- Opowiadanie: Arq Von Shell - Gówniątko

Gówniątko

Spo­koj­ne opo­wia­da­nie o pra­cow­ni­ku Służ­by Ka­na­li­za­cyj­nej w Hong Kongu. W tek­ście znaj­du­ją się wul­ga­ry­zmy. Le­piej nie czy­tać przy śnia­da­niu. 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Gówniątko

W ga­ze­cie pi­sa­li, że Od­dział Spe­cjal­ny Służ­by Ka­na­li­za­cyj­nej modli się do boga gówna. Po pierw­sze, nie do żad­ne­go boga gówna, tylko zwy­kłe­go, po­spo­li­te­go boga ja­kich wielu. Po dru­gie, nie modli się, tylko spo­ra­dycz­nie spo­ty­ka pod­czas udraż­nia­nia rur.

– Kwong Ming! Umyj się przed ko­la­cją! – zza ścia­ny do­biegł ko­bie­cy głos, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ły dźwię­ki sie­ka­nia. Męż­czy­zna wes­tchnął cięż­ko i zmiął w dło­niach ga­ze­tę. Wy­grze­bał pa­pie­ro­sa z pra­wie pu­stej pacz­ki. Kie­dyś nie lubił palić, ale dym do­brze ma­sko­wał smród i tak już zo­sta­ło. Z pa­pie­ro­sem w ustach wci­snął się do cia­snej ła­zien­ki.

Na ko­la­cję była słona zupa z ma­ka­ro­nem, kre­wet­ka­mi i ka­pu­stą. Czyli Ai Ling liczy na jego dobry humor, cze­goś chce. Gdy usiadł, mi­mo­wol­nie zmarsz­czy­ła nos. Jedli w mil­cze­niu. Re­flek­tor sma­gnął nie­bie­skim świa­tłem wą­skie okna miesz­ka­nia.

– Skur­wy­syn znowu bę­dzie latał po oko­li­cy – mruk­nął Kwong Ming. Jego żona wsta­ła od stołu, żeby ob­ró­cić przy­mo­co­wa­ny do ścia­ny wi­sio­rek na zło­tej wstąż­ce. Zmie­ni­ła awers na re­wers, z czer­wo­ne­go na zie­lo­ny. Dawał albo szczę­ście, albo zdro­wie, nigdy oba naraz.

– Nie mów tak, bo oślep­niesz  – po­wie­dzia­ła twar­do. Potem do­da­ła już ła­god­niej  – W ga­ze­cie piszą bzdu­ry. To po prostu brak szacunku. Bar­dzo mi przy­kro.

Kwong Ming przyj­rzał się uważ­nie żonie. Sta­rza­ła się wy­raź­nie wol­niej niż on i z każ­dym dniem ta róż­ni­ca się po­głę­bia­ła. Ona od­wza­jem­ni­ła spoj­rze­nie, a za obo­jęt­ną maską krył się żal ści­śnię­tych ust i po­li­to­wa­nie unie­sio­nych brwi.

– Nie tak to sobie wy­obra­ża­łeś, praw­da? – za­py­ta­ła nie wia­do­mo czy męża, czy sie­bie. Czę­sto go tak pod­cho­dzi­ła. Oczy­wi­ście, że nie na to li­czył, kiedy opusz­czał Gu­ang­dong z bożym bło­go­sła­wień­stwem. Plan był pro­sty, za­cze­pić się w Hong Kongu, do­ro­bić i prze­nieść do An­glii. Ale tu w mie­ście po­zna­li się z Ai Ling i do­cze­ka­li dzie­cia­ka. Za­trud­nił się więc w ka­na­li­za­cji, miało być na chwi­lę i tak już zo­sta­ło.

– Roz­ma­wia­łam z bra­tem. Lin­gy­un obie­cał pomóc. Może nie bę­dzie to od razu wy­so­kie sta­no­wi­sko, ale i tak bar­dziej do­cho­do­we niż w Służ­bie Ka­na­li­za­cyj­nej. Do­brze by­ło­by po­je­chać na wcza­sy do Ja­po­nii. Raz na jakiś czas, nie­czę­sto. I po­słać Shoi Minga na lek­cje an­giel­skie­go. I ten za­pach…

– Nie ma mowy.

– I nikt nie po­wie­dział­by już że… nie ob­ra­biał­by za ple­ca­mi, że…

– Że co?

– Że czcisz boga gówna.

 

***

Pa­ję­czy­na rur ka­na­li­za­cyj­nych pod mia­stem dzia­ła czy­sto i wy­daj­nie. Sta­cje fil­tro­wa­nia, uzdat­nia­nia wody, kon­tro­li drob­no­ustro­jów. Wszyst­ko jest do­brze, do­pó­ki coś nie pój­dzie źle. A wtedy na­dzie­ja już tylko w Od­dzia­le Spe­cjal­nym.

Tym razem do za­tka­nia do­szło na te­re­nie fa­bry­ki tek­sty­liów. Za­kład prze­rwał pracę, me­na­dżer krzą­tał się ner­wo­wo, za­chę­ca­jąc do jak naj­szyb­sze­go na­pra­wie­nia uster­ki.

– Ai Ling rzę­dzi. Nie pa­szu­je jej ża­pach – po­wie­dział nie­wy­raź­nie Kwong Ming, bo ści­skał usta­mi pa­pie­ro­sa pod­czas za­kła­da­nia bia­łe­go kom­bi­ne­zo­nu ochron­ne­go.  

– Moja nic nie czuje – od­parł jeden z człon­ków Od­dzia­łu. Otwo­rzy­li właz, z któ­re­go buch­nął odór wil­got­ne­go, ludz­kie­go kału. Ktoś za­wo­łał z wra­że­nia.

– Być może wcale nie cho­dzi jej o za­pach – za­my­ślił się Kwong Ming. Spe­cjal­ny wcią­gnik opusz­czał ich ko­lej­no do za­ska­ku­ją­co głę­bo­kiej dziu­ry, z którą łą­czył się pro­sto­pa­dle kanał, koń­czą­cy się kil­ka­na­ście me­trów dalej. Męż­czy­zna włą­czył czo­ło­wą la­tar­kę. Gówno po­win­no się­gać do wy­so­ko­ści ko­stek, a stał w nim po pas. Na po­wierzch­ni pły­wa­ła za­schnię­ta war­stwa, z któ­rej miej­sca­mi wy­sta­wał pa­pier. Pod spodem kon­sy­sten­cja była mokra jak świe­że błoto. Jego cie­pło prze­ni­ka­ło nawet przez no­gaw­ki kom­bi­ne­zo­nu. Za­nu­rzył rękę w gę­stej masie, gdzie na­tra­fił na coś włók­ni­ste­go i z wy­raź­nym tru­dem wy­grze­bał brud­ny ma­te­riał o spo­rej po­wierzch­ni. Pod­niósł go do twa­rzy.

– Czy oni spusz­cza­ją w kiblu ko­szul­ki? – ktoś za­śmiał się z nie­do­wie­rza­niem. Kwong Ming wzru­szył ra­mio­na­mi. Tu na dole wi­dział znacz­nie oso­bliw­sze rze­czy. Usta­li­li, że wcią­gną rurę by ode­ssać ma­te­riał blo­ku­ją­cy od­pływ. Za­bra­li się za roz­sta­wia­nie czuj­ni­ków gazu.

W pew­nej chwi­li męż­czy­zna za­marł, czu­jąc je­żą­ce się na karku włosy. Coś na niego pa­trzy­ło. Na końcu ka­na­łu, w ciem­no­ści. Świa­tło la­tar­ki za­tań­czy­ło jakby na szkla­nej po­wierzch­ni nie­ru­cho­mych śle­piów. Tak jak za­wsze, to coś po­ja­wi­ło się nie­po­strze­że­nie i bez dźwię­ku. Wbi­ja­ło wzrok w ludzi, wy­glą­da­jąc zza rogu lub znad brud­nych rur. Cza­sem stało nie­ru­cho­mo na środ­ku ka­na­łu, cza­sem ki­wa­ło się jak za­spa­ny czło­wiek w me­trze. Mogło czaić się tam od dawna, na długo zanim zo­sta­ło za­uwa­żo­ne.

Kwong Ming gwizd­nął ostrze­gaw­czo. Po­zo­sta­li sku­pi­li świa­tła la­ta­rek w tam­tym miej­scu. Kiedy bóg zo­sta­nie za­uwa­żo­ny, na­le­ży za wszel­ką cenę mieć go na wi­do­ku, w prze­ciw­nym wy­pad­ku za­kra­da się coraz bli­żej. Męż­czyź­ni po­wo­li wy­co­fa­li się do wyj­ścia. Już na  po­wierzch­ni gło­śno za­krzyk­nę­li, ude­rza­jąc na­rzę­dzia­mi w rury, żeby ha­ła­sem prze­go­nić in­tru­za.

– Dziw­ny ry­tu­ał. Oni na­praw­dę czczą boga gówna – sko­men­to­wał któ­ryś z pra­cow­ni­ków fa­bry­ki.

 

***

Na proś­bę Ai Ling po­je­chał ode­brać syna ze szko­ły. Po­dob­no coś prze­skro­bał i dy­rek­tor­ka chcia­ła po­roz­ma­wiać z ro­dzi­ca­mi.

– On mnie nie słu­cha, ty idź – po­wie­dzia­ła żona. Na miej­scu do­wie­dział się, że Shoi Ming wdał się w bójkę. Oj­ciec prze­pro­sił i obie­cał, że wię­cej się to nie po­wtó­rzy.

Mocno pa­da­ło, więc scho­wa­li się pod wiatą ulicz­ne­go skle­pu. Kwong Ming palił pa­pie­ro­sa, a jego syn do­ja­dał zupę z czer­wo­nej fa­so­li na słod­ko. Oprócz paru si­nia­ków i zdar­te­go przed­ra­mie­nia nic mu nie było. Zor­ga­ni­zo­wa­ne w rzędy sa­mo­cho­dy to­czy­ły się wol­niej niż zwy­kle, a chiń­ska po­li­cja przy­blo­ko­wa­ła skrzy­żo­wa­nie, by zro­bić miej­sce dla nie­spiesz­nie peł­zną­ce­go ulicą boga o mon­stru­al­nym ciel­sku. Z da­le­ka wy­glą­dał jak wiel­ka, wło­cha­ta cho­in­ka. Przy bliż­szej in­spek­cji włosy oka­zy­wa­ły się po­dry­gu­ją­cy­mi ludz­ki­mi rę­ka­mi. Kwong Ming i Shoi Ming scho­wa­li dło­nie w kie­sze­niach spodni, żeby nie być na­stęp­ny­mi w ko­lej­ce.

– Nie za­py­tasz mnie o co po­szło? – ode­zwał się chło­piec. Oj­ciec wes­tchnął.

– Czy to ma zna­cze­nie? Po pro­stu za­cho­wa­łeś się głu­pio.

– Oni po­wie­dzie­li, że mo­dlisz się do kupy.

Kwong Ming po­dra­pał się po twa­rzy. Wiel­ki bóg za­stygł, a potem, choć nie miał oczu, zwró­cił się ku czło­wie­ko­wi. Męż­czy­zna szyb­ko scho­wał dłoń.

– Po pierw­sze, to nie żaden bóg kupy, a po dru­gie nie modlę się, zresz­tą… – za­bra­kło mu słów. Wy­pluł pa­pie­ro­sa i zgniótł nie­do­pa­łek butem.

– Bab­cia i dzia­dek mówią „bied­ny Kwong Ming. Ma taką okrop­ną pracę. Kwong Ming nie jest sza­no­wa­ny przez ludzi. Są­sie­dzi go ob­ga­du­ją. Po­wi­nien zmie­nić pracę”.

Ojciec w pierw­szej chwi­li za­gryzł zęby, by zaraz przy­wo­łać na twa­rzy wy­mu­szo­ny uśmiech.

– Bab­cia i dzia­dek po pro­stu się mar­twią. Bar­dzo ko­cha­ją cie­bie i twoją mamę. A ty co o tym my­ślisz?

Chło­piec nie od­po­wie­dział od razu.

– Wujek Lin­gy­un za­brał Liu i Wu na wy­ciecz­kę do boga mo­ty­la. Nawet po­zwo­lił im po­la­tać.

Deszcz prze­stał padać, bóg zśli­ma­czył się z drogi. Kwong Ming mil­czał. Bra­ko­wa­ło mu do­brej od­po­wie­dzi.

 

***

Tym razem po­szła ka­na­li­za­cja w bu­dyn­ku miesz­kal­nym. Ście­ki wy­le­wa­ły się w piw­ni­cy. Pewnie była to kwe­stia pęk­nię­tej rury, ale ze wzglę­du na wa­run­ki hy­drau­li­cy od­mó­wi­li wy­ko­na­nia pracy. Tego dnia stawiła się trój­ka, Kwong Ming, współpracownik z Oddziału Specjalnego oraz kie­row­ca.

– Jeden idzie do piw­ni­cy, drugi prze­pra­szać miesz­kań­ców.

Za­zwy­czaj to Kwong Ming szedł do miesz­kań­ców. Zwykł z obo­jęt­ną miną kła­niać się i prze­pra­szać za nie­do­god­no­ści. Dzi­siaj roz­my­ślał nad sło­wa­mi Ai Ling i te­ściów. Jeśli lu­dzie nim po­gar­dza­li, to nie miał ocho­ty z nimi roz­ma­wiać. Po­pro­sił o za­mia­nę zwy­cza­jo­wych obo­wiąz­ków.

