- Opowiadanie: WojnaIII - W świetle Księżyca

W świetle Księżyca

To pierwsze napisane przeze mnie opowiadanie. Zdaje sobie sprawę z widocznych inspiracji jednym z  uniwersów. Mam jednak nadzieję, że krótka nocna historia Dietera komuś się spodoba. 

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

W świetle Księżyca

Deszcz lał się obficie. Chmury zakryły niebo całkowicie, odcinając świat od światła. Dodatkowo wiatr siekł niczym bicz ze wszystkich stron, a upodobawszy sobie szczególnie twarz i oczy, wcale nie poprawiał sytuacji. Dieter Veit początkowo osłaniał się kapeluszem i płaszczem, jak mógł, lecz gdy obydwa już zupełnie przemokły, dał sobie z tym spokój. Krople ściekały po jego młodej, jednak naznaczonej bólem twarzy. Końskie kopyta wytrwale raz za razem rozchlapywały błotnisty trakt. Na całe szczęście w oddali majaczyły już niewyraźne światła karczmy. Choć słowo „karczma” nie opisywało najlepiej budynku, który lata świetności, jeśli takie kiedykolwiek były, miał już dawno za sobą. Patrząc obiektywnym okiem przypominał bardziej rozbudowaną starą stajnię. Niewielki kwadratowy budynek z topornie ociosanych belek wyróżniał się swą brzydotą na tle lasu. Dach pokryty był słomą, gliną oraz kępkami mchu świadczącymi o braku zainteresowania gospodarzy. Jeździec spluną zniesmaczony, chociaż powinien się spodziewać, że na takim zadupiu pewnie nawet nie słyszano o czymś takim jak dachówka. Podróże prócz niezliczonej ilości niebezpieczeństw, gwarantowały również częste bywanie w tak „uroczych” miejscach. Nie mógł się doczekać, aż zostanie przydzielony do jakiś prawdziwych zadań w służbie królestwa.

Przy tak paskudnej pogodzie interes się kręcił. Gdyby nie nawałnica nikt mający oczy i trochę godności, by się tu nie zatrzymał – wliczając samego Dietera. Jednakże deszcz sprawił, że każdy przebywający w okolicy skrył się w tej lichej chałupie. W odległości kilku godzin jazdy konno nie było żadnego innego znanego mu zajazdu.

Rudolf lubił takie dni. Co prawda roboty znacząco przybywało, ale zyski mu to wynagradzały. Wzrosły szczególnie od chwili pewnej umowy, którą udało mu się niedawno zawrzeć. Uśmiechnął się pod wąsem. Jakie to szczęście, że poznał tego wędrowca. Nigdy by się nie spodziewał, że tak odmieni on jego życie. Deszcz wciąż uderzał w drewniane okiennice, gdy drzwi otworzył kolejny gość, wpuszczając razem ze sobą chłodne powietrze. Karczmarz rozszerzył oczy i przestał wycierać kufel w nie najświeższy już fartuch. To, kogo zobaczył, zdecydowanie mu się nie spodobało i oznaczało tylko jedno – kłopoty. Gwar lekko przycichł, gdy oczy wszystkich zwróciły się z ciekawością w stronę wejścia. Stał tam młodzieniec z mokrymi, niestrzyżonymi już od jakiegoś czasu blond włosami, o gładkiej twarzy, którą kalała sporych rozmiarów blizna na policzku. Wyszarpana, bo cięciem ciężko byłoby to nazwać, szponem lub wątpliwej jakości ostrzem noża. Spod ociekającego płaszcza wystawała prosta rękojeść miecza oraz błyszczały lekko kawałki zbroi. Nie było to nic nadzwyczajnego dla tych ludzi poza jednym szczegółem, który powodował silny niepokój. Był to symbol płonącego Słońca widniejący na opończy okrywającej napierśnik przybysza. Szept zdenerwowania przetoczył się między stolikami izby. Rozmowy stopniowo ucichły, nawet grajek odłożył swą lutnię. Każdy w tym zatęchłym pomieszczeniu opuścił głowę, wbijając wzrok w blaty stołów. Rudolf otarł pot z czoła i podszedł pospiesznie do Łowcy, który zdążył zasiąść przy stoliku.

– Czego sobie wielmożny Pan życzy? – zagadną z niezdarnym ukłonem.

– Nalej mi piwa i daj pokój na jedną noc.

– To będzie… srebrnik, Panie. – jego świńskie oczka zamrugały pospiesznie.

Żelazna rękawica sięgnęła do mieszka pod płaszczem i wręczyła mu pięć miedziaków. Rudolfowi nawet nie przeszło przez myśl by się sprzeciwiać. Wziął prędko monety i szybko podał kufel ale. Podczas tej rozmowy kilkukrotnie słyszał skrzyp otwieranych drzwi. Ze smutkiem patrzył, jak zniknęła ponad połowa jego klientów. Podróżni pospiesznie płacili i wychodzili w noc lub udawali się do swoich pokoi. Po kilku minutach w sali został tylko młodzieniec oraz dwóch drwali siedzących w przeciwnym rogu sali. Karczmarz skrył się za ladą przeklinając w duchu. Czego do licha szuka tu ten Łowca? Przecież nie mógł wiedzieć… Gdyby tak było… Nerwowo pogładził swoje gardło i przełknął ślinę. Zacisnął mokre od potu pięści. Więc trzeba być pierwszym!

Wciąż lało. Przynajmniej błony użyte w oknach i osłonięte okiennicami były dosyć szczelne. Chyba jedyny plus tego pomieszczenia. Mały, zatęchły pokoik z łóżkiem pokrytym czymś co wyglądało jak pleśń  i niewielką skrzynią na rzeczy. Po zapachu prawie można by rozpoznać, co zwymiotował poprzedni bywalec. „Chociaż jest sucho”, westchnął cicho Dieter, zdejmując powoli swoją brygantynę. Z niemałą trudnością udało mu się ją jakoś upchać do skrzyni, choć i tak wieko pozostało uchylone. W walce pancerz był niezastąpiony, nie raz przyjmował śmiertelne ciosy, ratując go przed przedwczesną śmiercią. Niestety w każdych innych okolicznościach stanowiła prawdziwe utrapienie. W takich momentach żałował, że ma nie giermka na swoich usługach jak szlachetnie urodzeni. Uśmiechnął się do siebie. Zobaczyć rycerza w takiej dziurze to naprawdę byłoby coś! Ale to jego cechowi przypadło tułanie się po najgorszych zakamarkach i dzikich ostępach. Łowca wiedźm – na te słowa niejednemu miękną kolana, a przecież nazwa ta nie odzwierciedla w pełni jego zajęcia! Wśród bitew na otwartym polu, poszukiwaniu kultystów, zabijaniu wszelakich bestii czających się w ciemnościach, łapanie czarownic jest jak kropla w oceanie. Chyba jednak od tego się zaczęło, więc nazwa pozostała. Prosty lud zupełnie tego nie docenia! Szepcze jedynie w strachu na ich widok lub prędko ucieka. A to właśnie dzięki Łowcom, może iść spokojnie w las bez obawy, że jakiś wilkołak pożre mu wnętrzności. Umożliwia też picie piwa bez obawy obudzenia się na niewielkim kamiennym ołtarzu pod ulicami miasta… Przecież to nie jego wina, że czasem ktoś z jego profesji popełni błąd. Ciemność wniknęła tak bardzo w królestwo, że każdy może być jego wrogiem. W takim wypadku lepiej podejrzewać każdego niż obudzić się z nożem w plecach. A Veit, mimo młodego wieku, miał już okazję się o tym przekonać.

Rozebrawszy się, położył swój pistolet koło poduszki, a następnie przywiązał dwa cienkie sznurki, z jednej strony do drzwi i okiennic, a z drugiej do swojej dłoni. Było to jedno z przyzwyczajeń, które nabył w trakcie swych podróży. Nigdy nie wiadomo, co może go spotkać, choć tu nie powinno mu nic grozić prócz świerzbu. Ziewnął przeciągle, po czym położył się i niemal natychmiast zasnął przy miarowym stukocie kropli.

Otto uwielbiał taką pogodę. Dawała mu przewagę. Przedzierał się przez mokre krzaki, a gałęzie raz po raz smagały go po twarzy. W nienaturalnie dużej łapie trzymał krótki miecz. Dobrze, że jest wreszcie jakaś robota. Już wariował w towarzystwie tych wszystkich dziwadeł, z którymi musiał przesiadywać. Błyskawica oświetliła przez moment okolicę. W jej blasku zobaczył ciemne sylwetki swoich towarzyszy dochodzących do drzwi karczmy. Trzeba działać szybko. Spojrzał na swoją klingę – jedno cięcie wystarczy. Nie wiedział co przywiodło tu tego przeklętego Łowcę, ale to było bez znaczenia. Nadarzyła się dobra okazja do pozbycia się jednego z tych ogarów. W śnie nie ma różnicy między rycerzem, a bydłem – są tak samo bezbronni. Strugi wody ściekały z dachu. Chwycił klingę miecza w zęby i zaczął się wspinać po krzywej ścianie. Wystające, nierówno przycięte deski, ubytki i nierówności stanowiły doskonałe podpory. W parę chwil dotarł do wskazanego mu wcześniej okna. Wszystko zgodnie z planem. Uchylił okiennice i zajrzał do środka. Mimo ciemności dostrzegł sylwetkę swojej ofiary. Zabójca wykrzywił zęby w czymś, co miało być chyba uśmiechem. „Skurwiel pośpi trochę dłużej niż myśli.” Cicho wślizgnął się do wnętrza. Pojedyncze krople deszczu wraz z chłodnym powietrzem zaczęły wpadać do środka. „Słodkich snów…” – wyszeptał unosząc miecz. Lecz nim zdążył dokończyć, straszliwy huk przełamał ciszę. Razem z potwornym bólem jego ramię rozerwało się na strzępy. Otto wrzasnął nieludzkim głosem.

