała by się taka, jaka ją widzę? Naiwna wiara, bo w lustrze swój uśmiech widziałem, sobie rzucony i spojrzenie. Ja czuję, że ją otworzyć bym musiał na jej naturę, jakoby ostatni rozdział napisać książki jej życia. Jakbym ją miał do trumny swojej pociągnąć i powiedzieć jej, że to nie moja trumna, a jej wygodne łoże, w którym ja tonę jako topielec, a nie Bóg morza, co fale rozpuścił na taflach.
Wielkie słowa mnie przycisnęły, że oddech straciłem na chwilę. Siedziałem znowu gdzieś w parku, gdzie kiedyś chodziłem z kimś za rękę. W ręce coś czuć można było, coś więcej. Jakbym tak tylko wtedy umiał zdobywać wiedzę, która dawała mi moc. Została mi suchość kartek na teraz. Cel tej myśli, dokąd dąży.
– Więc cieszę się. Zawsze trafiam na wariatów. Na psycho…
Przestraszyłem się bardzo, że ktoś mnie dorwie. Za to, że z nią stoję, za to że chcę jej pod każdym względem. Zatrzyma się samochód przy spacerze i ja pobity na ziemi, tylko rękę podniosę i wyznam, że co bym nie mówił, to tchórzem naprawdę jestem i szukam by ktoś za darmo mnie utulił, nie mając nic w zamian. Bo tam za stołem ludzie powoli umierali, znikali w życiu ze światła bardziej w cień. I nikt nigdy ode mnie niczego nie wymagał. Nie istniałem tak naprawdę. Życie w dziewczynie w płaszczu było, choć ona mówiła, że już nie chce. Że nie chce żyć, ale ja ją prosiłem, by pożyła jeszcze. Jeszcze pół roku, aż nie wyjedzie z miasta. Bo ja się bałem wyjechać. I tak zostałem, patrząc na ladacznicę, co piękna jak kwiat. I skubię skórkę w palcu, zębami przegryzam i w środku czasem zapalam światło, by zobaczyć uśmiech i wzrok. W szybach widzę siebie i rozważam, co pomyśleliby ludzie, gdyby na mnie patrzyli.