Ko­ry­ta­rze pro­wa­dzą­ce do piw­ni­cy plą­ta­ły się nie­praw­do­po­dob­nie. Jeden z lo­ka­to­rów za­pro­wa­dził go do scho­dów, a potem za­wró­cił i od­biegł. Kwong Ming zszedł scho­da­mi do ciem­nej piw­ni­cy. Smród był w po­rząd­ku. W wy­cie­ku było dużo wody, która mie­sza­ła się z od­cho­da­mi. Efekt przy­po­mi­nał roz­sy­pa­ne w wo­dzie her­ba­cia­ne fusy. Gów­nia­ne fusy miesz­kań­ców. Nie za­pa­lił świa­tła, oba­wia­jąc się zwar­cia. Włą­czył la­tar­kę i wszedł w głąb. Tu na dole roz­kład po­miesz­czeń i ko­ry­ta­rzy też był prze­kom­bi­no­wa­ny. Wy­tę­żał wzrok, by  do­kład­nie śle­dzić ruch wody, jakby ten miał mu po­wie­dzieć gdzie do­szło do roz­sz­czel­nie­nia.

Nagle po­czuł znacz­nie wy­raź­niej­szy za­pach, cuch­ną­cą żyłę otu­lo­ną po­spo­li­tym swą­dem. Zwró­cił się w jej kie­run­ku. Do­cho­dziła z wą­skie­go ko­ry­ta­rza, który koń­czył się roz­wi­dle­niem na prawo i lewo. Świa­tło tarło o szorst­kie ścia­ny i od­bi­ja­ło się od brud­nej wody.  Smród znacznie gęstniał. Kwong Ming sta­nął w roz­wi­dle­niu, zwró­cił się w prawo i wrza­snął.

Mokre, nie­ru­cho­me śle­pia były może o krok od niego. Bóg stał niebezpiecznie bli­sko i okrop­nie śmier­dział. Wy­trzesz­czał na niego te gały, a na pasz­czy po­ja­wił się po­wo­li zło­wro­gi uśmiech.

Kwong Ming zro­bił parę kro­ków do tyłu, potem jesz­cze kilka, po czym od­wró­cił się i po­gnał tam, gdzie my­ślał, że znaj­du­je się wyj­ście. Po kil­ku­na­stu me­trach stanął i za­świe­cił la­tar­ką za sie­bie. Bóg pra­wie go do­rwał, za­marł nie­da­le­ko, przy­cza­jo­ny i zło­wro­gi. Kwong Ming szedł już tyłem, nie spusz­cza­jąc go z oczu, ale zaraz potknął się i po­le­ciał z krzy­kiem do tyłu. Usły­szał przy­spie­sza­ją­ce czła­pa­nie, la­tar­ka wpa­dła mu z ręki i zanurzyła się w ściekach, które gorączkowo rozchlapywał. W końcu dorwał ją, ale zanim uniósł, coś ob­ję­ło go w pasie.

Za­marł z prze­ra­że­nia. Bóg przycisnął się do jego tułowia. Męż­czy­zna uniósł pięść, ale nie od­wa­żył się ude­rzyć. Na­brał na tyle przy­tom­no­ści, by użyć la­tar­ki.

Bóg obej­mo­wał Kwong Minga w pasie, przy­kła­da­jąc głowę do jego brzu­cha. In­ny­mi słowy, przy­tu­lał go. Męż­czy­zna uspo­ko­ił od­dech. Zdał sobie spra­wę, że bóg był drob­nej po­stu­ry, jak dziec­ko. Po chwi­li wa­ha­nia od­wza­jem­nił uścisk.

 

***

Zanim wy­szli, ka­za­ła mu wziąć prysz­nic czte­ry razy. Szo­ro­wał me­to­dycz­nie całe ciało. Próbował omi­jać my­śla­mi marnotrawstwo wody.

– Nie na­rze­kaj, sam tego chcia­łeś – po­wie­dzia­ła Ai Ling. Wy­glą­da­ła pięk­nie w ró­żo­wej ko­szu­li i błę­kit­nej spód­ni­cy. Shoi Ming też pre­zen­to­wał się schlud­nie.

Spo­tka­li się z szwa­grem w re­stau­ra­cji z ogro­dem. Na ze­wnątrz było parno, ale w środ­ku pa­no­wał przy­jem­ny chłód. Lin­gy­un był smu­kłym męż­czy­zną, z ładną, gład­ką twa­rzą. Z cha­rak­te­ru był śmia­ły, dużo mówił i czę­sto na te­ma­ty, o któ­rych nie miał po­ję­cia. Gdy ktoś wcho­dził z nim w po­le­mi­kę, przez chwi­lę przy­bie­rał smut­ną i za­my­ślo­ną minę, żeby zaraz prze­sko­czyć na inny temat. Kwong Ming nie zno­sił go. Lubił na­to­miast jego żonę o ko­re­ań­skich ko­rze­niach, która dys­kret­nie prze­wra­ca­ła ocza­mi i krzy­wi­ła się na słowa męża.

Shoi Ming oraz ich dzie­ci, Liu i Wu wy­szli na ogród re­stau­ra­cji.

– Jak idzie w pracy? – za­py­tał Lin­gy­un. W rze­czy­wi­sto­ści był to pre­tekst, żeby po­dzie­lić się wła­sny­mi spo­strze­że­nia­mi na temat Służb Ka­na­li­za­cyj­nych, ich błę­dów i nie­do­pa­trzeń, braku wizji i tak dalej. A potem, dla kon­tra­stu, opo­wie­dzieć o wła­snej fir­mie, w któ­rej wybitne za­rzą­dza­nie pro­wa­dzi do lu­kra­tyw­nych umów z chiń­ski­mi i ame­ry­kań­ski­mi in­we­sto­ra­mi. Kwong Ming fan­ta­zjo­wał w tym cza­sie o tym, jak za­bie­ra szwa­gra na dzień wspól­nej pracy i prowadzi po kanałach.

Ai Ling kop­nę­ła go pod sto­łem.

– Przy­dał­by się nam ktoś z głową na karku – po­wie­dział Lin­gy­un – w fir­mie jest wielu wi­zjo­ne­rów. Po­trze­bu­je­my kogoś, kto twar­do stąpa po ziemi.

– No, nie je­stem pe­wien. Chyba się nie na­da­ję. Bar­dzo dzię­ku­ję za pro­po­zy­cję. Mam w pracy dużo obo­wiąz­ków i je­stem tam po­trzeb­ny – od­po­wie­dział Kwong Ming. Skon­fun­do­wa­ny Lin­gy­un wy­mie­nił zna­czą­ce spoj­rze­nia z sio­strą.

– Słu­chaj, mar­twi­my…

W re­stau­ra­cji coś bły­snę­ło. Z pod­ło­gi wy­nu­rzy­ły się cien­kie jak pa­ję­czy­nanici, przy­po­mi­na­ją­ce stru­ny ze szkła lub me­du­zie pa­rzy­deł­ka. A potem po­ja­wił się bóg motyl o ga­la­re­to­wa­tym ciele po­nadzie­wa­nym drew­nia­ny­mi to­te­ma­mi, mo­dli­twa­mi w bi­buł­kach i cia­stecz­ka­mi. Wszy­scy oprócz Kwong Minga przy­ło­ży­li do czół ze­wnętrz­ne stro­ny dłoni. Bóg wy­ci­snął z ciel­ska coś w ro­dza­ju macek, opla­ta­jąc de­li­kat­nie gości re­stau­ra­cji.

– Mia­łem na­dzie­ję, że się po­ja­wi! – ucie­szył się Lin­gy­un. Przy­bie­gły dzie­ci.

– Ko­cha­my boga mo­ty­la! Mo­że­my się z nim po­ba­wić? – prze­krzy­ki­wa­li się Liu i Wu. Shoi Ming pa­trzył nie­śmia­ło na ro­dzi­ców. Oj­ciec ski­nął głową.

Lin­gy­un wrę­czył swoim dzie­ciom dwa pa­kun­ki w ce­lo­fa­nie. W środ­ku były ja­kieś wstąż­ki i ciast­ko w kształ­cie ryby.

– Nie przy­nio­słem… – zmie­szał się Kwong Ming, ale szwa­gier prze­rwał mu ge­stem. Wy­cią­gnął trze­ci pa­ku­nek i podał go sio­strzeń­co­wi.

Bóg za­tań­czył wokół dzie­ci, objął je i za­brał na ogród, skąd zaraz do­bie­gły en­tu­zja­stycz­ne wrza­ski. Do stołu po­da­no pie­czo­ną kacz­kę i ryż. Po obie­dzie Lin­gy­un znów pró­bo­wał go na­ga­by­wać, ale Kwong Ming wy­mknął się na pa­pie­ro­sa. Bóg od­sta­wił spo­co­ne dzie­ci przed wej­ściem, po czym od­le­ciał. Ku­zy­ni wbie­gli do środ­ka, a Shoi Ming sta­nął przed ojcem.

 – I jak? Po­do­ba­ło ci się? – za­py­tał Kwong Ming. Chło­piec przy­tak­nął. Przez chwi­lę wy­glą­dał, jakby miał coś po­wie­dzieć, ale w końcu wzru­szył tylko ra­mio­na­mi i wszedł do re­stau­ra­cji.

 

***

W pracy było spo­koj­nie. Do na­głych przy­pad­ków po­je­cha­ły inne ze­spo­ły, a Kwong Ming w ciszy sprzątał ka­na­li­za­cję oraz po­bie­rał prób­ki na pi­sem­ną proś­bę uni­wer­sy­te­tu. Ce­lo­wo od­da­lił się od po­zo­sta­łych pra­cow­ni­ków. Odór wy­czuł znacz­nie wcze­śniej niż ostat­nio. Bóg wy­glą­dał nie­śmia­ło zza za­krę­tu. Męż­czy­zna oświe­tlił go.

– Mia­łem na­dzie­ję, że się po­ja­wisz – pró­bo­wał na­śla­do­wać en­tu­zjazm szwa­gra. – Mo­żesz po­dejść. Nie bój się.

Bóg nie za­re­ago­wał. Kwong Ming zebrał się na od­wa­gę i wy­łą­czył la­tar­kę. Usły­szał szyb­kie czła­pa­nie i bóg znów się do niego przy­tu­lił. Męż­czy­zna po­kle­pał go po czymś w ro­dza­ju ple­ców.

– No już, już. – Włą­czył la­tar­kę. Bóg za­stygł jak prze­stra­szo­ne zwie­rząt­ko, ale dotyk ośmie­lił go na tyle, że po­ru­szył się na oczach czło­wie­ka. Jego ruchy były szyb­kie i rwane, tro­chę jak u pa­ją­ka. Kwong Ming po­grze­bał po kie­sze­niach.

– Przy­nio­słem coś dla cie­bie. Ofia­rę – skrzy­wił się wy­po­wia­da­jąc ostat­nie słowo. – Nie wie­dzia­łem czego chcesz, więc przy­nio­słem ci to, czego po­trze­bu­jesz. Strasz­nie ca­pisz.

Wy­cią­gnął pacz­kę pa­pie­ro­sów, małą bu­te­lecz­kę octu spi­ry­tu­so­we­go, foliówkę z cytrynami i ziar­na­mi kawy. Więk­szość po­sta­wił przed małym bo­giem. Od­pa­lił pa­pie­ro­sa, za­cią­gnął się i wy­cią­gnął rękę za­chę­ca­ją­co. Bóg przy­su­nął ostroż­nie twarz, tylko po to, żeby zjeść przed­miot.

– Nic nie szko­dzi – po­wie­dział Kwong Ming. Przy­szło mu do głowy, że prze­cież mógł nie po­sia­dać płuc. Spodo­ba­ły się w szcze­gól­no­ści cy­try­ny, które tur­lał po ziemi jak piłki, cza­sem ko­piąc je dol­nym od­nó­żem. Męż­czyź­nie zro­bi­ło się żal tej sa­mot­nej isto­ty. Może jed­nak czcze­nie boga gówna nie było takie strasz­ne.

 

***

Wy­szedł na piwo z ko­le­ga­mi z pracy i wró­cił nieco pod­pi­ty po zmro­ku. Łóżko syna było puste. Ai Ling sie­dzia­ła na pa­ra­pe­cie, wy­glą­da­jąc z otwar­te­go na oścież okna.

– Gdzie Shoi Ming? – za­py­tał żony.

– U dziad­ków – od­par­ła. Prze­ciąg po­ru­szył jej wło­sa­mi. Sta­nął obok i za­uwa­żył, jak znowu marsz­czy nos. Wy­grze­bał zgnie­cio­ną pacz­kę, wyjął pa­pie­ro­sa i podał żonie. Na nie­bie su­nę­ły cięż­ko czar­ne chmu­ry, spo­ra­dycz­nie prze­ci­na­ne skon­den­so­wa­nym pa­smem świa­tła.

– A to skur­wy­syn. Znowu nie będę mógł spać – mruk­nął męż­czy­zna. Tym razem Ai Ling nie ob­ru­szy­ła się.

– Nie po­gor­szył ci się aby wzrok?

– Nie za­uwa­ży­łem.

– Wiesz, czer­wo­na stro­na me­da­li­ka jest od dawna przy­kry­ta. Z tobą nie ma co li­czyć na szczę­ście, więc je­dy­ne co mogę, to mo­dlić się o nasze zdro­wie. Zdro­wie i nic poza tym.