Kiedy linka przywiązana do okna rozbudziła Dietera z jego lekkiego snu, ten nie namyślał się długo. Chwycił prędko pistolet i wypalił w kierunku okna, na ślepo. Krew napastnika obryzgała całą ścianę izdebki. Niewielkie pomieszczenie wypełniło się ciężkim zapachem dymu. W ciemności widział jedynie kontur swojego przeciwnika, ale nie było czasu na rozważania, kim on był. Rzucił kocem w wierzgający z bólu cień i skoczył w stronę skrzyni, z której sterczał jego miecz. Przez gwałtowny ruch zaplątał się w własną pościel, potknął i upadł. Łokcie pulsowały bólem po uderzeniu w twardą podłogę. Nie zważając na tę niedogodność, chwycił rękojeść wyrywając ostrze z pochwy. Udało mu się to w samą porę, gdyż zabójca otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, ruszył do ataku. Przeskakując nad łóżkiem, ciął szerokim łukiem od góry. Klingi starły się ze zgrzytem, gdy Veit zasłonił się przed ciosem. Gwałtownym ruchem odrzucił miecz Otta na bok i zadał sztych w jego brzuch. Krew polała się na podłogę, kiedy ostrze przebiło cel na wylot. Głośny jęk oraz odrażający odór wnętrzności wypełniły pomieszczenie. Łowca już miał uwolnić swój oręż, gdy masywne cielsko, zamiast upaść bezwładnie, przyszpiliło go do ziemi. Płonące czerwienią oczy wpatrywały się w niego ze zwierzęcą wściekłością i żądzą mordu. Dopiero teraz był w stanie dostrzec łuski na twarzy tego potwora, a także szeregi zębów ostrych jak igły. Mutant rozwarł szczęki próbując ugryźć go w szyję. W ostatniej chwili młodzieniec zasłonił się ręką. Kły wbiły się w jego przedramię, rozrywając koszulę i skórę. Przeklęty pomiot! Miecz jest zaklinowany… Dieter napiął mięśnie i zaczął szarpać rękojeścią na wszystkie strony. Bestia zawyła z bólu i rozwarła szczęki, odchylając się do tyłu. Ta chwila wystarczyła, by uwolniona ręka Łowcy zadała dwa szybkie ciosy w krtań Otta. Jego okrzyki zmieniły się w zduszony bulgot, po czym zupełnie ucichły. Veit zepchnął z siebie jego truchło, oddychając ciężko. Napędzany adrenaliną poderwał się prędko, słysząc jakiś harmider za drzwiami. Cholera – musi być ich więcej! Zabarykadował prędko drzwi łóżkiem i skrzynią. Da mu to parę chwil więcej. Wyciągnął na wierzch swój drugi pistolet, po czym pospiesznie zaczął nakładać na siebie pancerz.

– Kochana stal – szeptał – już nie będę na Ciebie narzekać!

Gdy usłyszał pierwsze ciężkie kroki wpadł też na pomysł, że może warto byłoby zapalić lampę. Nakładając brygantynę i zapinając prędko rzemienie w słabym świetle, zerknął na truchło. Bark i ręka, które przestrzelił były prawie dwa razy większe niż powinny i obrzydliwie opuchnięte. Rybie łuski, ostre kły i straszliwe krosty dopełniały ten zdeformowany obraz. Nie mówiąc już o tym, co wylało się z rany, bo na pewno nie była to zwykła krew, a raczej coś bardziej przypominającego śluz. Splunął. Miał już z takimi do czynienia, a mimo to ich flaki zawsze przyprawiały go o dreszcze. Nie było już czasu, kolejne uderzenia prawie wyrwały drzwi z zawiasów – to co miał na sobie musiało mu starczyć. Zacisnął dłoń w rękawicy poprawiając chwyt. Trzeba przeżyć kolejny wieczór.

Bron nienawidził wszystkich. Ludzi, mutantów, każdego. Nie miał żadnych przyjaciół i wcale ich nie potrzebował. Nie zawsze tak było, kiedyś był zwykłym młynarzem w niewielkim miasteczku. Do teraz nie wie czemu to na niego trafiło. Był gruby jak trzech dorosłych mężczyzn, jego króciutkie nogi strasznie utrudniały mu chodzenie, a do tego połowa jego twarzy stanowiła wielki bąbel pełen ropy. Heh, i tak miał „szczęście”, że w ogóle uszedł z życiem. Ale teraz role się odwróciły i to on decydował o życiu innych. Miał swoją bandę, podobnych do niego pokrak i żył z rozboju. Każdego z jego towarzyszy znaczyło obrzydliwe znamię Chaosu, czyniąc ich mniej lub bardziej odrażającymi. Tym razem wziął ze sobą trójkę: Alberta z mackami zastępującymi mu ręce i karłowatą nogą, Tona, który miał dwie głowy i ogon oraz Gerta mającego flaki na wierzchu, co nie przeszkadzało mu w wypruwaniu ich innym. Każdy z nich był uzbrojony w pałkę nabijaną gwoźdźmi i długi nóż. Deszcz i noc przysłaniały im widok karczmy, a mokre łachy lepiły się do ich ciał. Kryli się w cieniach powykrzywianych drzew. Podeszli cicho do drzwi. Otto powinien sobie poradzić, ale lepiej nie stawiać wszystkiego na jedną kartę. Ten obcy musi zniknąć i to czym prędzej. Jego przybycie zaniepokoiło Brona, jak tylko się o nim dowiedział. Tak długo jak żyje, będzie im zagrażał, a jedyne czego bał się mutant to śmierć. W końcu właśnie przez ten strach zawarł ten pakt. Czekali.

– Powinno już być po wszys… – nie zdążył dokończyć, gdy huk wystrzału rozdarł powietrze.

– Cholera… – zaklął jeden z nich.

– I tak nie lubiłem tego durnia. Za mną! Trzeba go wykończyć – to mówiąc Bron wywarzył drzwi.

Z pokoju na piętrze wybiegli dwaj zaspani drwale rozbudzeni głośnym hałasem. Gdy tylko dostrzegli intruzów, krzyknęli przerażeni i rzucili się do ucieczki. Albert tylko się zaśmiał, błyskawicznie chwytając jednego z nich za nogę i wciągając pod ciosy towarzyszy. Nie wydał żadnego dźwięku gdy rozbili mu głowę, rozcięli gardło i brzuch. Krew i resztki mózgu obryzgały zgraję, która ruszyła za pozostałym przy życiu. Drwal płakał, próbując wyczołgać się przez okno. Nim zdążył wyjść Ton wbił mu nóż w plecy, po czym rzucił na ziemię. Jego ogon oplątał mu szyję ściskając coraz mocniej. Chłop próbował coś powiedzieć, ale jedynie dławił się i chrząkał walcząc o powietrze.

– Coś chcesz powiedzieć robaczku? – mutant zaśmiawszy się, zanurzył zęby w brzuchu biedaka.

– Zostaw go już kretynie! – Bron był wściekły. Odepchnął Tona od zwłok i wyrwał mu z gąb jelita. – Zapomniałeś po co tu jesteśmy? Żreć będziesz potem! – teraz na pewno już wie, że idą, muszą się pospieszyć.

Odmieńcy zaczęli wspinać się po schodach. Natrafiły na pokój, w którym miał znajdować się łowca. Dwugłowy zaczął z całych sił uderzać w drzwi. Deski skrzypiały i uginały się, lecz jeszcze nie łamały. Bron nie mógł wytrzymać, wszystko trzeba robić samemu. Wziął niewielki rozpęd i uderzył swoją masą w drzwi, które rozpadły się z trzaskiem. Zaryczał tryumfalnie podnosząc maczugę do ciosu, lecz gdy tylko przekroczył próg, uderzył go zapach dymu, a kula rozerwała mu szczękę. Cofnął się jak uderzony młotem. Albert minął go i wpadł do wnętrza. Ujrzał blondyna w naprędce zakładanej zbroi odrzucającego dymiącą rusznicę i chwytającego pistolet. Ostatnią rzeczą, którą poczuł Albert był przeszywający ból, miażdżący mu kości klatki oraz zapach prochu. Jego dziurawe zwłoki zwaliły się na skrzynię. Dieter schował pistolet za pas i chwycił oburącz swój miecz. Ma przewagę zasięgu, ale trudno mu będzie w pełni wykorzystać swój potencjał w tak niewielkim pomieszczeniu. Na razie widział trzech przeciwników, chyba że kryją się jeszcze gdzieś poza karczmą. Nie spodziewał się takiego ataku, nie tu. Krew lekko kapała spod zarękawia jego lewej ręki. A miała to być taka spokojna noc.

– Nie damy mu czasu przeładować! Teraz!