Bóg ob­ni­żył lot i wy­ło­nił się z chmur. Gdy świa­tło ude­rzy­ło parę, Ai Ling wy­ko­na­ła znak krzy­ża, a Kwong Ming pstryk­nął nie­do­pał­kiem w boga, do­brze wie­dząc, że go nie do­się­gnie.

– Nie zno­szę tych świe­cą­cych – mruk­nął.

– Za­ko­cha­łam się, bo coś mia­łeś w tej swo­jej gło­wie. Coś pięk­ne­go i trud­no do­stęp­ne­go. Za­wsze byłeś mar­kot­ny, ale teraz mam wąt­pli­wo­ści, czy pod tą maską coś się jesz­cze znaj­du­je.

– Trud­no jest ina­czej, kiedy ba­brasz się w syfie. Kiedy wszy­scy są prze­ciw­ko tobie. Twoja wła­sna ro­dzi­na, te­ścio­wie, żona, a nawet syn.

– Twój syn chce być bli­żej cie­bie.

– Za­bra­łem go do boga mo­ty­la i wcale mu się nie po­do­ba­ło.

– Jak głupi mo­żesz być!

– Nic dziw­ne­go, że lu­dzie ślep­ną jak się gapią pro­sto w ten żywy re­flek­tor.

Ai Ling ze­sko­czy­ła lekko z pa­ra­pe­tu.

– Nie zmie­niaj te­ma­tu. Wiem, że wi­nisz mnie za to, że zo­sta­łeś w Hong Kongu. Mnie i Shoi Minga. Że cię tu przy­ku­li­śmy. Ale na bogów, to nie nasza wina i nie mo­że­my za to po­ku­to­wać przez całe życie.

 

***

Przy­szedł do pracy na drugą zmia­nę, tym razem uster­ka po­ja­wi­ła się przy sta­cji metra. Ście­ki roz­peł­z­ły się ni­czym za­tru­ta ka­łu­ża, więc pa­sa­że­ro­wie tło­czy­li się w pa­ni­ce na jesz­cze nie­za­ję­tej przez gówno po­wierzch­ni. Było bar­dzo gło­śno, mę­skie krzy­ki i dzwo­nią­ce sta­lo­we na­rzę­dzia rykoszetowały echem od ścian tu­ne­lu. Kwong Ming zo­ba­czył ko­le­gów z pracy, stło­czo­nych przy drzwiach pu­blicz­nej ła­zien­ki.

Po chwi­li do­tar­ło do niego, kogo przeganiają. Prze­pchnął się mię­dzy nimi, ktoś pró­bo­wał go od­ru­cho­wo po­wstrzy­mać, ale wy­szarp­nął się i wpadł do to­a­le­ty. W sko­or­dy­no­wa­ny hałas wdar­ła się dez­orien­ta­cja i dźwięk nieco przy­cichł.

– Prze­stań­cie! – za­wo­łał Kwong Ming. Wie­dział, że to jego wina, że za bar­dzo ośmie­lił ma­łe­go boga.

Cięż­kie buty mla­ska­ły w brą­zo­wej mazi. Zo­ba­czył go w ostat­niej ka­bi­nie, sie­dzą­ce­go na ziemi i przy­kry­wa­ją­ce­go czymś w ro­dza­ju dłoni coś w ro­dza­ju uszu. Męż­czy­zna pod­szedł po­wo­li, po­wie­dział parę ła­god­nych słów i po­ło­żył na nim rękę.

– Już do­brze – szep­tał i gła­dził go po jakby gło­wie. Za­sta­na­wiał się, czy za­wsze tak re­ago­wał na ich krzy­ki. Bóg czy nie, zro­bi­ło mu się żal małej isto­ty.

– Po­wi­nie­nem był się do­my­ślić, że tu bę­dziesz. Nic dla cie­bie nie przy­nio­słem – po­wie­dział nieco zmie­sza­ny. Jednak za­wsze trzymał w kie­sze­ni pacz­kę pa­pie­ro­sów. Wy­cią­gnął jed­ne­go i za­pa­lił. Jak zwy­kle, draż­nią­cy za­pach dymu nieco ma­sko­wał smród ka­na­li­za­cji. Kwong Ming od­pa­lił dru­gie­go pa­pie­ro­sa i po­wo­li wrę­czył bogu. Tym razem nie po­zwo­lił mu go zjeść, tylko położył de­li­kat­nie na czymś w ro­dza­ju warg. Wska­zał pal­cem na sie­bie, aby bóg go na­śla­do­wał. Już z sa­me­go za­ło­że­nia było to głu­pie, bo­go­wie nie na­śla­du­ją ludzi, nie pod­le­ga­ją lu­dziom, dbają o nich tylko na tyle, na ile mają ocho­tę. Mimo to bóg nie po­łknął pa­pie­ro­sa, tylko przytrzymał go w ustach. Prze­stał już kulić się w kącie. Za to Kwong Ming zdał sobie spra­wę z wła­sne­go nie­ko­rzyst­ne­go po­ło­że­nia. Prze­szło mu przez myśl, żeby po­pro­sić boga o odej­ście. Tylko że bóg wróci i sy­tu­acja się po­wtó­rzy. Albo nie po­wró­ci, co z ja­kie­goś po­wo­du za­smu­ca­ło męż­czy­znę bar­dziej.

Wziął go pod ramię i podniósł. Bóg był za­dzi­wia­ją­co cięż­ki, ale dawał się pro­wa­dzić.

– Je­steś ze mną – po­wie­dział czło­wiek, otwie­ra­jąc drzwi pu­blicz­nej ła­zien­ki. Na ze­wnątrz cze­ka­li zmar­twie­ni współ­pra­cow­ni­cy. Cofali się w oszo­ło­mie­niu, jakby przed ich ocza­mi roz­gry­wał się praw­dzi­wy cud. Nad­je­chał za­tło­czo­ny po­ciąg. Kwong Ming po­pro­wa­dził boga do au­to­ma­tycz­nych drzwi.

 

***

Bo­go­wie nie płacą za bi­le­ty. Tak się zło­ży­ło, że je­cha­li w kie­run­ku morza. Ktoś ustą­pił im miej­sca. Lu­dzie zer­ka­li z obrzy­dze­niem, ale nikt ich nie za­cze­piał. Bóg przy­glą­dał się wzmoc­nie­niom pod­ziem­nych tu­ne­li. Roz­gry­wa­ła się w nim jakaś zmia­na. Drob­nym cia­łem tar­gnął gwał­tow­ny skurcz. Z cze­goś w ro­dza­ju tu­ło­wia wy­ło­nił się czar­ny, śli­ski bąbel, na­dmu­chu­ją­cy się w kształt gru­be­go ro­ba­ka. Bóg za­krę­cił się nie­spo­koj­nie. Ela­stycz­na mem­bra­na roz­cią­ga­ła się i ja­śnia­ła, aby w końcu pęk­nąć z mo­krym pla­skiem. Tkan­ka znaj­du­ją­ca się pod nią była pę­kiem w pełni wy­kształ­co­nych i ru­cho­mych ludz­kich oczu, po­łą­czo­nych na­czy­nia­mi krwionośnymi jak pę­che­rzy­ki płuc­ne. Inni pa­sa­że­ro­wie wpa­dli w pa­ni­kę i wy­sy­pa­li się z wa­go­nu. Kwong Ming sie­dział nie­ru­cho­mo na miej­scu, gdy gruby robak skie­ro­wał się ku niemu. Oczy drga­ły i prze­miesz­cza­ły się w masie, for­mu­jąc wklę­słość na kształt twa­rzy męż­czy­zny. Kwong Ming wsa­dził głowę w otwór.

Je­dy­ne co od­czu­wał to wra­że­nie bycia ob­ser­wo­wa­nym. Potem zo­ba­czył wszyst­kie kie­run­ki, gdy jego wizja zlała się z wizją każ­de­go oka z osob­na i naraz.  Bra­ko­wa­ło temu nad­zwy­czaj­nej tre­ści, był wagon metra, sie­dze­nia, po­rę­cze, pod­ło­ga i sufit. Nie było Kwong Minga.

Po chwi­li wszyst­ko wró­ci­ło do normy. Sie­dział obok ma­łe­go boga, w którego ciele zagrzebywała się wijąca, sflaczała narośl.

Wy­sie­dli nie­da­le­ko Re­pul­se Bay. Na świe­żym po­wie­trzu bóg nie robił ta­kiej sen­sa­cji. Późne po­po­łu­dnie było sło­necz­ne. Szli ramię w ramię, mały bóg i nie za duży czło­wiek. Męż­czy­zna wy­tę­żał głowę, żeby zro­zu­mieć co się wy­da­rzy­ło.

– Chyba wy­jąt­ko­wo nie lu­bisz stłu­mio­nej wro­go­ści, co? – po­wie­dział – ale nie zro­bisz już ta­kiej sceny, co?

Na plaży było tłocz­no. Po­sa­dził boga na skraw­ku wol­ne­go pia­sku. Ten ob­ser­wo­wał ludzi plu­ska­ją­cych się w wo­dzie. Na ho­ry­zon­cie ma­ja­czy­ło ja­kieś sre­brzy­ste ciel­sko. Dzie­ci krzy­cza­ły z eks­cy­ta­cji. Do­ro­śli cho­wa­li się w cie­niu pa­ra­so­li. Kwong Ming wy­szedł na chwi­lę i wró­cił z dwie­ma le­mo­nia­da­mi. Bóg zi­gno­ro­wał ją, ale wy­cią­gnął z kubka skór­kę z cy­try­ny. Pod­niósł ją nad głowę i ob­ser­wo­wał, za­fa­scy­no­wa­ny wnę­trzem owocu.

We­szli do morza. Po­mi­mo swo­je­go cię­ża­ru bóg uno­sił się na wo­dzie. Kwong Ming przy­ła­pał się na zdzi­wie­niu, że bóg gówna nie zmie­nia wody w ście­ki. Ale dla­cze­go miał­by?  

 

***

Ode­brał syna po szko­le. Shoi Ming pił so­czek z kar­to­nu. Nie od­zy­wał się przez całą drogę.

– Trze­ba sza­no­wać star­szych – po­wie­dział Kwong Ming kwa­śno. Kupił sy­no­wi kulki rybne przy ulicz­nym stra­ga­nie. Sprze­daw­ca wraz z je­dze­niem wrę­czył mu do ręki ulot­kę ofe­ru­ją­cą zba­wie­nie za spra­wą boga rzu­ca­ją­ce­go świa­tło na wszyst­kie grze­chy. Od­wró­cił się do stra­ga­nia­rza:

– Patrz! Wi­dzisz? Mam oczy! A ten per­fid­ny pie­rza­sty pier­do­lec to po­zba­wia wzro­ku tylko tych, któ­rzy widzą jaki jest szpet­ny. Do wi­dze­nia!

Shoi Ming zajadał kulki, głośno mlaszcząc.

– Dla­cze­go tak brzyd­ko po­wie­dzia­łeś do na­uczy­cie­la? – za­py­tał oj­ciec. Ze­szli do ga­le­rii han­dlo­wej, mijając tłumy siedzących na murkach seniorów. Zro­bi­ło się zimno od kli­ma­ty­za­cji.

– Bo po­pro­sił, żeby ro­dzi­ce przy­szli i opo­wie­dzie­li o swo­ich za­wo­dach.

– I zde­ner­wo­wa­łeś się, bo wstyd ci za to czym się zaj­mu­ję?

– Bo ty nie przyj­dziesz – po­wie­dział chło­piec z ostat­nią kulką rybną w ustach. Oj­ciec za­trzy­mał się na mo­ment. Po­dra­pał się ner­wo­wo po bro­dzie.

– No wła­śnie. Chodź, chcę ci coś po­ka­zać.

Za­brał go do oł­ta­rzy­ka, który wcze­śniej przy­go­to­wał. Nic spe­cjal­ne­go, parę ce­głó­wek, świecz­ki za­pa­cho­we, cy­try­ny, pa­pie­ro­sy, kawa i ocet spi­ry­tu­so­wy. Nie­da­le­ko sie­dzi­by Od­dzia­łu Spe­cjal­ne­go Służb Ka­na­li­za­cyj­nych, ale w krza­kach na ubo­czu.

Bóg już tam był, jego ostry wy­ziew roz­no­sił się po oko­li­cy. Chło­piec za­wa­hał się, więc Kwong Ming po­kle­pał go po­krze­pia­ją­co po ple­cach. Po chwi­li bóg wy­ło­nił się z cie­nia. Naj­pierw widać było te wiel­kie, od­bi­ja­ją­ce blask śle­pia. Potem wy­nu­rzy­ła się z niego cała syl­wet­ka. Shoi Ming ukło­nił się uprzej­mie, tak jak kła­nia się bogom i jak wy­cho­wa­ła go Ai Ling. Męż­czy­zną nagle za­wład­nę­ły wąt­pli­wo­ści. Nie po­wi­nien był przy­pro­wa­dzać tu dziec­ka, tylko się prze­stra­szy i ob­ra­zi, poza tym może to nie­bez­piecz­ne, bo­go­wie za­wsze są nie­obli­czal­ni…

 Chło­piec po­wo­li zwrócił uśmiech­nię­tą buzię do ojca.

– Ale super! – za­wo­łał. Zanim Kwong Ming zdą­żył za­pro­te­sto­wać, już do­sko­czył do boga, oglą­da­jąc go uważ­nie z każ­dej stro­ny – strasz­nie śmier­do­lisz! Jak masz na imię? Je­steś bar­dzo mały, jak dziec­ko!

Męż­czy­zna zdę­biał. Bóg wo­dził ocza­mi za chłop­cem.

 – Czy to jest bóg kupy? – za­py­tał Shoi Ming – jest taki ma­leń­ki. Takie gów­niąt­ko!

Kwong Ming ode­tchnął z ulgą. Po­czuł się tak, jakby jakieś palące miejsce w jego wnętrzu zostało polane przyjemną, chłodną wodą. Wrę­czył sy­no­wi cy­try­nę i po­ka­zał jak skła­dać dary. Chwi­lę póź­niej po placu bie­ga­ły dwie małe po­sta­ci ko­pią­ce cy­try­nę. Jasny śmiech syna był dla niego jak nagle przy­wo­ła­ne wspo­mnie­nie własnego szczęścia.

 

***

Ai Ling była naj­pięk­niej­szą ko­bie­tą, jaką spo­tkał. Być może ist­nia­ły ład­niej­sze, ale ona była naj­pięk­niej­sza. Do tego była mądra, ale nie naj­mą­drzej­sza. Gdyby była naj­mą­drzej­sza już dawno by od niego ode­szła. Naj­bar­dziej lubił na nią pa­trzeć pod wie­czór, gdy nie utrzy­my­wa­ła już twa­rzy na­pię­tej sztucz­nym uśmie­chem i każdą emo­cję miała na wierz­chu, wy­pi­sa­ną jak atra­men­to­we pismo na pa­pie­rze.

– Czyli to praw­da – po­wie­dzia­ła, sta­jąc w drzwiach. Jej emo­cje zmie­nia­ły się tak szyb­ko, że nie na­dą­żał z ich czy­ta­niem. Cze­ka­li przed wej­ściem, on, Shoi Ming i nie­szczę­sny bóg z pa­pie­ro­sem tlą­cym się w pasz­czy. – Lu­dzie mó­wi­li praw­dę. Mój mąż jest wy­znaw­cą boga gówna.

Kwong Ming uśmiech­nął się krzy­wo i po­dra­pał w tył głowy.

– Może nie wy­znaw­cą. Przy­ja­cie­lem.

– Gów­niąt­ko jest fajne! – dodał Shoi Ming.

Okno prze­bił nie­bie­ski blask. Ich spoj­rze­nia spo­tka­ły się. Przy­po­mniał sobie, gdy spo­tkał ją pierw­szy raz i zro­zu­miał, że rzuca na sie­bie klą­twę sil­niej­szą niż jego na­iw­na am­bi­cja. Zo­sta­nie w tym prze­klę­tym przez bogów i ludzi mie­ście.

– Prze­pra­szam za wszyst­ko. Nie zmie­nię tego, kim je­stem. Chyba nawet nie chcę. Ale mogę zmie­nić to, jaki je­stem.

Ko­bie­ta prze­wier­ca­ła go spoj­rze­niem. To było to samo uczu­cie, któ­re­go do­świad­czył wtedy w me­trze. Za­pa­dła w niej jakaś de­cy­zja. Uśmiech­nę­ła się lekko jak dwor­ska dama. W na­stęp­nej se­kun­dzie po­kło­ni­ła się głę­bo­ko w kie­run­ku nie­spo­dzie­wa­ne­go go­ścia.

– Bę­dzie­my za­szczy­ce­ni, mogąc go­ścić boga w na­szym skrom­nym domu.

W struk­tu­rze bo­skie­go ciała po­ja­wi­ło się za­ła­ma­nie. Coś czar­ne­go we­wnątrz gwał­tow­nie pęcz­nia­ło.

– Nie mo­żesz uda­wać! – za­wo­łał Kwong Ming. Całe do­sto­jeń­stwo ko­bie­ty mo­men­tal­nie wy­pa­ro­wa­ło. Jej twarz wy­krzy­wi­ła się w za­sko­czo­nym gry­ma­sie.

 – Co?!

– Mu­sisz być z nim szcze­ra! – po­wie­dział.

– On tak strasz­nie śmier­dzi!

– Wiem!

Ai Ling wy­pu­ści­ła po­wie­trze ze świ­stem. Była zmę­czo­na. Nie marsz­czy­ła już nosa. Od­wró­ci­ła się do wej­ścia i za­pro­si­ła ich do środ­ka.

– Chodź­cie. Na ko­la­cję jest zupa – po­wie­dzia­ła w końcu, a potem, pa­trząc pro­sto w oczy Kwong Minga, do­da­ła – a dla Gów­niąt­ka są cy­try­ny. 

Koniec

Komentarze

Uszanowanko, takie drobnostki rzuciły mi się na starcie:

 

Jedli w milczeniu, siorbiąc makaron. – Może “wciągając”? Siorbanie jest z definicji związane z głośnym przyjmowaniem płynów.

 

Chińska policja – chińska

 

Dodatkowo w scenach, w których występuje Bóg kupy, nagromadzenie słowa “bóg” jest przytłaczające. Może warto zamienić niektóre “bogi” np. na “istotę” albo “stworzenie”?

 

Ogólnie podobała mi się ta boska-nieboska koncepcja, z chęcią poczytałabym więcej o tych istotach, żyjących w otoczeniu śmiertelników. Nawet – a może przede wszystkim – Gówniątko bardzo sympatyczne. Historia naprawdę zacna, jak i sposób jej stworzenia :)

Nie ma Boga, wszechświata, rodzaju ludzkiego, ziemskiego życia, nieba i piekła. To wszystko jest snem - groteskowym i głupim snem. Nic nie istnieje prócz ciebie. Ty zaś jesteś jedynie myślą, bezdomną myślą, wędrującą samotnie wśród pustej wieczności.

Persefona – serdecznie dziękuję za przeczytanie i zaproponowanie poprawek. Podczas pisania zastanawiałem nad tym bogiem, ale bardzo nie chciałem stosować synonimów – bóg to bóg, nie stworzenie i nie istota, przynajmniej w sposobie jaki o nim myślę i jaki projektuję na postaci opowiadania :) zgadzam się z Twoją uwagą od strony stylistycznej, koncepcyjnie miałem trochę inny cel. 

 

Jeszcze raz dzięki!

Podeszłam troszkę jak pies do jeża, ale ujęła mnie Twoja opowieść.

Nieco mnie znużyły obrzydliwości, ale klimat Azji i bohater robią wrażenie.

 

Z technicznych troszkę rozjechały się zdania, jak to:

 

Kiedy bóg zostanie zauważony, należy za wszelką cenę mieć go na widoku,

w przeciwnym wypadku zakrada się coraz bliżej.

Czasem brakuje spacji, jak tu:

 

Na kolację jest zupa– powiedziała w końcu, a potem, patrząc prosto w oczy Kwong Minga, dodała – a dla Gówniątka są cytryny. 

Lożanka bezprenumeratowa

Ambush – bardzo dziękuję za przeczytanie i przebrnięcie przez obrzydliwosci :) Naniosłem poprawki, dzięki!

Witaj.

 

Na pewno tekstu (a szczególnie pewnych fragmentów) nie da się czytać podczas jedzenia czy picia czegokolwiek. :) Mocno moralizatorskie, ciekawe opowiadanie. :) Znak krzyża, uczyniony przez żonę, zaskoczył.

 

Sugestie i wątpliwości co do kwestii językowych (do przemyślenia):

– I nikt nie powiedziały już że… nie obrabiałby za plecami, że – zdanie urwane bez żadnej interpunkcji na końcu, zawiera też literówkę

– Ai Ling rzędzi. Nie odpowiada jej żapach – powiedział niewyraźnie Kwong Ming, bo ściskał ustami papierosa podczas ubierania białego kombinezonu ochronnego. – jak rozumiem, tu celowo literówki, bo mówi niewyraźnie?

Kwong Ming podrapał po twarzy. – brak „się”?

Deszcz przestał badać, bóg zślimaczył się z drogi. Kwong Ming milczał. Brakowało mu dobrej odpowiedzi. – ortograficzny/literówka

Usłyszał przyspieszające człapanie, latarka wpadła mu do ścieków, gorączkowo w nich grzebał, w końcu dorwał, ale zanim uniósł, coś objęło go w pasie. – powtórzenie

Bóg objął zatańczył wokół dzieci, objął je i zabrał na ogród, skąd zaraz dobiegły entuzjastyczne wrzaski. – albo brak części zdania, albo niepotrzebny wyraz wytłuszczony; jest też powtórzenie; zgrzyta mi nieco styl, ale rozumiem, że „zabrał je na ogród” to celowe sformułowanie w klimatach Dalekiego Wschodu

– Miałem nadzieję, że się pojawisz – próbował naśladować entuzjazm szwagra –Możesz podejść. – brak kropki i spacji

Najbardziej lubił na nią patrzeć pod wieczór, gdy nie miała już siły utrzymywać twarzy napiętej w sztucznym uśmiechu i każdą emocję miała na wierzchu, wypisaną jak atramentowe pismo na papierze. – powtórzenie

Nie zmienię tego (przecinek?) kim jestem.

Ale mogę zmienić to (przecinek?) jaki jestem.

 

Warto wspomnieć o wulgaryzmach.

Klikam za zaskoczenie oryginalnym pomysłem i równie oryginalną jego realizacją. :) No i za miejsce akcji – miasto, w którym zmarł Bruce Lee. :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Nietypowe i mimo niemiłych obrazów oraz zapachów wciągające. Brawa za pomysł i klimat. Powodzenia z następnymi.

Z tym klimatem Koalo to nie przesadzaj. Wilgotnie i smrodliwie;)

Lożanka bezprenumeratowa

Bruce – uprzejmie dziękuję za przeczytanie opowiadania. Rzeczywiście powinienem był wspomnieć o wulgaryzmach. Dodałem do przedmowy, żeby inne osoby, które chcą ewentualnie przeczytać tekst, podjęły decyzję świadomie. Dziękuję też za wskazanie błędów :) Nie wiedziałem, że Bruce Lee zmarł w Hong Kongu, ale poczytałem i przypomniałem sobie o osiedlu Kowloon Walled City (na obszarze w pobliżu domu Bruce’a Lee) – miejsce z wyjątkowo ciekawą historią i potencjalnie interesujące miejsce akcji na opowiadanie.

Koala75 – bardzo dziękuję za przeczytanie oraz przetrwanie niemiłych obrazów i zapachów.

I ja dziękuję. :)

Pecunia non olet

Interesujący pomysł. Mimo tematyki, opowiadanie wywołuje całkiem ciepłe uczucia i uśmiech na twarzy.

Zygfryd89 – dzięki za przeczytanie! Właśnie taki był zamysł opowiadania, chciałem połączyć świętość z brudem w fabule, a u osoby czytającej obrzydzenie z miłym doświadczeniem. 

Cześć!

Na początek kilka uwag dotyczących stylu. Językowo opowiadanie do lekkich poprawek. Na pewno kuleją przecinki, popracowałabym także nad zapisem dialogów. Zdarzają się także drobne niezręczności, na przykład:

 

Kuzyni wbiegli do środka, a Shoi Ming stanął przed ojcem.

 – I jak? Podobało ci się? – zapytał syna.

Ze zdania poprzedniego wynika, że to Shoi Ming zapytał syna.

 

W pracy było spokojnie. Do nagłych przypadków pojechały inne zespoły, a Kwong Ming w spokoju czyścił kanalizację oraz pobierał próbki na pisemną prośbę uniwersytetu.

Powtórzenie.

 

Kwong Ming wziął się na odwagę i wyłączył latarkę.

Obawiam się, że takie wyrażenie nie istnieje. Jest "zebrać się na odwagę", ewentualnie "wziąć się w garść".

 

Wyciągnął paczkę papierosów, małą buteleczkę octu spirytusowego, foliówkę z ziarnami kawy i cytryny.

To brzmi, jakby w foliówce znajdowały się ziarna cytryny.

 

Przestał już kurczyć się w kącie.

Nie chodziło przypadkiem o "kulić się"? Bardziej pasuje do kontekstu.

 

Siedział obok małego boga, a sflaczała narośl wiła się i zagrzebywała w jego ciele.

W czyim ciele? Z konstrukcji zdania wynika, że Kwong Minga, a z kontekstu, że boga.

 

Pomijając te pierdołki, czytało się nieźle. Styl masz dość prosty i oszczędny, ale pasował mi do głównego bohatera, który raczej nie sprawia wrażenia intelektualisty, lecz zwykłego człowieka, szaraczka.

Opowiadanie o mocnym obyczajowym szkielecie, w który całkiem umiejętnie wplatasz wątki fantastyczne. Podobał mi się bardzo ten lekko weirdowy klimacik, sam koncept na boga gówna również miał w sobie coś urzekającego. Całkiem nieźle poradziłeś sobie z odmalowaniem hongkońskiego społeczeństwa egzystującego w sąsiedztwie bogów oraz specyficznej “kultury” Służb Kanalizacyjnych. Przyznam jednak, że w pewnym momencie odczułam znużenie ślimaczym tempem i statycznością tekstu, ale wina leży po mojej stronie, bo zazwyczaj nie sięgam po tego typu literaturę.

Mimo tych drobnych niedociągnięć daję klika za sprawne kreowanie klimatu i azjatyckie vibe'y.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Gravel – bardzo dziękuję za poświęcenie czasu na przeczytanie opowiadania :) Rzeczywiście zdarzają się niezręczne zdania. Poprawiłem te, które wskazałaś, później przeczeszę tekst w poszukiwaniu pozostałych. 