Ton i Gret zaatakowali jednocześnie z dwóch stron. Veit zatrzymał uderzenie jednej z pałek, wychodząc do przodu, nim ta zdążyła się rozpędzić, po czym uniknął drugiego ciosu. Mając ostrze w dole, uderzył rękojeścią w głowę Tona, który zatoczył się do tyłu. Kątem oka spostrzegł, że drugi mutant próbował go obejść. Osłaniając głowę ramieniem, rzucił się na niego wykorzystując swoją masę. Przerażony Gert próbował się zasłonić, lecz nie był w stanie potrzymać impetu Łowcy. Jego organy eksplodowały ropą i krwią między ścianą, a zbroją. Dieter cały w wnętrznościach stracił równowagę i zrobił kilka chwiejnych kroków w tył. Wykorzystał to Ton, tnąc w twarz. Na szczęście dla Veita akurat podniósł rękę, by otrzeć twarz z śluzu, dzięki czemu ostrze ze zgrzytem prześliznęło się po stalowym karwaszu. Widząc swoją szansę, młodzieniec chwycił miecz w połowie klingi i zadał potężny sztych w jedną z głów mutanta. Ton cofną się pod siłą uderzenia, lecz nie upadł. Przebity łeb zwisał groteskowo, obficie krwawiąc. Oczy drugiej głowy zapłonęły nienawiścią. „Co to za czary…” Nie było czasu na myślenie. Pałka uderzyła w pierś Veita posyłając go do tyłu i odbierając mu na chwilę dech. Przez drzwi przecisnął się ponownie Bron. Zamiast części twarzy miał teraz rozerwany, ropiejący kawał mięsa, nie czyniło go to jednak mniej groźnym. Gdy Dieter parował sztylet, kolejne uderzenie pałki spadło na naramiennik, wstrząsając jego kośćmi. Cofnął się w stronę okna, gdzie deszcz częściowo obmywał go z krwi i resztek organów. Wykonał dwa płaskie cięcia, zmuszając mutanty, by się cofnęły. Nie czekając dłużej, ruszył do przodu, celując w krtań Tona, który był jeszcze oszołomiony po utracie połowy jaźni. Nie zdążył w porę zasłonić się przed ciosem, który przebił jego bark. Odsłoniwszy się w ten sposób, Dieter otrzymał uderzenie w plecy, po czym niesiony impetem wypadł z pokoju. Spluwając i chwiejąc się lekko na boki z powodu bólu, wstał czym prędzej. Lewa ręka pulsowała w miejscu ugryzienia. Czuł, jak rosną mu siniaki na plecach i barku. Chyba został ostatni. Bron nie był głupi, ten Łowca zabił już wszystkich jego ludzi. Najwyższy czas pomyśleć o sobie i wynosić się stąd. Zbiegł po schodach, prawie się po nich turlając i zniknął w mroku nocy. Veit nie miał siły, żeby go gonić. Usłyszał wtedy rzężenie dochodzące z pokoju. Wygląda na to, że Dwugłowy mutant jeszcze dychał. Może uda się czegoś od niego dowiedzieć. Nie lubił tego robić, ale to jego wróg i zawsze musiał o tym pamiętać. Wyszarpnął miecz z barku potwora, po czym wbił go w przebitą wcześniej głowę. Ton wzdrygnął się i wypuścił ze świstem powietrze. Z ciężkim oddechem Dieter zakręcił ostrzem na boki. Mutant zawył straszliwie.

– Ilu was jeszcze jest? Gdzie jest wasz obóz? – nie przestawał zadawać bólu. Potwór spojrzał na niego morderczo, po czym zacisnął swoje szczęki. Łowca westchnął. Sztychem naciął mu lekko brzuch po czym sypnął soli prosto w rany. Ton zaczął wierzgać, jak gdyby opętał go jego mroczny władca.

– Powiem! – wył z bólu. – Powiem tylko…

Dieter przepłukał część ran wodą z bukłaka. Zniekształcony mężczyzna odetchnął lekko.

– Musisz… iść na północ od karczmy, aż zobaczysz wielką… czarną RZYĆ! Zdechniesz… – klinga wbiła się gładko w serce pokraki. Pozbawione życia ciało opadło powoli z sykiem powietrza opuszczającego płuca. Ton nic już nie czuł, jak dobrze. Tylko coraz ciemniej i ciemniej. Nie czekała go upragniona pustka. Poczuł jak wpada do bagna. Jak wsysa go w głąb, jak pożera robactwo. Nagroda od jego Pana.

Veit wytarł miecz z krwi. Bolało go całe ciało, teraz gdy było już po walce poczuł jak bardzo jest zmęczony. Zebrał swoje rzeczy i zszedł po ufajdanych schodach uważając by się nie poślizgnąć. Zasmucił się widząc zwłoki drwali, to nie była ich walka. Nie miał jednak teraz czasu zajmować się zmarłymi. Zdejmując karwasz spojrzał na poszarpaną rękę. Nie wygląda to zbyt dobrze. Zaciskając zęby przemył ranę zza lady alkoholem i obandażował pierwszym lepszym skrawkiem tkaniny. Poprawnie założył też swoją zbroję wiedząc, że jeszcze może mu się przydać. Naładowane pistolety włożył za pas i zacisnął go mocniej. Wtedy zauważył, że kogoś brakuje – gdzie karczmarz? Uciekł? Oby. Nie wiadomo czy nie przybędą po niego kolejni zabójcy. Lepiej czym prędzej się stąd wynosić. Do najbliższych zabudowań w których mógłby się skryć nie mogło być bardzo daleko. Już miał wyjść, gdy znów przyszła kolejna myśl. Skąd mutanci wiedzieli w jakim jest pokoju? Nie mogli tego zauważyć z zewnątrz, czyli ktoś z nimi współpracował. Gdyby miał więcej czasu by lepiej przyjrzeć się temu miejscu. Zacząłby oczywiście od najbardziej podejrzanego miejsca, w którym najczęściej kryją się wszelkie plugastwa – piwnicy. Tym razem jednak czuł, że powinien odpuścić. Niewiele brakowało, a nie obudziłby się już tej nocy. Stając przed drzwiami spojrzał jeszcze na duże dębowe przejście znajdujące się za ladą. Innym razem. Wyszedł w deszczową noc.

Bron pędził przez krzaki. Całe szczęście, że przestało wreszcie padać, bo był już całkowicie przemoczony. Jego pokraczna sylwetka łamała gałązki, a liście smagały go po twarzy. Był wściekły, robota zawsze szła gładko. Jego Pan nie będzie zadowolony, oj nie. Pot spłynął po karku mutanta. Właśnie, skoro zawiódł to może lepiej nie wracać? Nie… I tak by go znalazł, dopadł gdziekolwiek by się nie ukrył. W tej chwili zazdrościł nawet trochę swoim martwym koleżkom. Oni już nie musza się o nic martwić. Wcale nie było mu ich szkoda, dali się zabić jak ostatnie miernoty. Otrząsnął się i przyspieszył kroku. Las gęstniał z każdą chwilą, a drzewa przybierały coraz to dziwniejsze kształty. Odmieniec nie zważając na nie parł uparcie przed siebie ciężko dysząc i pocąc się obficie. Gdy przedarł się przez cierniowy krzak drąc sobie ubranie i szarpiąc bolenie skórę wkroczył na niewielką polankę. W ziemię były tu wbite ogromne kamienie, które oświecały ją delikatnym zielonym blaskiem. U skraju polany było kilka brudnych i pospiesznie skleconych namiotów, lecz kroki grubasa były skierowane w stronę kamiennego budynku przypominającego kaplicę. Była ona zbudowana na planie ośmiokąta z wieloma płaskorzeźbami przedstawiającymi najróżniejsze maszkary i demony. Pokryta mchem i pleśnią wyglądała jakby wyrosła tu razem z lasem. Gdy Bron podszedł do wejścia przypominającego paszczę, przełknął ślinę. Z ciemnego wnętrza wyszła do niego krępa postać. Spod kaptura zakrywającego jej twarz można było dostrzec jedynie świecące się oczy. Grubas nie mógł wydusić z siebie żadnego dźwięku. Przelękniony patrzył jedynie w te hipnotyzujące oczy. Ciemna postać westchnęła.

– Szkoda. – głos był niski i dobiegał jakby ze wszystkich stron.

Brona ścisnęło w brzuchu. Zupełnie jakby coś z niego chciało się wydostać. Upadł na kolana i zaczął wymiotować. To co wypluwał niepodobne było do niczego co zwykły człowiek może ujrzeć. Fioletowo–zielona maź rozlewała się po mokrej trawie, a w niej wiły się glizdy. Mutant chciał prosić, błagać. Ale coś tkwiło w jego gardle. W całym jego ciele coś drążyło. Tysiące ognisk bólu przewiercało mu mięśnie, skórę nawet kości. Rzęził starając się wypowiedzieć cokolwiek, po czym upadł. Brzuch Brona oklapł i rozlał się po okolicy. Spod jego skóry wygryzały się niezliczone larwy pochłaniając każdą tkankę jaką napotkały.

– Ale przydaliście się na coś – zakapturzona postać uśmiechnęła się – Ciesz się nagrodą.

Słowa nie dotarły już do Brona. Nabrzmiały drgał jeszcze lekko na ziemi pochłaniany przez larwy.

Veit czuł, że zmarnował już wystarczająco dużo czasu oraz szczęścia na ten dzień. Wszedł prędko do zaimprowizowanej stajni będącej większą budą z starego drewna. Czarna klacz zbudzona chrobotem drzwi spojrzała jakby z wyrzutem w kierunku swojego jeźdźca.