Zależało mi na ‘soft’ podejściu do świata przedstawionego, żeby główny nacisk położyć na atmosferze. Jak zauważyłaś, przy okazji cierpi na tym akcja (dziękuję za dotrwanie pomimo tego!), dla mnie to względnie świadoma kalkulacja i rozłożenie akcentów. O ile sam lubię dynamiczniejsze historie, to nie ukrywam, że bardzo miło pisało się coś spokojnego i wyciszonego – zainspirowanego moim doświadczeniem z literaturą Azji Wschodniej. 

Hej Napisałeś bardzo dobre opowiadanie obyczajowe :) Faktycznie nie ma akcji, ale tekst nie jest nudny. Przeciwnie bardzo mnie wciągnęły problemy rodzinne bohatera. Jedyna rzecz, która trochę mi przeszkadza to tytuł opowiadania. Nie zachęca choć dobrze oddaje treść opowiadania ;) Klikam i pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć Bardjaskier – dzięki za przeczytanie! Wiem, że z tym tytułem jest różnie, moi życiowi beta readerzy też nie byli zadowoleni ;))) Pomysł zaczął się od tytułu, więc czułem się do niego przywiązany. Zastanawiałem się na co go potencjalnie zmienić, ale nic nie przychodzi mi do głowy…

Bardzo udane opowiadanie, moim zdaniem. Motywy i konwencje pozornie sprzeczne – zahaczające o skatologię opisy pracy w kanałach + towarzysząca się odpowiednia weirdowa, momentami wręcz o bizzarro zahaczająca, konwencja, a do tego ładnie emocjonalnie poprowadzona, bez czułostkowości i kiczu, obyczajowa historia rodzinna – u ciebie dają spójny, płynny, dobrze się czytający tekst.

Bardzo fajnie uchwycone postacie, wiarygodne i emocjonalnie prawdziwe, bardzo sympatyczna, w sumie, i ciepła historia, mimo całego wysoce specyficznego tła. Językowo sprawne, czytało mi się bardzo dobrze.

Pomysłowość tego tekstu, umiejętność ogrania pozornie nieprzystających do siebie konwencji i stworzenia dzięki temu spójnego, ciekawego, oryginalnego opowiadania, z wiarygodnie przedstawioną warstwą emocjonalną, zdecydowanie wyróżniają to opowiadanie. Klik ode mnie.

 

PS. Ponieważ #classicnerd musi, inaczej się udusi: Rzymianie otaczali dużym szacunkiem i poważnym kultem dwa swoje główne “toaletowe” bóstwa – zarówno Kloacynę, patronującą ściekom, kloakom i brudnej wodzie (oraz, hmm, seksowi małżeńskiemu), jak i Sterkulinusa, boga gnoju, gnojówki, nawozów, odpadów, kupy i toalet publicznych.

ninedin.home.blog

Hmm może – niechciani bogowie, albo samotność niechcianego boga, albo… Coś w tym stylu :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć Ninedin – niezmiernie miło zrobił mi Twój komentarz! Zależało mi żeby napisać coś, hm, uczuciowego, ale nie (jak to trafnie nazwałaś) czułostkowego :)) Cieszę się, że takie było Twoje doświadczenie. Osobiście lubię te teksty, w których emocje przekazywane są tym, co nie zostało ‘wypowiedziane’.

Tymi rzymskimi bóstwami zainspirowałaś mnie do poszukania w innych religiach – widzę, że jest Beereshwara Swamy w hinduizmie. Może zrobię kiedyś przegląd międzykulturowy ;) 

 

Bardjaskier – dzięki za propozycje! Pomyślę, chociaż przywiązuję się coraz bardziej do prostoty Gówniątka :))

To jeszcze w uzupełnieniu:

 

Za twórcze i niebanalne połączenie pozornie sprzecznych konwencji (weird/bizzarro i familijna obyczajówka), z wiarygodnie psychologicznie napisanymi postaciami, skomponowane w sposób, który sprawia, że czyta się szybko i przyjemnie mimo braku fajerwerków szybkiej akcji, nominuję opowiadanie do piórka.

ninedin.home.blog

Też ma coś w sobie :) choć jednak może zniechęcać – trochę mi się kojarzy z tytułem polskiego dramatu psychologicznego, a raczej mało azjatycko ;) Ale rozumiem Twoje przywiązanie.

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Serdecznie dziękuję za chęć nominacji do piórka i za docenienie tekstu :))

Cześć, Arq!

 

Deszcz przestał badać,

nie ma ludzi suchych – są tylko nieprzebadani ;) Wybacz, nie mogłem się powstrzymać ;)

 

Raz, czy dwa rzuciły mi się też w oczy powtórzenia. Technicznie bardzo spoko. Do tego czytało się szybko i… trochę się dziwię, ale (choć może to zasługa, że akurat nic nie jadłem)… przyjemnie.

Może nawet od tego zacznę – wziąłeś motyw, który można zepsuć w spektakularny sposób niewielkim nakładem sił. Na dźwięk słowa “gówno” u wielu czytelników zapala się lampka w kolorze pomiędzy żółtym, a czerwonym (tak, wiem – pomarańczowym – ale lepiej brzmi tak, jak stoi przed nawiasem). Natomiast podszedłeś do tego w sposób tak bardzo zwyczajny, że kupuję to całym sobą. Mega plus.

Kolejną mega zwyczajną rzeczą w tekście są bóstwa. To w zasadzie całość Twojego fantastycznego światotwórstwa, ale jest wpleciona w tekst tak nienachalnie, że znów kupuję to bez dodatkowych pytań.

Natomiast jeśli chodzi o samo sedno tekstu, to uważam, że obraca się wokół jednego słowa: akceptacja. To mocno obyczajowy tekst, ale nieepatujący morałami, bez narzucania czegokolwiek. Jest też w nim coś, co do mnie przemawia – jeśli nic nie udajemy i potrafimy wyjść poza ramy, to możemy stworzyć mocną relację.

Napisałeś tekst, który jest nastawiony bardzo na czytelnika. Dajesz swobodę w odczytywaniu, jednocześnie przemycając w nim coś swojego. To trudny do osiągnięcia balans.

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Wciągające i brawo za pomysł czciciela rzeczy, która u większości ludzi wywołuje wstręt, désintéressement (eufemistycznie rzecz ujmując). Symboliczne zestawienie z motylem i jakby trochę nie wykorzystany potencjał, ponieważ przedstawiasz kameralną historię pojedynczej rodziny, jednakże mogą winić moje preferencje związane obecnie ze zbiorowością. Piszę niejasno, nie chcąc ujawniać treści – spoilować.

Dopracowałabym postać boga, gdyż wydaje mi się, że cierpi na tym opis postaci. Może być mgławicowy, lecz próba dookreślenia go w wyobraźni – jakkolwiek, nie zaszkodziłaby, wręcz pomogła w zapisie. :-)

Z tytułem mam i nie mam kłopotu. :p Zmieniłabym go, lecz nie mam w tym momencie pomysłu na jaki. Może cytryny, coś z nimi? 

 

Z drobiazgów zatrzymałam się w następujących momentach, zerknij, lecz nie poprawiaj będąc nieprzekonanym:

,Po pierwsze, nie żadnego boga gówna, tylko zwykłego, pospolitego boga jakich wielu.

Tu chyba coś nie gra, chyba: "zwykły, pospolity bóg"

,Dawał albo szczęście(+,) albo zdrowie,

,Światło latarki zatańczyło jakby na szklanej powierzchni nieruchomych ślepiów. Tak jak zawsze, pojawiło się niepostrzeżenie i bez dźwięku. Wbijało wzrok w ludzi, wyglądając zza rogu lub znad brudnych rur. Czasem stało nieruchomo na środku kanału, czasem kiwało się jak zaspany człowiek w metrze. Mogło czaić się tam od dawna, na długo zanim zostało zauważone.

Jakie ono? Światło latarki czy ślepia?

,Nagle poczuł znacznie wyraźniejszy zapach, jak cuchnąca żyła otulona pospolitym swądem. Zwrócił się w jego kierunku. Dochodził z wąskiego korytarza, który kończył się rozwidleniem na prawo i lewo. Poszedł w tamtym kierunku. Światło tarło o szorstkie ściany i odbijało się od brudnej wody.  Swąd stawał się nie do zniesienia.

Prowadzi go zapach/swąd. Mam kłopot z "jak", zapach może być jakiś, do czegoś podobny, ale "jak"? Jak odnosi się do poczuł, do sytuacji, np. jak wtedy gdy…

Kolejna rzecz to tarcie. Tu nie ma – chyba – tarcia, raczej opóźnienie, załamywanie się, wybijanie z grząskiej/lepkiej/pokrytej szlamem. Jednym słowem – pokombinowałabym ze słowem.

,W pewnym momencie splątały mu się nogi i poleciał z krzykiem do tyłu. Usłyszał przyspieszające człapanie, latarka wpadła mu do ścieków, gorączkowo w nich grzebał, w końcu ją chwycił, ale zanim uniósł, coś objęło go w pasie.

Zamarł z przerażenia. Bóg ściskał jego brzuch. Mężczyzna nie odważył się uderzyć. Ale nabrał na tyle przytomności, by użyć latarki.

Bóg obejmował Kwong Minga w pasie, przykładając głowę do jego brzucha. Innymi słowy, przytulał go. Mężczyzna uspokoił oddech. Zdał sobie sprawę, że bóg był drobnej postury, jak dziecko.

Skreślenie – tu bym przyspieszyła i nie uciekała w "pewien moment", gdyż kulminacja. ;-)

Podkreślenie – "ściskał", poszukałabym innego słowa, obrazowania.

,Zobaczył boga w ostatniej kabinie, siedzącego na ziemi i przykrywającego czymś w rodzaju dłoni coś w rodzaju uszu.

Wyobrażenie boga?

,Tkanka znajdująca się pod nią była pękiem w pełni wykształconych i ruchomych ludzkich oczu, połączonych naczyniami jak pęcherzyki płucne.

Pęcherzyki płucne przylegają do siebie i są pokryte siatką naczyń włosowatych, czy o to chodzi?

 

Podobało misię! Już jesteś w biblio. Trochę do piórka mi brakuje, jednak sama nie wiem, bo naprawdę fajna opowieść, wieloznaczeniowa i wielowątkowa. Trochę warsztat jeszcze kuleje, choć dopracować przecież można, a temat niecodzienny i nieźle ograny.

Aha, nie odczytuję tego jako obyczajówkę, na wschodnich klimatach się nie znam, lecz kontekst mi pasuje.

 

pzd srd :-)

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Cześć Krokusie :) Dzięki za przeczytanie i opisanie wrażeń. Cieszy mnie podwójnie, że opisujesz elementy, na które starałem się zwrócić uwagę przy pisaniu! Zależało mi na wpleceniu wątków fantastycznych naturalnie, bez większej ekspozycji (to umiejętność, którą chyba najbardziej cenię i podziwiam u innych autorów sci-fi/fantasy i której staram się uczyć). Postaci w moim tekście żyją wśród bogów na co dzień, a do tego opisuję zwykłych ludzi, więc sama treść ułatwia “zwyczajność” podejmowania tematów.

Bardzo, bardzo miło mi, że interpretujesz też istotę opowiadania. Zazwyczaj staram się ją kształtować świadomie (chociaż często sam zaczynam ją rozumieć dopiero w połowie pisania). Z drugiej strony nie mam w ogóle ciśnienia, żeby osoby czytające rozumiały ją zgodnie z moją intencją :) (Nie sugeruję, że odczytałeś inaczej niż planowałem. Ale też nie potwierdzam Twojej interpretacji. Śmierć autora)

…a że motyw można zepsuć – zdecydowanie. Koncepcja sama się nie broni, wręcz przeciwnie. Chyba nigdy nie otrzymałem tak negatywnych reakcji (wręcz zażenowania) od przyjaciół przy dzieleniu się pomysłem. Dlatego tym bardziej cieszę się, że czytało się przyjemnie! 

 

Asylum – dziękuję za przeczytanie i za zaproponowanie poprawek. Nie chcę się jakoś bronić, ale zauważasz sporo rzeczy, nad którymi zastanawiałem się przy pisaniu, więc chętnie się odniosę! 

W kontekście zbiorowości – zastanawiałem się, czy nie podejść do tematu szerzej, ale ostatecznie wygrała chęć opisania węższego, bardziej kameralnego kontekstu. Czasem próbuję w opowiadaniach zrobić coś z rozmachem, ale to (dla mnie) dużo trudniejsze i lepiej pasujące do dłuższych form. 

Postać boga była w oryginale opisana bardzo dokładnie. Im więcej czasu na to poświęcałem, tym mniejszą przyjemność czerpałem z pisania. Tekst robił się bardziej “mój” w złym sensie oraz “ciężki”. Ostatecznie wybrałem uniknięcie opisów i zdanie się na wyobraźnię osób czytających. Stąd Gówniątko ma “coś w rodzaju dłoni”, “coś w rodzaju uszu” itp.

Z tym motylem przypomniałaś mi, że zastanawiałem się nad ostatecznym ukazaniem niespodziewanego piękna Gówniątka. Czegoś w stylu brzydkiego kaczątka, metamorfozy. Powstrzymałem się, bo wydawało mi się to nieco zbyt oklepane, a poza tym piękno Gówniątka jest bardziej subtelne. 

Przyznaję, że tytuł nie należy do wyżyn marketingu. Chociaż gdyby tekst nie cieszył się zainteresowaniem, miałbym niegodzącego w samoocenę winowajcę :))

 

W kontekście poprawek: 

Po pierwsze, nie żadnego boga gówna, tylko (do) zwykłego, pospolitego boga jakich wielu.”

To zdanie łączy się z poprzednim, więc wciąż chodzi o “modlenie się do”. Więc dodałem słowo w nawiasie.

 

,Światło latarki zatańczyło jakby na szklanej powierzchni nieruchomych ślepiów. Tak jak zawsze, pojawiło się niepostrzeżenie i bez dźwięku. Wbijało wzrok w ludzi, wyglądając zza rogu lub znad brudnych rur. Czasem stało nieruchomo na środku kanału, czasem kiwało się jak zaspany człowiek w metrze. Mogło czaić się tam od dawna, na długo zanim zostało zauważone.

 

Jakie ono? Światło latarki czy ślepia?

… ono – Gówniątko. Chociaż to nieuprawnione, bo nie określiłem jeszcze wtedy imienia boga. Pomyślę jak to zmienić. 

 

,Nagle poczuł znacznie wyraźniejszy zapach, jak cuchnąca żyła otulona pospolitym swądem. Zwrócił się w jego kierunku. Dochodził z wąskiego korytarza, który kończył się rozwidleniem na prawo i lewo. Poszedł w tamtym kierunku. Światło tarło o szorstkie ściany i odbijało się od brudnej wody.  Swąd stawał się nie do zniesienia.

Pierwszą część nieco zmieniłem, chociaż światło trze i koniec :) Jak coś pada na szorstką powierzchnię to trze (wiem, że nie, ale niech to będzie metafora). 

 

,W pewnym momencie splątały

 

Racja, zmieniłem. 

 

,Tkanka znajdująca się pod nią była pękiem w pełni wykształconych i ruchomych ludzkich oczu, połączonych naczyniami (krwionośnymi) jak pęcherzyki płucne.

Tak, dokładnie. Dodałem “krwionośne” zamiast “włosowate”, bo to chyba zbyt specjalistyczne słowo jak na język narracji.

 

Dziękuję jeszcze raz za poświęcenie czasu na przeczytanie, skomentowanie i za poprawki! :)

 

Miło mi, że się odniosłeś. -:)

Jeśli rozważałeś, oznacza to świadome decyzje, więc ok. Też chyba nie szłabym wprost w „motyla”, gdyż jest istotą tej opowieści. Zaś odnośnie tytułu bardziej niż o marketingu, ktorego nawiasem mówiąc nie cierpię, myślałam o tym, aby nie zdradzać głównego motywu, niespodzianki, nie kierować zawczasu stopu światła w podziemne tunele. :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Hej

Czytałem przy śniadaniu, ale nie było tu nic obrzydliwego albo ja już mam spaczony gust.

Sceneria z Azji to już nic oryginalnego, ale wzmacniasz ją bóstwami, które manifestują się ludziom i to dla mnie najlepszy punkt opowiadania. Warstwa obyczajowa również niezła, choć trochę idzie stereotypami – pomijając kwestię fantastyki, to zakończenie było bardzo łatwo przewidywalne, a motyw męża, którego rodzina próbuje na siłę zmienić, by na koniec zauważyć, że ma rację, już wcześniej spotkałem. Używasz małych dodatków jak cytryny czy medalik na ścianie, które świetnie działają w przecież niezbyt długim tekście i nadają bohaterom nieco głębi.

Masz bardzo dobry styl pisania. Zdania są nie za krótkie, nie za długie. Czyta się lekko i bez dłużyzn, a jednocześnie wszystko jest odpowiednio przedstawione. Tutaj również plus.

Natomiast ogólnie trochę mi tu do TAKa brakuje. Historia nie zainteresowała mnie na tyle, abym czytał z ciekawością, co się wydarzy. Wiem, że to raczej historia o rodzinie, radzeniu sobie z problemami, a gówniątko można by zastąpić czymś innym i osiągnąć podobny efekt uszczęśliwionego syna oraz nagle akceptującej takie życie małżonki. Problem w tym, że nie zostałem zaskoczony ani światem – manifestujący się bogowie to zaledwie tło, z kolei fabuła prowadzi do przewidywalnego rozwiązania. Zatem trochę wahający się, ale jednak głos na NIE ode mnie.

Dzięki i pozdrawiam.

Cześć!

Niby sporo elementów, które mogły mnie kupić, bo Azja, nawiązania mitologiczne, lekkie skręcenie fabuły w stronę bizarro. Niby, a jednak fabuła jako całość nie miała w sobie powiewu świeżości i nie chodzi tu tylko o wiadomy, snujący się za bożkiem zapach. Jak to wypada całościowo? Ta moneta ma dwie strony, bo w sumie ile mogłaby mieć?

Pochwalę za kompozycję i styl, który łatwo wciąga, pozwala nadążyć za rytmem historii i wczuć się w realia opisane w tekście. Dialogi też nie dłużą się i nie pełnią wyłącznie roli infodumpu, a w wybranej konwencji to jednak sztuka. Nie pochwalę za stworzenie czegoś, co w założeniu ma zahaczać solidnie o dziwność i absurd, ale biegnie po mocno utartym torze. Nie ma w tym nic złego, po prostu element zwrotu akcji się nie pojawił, a był silnie wyczekiwany. Gówniątko miało potencjał jeszcze namieszać, a skończyło tylko na byciu nowym członkiem rodziny. Szkoda mi, że nie dostało na to szansy, więc niestety jestem na NIE.

Na koniec uwagi związane z kontekstem azjatyckim, które nie wpływają na moją ocenę całości, ale na odbiór realiów jednak tak. Innymi słowy czepiam się, bo jestem sinolożką i sporo czasu spędziłam w Hongkongu. Po pierwsze ogrody w tym mieście raczej występują tylko daleko na obrzeżach ze względu na brak przestrzeni miejskiej nawet na reklamy czy stoiska uliczne poza wyznaczonym terenem. Po drugie dość dziwne, że mąż zwraca się do żony per “Ai Ling”, gdyż zapisane w ten sposób to imię i nazwisko osoby. Chyba że jej imię to Ailing? W tym kręgu kulturowym po ślubie nie zmienia się nazwisk, stąd moja wątpliwość.

Dzięki za odrobinę dziwności i pozdrawiam.

Dzień dybry,

 

najpierw poprawki:

– Kwong Ming! Umyj się przed kolacją! – zza ściany dobiegł kobiecy głos

Po pierwsze: Kwong Ming to imię i nazwisko? Jeśli tak, to żona mówiłaby do niego tak oficjalnie? Chyba że w Azji tak się mówi, nie wiem.

Po drugie: w dialogu jeśli po myślniku nie ma czasownika “paszczowego”, powinniśmy zaczynać zdanie z dużej litery.

 

Mężczyzna westchnął ciężko i zmiął w dłoniach gazetę.

Wiadomo, że w dłoniach, przecież nie zrobił tego stopami. Chyba że nie ma rąk i już się wprawił w tej sztuce, ale to już daleko idące i przesadzone wnioski.

 

Wszystko jest dobrze, dopóki coś nie pójdzie źle.

Tautologia.

 

– Ai Ling rzędzi.

Chyba “zrzędzi”.

 

– Czy oni spuszczają w kiblu koszulki? – ktoś zaśmiał się z niedowierzaniem.

Hm. Nie byłam jeszcze nigdy w żadnym azjatyckim kraju, ale oglądam mnóstwo vlogów podróżniczych i wielokrotnie spotkałam się ze stwierdzeniem, że rury kanalizacyjne w Azji są bardzo wąskie, do tego stopnia, że nie można za dużo wrzucać do nich papieru toaletowego, a co dopiero koszulki. Ale może nie wszędzie tak jest…

 

Ustalili, że wciągną rurę, by odessać materiał blokujący odpływ.

Brakujący przecinek.

 

Deszcz przestał padać, bóg zślimaczył się z drogi.

Obawiam się, że nie ma takiego słowa.

 

Kwong Ming zrobił parę kroków do tyłu, potem jeszcze kilka, po czym odwrócił się i pognał tam, gdzie myślał, że znajduje się wyjście. Po kilkunastu metrach stanął i zaświecił latarką za siebie. Bóg prawie go dorwał, zamarł niedaleko, przyczajony i złowrogi. Kwong Ming szedł już tyłem, nie spuszczając go z oczu, ale zaraz potknął się i poleciał z krzykiem do tyłu.

Dużo tych tyłów.

 

Usłyszał przyspieszające człapanie, latarka wpadła mu z ręki

wypadła

 

Z podłogi wynurzyły się cienkie jak pajęczynanici

spacja

 

 

Historia bardzo mi się podobała. Pomysł, by pisać o bogu gówna, jest dość odważny i to mi imponuje. Uwielbiam oryginalne koncepty, nawet jeśli śmierdzą kałem :P ale mnie też to nie rusza w jakiś sposób. Jadłam śniadanie podczas czytania i był git.

Gdyby opowiadanie nie było już w Bibliotece, dałabym klika :)

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

oidrin

Nie ma w tym nic złego, po prostu element zwrotu akcji się nie pojawił, a był silnie wyczekiwany. Gówniątko miało potencjał jeszcze namieszać, a skończyło tylko na byciu nowym członkiem rodziny.

A to źle?:P Ostatnio chyba dość popularna staje się literatura cozy – z Becky Chambers jako główną przedstawicielką – czyli taka właśnie miła i przytulna. Choć głównie mówię, co słyszałem, sam jeszcze styczności nie miałem aż takiej, jak z klasyką;)

 

 

Sam tekst

Ogólnie jakoś bardzo mnie nie przekonało. Chyba mam wrażenie, że warsztatowo jest tak o. W sensie czyta się dobrze, to prawda, ale czasem brakuje mi czegoś więcej. Te opisy masz trochę nieobrazowe – a przynajmniej ja nie mogłem sobie wszystkiego wyobrazić. Gdzieniegdzie mam wrażenie, że mógłbyś je pociągnąć odrobinę dłużej, nawet w tej dość zwięzłej narracji. Czasem też trochę się powtarzasz – najbardziej chyba z bogiem gówna, którego szczególnie lubisz wrzucić na koniec sceny (chyba w połowie scen ostatnie zdanie zawiera go w jakiejś formie:v).

Konstrukcyjnie też jest podobnie. Cała historia niby się spina w całość i gdy skupiasz się na samym sednie, to jest git. Ale gdy nakreślasz to codzienne, takie obyczajowe życie, to tak jakoś mi się rozłazi. Ciągle powraca ten sam temat (boga gówna), a gdy chcesz wrzucić trochę inny temat – myślę tu głównie o niespełnionych ambicjach Kwonga i jego uwiązaniu się w Hong Kongu – to urywasz wątek. Akapity generalnie są krótkie i nie zawsze do końca pasuje mi gdzie je kończysz (w środku akcji), jakbyś na siłę chciał każdy jeden zakończyć jakąś myślą, mocniejszym zdaniem czy czymś takim – imho zupełnie niepotrzebnie.

No ale generalnie jest nawet fajnie:) Przesłanie, osadzenie tego w klimatach japońskich i pomysł na gówniątko mi się podobały. Tak też jak mówi młody pan Krokus, wiesz jednak co chcesz powiedzieć i konsekwentnie realizujesz tąę myśl. Piórkowo będę na NIE, ale doceniam lekturę:)

Слава Україні!

Golodh 

Cozy modne, a jakże, ale ta czytelniczka po prostu woli sięgać po coś, co nieco mocniej ryje łeb. Aczkolwiek podoba mi się ta interpretacja “Gówniątka”, znaczy że tekst prowokuje do przemyśleń i dyskusji lożowników. 

Jasne:P Też wolę mocniej ryjące, ale że ludzie czytają, to próbuję jakoś wejść i w ten punkt widzenia – a tu od razu mi się cozy nasunęło:P

Ale pewnie będę musiał więcej poczytać, żeby oceniać, co dobre:D

Слава Україні!

Plus za oryginalność. Bóg gówna… Ja nie Ninedin, nigdy o takich stworach nie słyszałam, więc dla mnie powiało świeżością, nawet jeśli zefirek niósł zapach obornika.

Azjatyckie tło też wystarczająco egzotyczne, żeby wybijać się z tłumu.

Jak na mój gust trochę dużo obyczajówki, ale jakoś to łyknęłam. Nawet doceniam podskórny konflikt z teściami. Mam wrażenie, że dobrze pokazałeś ich przekonanie, że żaden facet nie jest wystarczająco dobry dla naszej córeczki i co z tego wynika.

Cytryny. Hmmm. To wręcz symbol świeżości. Chyba większość środków czyszczących ma zapach cytrusowy. Pszipadek?

Ogólnie czytało się ciekawie.

Jestem na TAK, czyli, chociaż z pewnymi wahaniami.

Babska logika rządzi!

Cześć, dobiły mnie obowiązki i nie miałem czasu porządnie przysiąść do komentarzy. Zależy mi, żeby odnieść się do każdego, a nie chcę pompować ich liczby, więc napiszę jeden wielki :) 

 

Cześć Zanais – dziękuję za przeczytanie (przy śniadaniu, pomimo groźby w opisie opowiadania). Twoja interpretacja obyczajowego wątku w opowiadaniu trochę różni się od wymowy, jaką chciałem przekazać. Ale tak jak pisałem wcześniej, nie upieram się, a to, że dzielisz się swoją perspektywą jest dla mnie bardzo bardzo wartościowe. 