– Wiem, że zasłużyłaś na dłuższy odpoczynek – poklepał ją lekko po boku i pogłaskał – ale też pewnie wolałabyś, żeby nic Cię nie zjadło.

Chmura, bo tak ją nazwał, cicho zarżała z kiepskiego żartu. Z pewnym pośpiechem Dieter założył siodło oraz uzdę, upewniwszy się, że wszystkie rzemienie są odpowiednio zapięte wyprowadził konia na zewnątrz. Powietrze było wilgotne i chłodne, a mnóstwo kałuż przypominało o niedawnej ulewie. Niebo zdążyło się rozchmurzyć ukazując niezliczony ogrom błyszczących gwiazd. Można by powiedzieć, że była to piękna noc. Gdyby zapomnieć o karczmie pełnej trupów i niepokojącej zielonej poświacie dawanej przez jeden z dwóch księżyców. Ten blask zawsze wprowadzał niepokój do serc, gdyż nigdy nie zwiastował niczego dobrego. Łowcy uczyli, że przyciąga on wszelkiego rodzaju bestie, czarną magię i Zepsucie. Usadowił się pewnie na grzbiecie Chmury, dotknął rękojeści swojego miecza, jakby dodając sobie tym otuchy i ruszył traktem. Mutant wraz z posiłkami raczej nie powinien go dogonić. Ale nie zmieniało to faktu, że wciąż stanowili zagrożenie, którego trzeba było się pozbyć. Zająłby się tym sam, ale poprzednia potyczka dała mu się we znaki, wciąż czuł pulsujące siniaki w miejscach uderzeń, a także ręka dotkliwie go piekła. Nie wiedział też, ilu może być tych potworów. Jednakże jeśli mu się poszczęści może za kilka godzin spotka na trakcie patrol rajtarów lub strażników. Z ich pomocą zgnietliby gniazdo tych wypaczonych dziwadeł.

Cienie mijanych drzew tworzyły w świetle księżyca i gwiazd powykrzywiane kształty. Mimo dużej prędkości jazdy, młodzieniec starał się przeczesywać otoczenie wzrokiem wyszukując potencjalnych zagrożeń. W końcu nie bez powodu rzadko kto zapuszczał się w lasy nocami. Nie był jednak w stanie się skupić. Adrenalina opuściła już jego żyły i zmęczenie coraz mocniej dawało o sobie znać. Powieki ciążyły mu niemiłosiernie. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że coraz mocniej nachyla się nad karkiem klaczy. Poprawił się w siodle, ale nie pomogło to na długo. Czuł się jakby wszystkie jego członki zesztywniały jak drewniane gałęzie – skrzypiące i niechętne do ruchu. Na szczęście, Chmura była mądrym zwierzęciem i nie potrzebowała ciągłego nadzoru na tak prostej trasie.

– Mogę na Ciebie liczyć, prawda? – Dieter prawie oparł się na koniu.

O dziwo klacz nie odpowiedziała. Za to sam doznał dosadnego pragnienia by zamknąć w końcu oczy i dać się poprowadzić w las. Było to uczucie jakby delikatna nitka ciągnęła jego myśli w krainę snów. Zdziwiony jej niedorzecznością, rozejrzał się wokół by, z niepokojem zauważyć, że nie jedzie już po trakcie. Naprawdę zasnął? Gdyby mistrz Aleksy się o tym dowiedział! Pewnie kazał by mu klęczeć na węglach przez przynajmniej trzy klepsydry. Chmura podążała kłusem wąską ścieżyną. Zrobiło się o wiele ciemniej, gdyż drzewa pochyliwszy się, niby w przyjaznym geście, zasłoniły oba księżyce. Przez to ledwo dało się ją dojrzeć wśród ściółki. Już miał ściągać wodzę i szukać głównego traktu gdy, z między drzew, mignęło lekkie światło. Może mimo wszystko został pobłogosławiony i trafił na jakieś domostwo. Nie musiałby tego roztrząsać, gdyby tylko nie przysnął na tyle w siodle.

Zbliżywszy się jeszcze trochę w stronę przebłyskującego światła, jego oczom ukazała się niewielka chata. Rozpoznał w niej budowle w której zwykle mieszkali drwale lub myśliwi. Może w takim razie niedaleko znajduje się jakiś prześwit i wioska lub las nie jest taki szeroki jak myślał. Był strasznie znużony podróżą, walką i poczuciem ciągłego zagrożenia, więc uznał, że porządny odpoczynek może nie jest wcale takim złym pomysłem.

Chatka znajdowała się na niewielkiej polanie, była wykonana z solidnych drewnianych bali i desek. Co ciekawe mimo prostoty mocno kontrastowała z paskudną przydrożną karczmą, w której się zatrzymał. Rozejrzał się ostrożnie jednak nie dostrzegł nic mogącego stanowić bezpośrednie zagrożenie. Zsiadł z konia przywiązawszy go płotu otaczającego niewielkich rozmiarów ogródek. Rękę trzymał cały czas blisko rękojeści. Mieszkańcy na pewno nie ucieszą się na jego widok, ale jako członek Łowców, będących żelazną ręką króla, miał więcej praw niż byle żołdak. Zamierzał też z nich skorzystać. Poza tym światło bijące z domu nie mogło pochodzić jedynie z paleniska, więc raczej jeszcze nie spali. Podszedł do drzwi próbując rozciągnąć spięte mięśnie, lecz podrażniło to jedynie jego otarcia i rany przeszywające go nową falą bólu. „Przeklęci odmieńcy! Oby czym prędzej zostali wymazani z tego świata.”

– Otwórzcie słudze korony! – zachrypiał, przewiany chłodnym powietrzem nocy, uderzając kilkukrotnie pięścią w deski drzwi. Usłyszał niewielkie poruszenie i zduszone głosy. Po paru chwilach mu otwarto. Ciepłe powietrze lekko owiało jego zmarzniętą twarz. Musiał też przymrużyć oczy nieprzyzwyczajone do światła. W progu stał mężczyzna w średnim wieku o potężnej posturze. Szerokie barki i mocno zarysowane mięśnie ramion były dobrze widoczne mimo okrywającej go szarawej koszuli. Z pewnością większość swojego życia spędził na rąbaniu drewna. Miał dość krótką, nierówno przyciętą brodę i kanciastą szczękę. Patrzył podejrzliwie na niespodziewanego gościa, a na jego ogorzałej twarzy gościł grymas niezadowolenia. Chciał go pewnie zbyć, jednak gdy ujrzał symbol Łowców pobladł wyraźnie. Nim zdążył się odezwać, Dieter postanowił przejąć inicjatywę.

– Jestem strudzony walką i podróżą, zgodnie z wolą króla mam prawo zażądać miejsca do odpoczynku i strawy.

Jego słowa nie zabrzmiały nawet w połowie tak wyniośle jak w jego myślach, był jednak zbyt zmęczony by zwrócić na to szczególną uwagę. Na potwierdzenie swoich słów wyciągnął medalion swojego bractwa. Był to prosty metalowy okrąg w którym wyrzeźbiono symbol płonącego Słońca.

– D–dobrze panie. – mimo tego, że górował nad nim wzrostem drwal skulił się lekko i rozwarł drzwi szerzej usuwając się z przejścia. – Zważcie tylko, żem dziatki już położył.

Deski podłogi zaskrzypiały lekko pod ciężarem zbrojnego, znajdował się w niewielkim przedsionku na którego końcu po prawej stronie dostrzegł przejście do kolejnej izby. Gospodarz zdecydowanie znał się na swoim fachu i był porządnym rzemieślnikiem. Wszystko było równo przycięte i dobrze dopasowane, także prawie można było zapomnieć, że znajduje się na odludziu. Dwie oliwne lampy przytwierdzone hakami do stropu rzucały migoczące ciepłe światło. Zapach palonego drewna przyjemnie wypełniał zmarznięte płuca Dietera. Po tak paskudnych wydarzeniach chętnie zakosztuje choć odrobiny snu i ciepła. Wchodząc niespiesznie za gospodarzem już myślami był bez zbroi i przy palenisku. Wtedy jego oczom ukazało się wnętrze izby i mieszkańcy. Pomieszczenie było przestronne i podłużne, na jego środku stał średnich rozmiarów stół, przy którym stały cztery krzesła. Po prawej stronie od wejścia pod ścianą był kamienny kominek z którego buchał żar płomieni. Drwal rozmawiał właśnie cicho z prawdopodobnie swoją małżonką. Była to kobieta o delikatnej sylwetce, lecz żylastych naznaczonych pracą rękach. Nosiła prostą sukienkę w jasnym odcieniu brązu, szytą z grubych nici. Jej związane ciasno włosy skryte były pod białą chustą. Przy jej boku stała jeszcze drobniejsza dziewczynka, na pierwszy rzut oka jeszcze przed krwawieniem. Delikatne jasne włosy swobodnie opadały jej na ramiona, a zielona sukieneczka dodawała życia skromnemu wnętrzu. Kiedy mężczyzna odwrócił się w stronę Łowcy, chcąc pewnie przedstawić swoją rodzinę, odsłonił jeszcze jedną postać siedzącą do tej pory za stołem. Zacisną zęby z napięcia, kiedy rozpoznał grubego karczmarza. Patrzył się tymi swoimi świńskimi oczkami, a jego oblicze zrosiły krople potu. Tłustawe policzki straciły zupełnie swój różowawy kolor. To było jak przyznanie się do winy. On za tym stał, chował się tutaj, aż będzie po wszystkim. Nie ma przecież innej możliwości, prawda? Od początku był podejrzany, teraz już nie ucieknie. Dieter wyrwał zza pasa pistolet kierując go w stronę Rudolfa.

– Panie, co robicie? – zlękniony i zaskoczony drwal stał częściowo na linii strzału. – Chcecie złota? Wszystko oddam tylko nie krzywdźcie..

– Bogowie… – szepnęła kobieta obejmując mocno dziewczynkę i przywierając plecami do ściany.

– Twojej rodzinie nic nie grozi – oblizał nerwowo wargi i poprawił chwyt. Palec lekko drżał mu na spuście – ale ten człowiek wystąpił przeciw koronie i Bogom bratając się z odmieńcami.

– Ależ panie, toż to mój brat rodzony! On by nigdy… mylicie się panie, mylicie!

„On by nigdy..” ile razy już to słyszał? Ci ludzie nigdy nie widzą, co się kryje za tymi niby zwykłymi twarzami. Ale on się nie myli, instynkt go przecież nie zwodzi, a to że się tu znalazł to zasługa chyba samych Bogów! Czego jeszcze więcej potrzeba?

– Zejdź mi z drogi lub Ciebie także uznam za jego wspólnika. – Dieter warknął, choć głos lekko mu się załamał. – W imieniu króla…

– Cóż on zrobił? Darujcie panie! – łzy ciekły już po twarzy kobiecie, kiedy łkała błagając.

– … za zdradę i konszachty z odmieńcami… – drwal mówił coś jeszcze, ale Veit tego nie słyszał. Widząc w końcu, że nic nie zdziała z twarzą bladą jak kreda zrobił lekki krok w bok i spojrzał z przerażeniem na swojego brata.

– Ja tylko uciekłem, uciekłem! Nic nie zrobiłem, nic! – głos Rudolfa drżał, a jego oczy wypełnione były łzami. Cała jego postać przybrała strasznie żałosny wygląd.

– … skazuję Cię na śmierć. – oddech mu przyspieszył. Nie zapominaj kto jest wrogiem. Nie możesz zapomnieć, nie możesz się wahać. Nigdy nie możesz się już wahać. To jedyna droga. Jedyna! Spiął mięśnie ramienia i przymknął oczy nie chcąc patrzeć w momencie strzału. Nim zdążył nacisnąć spust poczuł jak coś rzuciło się na jego rękę.

– Nieeee!

Krzyk, huk i dym wypełniły pomieszczenie niemal jednocześnie. Szeroko rozwarte oczy Łowcy wypełniły się prochem oraz koszmarnym obrazem. Dziewczynka chcąc zatrzymać go przed egzekucją uwiesiła się na pistolecie. Kula rozerwała jej ciało na strzępy, łamiąc żebra i wylatując przez plecy. Siła wystrzału rzuciła jej ciałkiem o podłogę, a ciepła krew bryznęła na wszystkie strony. Czas jak gdyby się zatrzymał, gdy dym rozwiewał się powoli ujawniając te makabryczną scenę. Przeciągły pisk przeszywał głowę Dietera, który nie był w stanie się poruszyć, czy choćby mrugnąć. Nie spostrzegł gdy pistolet wypadł mu z dłoni i zmoczył się w krwi zabitej. Otwartymi już na wieczność oczami patrzyła w sufit jakby nie dowierzając, że już nie mam jej na tym świecie.

Jak morskie fale zwaliły się na niego dwa krzyki, przytłoczywszy go i odebrawszy dech. Wrzask pełen rozpaczy wstrząsał matką, tak że upadła na kolana i poczołgała się w kierunku swojego dziecka. Instynktownie obrócił się w stronę, z której usłyszał za to nie krzyk, nie wrzask, a ryk. Ryk kogoś komu odebrano kochane dziecko, kogoś komu wyrwano serce na jego oczach. Wciąż będąc w szoku, oczy mając wypełnione łzami od dymu nie zdążył ustawić odpowiednio nóg. Wściekły mężczyzna uderzył w Dietera niczym taran wbijając go w ścianę. Nie zważając na jego uzbrojenie zaczął okładać go dzikimi ciosami. Twarde pięści obijały twarz Veita, niczym młoty. Dopiero ten ból i smak krwi w ustach obudziły wreszcie Łowce z otępienia. Żyły wypełniły mu się ogniem, uchyliwszy się przed kolejnym ciosem wykorzystał swoje żelazne rękawice by obić boki drwala. Odepchnąwszy go od siebie przeszedł do ofensywy osłaniając się stalowym pancerzem. Krew wrzała mu w głowie kiedy zacisnął jedną dłoń na szyi mężczyzny. W jego oczach można było dostrzec jedynie zwierzęcą nienawiść. Knykcie miał całe we krwi od uderzeń w żelazną zbroję, ale wydawało się jakby nie czuł bólu.

Kiedy Dieter przyszpiliwszy przeciwnika sięgnął do pasa po drugi pistolet, został chwycony za rękę przez płaczącą kobietę. Będąc w walecznym szale odmachnął się potężnie posyłając ją na drugą stronę pomieszczenia. Głucho uderzyła o belki i zwaliła się bez ruchu na podłogę. Pod wpływem tego uderzenia wypuścił pistolet, a drwal zdołał się uwolnić z uścisku. Do walki dołączył też w końcu Rudolf. Z czerwoną twarzą zaszarżował na Veita trzymając w ręku nóż kuchenny. Chciał rozciąć mu gardło jednak nie posiadał żadnego doświadczenia w walce, co pozwoliło Dieterowi na łatwy unik i cios w łokieć, który wybił karczmarzowi rękę ze stawu. Łowca dobył swojego sztyletu i wbił go w bok płaczącego z bólu napastnika. Zdążył obrócić się, by dostrzec lecące w jego stronę ostrze siekiery. Na jego szczęście cios trafił w pierś, przez co jedynie wydusił całe powietrze z jego płuc i rzucił go na stół. Pozbierawszy się skoczył czym prędzej do przodu. Przechwycił kolejne uderzenie topora w połowie, kiedy nie miało jeszcze pełnej prędkości. Dwoma szybkimi cięciami rozpłatał ścięgna rąk drwala, który z okrzykiem puścił siekierę. Kiedy ten się cofał Dieter odmachnął się jeszcze raz rozcinając jego brzuch. Mężczyzna uderzył plecami o ścianę po czym osunął się na ziemię.

Nienaoliwione zawiasy drzwi skrzypnęły poza zasięgiem wzroku Dietera. Zareagował bez namysłu i odruchowo ciskając sztyletem w ich kierunku. Kiedy spojrzał za swoim rzutem, czerwona mgła zeszła wreszcie z jego oczu. Zobaczył chłopczyka, może jedenastoletniego, w nocnej koszuli z nożem wbitym w klatkę. Patrzył przerażony przed siebie po czym upadł, nie wydając przy tym prawie żadnego dźwięku. Pomieszczenie było obryzgane krwią, a pięć ciał leżało bezładnie w jego kątach. Oddech Dietera świszczał, a jego dłonie drżały jak u starca. Czemu? Powietrze stało się strasznie gęste, a jego zapach palił jego płuca. To nie Twoja wina. Oczy dziewczynki wciąż patrzyły się bez życia w stronę stropu. Przecież nie tak miało być. Był winny. Był! Nie mógł już dłużej ustać, nogi ugięły się pod nim i upadł. Miał być bohaterem. Jeden z jego pistoletów leżał tuż obok zamoczony we krwi. Podniósł go powoli w ręku. Pamiętaj kto jest wrogiem. Zimna stal schłodziła jego zaczerwienioną szyje. Kto jest potworem? Palec drżał mu na spuście. Bogowie. Cichy szczęk mechanizmu zamka zadźwięczał w ciszy. Zaśmiał się, gdy łzy pociekły mu po twarzy. Niech im będzie.

Koniec

Komentarze

,,Dieter” – hehe, i już wiem, o jakie uniwersum chodzi. Dobra, jutro spróbuję przeczytać, ale przeleciałem wzrokiem po tekście i te w ciul wielkie, zbite akapity nie zachęcają do lektury. :(

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Witaj.

 

Gratuluję debiutu na Portalu. :)

 

Garść przykładowych sugestii oraz wątpliwości co do spraw technicznych:

Jeździec spluną zniesmaczony, chociaż powinien się spodziewać, że na takim zadupiu pewnie nawet nie słyszano o czymś takim (przecinek?) jak dachówka. – błąd gramatyczny

Nie mógł się doczekać, aż zostanie przydzielony do jakiś prawdziwych zadań w służbie królestwa. – kolejny błąd gramatyczny

– Czego sobie wielmożny Pan życzy? – zagadną z niezdarnym ukłonem. – formy grzecznościowe w dialogach – małymi literami; kolejny gramatyczny

– Kochana stal – szeptał – już nie będę na Ciebie narzekać! – i tu błąd ten sam z wielką literą

Rudolfowi nawet nie przeszło przez myśl (przecinek?) by się sprzeciwiać.

Wziął prędko monety i szybko podał kufel ale. – brak dokończenia zdania

W walce pancerz był niezastąpiony, nie raz przyjmował śmiertelne ciosy, ratując go przed przedwczesną śmiercią. – razem?

W walce pancerz był niezastąpiony, nie raz przyjmował śmiertelne ciosy, ratując go przed przedwczesną śmiercią. Niestety w każdych innych okolicznościach stanowiła prawdziwe utrapienie. – niejasne drugie zdanie – co jest jego podmiotem?

A to właśnie dzięki Łowcom, (zbędny przecinek?) może iść spokojnie w las bez obawy, że jakiś wilkołak pożre mu wnętrzności.

A to właśnie dzięki Łowcom, może iść spokojnie w las bez obawy, że jakiś wilkołak pożre mu wnętrzności. Umożliwia też picie piwa bez obawy obudzenia się na niewielkim kamiennym ołtarzu pod ulicami miasta… – niejasne drugie zdanie – co jest jego podmiotem?

Przecież to nie jego wina, że czasem ktoś z jego profesji popełni błąd. Ciemność wniknęła tak bardzo w królestwo, że każdy może być jego wrogiem. W takim wypadku lepiej podejrzewać każdego niż obudzić się z nożem w plecach. – powtórzenia

Przez gwałtowny ruch zaplątał się własną pościel, potknął i upadł. – we?

… to mówiąc Bron wywarzył drzwi. – orograficzny rażący

Gdy tylko dostrzegli intruzów, krzyknęli przerażeni i rzucili się do ucieczki. Albert tylko się zaśmiał, błyskawicznie chwytając jednego z nich za nogę i wciągając pod ciosy towarzyszy. – powtórzenie

Odmieńcy zaczęli wspinać się po schodach. Natrafiły na pokój, w którym miał znajdować się łowca. – znów niejasne drugie zdanie, do jakiego podmiotu odnosi się wyraz „natrafiły”?

– Szkoda. – głos był niski i dobiegał jakby ze wszystkich stron. – błędny zapis wypowiedzi

– Ale przydaliście się na coś – zakapturzona postać uśmiechnęła się – Ciesz się nagrodą. – tutaj podobnie

Rozpoznał w niej budowle w której zwykle mieszkali drwale lub myśliwi. – literówka, a po niej przecinek

 

 

A zatem pod kątem językowym trzeba jeszcze nanieść sporo poprawek, ja już reszty błędów nie wypisuję.

Opisy makabrycznych morderstw ze wszystkimi szczegółami są bardzo drastyczne. Na pewno dużym atutem są elementy fantastyczne.

Warto wspomnieć o wulgaryzmach.

Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia. :)

Pecunia non olet

Cóż, cała historia zamyka się w ciągu jednej nocy i obfituje w „malownicze” opisy zabijania, a to, niestety, „atrakcje” nie w moim guście.

Szkoda, że skupiony na jatce, nie wyjaśniłeś kto i dlaczego zastawił pułapkę na Dietera, nie dowiedziałam się, skąd w tym świecie wzięli się mutanci, ani kim była zakapturzona istota o błyszczących oczach, która wykończyła Brona. Niejasna pozostała postać karczmarza i pewnym już niesmakiem napełniła mnie kolejna masakra, tym razem w domku drwala. Mam wrażenie, że opowiadanie byłoby znacznie bardziej interesujące, gdybyś pokusił się o lepsze pokazanie świata, zamiast sprowadzać rzecz do opisywania krwawych szczegółów kolejnych starć.

Wykonanie, co stwierdzam z ogromnym smutkiem, pozostawia bardzo wiele do życzenia. Lekturę utrudnia masa błędów i usterek, zbędnych zaimków, wiele nie zawsze poprawnie i czytelnie złożonych zdań, przeszkadzają też źle zapisane dialogi i nie najlepsza interpunkcja.

 

„W świetle Księżyca→ Dlaczego księżyc w tytule jest napisany wielką literą?

 

Deszcz lał się ob­fi­cie. Chmu­ry za­kry­ły niebo cał­ko­wi­cie… → Ten rym nie brzmi najlepiej.

 

bu­dyn­ku, który lata świet­no­ści, jeśli takie kie­dy­kol­wiek były, miał już dawno za sobą. Pa­trząc obiek­tyw­nym okiem przy­po­mi­nał bar­dziej roz­bu­do­wa­ną starą staj­nię. → Czy dobrze rozumiem, że budynek patrzący obiektywnym okiem przypominał stajnię?

Proponuję drugie zdanie: Teraz bardziej przy­po­mi­nał roz­bu­do­wa­ną starą staj­nię.

 

wy­róż­niał się swą brzy­do­tą na tle lasu. → Zbędne zaimek – czy mógł wyróżniać się cudzą brzydotą? Czy dookreślenie jest konieczne – czy gdyby las nie był tłem, budynek wyglądałby lepiej?

 

Po­dró­że prócz nie­zli­czo­nej ilo­ści nie­bez­pie­czeństw… → Nie brzmi to najlepiej.

Może wystarczy: Po­dró­że, prócz nie­zli­czo­nych/ wielu nie­bez­pie­czeństw

 

Jeź­dziec splu­ną znie­sma­czo­ny… -> Jeź­dziec splu­nął znie­sma­czo­ny

 

do jakiś praw­dzi­wych zadań… → …do jakichś praw­dzi­wych zadań

 

Ru­dolf lubił takie dni. → Do tej pory pozwoliłeś czytelnikowi poznać jednego bohatera – Die­tera Veita i teraz zachodzę w głowę, kim jest Rudolf???

Jeśli zaczynasz nowy wątek opowiadania, powinieneś to zaznaczyć gwiazdkami. Uwaga odnosi się też do podobnych przypadków w dalszej części tekstu.

 

Karcz­marz roz­sze­rzył oczy… → Nie bardzo wiem, jak można rozszerzyć oczy.

Proponuję: Karcz­marz szerzej otworzył oczy… Lub: Karcz­marz wytrzeszczył oczy

 

Był to sym­bol pło­ną­ce­go Słoń­ca… → Dlaczego wielka litera?

 

Szept zde­ner­wo­wa­nia prze­to­czył się mię­dzy sto­li­ka­mi izby. → Czy zdenerwowanie na pewno szeptało? Obawiam się, że w dawnych karczmach nie było stolików, bo poszłyby w drzazgi podczas pierwszej bójki. Natomiast mogły tam być ciężkie stoły.

Proponuję: Szmer niepokoju prze­to­czył się nad stołami.

 

nawet gra­jek odło­żył swą lut­nię. → Zbędny zaimek – czy grałby na cudzej lutni?

 

wbi­ja­jąc wzrok w blaty sto­łów. → …wbi­ja­jąc wzrok w blat sto­łu.

W ile blatów ktoś, mając opuszczoną głowę, może wbić wzrok?

 

który zdą­żył za­siąść przy sto­li­ku. → …który zdą­żył za­siąść przy sto­le.

 

– Czego sobie wiel­moż­ny Pan życzy? – za­gad­ną z nie­zdar­nym ukło­nem. -> – Czego sobie wiel­moż­ny pan życzy? – za­gad­nął, niezdarnie się kłaniając.

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

– Nalej mi piwa i daj pokój na jedną noc. → Ta karczma to nie hotel, Dieter powiedziałby raczej: – Nalej mi piwa i daj izbę na jedną noc.

 

To bę­dzie srebr­nik, Panie. – jego świń­skie oczka za­mru­ga­ły po­spiesz­nie.To bę­dzie srebr­nik, panie. – Jego świń­skie oczka za­mru­ga­ły po­spiesz­nie.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

lub uda­wa­li się do swo­ich pokoi. → …lub uda­wa­li się do swo­ich izb.

 

Ner­wo­wo po­gła­dził swoje gar­dło i prze­łknął ślinę. → Zbędny zaimek.

 

Mały, za­tę­chły po­ko­ik z łóż­kiem… → Mała, za­tę­chła izdebka z łóż­kiem

 

…pleśń  i… → Jedna spacja wystarczy.

 

„Cho­ciaż jest sucho”, wes­tchnął cicho Die­ter… → Skoro westchnął, nie jest to myślenie, a wypowiedź dialogowa i tak powinna być zapisana:

Proponuję: Przynajmniej jest sucho wes­tchnął cicho Die­ter

 

zdej­mu­jąc po­wo­li swoją bry­gan­ty­nę. → Zbędny zaimek.

 

przyj­mo­wał śmier­tel­ne ciosy, ra­tu­jąc go przed przed­wcze­sną śmier­cią. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …przyj­mo­wał groźne ciosy, ra­tu­jąc go przed przed­wcze­sną śmier­cią.

 

Prze­cież to nie jego wina, że cza­sem ktoś z jego pro­fe­sji po­peł­ni błąd. → Czy oba zaimki są konieczne?

Proponuję: Prze­cież to nie jego wina, że cza­sem ktoś tej pro­fe­sji po­peł­ni błąd.

 

Spoj­rzał na swoją klin­gę… → Czy zaimek jest konieczny?

 

Skur­wiel pośpi tro­chę dłu­żej niż myśli.” → Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu. Skąd w tej opowieści współczesny wulgaryzm?

 

Słod­kich snów… – wy­szep­tał uno­sząc miecz. → Szept to także mowa, więc kwestia powinna być zapisana jak dialog.

Słod­kich snów… – wy­szep­tał, uno­sząc miecz.

 

roz­bu­dzi­ła Die­te­ra z jego lek­kie­go snu… → Zbędny zaimek – czy mogła go rozbudzić z cudzego snu?

 

Rzu­cił kocem w wierz­ga­ją­cy z bólu cień… → Czy cień na pewno wierzgał?

Proponuję: Rzu­cił kocem w miotający się z bólu cień

 

Przez gwał­tow­ny ruch za­plą­tał się w wła­sną po­ściel… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Gwał­tow­ny ruch sprawił, że za­plą­tał się w po­ściel

 

chwy­cił rę­ko­jeść wy­ry­wa­jąc ostrze z po­chwy. → Czy dobrze rozumiem, że najpierw wyrywał ostrze a później chwycił rękojeść?

Proponuję: …chwy­cił rę­ko­jeść i wy­ciągnął ostrze z po­chwy.

 

Gwał­tow­nym ru­chem od­rzu­cił miecz Otta na bok… → Gwał­tow­nym ru­chem od­rzu­cił miecz Ottona na bok

Tu znajdziesz odmianę imienia Otto.

 

dwa szyb­kie ciosy w krtań Otta. → …dwa szyb­kie ciosy w krtań Ottona.

 

Na­pę­dza­ny ad­re­na­li­ną po­de­rwał się pręd­ko… → Adrenalina nie ma racji bytu w tym opowiadaniu, albowiem w czasach kiedy rzecz się dzieje, nikt nie miał pojęcia o istnieniu adrenaliny.

 

Cho­le­ra – musi być ich wię­cej! → Skąd Dieter zna współczesne przekleństwo?

 

– Ko­cha­na stal – szep­tał już nie będę na Cie­bie na­rze­kać!– Ko­cha­na stal – szep­tał – już nie będę na cie­bie na­rze­kać.

Skoro szeptał, to wykrzyknik jest zbędny.

 

Nie za­wsze tak było, kie­dyś był zwy­kłym mły­na­rzem w nie­wiel­kim mia­stecz­ku. Do teraz nie wie czemu to na niego tra­fi­ło. Był gruby… → Lekka byłoza.

 

jego kró­ciut­kie nogi strasz­nie utrud­nia­ły mu cho­dze­nie… → Jednakowoż dzięki nogom mógł chodzić, więc to nie nogi utrudniały mu poruszanie się. Zbędny zaimek.

Proponuję: …kró­ciut­kie nogi nie ułatwiały mu cho­dze­nia

 

W końcu wła­śnie przez ten strach za­warł ten pakt. → Nie brzmi to najlepiej.

 

– Po­win­no już być po wszys… – nie zdą­żył do­koń­czyć, gdy huk wy­strza­łu roz­darł po­wie­trze. → Didaskalia wielką literą.

 

Cho­le­ra… – za­klął jeden z nich. → A skąd znał współczesne przekleństwo?

 

Bron wy­wa­rzył drzwi. → …Bron wy­wa­żył drzwi.

Sprawdź znaczenie słów wywarzyćwyważyć.

 

Z po­ko­ju na pię­trze wy­bie­gli… → Z izby na pię­trze wy­bie­gli

 

– Zo­staw go już kre­ty­nie! – Bron był wście­kły. → Obawiam się, że Bron nie znał słowa kretyn.

Proponuję: – Zo­staw go już, głupku/ durniu/ matole! – Bron był wście­kły.

 

Od­mień­cy za­czę­li wspi­nać się po scho­dach. Na­tra­fi­ły na pokój, w któ­rym miał znaj­do­wać się łowca. Odmieniec jest rodzaju męskiego, więc: Od­mień­cy za­czę­li wspi­nać się po scho­dach. Na­tra­fi­li na izbę, w któ­rej miał znaj­do­wać się Łowca.

 

i chwy­cił obu­rącz swój miecz. → Zbędny zaimek.

 

nie był w sta­nie po­trzy­mać im­pe­tu Łowcy. → Czy na pewno miał potrzymać impet Łowcy?

A może miało być: …nie był w sta­nie pows­trzy­mać im­pe­tu Łowcy.

 

Die­ter cały w wnętrz­no­ściach stra­cił rów­no­wa­gę… → Die­ter, cały we wnętrz­no­ściach, stra­cił rów­no­wa­gę…

 

by otrzeć twarz śluzu… → …by otrzeć twarz ze śluzu

 

po­sy­ła­jąc go do tyłu i od­bie­ra­jąc mu na chwi­lę dech. → Drugi zaimek jest zbędny.

 

Gdy Die­ter pa­ro­wał szty­let… → Paruje się sztylet, czy może raczej cios sztyletem?

 

Czuł, jak rosną mu si­nia­ki na ple­cach i barku. → Siniaki mogą powstać na skutek uderzenia, ale obawiam się, że one nie rosną. Rosnąć, czyli puchnąć, mogą nabite guzy. Jest bardzo prawdopodobne, że nabitym guzom towarzyszą siniaki.

 

– Ilu was jesz­cze jest? Gdzie jest wasz obóz? – nie prze­sta­wał za­da­wać bólu.– Ilu was jesz­cze jest? Gdzie jest wasz obóz? – Nie prze­sta­wał za­da­wać bólu.

 

Po­twór spoj­rzał na niego mor­der­czo, po czym za­ci­snął swoje szczę­ki. → Zbędny zaimek.

 

– Mu­sisz… iść na pół­noc od karcz­my, aż zo­ba­czysz wiel­ką… czar­ną RZYĆ! → Dlaczego wielkie litery?

 

Za­ci­ska­jąc zęby prze­mył ranę zza lady al­ko­ho­lem… → Co to jest rana zza lady?

A może miało być: Za­ci­ska­jąc zęby, prze­mył ranę al­ko­ho­lem zza szynkwasu.

 

Już miał wyjść, gdy znów przy­szła ko­lej­na myśl. → Czy to znaczy, że kolejna myśl była już wcześniej i teraz przyszła ponownie?

 

Skąd mu­tan­ci wie­dzie­li w jakim jest po­ko­ju?Skąd mu­tan­ci wie­dzie­li,której jest izbie?

 

przyj­rzeć się temu miej­scu. Za­czął­by oczy­wi­ście od naj­bar­dziej po­dej­rza­ne­go miej­sca… → Powtórzenie.

Proponuję w drugim zdaniu: Za­czął­by oczy­wi­ście od naj­bar­dziej po­dej­rza­ne­go pomieszczenia

 

Gdy przedarł się przez cier­nio­wy krzak drąc sobie ubra­nie i szar­piąc bo­le­nie skórę… → Skoro to był jeden krzak, dlaczego go nie ominął, jeno przedzierał się przezeń i jednocześnie darł ubranie, tudzież szarpał skórę?

 

W zie­mię były tu wbite ogrom­ne ka­mie­nie, które oświe­ca­ły ją de­li­kat­nym zie­lo­nym bla­skiem. U skra­ju po­la­ny było kilka brud­nych i po­spiesz­nie skle­co­nych na­mio­tów, lecz kroki gru­ba­sa były skie­ro­wa­ne w stro­nę ka­mien­ne­go bu­dyn­ku przy­po­mi­na­ją­ce­go ka­pli­cę. Była ona… → Byłoza.

 

– Szko­da. – głos był niski i do­bie­gał jakby ze wszyst­kich stron. → – Szko­da. – Głos był niski i do­bie­gał jakby ze wszyst­kich stron.

 

 Fio­le­to­wo–zie­lo­na maź… -> Fio­le­to­wo-zie­lo­na maź

W tego typu konstrukcjach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

W całym jego ciele coś drą­ży­ło. → Raczej: Coś drążyło całe ciało.

 

– Ale przy­da­li­ście się na coś – za­kap­tu­rzo­na po­stać uśmiech­nę­ła się – Ciesz się na­gro­dą.– Ale przy­da­li­ście się na coś.Za­kap­tu­rzo­na po­stać uśmiech­nę­ła się. – Ciesz się na­gro­dą.

 

bę­dą­cej więk­szą budą z sta­re­go drew­na. → …bę­dą­cej więk­szą budą ze sta­re­go drew­na.

 

– Wiem, że za­słu­ży­łaś na dłuż­szy od­po­czy­nek – po­kle­pał ją lekko po boku i po­gła­skał – ale też pew­nie wo­la­ła­byś, żeby nic Cię nie zja­dło. → – Wiem, że za­słu­ży­łaś na dłuż­szy od­po­czy­nek.Po­kle­pał ją lekko po boku i po­gła­skał.Ale też pew­nie wo­la­ła­byś, żeby nic cię nie zja­dło.

 

przy­cią­ga on wszel­kie­go ro­dza­ju be­stie, czar­ną magię i Ze­psu­cie. → Dlaczego wielka litera?

 

Ad­re­na­li­na opu­ści­ła już jego żyły… → Adrenalina nie ma racji bytu w tym opowiadaniu.

 

zmę­cze­nie coraz moc­niej da­wa­ło o sobie znać. Po­wie­ki cią­ży­ły mu nie­mi­ło­sier­nie. W pew­nym mo­men­cie zdał sobie spra­wę, że coraz moc­niej na­chy­la… → Powtórzenie. Zbędny zaimek.

 

– Mogę na Cie­bie li­czyć, praw­da? → – Mogę na cie­bie li­czyć, praw­da?

 

Pew­nie kazał by mu klę­czeć… → Pew­nie kazałby mu klę­czeć

 

gdyż drze­wa po­chy­liw­szy się, niby w przy­ja­znym ge­ście… → Gesty wykonuje się rękami/ dłońmi, więc ewentualne pochylenie się drzew nie jest gestem.

 

szu­kać głów­ne­go trak­tu gdy, z mię­dzy drzew, mi­gnę­ło lek­kie świa­tło. → …szu­kać głów­ne­go trak­tu, gdy mię­dzy drzewami mi­gnę­ło nikłe świa­tło.

 

gdyby tylko nie przy­snął na tyle w sio­dle. → Co to znaczy przysypiać na tyle w siodle? Czy w siodle można też przysypiać na przedzie?

A może wystarczy: …gdyby tylko nie przy­snął w sio­dle.

 

Zbli­żyw­szy się jesz­cze tro­chę w stro­nę prze­bły­sku­ją­ce­go świa­tła, jego oczom uka­za­ła się nie­wiel­ka chata. → Czy dobrze rozumiem, że niewielka chata, zbliżywszy się do światła, ukazała się Dieterowi?

A może miało być: Kiedy zbliżył się jesz­cze tro­chę w stro­nę prze­bły­sku­ją­ce­go świa­tła, zobaczył nie­wiel­ką chatę.

 

Roz­po­znał w niej bu­dow­le w któ­rej zwy­kle miesz­ka­li drwa­le lub my­śli­wi. → Chata była jedna, więc: Roz­po­znał w niej bu­dow­lę, w któ­rej zwy­kle miesz­ka­li drwa­le lub my­śli­wi.

 

Może w takim razie nie­da­le­ko znaj­du­je się jakiś prze­świt i wio­ska lub las nie jest taki sze­ro­ki jak my­ślał. → Nie bardzo rozumiem, co to znaczy, że wioska lub las nie są takie szerokie jak myślał.

A może miało być: Może w takim razie nie­da­le­ko znaj­du­je się jakiś prze­świt i wio­ska, albo las nie jest taki rozległy jak my­ślał.

 

Ro­zej­rzał się ostroż­nie jed­nak nie do­strzegł… → Raczej: Ro­zej­rzał się uważnie, jed­nak nie do­strzegł…

 

Zsiadł z konia przy­wią­zaw­szy go płotu… → Ze zdania wynika, że najpierw przywiązał konia płotu, a potem z niego zsiadł.

Pewnie miało być: Zsiadł z konia i przywiązał go do płotu…

 

po­draż­ni­ło to je­dy­nie jego otar­cia i rany prze­szy­wa­ją­ce go nową falą bólu. → Czy zaimki są konieczne?

 

Oby czym prę­dzej zo­sta­li wy­ma­za­ni z tego świa­ta.”Oby czym prę­dzej zo­sta­li wy­ma­za­ni z tego świa­ta”.

 

Jego słowa nie za­brzmia­ły nawet w po­ło­wie tak wy­nio­śle jak w jego my­ślach… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Na po­twier­dze­nie swo­ich słów wy­cią­gnął me­da­lion swo­je­go brac­twa. → Jak wyżej.

 

sym­bol pło­ną­ce­go Słoń­ca. → …sym­bol pło­ną­ce­go słoń­ca.

 

D–do­brze panie. – mimo tego, że gó­ro­wał nad nim wzro­stem drwal sku­lił się lekko i roz­warł drzwi sze­rzej usu­wa­jąc się z przej­ścia. D-do­brze, panie. – Mimo że gó­ro­wał nad nim wzro­stem, drwal sku­lił się lekko i roz­warł drzwi sze­rzej, usu­wa­jąc się z przej­ścia.

Zapisując jąkanie/ zająknięcie, używamy dywizu nie półpauzy.

 

i do­brze do­pa­so­wa­ne, także pra­wie można było za­po­mnieć… → …i do­brze do­pa­so­wa­ne, tak że pra­wie można było za­po­mnieć

 

No­si­ła pro­stą su­kien­kę w ja­snym od­cie­niu brązu, szytą z gru­bych nici. → Czy na pewno sukienka była uszyta z nici???

 

Jej zwią­za­ne cia­sno włosy skry­te były pod białą chu­s­tą. Przy jej boku stała jesz­cze drob­niej­sza dziew­czyn­ka, na pierw­szy rzut oka jesz­cze przed krwa­wie­niem. De­li­kat­ne jasne włosy swo­bod­nie opa­da­ły jej na ra­mio­na… → Powtórzenia.

Skoro włosy skrywała chustka, to skąd wiadomo, że były ciasno związane?

 

Za­ci­sną zęby z na­pię­cia… → Za­ci­snął zęby z na­pię­cia

 

Pa­trzył się tymi swo­imi świń­ski­mi oczka­mi… → Czy mógł patrzeć tamtymi cudzymi oczkami?

Wystarczy: Pa­trzył świń­ski­mi oczka­mi

 

Tłu­sta­we po­licz­ki stra­ci­ły zu­peł­nie swój ró­żo­wa­wy kolor. → Zbędny zaimek.

 

– Panie, co ro­bi­cie? – zlęk­nio­ny i za­sko­czo­ny drwal stał czę­ścio­wo na linii strza­łu. → – Panie, co ro­bi­cie? – Zlęk­nio­ny i za­sko­czo­ny drwal stał czę­ścio­wo na linii strza­łu.

 

Wszyst­ko oddam tylko nie krzywdź­cie..Wszyst­ko oddam, tylko nie krzywdź­cie

Wielokropek ma zawsze trzy kropki.

 

– Two­jej ro­dzi­nie nic nie grozi – ob­li­zał ner­wo­wo wargi i po­pra­wił chwyt. Palec lekko drżał mu na spu­ście – ale ten czło­wiek wy­stą­pił prze­ciw ko­ro­nie i Bogom bra­ta­jąc się z od­mień­ca­mi. → – Two­jej ro­dzi­nie nic nie grozi.Ob­li­zał ner­wo­wo wargi i po­pra­wił chwyt. Palec lekko drżał na spu­ście.Ale ten czło­wiek wy­stą­pił prze­ciw ko­ro­nie i bogom, bra­ta­jąc się z od­mień­ca­mi.

https://sjp.pwn.pl/szukaj/b%C3%B3g.html

 

„On by nigdy..„On by nigdy

 

to za­słu­ga chyba sa­mych Bogów! → …to za­słu­ga chyba sa­mych bogów!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciąg dalszy:

 

– Zejdź mi z drogi lub Cie­bie także uznam za jego wspól­ni­ka. Die­ter wark­nął, choć głos lekko mu się za­ła­mał.– Zejdź mi z drogi lub cie­bie także uznam za jego wspól­ni­ka – warknął Die­ter, choć głos lekko mu się za­ła­mał.

 

– Cóż on zro­bił? Da­ruj­cie panie! – łzy cie­kły już po twa­rzy ko­bie­cie, kiedy łkała bła­ga­jąc. → – Cóż on zro­bił? Da­ruj­cie panie! – Łzy cie­kły kobiecie po twa­rzy, kiedy łkała, bła­ga­jąc.

 

– … za zdra­dę i kon­szach­ty z od­mień­ca­mi… – drwal mówił coś jesz­cze, ale Veit tego nie sły­szał.za zdra­dę i kon­szach­ty z od­mień­ca­mi… – Drwal mówił coś jesz­cze, ale Veit tego nie sły­szał.

Zbędna spacja po pierwszym wielokropku.

 

ska­zu­ję Cię na śmierć. od­dech mu przy­spie­szył.ska­zu­ję cię na śmierć. – Od­dech mu przy­spie­szył.

Zbędna spacja po wielokropku.

 

ujaw­nia­jąc te ma­ka­brycz­ną scenę. → Literówka.

 

In­stynk­tow­nie ob­ró­cił się w stro­nę, z któ­rej usły­szał za to nie krzyk, nie wrzask, a ryk.In­stynk­tow­nie ob­ró­cił się w stro­nę, z któ­rej usły­szał nie krzyk, nie wrzask, a ryk.

 

za­czął okła­dać go dzi­ki­mi cio­sa­mi. → Na czym polega dzikość ciosów?

 

obu­dzi­ły wresz­cie Łowce z otę­pie­nia. → Literówka.

 

Łowca dobył swo­je­go szty­le­tu… → Łowca dobył swój szty­le­t

 

Nie­na­oli­wio­ne za­wia­sy drzwi skrzyp­nę­ły poza za­się­giem wzro­ku Die­te­ra. → Czy to znaczy, że gdyby drzwi skrzypnęły w zasięgu wzroku Dietera, ten zobaczyłby skrzypnięcie?

 

To nie Twoja wina. → To nie twoja wina.

 

Oczy dziew­czyn­ki wciąż pa­trzy­ły się bez życia→ Oczy dziew­czyn­ki wciąż pa­trzy­ły bez życia

 

Pod­niósł go po­wo­li w ręku. → Czy mógł go podnieść, nie używając rąk?

Wystarczy: Pod­niósł go po­wo­li.

 

Zimna stal schło­dzi­ła jego za­czer­wie­nio­ną szyje. → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję za obszerne wskazówki. Starałem się, w miarę swoich możliwości, by zapis był w miarę poprawny, ale widzę, że mam jeszcze dużo do nadrobienia w tym temacie.

Bardzo proszę, WojnoIII. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

 

Starałem się, w miarę swoich możliwości, by zapis był w miarę poprawny, ale widzę, że mam jeszcze dużo do nadrobienia w tym temacie.

Mam nadzieję, że niebawem „nadrobisz braki w temacie” i Twoje przyszłe opowiadania będą sie prezentowac znacznie lepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Patrząc obiektywnym okiem przypominał bardziej rozbudowaną starą stajnię. ← ???

To zdanie spowodowało, że zajrzałem do komentarzy Reg i widząc, że nie wprowadziłeś zmian, straciłem ochotę do dalszego czytania. Warto popracować nad tekstem, uwzględniając wskazówki czytających, żeby więcej się nauczyć i zdobyć więcej czytelników. 

Nowa Fantastyka