Jeśli chodzi o język, to opowiadanie jest dla mnie małym eksperymentem z oszczędniejszą formą. Zauważyłem, że w części nawet uznanych książek rozbudowane zdania i skomplikowane formy utrudniały (mi) odbiór tekstu. Denerwowało mnie to podwójnie, bo zauważyłem, że sam tak (co prawda nieumiejętnie) pisałem. Więc w Gówniątku postawiłem na prostotę. Pisząc pomagałem sobie “Piknikiem na skraju drogi”, bo to dla mnie niedościgniony wzór prostego i jednocześnie wyrafinowanego języka. 

Przyznaję, że zaskakujący w tym opowiadaniu może być motyw centralny. Poza tym chciałem stworzyć coś spokojniejszego, subtelnego jak płatek wiśni na wietrze ;) 

 

Cześć odrin. Osoby, które znają się na temacie (chyba jakimkolwiek) są zazwyczaj najtrudniejszymi czytelnikami ;) Trochę zaczynam się zastanawiać nad zwrotem akcji – w opowiadaniu raczej rzeczy mielą się w środku, niż rozgrywają w fabule. Być może Gówniątko mogło bardziej namieszać, ale wybrałem inaczej – wybory, wybory. Chociaż przyznam, że świetnie pisało się bizarro, to moje drugie podejście do takiego ‘światotwórstwa’ (pierwsze jest w gatunku sci-fi). 

W kontekście czysto kulturowym – zgadzam się z Twoimi uwagami. Ogród miał być krzakami (przyznam, że nieco z lenistwa, bo nie chciałem rozwodzić się nad lokalizacją ołtarzyku). Być może coś pozmieniam i zrobię tam więcej klimatu. W kwestii nazwisk masz rację – jest to błąd, który wynika z niedopatrzenia. Na początku nazwałem małżeństwo Kwong Ming i Ai Ling (pisane jako imię i nazwisko). Dodałem Shoi Minga z nazwiskiem, żeby od razu wytłumaczyło się pokrewieństwo i “tak już zostało”. Więc jest to dziwna rodzina, która mówi do siebie po nazwisku. 

Doceniam bardzo insighty prosto z Hong Kongu :) W przyszłym miesiącu wybieram się osobiście (lipiec, masakra). Jeśli chciałabyś podzielić się miejscami/rekomendacjami/wskazówkami to jestem chętny! W każdym razie dziękuję za przeczytanie, jak coś napiszę w chińskich klimatach to zaproszę Cię do bety, hehe.

 

Cześć HollyHell91. Na początku dajesz konkretne uwagi – pozwól że się odniosę po jednej. 

 

Po pierwsze: Kwong Ming to imię i nazwisko? Jeśli tak, to żona mówiłaby do niego tak oficjalnie? Chyba że w Azji tak się mówi, nie wiem.

Po drugie: w dialogu jeśli po myślniku nie ma czasownika “paszczowego”, powinniśmy zaczynać zdanie z dużej litery.

Azja to spory kontynent, ja się nie nazwę ekspertem żadnego z jej krajów, ale masz rację – imię i nazwisko. Dziwna rodzina, która tak do siebie mówi. Może przechodzą kryzys małżeński i nazwisko to forma budowania dystansu? Jeśli chodzi o “paszczowość” – odgłos dobiegł zza ściany to nie paszczowo? (serio pytam)

Wiadomo, że w dłoniach, przecież nie zrobił tego stopami. Chyba że nie ma rąk i już się wprawił w tej sztuce, ale to już daleko idące i przesadzone wnioski.

Trafna uwaga. Chociaż mi się rytmicznie podobają tam te dłonie. Dorzucę jakiś przymiotnik, żeby uzasadnić dłonie.

 

Tautologia.

Tak, zamierzona. Celowałem w napisanie początku prostawo.

 

Chyba “zrzędzi”.

Chyba tak, poprawię :) 

 

Hm. Nie byłam jeszcze nigdy w żadnym azjatyckim kraju, ale oglądam mnóstwo vlogów podróżniczych i wielokrotnie spotkałam się ze stwierdzeniem, że rury kanalizacyjne w Azji są bardzo wąskie, do tego stopnia, że nie można za dużo wrzucać do nich papieru toaletowego, a co dopiero koszulki. Ale może nie wszędzie tak jest…

Nie chcę się wymądrzać, bo nie jestem specjalistą od kanalizacji. Robiąc research do opowiadania widziałem nagrania z takimi komorami. Są to pewnego rodzaju zbiorniki, które pozwalają na większe skupienie odpadów w danym obszarze. Więc nie jest to rura per se. Pomyślałem, że to sensowne, bo akurat ta scena rozgrywa się w zakładzie tekstylnym. A historia za tym jest taka (choć niewspomniana wprost), że zbuntowany pracownik zatkał odpływ ;) 

 

Brakujący przecinek.

Dodam!

 

Obawiam się, że nie ma takiego słowa.

 

Popełniłem świadomy neologizm. Zastanawiałem się między zślimaczył, a ześlimaczył. 

 

Dużo tych tyłów.

Pasuje do tematu opowiadania… a tak serio, to grzebałem w tej scenie po poprawkach od Asylum. Musiałem coś namieszać, dzięki za czujność. Dziękuję za przeczytanie podczas śniadania i ogólnie za poświęcony czas i trafne uwagi :) 

 

Cześć Golodh.

 

A to źle?:P Ostatnio chyba dość popularna staje się literatura cozy – z Becky Chambers jako główną przedstawicielką – czyli taka właśnie miła i przytulna. Choć głównie mówię, co słyszałem, sam jeszcze styczności nie miałem aż takiej, jak z klasyką;)

Chociaż przez Becky Chambers trudno mi przebrnąć, to trochę chodziło o zderzenie rodzinnej tematyki z obrzydliwym tematem (właściwie dla niektórych to tożsame, wow, ale robi się symbolika). Opisy są nieobrazowe, to prawda. Jest to kolejne małe ćwiczenie, bo pisząc wpadałem w rutynę skupiania się głównie na wzroku – więc świadomie starałem się unikać wzrokowych dokładnych opisów. Wrzucałem boga gówna pod koniec sceny, to też celowe, taki callback, niby z zamysłem humorystycznym, ale ocenę egzekucji zostawiam osobom czytającym. Z tym, żeby zakończyć mocniejszą myślą – wiem, do czego się odnosisz. Przyznam, że to narzędzie, którego uczę się używać, więc czasem macham nim trochę jak dziecko zabawką ;)

Dziękuję za przeczytanie i wartościowe wskazówki.

 

Cześć Finkla. Dziękuję za przeczytanie. Lubię pisać coś nietypowego (pod przynajmniej jednym względem w danym tekście), więc bardzo mi miło, że tak odbierasz opowiadanie. Pasywno-agresywny konflikt z teściami przekazywany ustami wnuczka mnie bardzo śmieszy. Kusiło, żeby wrzucić kilka takich interakcji (nawet była scena projekcyjna, gdzie Kwong Ming nie wytrzymuje i wydziera się staruszkę na plaży), ale ostatecznie zrezygnowałem. 

Cytryny. Hmmm. To wręcz symbol świeżości. Chyba większość środków czyszczących ma zapach cytrusowy. Pszipadek?

Nie sondze. 

 

Dziękuję za piórkowe TAK pomimo wahań :)

hejka,

 

Jeśli chodzi o “paszczowość” – odgłos dobiegł zza ściany to nie paszczowo? (serio pytam)

Zaczynasz od słówka “zza”, więc to “zza” powinno być z dużej litery.

 

→ Kwong Ming! Umyj się przed kolacją! – Zza ściany dobiegł kobiecy głos.

→ – Kwong Ming! Umyj się przed kolacją! – krzyknęła Ai LIng.

 

Polecam przypomnieć sobie zasady zapisu dialogów, ja też często tam zaglądam. Wydawałoby się to takie proste.. ;p

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Arq von Shell zdecydowanie wybierz się na wyspy, żeby zobaczyć cichsze i mniej skażone cywilizacją miejsca: Najlepsza Lamma i ta z osadą Tai O. I koniecznie dla równowagi przejdź się na jakiś targ nocny i do Chunking Mansion, żeby zobaczyć takie piekiełko ścisku i betonu, a przy okazji popróbować przekąsek z całej Azji i nie tylko. Mam nadzieję, że to będzie inspirująca podróż.

Cześć!

 

Wracam z komentarzem.

Pokazujesz świat, w którym obok ludzi istnieją bogowie – jakaś „lokalna” odmiana pokemonów lub świętych krów – których mieszkańcy darzą jakąś szczególną estymą, przynajmniej tych, których przyjęli za swoich. Wyszło ciekawie, całkiem dalekowschodnio, choć praca bohatera nadaje całości nieco pretensjonalny charakter. Kilka razy gdzieś mi się kołatało po głowie, czy to nie będzie żarcik z oczkiem w stronę bizarro. Niby detal, ale utrudniał skupienie się, bo opko – jak się okazuje – dotyk również cięższej tematyki, do której – imho – fekalia nie najlepiej pasują.

O aspektach kulturowych, zwyczajach i ich oddaniu za wiele nie napiszę, bo na dalekim wschodzie nie byłem i się na tym nie wyznaję (sporo mogło mi tu umknąć). Jedyne, co mi się tu rzuciło, to relacje rodzinne, które wyszły nader „zachodnio”. Wolność słowa i wyboru. Nie widzę tu elementów konfucjańskich ani przesadnie feudalnych, ale może tylko Chińczycy i Koreańczycy, z którymi pracuję, tacy są.

Nie mam spójnej wizji, co chciałeś pokazać poprzez relacje bohatera z gówniątkiem. Często nawiązywałeś do utknięcia w kiepskiej pracy i obgadywania przez ludzi. Czy wybrany bóg jest na to odpowiedzią? Sprzeciwem wobec postawionych oczekiwań?

Samych bogów dobrze pokazujesz w scenie z bogiem-motylem, natomiast nie kupuje dziejącej się w tle rozmowy. Bohater dostaje propozycję od członka rodziny, któremu się lepiej powodzi i odrzuca ją. Woli robić swoje, choć nie pokazujesz ani strachu przed nowym, ani braku kompetencji. Duma, zawiść? U sensownie rozumującego gościa, który ma rodzinę. Nie kupuję.

W końcówce żona – w końcu – akceptuje „boga gówna”. Czy to bardziej forma żartu, czy też zahaczenia o kwestię akceptacji partnera z budzącą wątpliwości pracą? Nie jestem pewien.

Napisane zwięźle i treściwie, forma bardzo przypadła mi do gustu. Mało znaków, dużo treści, nie przynudza ani nie zasypuje czytelnika nadmiarem akcji. Fantastyki niby niewiele, ale umiejętnie ją wplatasz i wykorzystujesz, więc jak najbardziej ok.

Niezły tekst, choć miejscami nie łapałem związków przyczynowo skutkowych, ale może to przez nieznajomość kultury. Piórkowo będę na NIE, bo zbyt wiele kwestii pozostaje dla mnie niejasnych. Nic też jakoś szczególnie nie urzekło mnie w opku, nie wywołało efektu wow.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Z dużym zainteresowaniem przeczytałam liczne komentarze dotyczące opowiadania. Urodziło mi się kilka pytań.

Mówiono mi kiedyś, chociaż nie w aż tak zamierzchłych czasach, z pięć, może osiem lat temu, trochę czytałam, że w chińskich rodzinach wciąż jeszcze członkowie rodziny zwracają się do siebie w sposób „nazwisko i imię”. Jakiego procenta rodzin obecnie dotyczy, na ile postępująca westernizacja i nie tylko to zmieniła – nie wiem? Zdarzają się przypadki, gdy dzieciaki w szkole nie znają imienia swoich rodziców i w domu pytają się ich.

 

Kanalizacja – nie demonizowałabym jej. Swego czasu był głośny przypadek niemowlęcia spuszczonego w rurach, którego płacz usłyszeli sąsiedzi. Historia z piekła rodem, w tym przypadku dziecko zostało uratowane.

 

„Paszczowość i niepaszczowość” jest zgrubnym przybliżeniem poprawności w atrybucjach dialogowych. Niewątpliwie warto je znać, lecz nie jest miarą wszechrzeczy. Są czasowniki, ktore mają zmieniają znaczenie w zależności od kontekstu, pięknie wyjaśnił to kiedyś Ślimak Zagłady, co jeśli mamy wypowiedź i czynność innej osoby rozgrywającą się jednocześnie? Sprawa przestaje być jednoznaczna. W wielu książkach spotyka się podobny zapis, podrzucę na szybko jeden link z językowych dylematów, który mam nadzieję zobrazuje sprawę:

Wypowiedź dialogowa, a narracja odnosząca się zachowania osoby mówiącej oraz innej osoby

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum w sumie nie spotkałam się z czymś takim ani w źródłach historycznych ani w życiu. W Chinach, i państwach, gdzie ten język jest jednym z dominujących, pełne imię i nazwisko pada tylko w sytuacjach formalnych, wręcz zwracanie się tak do kogoś z grupy znajomych to jak wołanie u nas po nazwisku kogoś, kto tego nie lubi. Ewentualnie w sytuacji, że się kogoś dyscyplinuje, ale to już kalka z angielskiego wołania obojgiem imion i nazwiskiem w podobnej sytuacji.

Z reguły imię zależy od kontekstu społecznego. Ma się tak zwane “mleczne imię” czyli przezwisko z dzieciństwa, którego potem używają rodzina i przyjaciele. W sytuacjach rodzinnych zwracamy się też do ludzi stopniem pokrewieństwa, w oficjalnych tytułem zawodowym. A kiedy kogoś nie znamy możemy również powiedzieć: bracie-siostro (jeśli są w naszym wieku), ciociu-wujku (jeśli na oko wiek naszych rodziców). Ciekawostka jest taka, że legalne zmienianie nazwisk i imion, bo źle brzmią czy przynoszą nieszczęście często się zdarza. Mam koleżankę, która do wieku 25 lat zrobiła to już 3 razy.

Ale podsumowując, zwracanie się po imieniu jest jak najbardziej tradycyjnie przyjęte w kręgu osób najbliższych i nie jest zapożyczeniem z Zachodu. 

Oidrin, lepiej się znasz, więc nie wiem, nie znam też źródeł. W kontaktach biznesowych, takich interkontynentalnych z pewnością masz rację. Poza tym nazwisko, tak jak napisałaś, używane jest najczęściej z połączeniu z funkcją/rolą w kontaktach społecznych. W rodzinie są to skomplikowane związki relacyjne, przezwiska/pseudonimy/inne imiona. Tak, i nazwiska się zmienia i imiona, normalka. :-)

Z drugiej strony pamiętam to, co pamiętam – miałam przyjaciółkę, przedszkole i potem trzecia-czwarta klasa, korespondencję dopóki nie zamarła, bo dorastanie jest skomplikowane – całe to tabu związane z imieniem. Zresztą, dlatego później tak bardzo zafascynowała mnie Le Guin. Z kolei w dorosłych już latach jeden z licznych kumpli robiących interesy w Kraju Środka "rozpłynął" się w nim. Kilka razy potem przyjeżdżał, teraz straciliśmy kontakt. W każdym razie, nigdy potem nie dziwiło mnie, gdy czytałam w książkach, że w rodzinie zwracają się do siebie po nazwisku i imieniu. 

Uff, zorientowałam się, że mój komentarz może wyglądać na kontestowanie. Nie jest nim. Spróbowałam dzisiaj zweryfikować po swojemu i jednocześnie zadałam kilku osobom pytania, lecz na ich odpowiedź muszę jeszcze poczekać. Napiszę, gdy odpowiedzą.

 

To co, znalazłam na prędko:

*str. 59, tabu imienia

J.Afek_rozprawa.pdf

* str 63; Good morning China…

Jagna Malejka, Zhao Gang

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum dzięki za źródła, potwierdzają to, co pisałam wyżej z większą ilością przykładów. :) Daj znać, kiedy będziesz mieć odpowiedź.

Pozdrawiam

Cześć krar85 – dziękuję za przeczytanie i głosowanie. Komentujesz szczegółowe elementy opowiadania i zadajesz bezpośrednio pytania o wymowę scen. Nie jestem pewien, na ile w dobrym guście jest opowiadanie o własnych intencjach. Raczej wykształciłem w sobie podejście, że tekst ma się bronić sam. Też jeśli miałem banalne założenie, a osoby czytające zobaczyły tam coś głębszego, obnażę się ze swoim brakiem wizji… Ale odniosę się, a co tam :) 

 

opko – jak się okazuje – dotyk również cięższej tematyki, do której – imho – fekalia nie najlepiej pasują.

Niepasujące elementy to podstawa tego opowiadania i źródło zabawy podczas pisania. Nie wiem co masz na myśli pisząc o pretensjonalności tematyki kanalizacji. Założenie było przeciwne, dotknąć przyziemnej pracy bez jej gloryfikacji i demonizacji. Być może wybór zawodu jest mało subtelny, ale dobrze mi kontrastował z bogami i z subtelnością akcji. 

 

O aspektach kulturowych, zwyczajach i ich oddaniu za wiele nie napiszę, bo na dalekim wschodzie nie byłem i się na tym nie wyznaję (sporo mogło mi tu umknąć). Jedyne, co mi się tu rzuciło, to relacje rodzinne, które wyszły nader „zachodnio”. Wolność słowa i wyboru. Nie widzę tu elementów konfucjańskich ani przesadnie feudalnych, ale może tylko Chińczycy i Koreańczycy, z którymi pracuję, tacy są.

Sam pracuję z osobami z Hong Kongu (ekspatami i żyjącymi na miejscu). Nie uważam się za eksperta. Miasto doświadczało zachodnich wpływów ze względu na kolonialną historię, a relacje rodzinne (na linii mąż-żona) zainspirowane są historią rodzinną współpracowniczki z Hong Kongu właśnie :) 

 

Nie mam spójnej wizji, co chciałeś pokazać poprzez relacje bohatera z gówniątkiem. Często nawiązywałeś do utknięcia w kiepskiej pracy i obgadywania przez ludzi. Czy wybrany bóg jest na to odpowiedzią? Sprzeciwem wobec postawionych oczekiwań?

W skrócie chodziło mi o wstyd i akceptację. Konflikty Kwong Minga (wewnętrzne i zewnętrzne) nie wynikają z pracy, ale z postawy. Po części postawa jest wynikiem presji społecznej, z drugiej strony niespełnionych ambicji. Kolejnym aspektem jest projekcyjność jego emocji. Na przykład przypisywanie synowi błędnych motywacji. Trochę po buddyjsku rozwiązaniem jest szczera akceptacja. Jeśli jest nieszczera (lub na pokaz, antagonistyczna wobec wrogiego świata, określasz to słowem “sprzeciw”), prowadzi do odwrotnych skutków. Poszczególne aspekty Gówniątka oddają tę wizję. 

 

Samych bogów dobrze pokazujesz w scenie z bogiem-motylem, natomiast nie kupuje dziejącej się w tle rozmowy. Bohater dostaje propozycję od członka rodziny, któremu się lepiej powodzi i odrzuca ją. Woli robić swoje, choć nie pokazujesz ani strachu przed nowym, ani braku kompetencji. Duma, zawiść? U sensownie rozumującego gościa, który ma rodzinę. Nie kupuję.

Ta scena dzieje się już po pierwszej interakcji z Gówniątkiem. W Kwong Mingu zaczyna tlić się nowa świadomość, rozpoczyna się proces samoaktualizacji (nie mam lepszego słowa). Sugeruję tu, że nie chodzi wprost o samą pracę.

Na wierzchu jest protekcjonalność szwagra i nietrafiona chęć pomocy od strony żony. Ogólnie zderzam tu zewnętrzną interwencję vs. faktyczną potrzebę Kwong Minga. 

 

W końcówce żona – w końcu – akceptuje „boga gówna”. Czy to bardziej forma żartu, czy też zahaczenia o kwestię akceptacji partnera z budzącą wątpliwości pracą? Nie jestem pewien.

Żona z otwartymi ramionami przyjmuje zmianę, jaka zadziała się w mężu. On zmienia się, przeformułowując własne położenie, dzięki czemu na nowo formułuje relację z synem, z nią, z Gówniątkiem. To rozegranie głównej osi opowiadania. Do tego pokazanie, że motywacją żony nie jest nakłonienie Kwong Minga do chęci zmiany, ale miłość i ulżenie w jego cierpieniu. Jest tam mini żart w kontekście tego, że żona wie więcej, niż wydaje się głównemu bohaterowi :)

Dzięki jeszcze raz za przeczytanie i głosowanie!

 

Chociaż przez Becky Chambers trudno mi przebrnąć

A jasne, bo to tak rzuciłem jako najbardziej skrajny przykład cozy;) Twoje jest lżejsze pod tym względem.

to trochę chodziło o zderzenie rodzinnej tematyki z obrzydliwym tematem (właściwie dla niektórych to tożsame, wow, ale robi się symbolika).

No i to moim zdaniem wyszło trochę świeżo:P To znaczy może czegoś tak w historii też zabrakło, albo właśnie w opisie scen, albo jakiegoś pogłębienia relacji – ale sam główny kierunek odbieram pozytywnie:P

Opisy są nieobrazowe, to prawda. Jest to kolejne małe ćwiczenie, bo pisząc wpadałem w rutynę skupiania się głównie na wzroku – więc świadomie starałem się unikać wzrokowych dokładnych opisów.

A to generalnie dobry pomysł, by próbować opisać inne rzeczy – szczególnie gdzieś w kanałach, przy słabym świetle. Natomiast czasem chciałoby się jednak zobaczyć te najważniejsze rzeczy w końcu – nawet gdybyś zafundował to w partiach.

To co ja bym np. spróbował przy bogu gówna, to najpierw opisał zapach plus jakiś niewyraźny opis w tych podziemiach, a potem rzucił drugi, z detalami, jak wychodzą na powierzchnię. No i trochę też nie miałem wrażenia, żeby opisy niewzrokowe były dość sugestywne, żeby to dobrze wynagrodzić.

Ale może bzdury gadam, w każdym razie po prostu kwestia wprawy;)

 

Powodzenia w każdym razie:)

 

Слава Україні!

Yo!

 

Ja tylko na moment, z komentarzem piórkowym, który Ci jestem dłużny z racji nominowania tekstu. Jak już wiesz, piórka nie dostałeś, choć wiele Ci nie zabrakło. Ja byłem na TAK – jakby co ;)

Zagłosowałem na TAK, choć po pierwszych dwóch akapitach byłem na NIE – na przyszłość postaram się nie wydawać wyroków przedwcześnie. No więc te pierwsze dwa akapity mnie nie przekonały – widziałem tutaj jakieś echa brudnego cyberpunku albo dystopii, do tego wulgaryzmy, które zaserwowane już na samym początku nie nastroiły mnie pozytywnie do opowiadania. Pod koniec drugiego fragmentu wprowadziłeś boga gówna, jednocześnie dodając napięcie i niepokój. Skojarzyło mi się to zamieranie z widzianym dawno temu szortem na YT, w którym coś wychodzi z pudełka, ale tylko kiedy na to nie patrzysz, a gdy spojrzysz – zamiera. Tamten szort był całkiem straszny, więc i u Ciebie ten strach mi się udzielił. A potem mnie wessało jak – nie przymierzając – szambo wodę z kibla :D

Relacja pomiędzy bohaterem a członkami jego rodziny jest obyczajowo spójna, nie niesie ze sobą – przynajmniej dla mnie – za wiele przekazu, ale jest w niej coś, co każe mi myśleć o powieściach Murakamiego, o jego bohaterach i tym, jak wewnętrzne światy jego postaci pokazywane są poprzez zewnętrzne działania, z wyczuciem rzeczy ważnych, bez pomijania jednak tych mniej istotnych, które sprawiają, że te postacie są – że tak powiem – “prawdziwe”.

Świat zatłoczonego miasta, upchniętych w nim ludzi, zapchanej kanalizacji i zapchanych ulic okraszasz całą warstwą niesamowitości. I choć skupiasz się na bogu gówna, to mam cały czas wrażenie, że fantastyki temu tekstowi nie przydaje on więcej, niż bóg motyl i pozostałe bóstwa. Może to dlatego, że w opisanym świecie tamte bóstwa, przez Ciebie potraktowane zdawkowo, są tą największą niesamowitością, a bóg gówna to niesmaczny żart i spekulacje. Ta miejska otoczka przywiodła mi tez na myśl “Rzekę bogów” Macleoda – i choć niewiele ma Twoj tekst ze wspomnianą powieścią wspólnego, to na jakimś poziomie w mojej głowie te dwa teksty jakoś ze sobą współgrają.

Kolejna i już chyba ostatnia rzecz, która sprawiła, że zagłosowałem, jak zagłosowałem, to umiejętne połączenie kilku motywów, które zdawałoby się, że są na przeciwległych biegunach, w spójną całość. Obyczajówka rodzinna, zakończona ciepło i przyjemnie wzięła swój początek w wulgarnej dystopii, ciasnej, śmierdzącej i zwiastującej jakiś dramat. Z każda kolejną sceną, którą mi podałeś po tym, jak bohater pierwszy raz pozwolił bogu do siebie podejść, rosła moja chęć zakończenia tej lektury przyjemnym akcentem – nie chciałem dramatu, odrzucenia ojca przez syna i żonę, niezrozumienia dla protagonisty i pałętającego się z nim gówniątka, ostracyzmu społecznego czy czegokolwiek innego. Poszedłeś w konkretną stronę, a ja do samego końca miałem nadzieję, że nie skręcisz nagle, nie zawrócisz, nie walniesz plot twistu, który spieprzy życie Kwong Mingowi. I nie skręciłes, doprowadizłeś fabułę tam, gdzie chciałem, żeby mnie ona doprowadziła. Oczywiście jestem tylko odbiorcą, nie mnie dyktować, co i jak masz pisać, ale ode mnie i mojego nastroju zależy co chcę przeczytać. i kiedy zacząłem czytać, nie chciałem czytać niczego ponurego. W trakcie lektury nie wiedziałem co konkretnie chcę przeczytać. A po lekturze uznałem, że chciałem przeczytać właśnie coś takiego – lepiej tego już nie ujmę ;)

Bardzo udany tekst. Gratuluję.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Outta Sewer – bardzo dziękuję za ciepłe słowa! Też jak czytam rzeczy (szczególnie o postaciach, na których mi zależy) to mam nadzieję, że nic złego im się nie stanie. Sztampowa metafora, ale Hobbity czasem mogą zostać w Shire :) 

 

Pozdrawiam wszystkich z Hong Kongu!

 

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka