- Opowiadanie: locussolus - Prowadź mnie, Panie!

Prowadź mnie, Panie!

Jest to moje pierwsze opowiadanie. Miało być przygodowo i lekko, z delikatnie zaznaczoną estetyką baśni. Jak wyszło, oceńcie sami.

Wielkie podziękowania za betę dla Bruce, Outta Sewer, BarbaianCataphract i Młody Pisarz, wiem ile się natrudziliście i naprawdę doceniam Waszą pracę :)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Prowadź mnie, Panie!

Trójka konnych powoli przemierzała trakt leśny. Im bliżej byli celu, tym bardziej nienaturalnie wyglądał las wokół. Drzewa, wcześniej potężne i strzeliste, coraz częściej zmieniały się w karykatury samych siebie. Zaczęły pochylać się ku ziemi, jak pomarszczeni starcy o zwyrodniałych kościach, którzy nie potrafią już utrzymać pionowej pozycji. Nienaturalnie długie i splątane ze sobą konary, pomimo wczesnej jesieni były już prawie zupełnie pozbawione liści. Te, które pozostały na gałęziach, nie miały soczystej barwy, tylko ciemną, popielato-szarą, jałową. W wielu miejscach liście zastąpiły ciernie.

Jadąc powoli, kleryk Johannes, rozglądał się niepewnie. Próbował w myślach rozstrzygnąć, czy ta okolica zawsze tak wyglądała, czy raczej są to skutki działania niewidzialnych mocy zła. W końcu spodziewali się ich tutaj. Ile czasu zajęłoby przeobrażenie tak sporej przestrzeni? Jak długo szatan mógł tutaj działać przez nikogo nie niepokojony? I to tak blisko Regensburga! A może to tylko półmrok w połączeniu z jakąś chorobą drzew igra z wyobraźnią, podsuwając zmęczonemu umysłowi wizje leśnych strachów z dziecięcych lat? Kleryk potrząsnął głową, próbując odgonić natrętne myśli. Spojrzał po kompanach, ale chmurne oblicza zdradzały, że ich umysły zaprzątają te same wątpliwości i obawy.

Znów zaczynało padać, gdy nagle przez szum wiatru wśród liści i skrzypienie gałęzi przebił się dźwięk miarowych uderzeń.

– Jakiś drwal – skonstatował beznamiętnie Hans. Samemu wykonując tę profesję przez wiele lat, nieomylnie rozpoznawał odgłos pracy przy wyrębie.

Johannes zerknął na niego, po czym przez jakiś czas wpatrywał się w las, chcąc przebić wzrokiem gęstwinę. Zatrzymał konia.

– No dobra, sprawdźmy to. – Zeskoczył z wierzchowca, dając gestem znać żeby pozostali uczynili to samo.

Odgłos dochodził z lewej strony traktu. Mężczyźni spojrzeli na wynaturzoną roślinność i zawahali się na moment. Walbert – trzeci z podróżnych – spojrzał w ciernistą gęstwinę, zmrużył oczy i zanurzył się w nią torując drogę mieczem. Za żołnierzem ruszył Johannes. Po krótkim czasie w półmroku zauważyli zwalisty kształt pleców pracującego mężczyzny.

– Hej! – zawołał Walbert. – Hej tam!

Żadnej reakcji, tylko miarowe łup… łup… łup…

Popatrzyli z kapłanem po sobie i podeszli bliżej.

– Dobry człowieku… – Żołnierz położył pracującemu mężczyźnie rękę na ramieniu. Nic. – Hej! Ty! Słyszysz mnie?

Próba odwrócenia go ku sobie spełzła na niczym. Nieznajomy uwolnił się szarpnięciem barku. Siekiera wciąż podnosiła się i opadała – łup… łup… łup…

– Dziwne – głos mu zadrżał – In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. – Alumn wykonał znak krzyża.

– Amen – dodał Walbert. Obszedł drwala, żeby przyjrzeć się jego twarzy. Obcy spojrzenie miał nieobecne, utkwione w jednym punkcie, wielkolud o zmierzwionej brodzie i zacienionym obliczu. Z ogromną siekierą w sękatych dłoniach.

– Hej! Co z tobą! – zakrzyknął.

– No dobra, no to teraz spróbujemy inaczej, na glebę z nim! – rzucił do duchownego. – Chwyć mu ręce!

– Przecież on ma siekierę – zaoponował Johannes.

– Hans, chodź do nas! – Walbert zawołał w stronę traktu, po czym kontynuował do Johannesa. – Jak do nas dołączy to w trójkę przewrócimy tego tutaj na ziemię i podpytamy.

Hans pojawił się wkrótce. W kilku słowach wyjaśnili mu sytuację.

– Teraz! – zawołał Walbert.

Rzucili się na nieznajomego. Bez problemu powalili masywne ciało na ziemię. Przeciwnik nie stawiał oporu.

– To było prostsze niż myślałem. – Hans podniósł głowę i uśmiechnął się do Johanessa.

Walbert trzymając brodacza za jedną rękę i przyciskając klatkę kolanem, miał znów sposobność zerknąć mu w twarz. Ten powoli zwrócił wzrok ku niemu i ich spojrzenia się spotkały. Oblicze powalonego drwala w oku mgnienia odmieniło się w maskę przerażenia i wydobył z siebie przeciągły wrzask, zmieniający się po chwili w zwierzęcy skowyt. W jego szeroko otwartych oczach żołnierz dostrzegł szaleństwo. Obcy zaczął szarpać się tak, że w trójkę ledwo dawali radę go utrzymać. Kleryk w panice uderzył wierzgającego obuchem w głowę i nagle znów jedynymi dźwiękami był deszcz i wiatr poruszający gałęziami. Pośród tego trzy przyspieszone sapliwe oddechy.

– Sanctus Dominus Deus Sabaoth, co to było?

– Może wariat? – pytanie zawisło w powietrzu, chyba nikt w to nie wierzył, przeczuwając działanie nieczystych sił. Stali w milczeniu, patrząc na nieprzytomnego.

– Co robimy?

– Może jak się ocknie, będzie zachowywał się normalnie? – Johannes pochylony nad leżącym wykonał gesty błogosławieństwa. Uderzyła pierwsza błyskawica, z oddali usłyszeli rżenie zaniepokojonych koni.

– Przyprowadzę je tutaj. – Hans machnął w stronę traktu, po czym zaczął się czemuś przyglądać. – Patrzcie, tam jest muł, to chyba jego. – Kopnął drwala. – Jest też wąska przecinka w tamtym kierunku. – Błyskawica znów rozświetliła otoczenie.

– Zaraz wracamy na trakt. Poczekajcie chwilę, spróbuję go przebudzić. – Johannes uderzył parę razy w twarz nieprzytomnego, w końcu poskutkowało. Opętańczy ryk zmroził na chwilę przyciskających go do ziemi ludzi. Tym razem nie dali rady utrzymać leżącego. Wyrwał się i z krzykiem pognał przed siebie.

– Za nim! – Walbert rzucił się w pogoń, reszta starała się za nim nadążyć. W półmroku kolczaste zarośla boleśnie raniły ich ręce, twarze, mokry grunt usuwał się spod nóg. Żołnierzowi wydawało się że las próbuje spowolnić ich za wszelką cenę. Jakby miał swoją świadomość. Zagadkowy drwal to pojawiał się, to znikał wśród dziwacznej gęstwiny. Walbert dopadł go pierwszy i potężnym ciosem w głowę ponownie powalił w błoto.

– Dajcie jakiś sznur, zwiążemy drania!

Wrócili pochyleni do miejsca wyrębu po swoich śladach, kleryk znalazł sznur na mule nieznajomego. Związali uciekiniera dokładnie i wrzucili na zwierzę.

– Mam już dosyć tego lasu – Johannes wskazał kierunek, gdzie znajdował się trakt. – Dalej, na drogę.

– Sądzę, że to dopiero przygrywka do dania głównego dzisiejszego wieczoru – uśmiechnął się niewesoło Hans. Alumn, jakby w odpowiedzi, zaczął prawie bezgłośnie nucić modły.

Wychodząc z gęstwiny Johannes odetchnął z wyraźną ulgą. Wsiedli na koń i ruszyli w dalszą drogę. Po przebyciu kilkudziesięciu kroków stanęli na rozdrożu wpatrując się w przybitą do sękatego kija tabliczkę, z wypisanymi krzywo literami:

Gruuthuse.

Strzałka na tabliczce wskazywała w lewo.

– To co, panowie? – mruknął Johannes. – Czas sprawdzić jak nas ugoszczą. Tylko pamiętajcie, żeby zachować ostrożność. Muła z tym jegomościem bierzemy ze sobą? Może zobaczymy jak na niego zareagują? – Hans na ostatnie słowa skrzywił się wyraźnie, ale zmilczał ewentualną krytykę.

– Zostawmy go na razie tutaj, przywiążemy muła do drzewa i jak będzie wszystko w porządku, to się po niego wróci – podrzucił Walbert.

– No dobrze, tylko przywiąż go tak, żeby nie rzucał się w oczy. Tak na wszelki wypadek. Jakby ktoś nadjechał, mógłby się zdziwić.

Ruszyli powoli, by zatrzymać się po kolejnych kilkudziesięciu krokach. Tu droga prowadziła w dół małej doliny. Las zniknął, a jego miejsce zajęła łąka i skromne pola uprawne. Dno doliny zrównywało się z poziomem Dunaju, który płynął po lewej stronie. Mimo niesprzyjającej aury i zapadających ciemności dało się też zauważyć małą drewnianą przystań, do której wiodła ścieżka ze wsi.

Sama wieś to ponad dwadzieścia domów z których część była piętrowa, kilka warsztatów, najprawdopodobniej kuźni i parę budynków gospodarczych niewiadomego przeznaczenia. Uwagę przybyszów przykuła jednak budowla na środku rynku. Wyglądała jak wieża z sennego koszmaru szalonego architekta. Okna i drzwi, a także całe fragmenty ścian umieszczone bez ładu i składu, pnące się na wysokość około trzydziestu stóp. W ogólnym zarysie ta dziwaczna wieża przypominała literę T. Zabudowania, zamiast palisady, zamknięte były pierścieniem parkanu, mającego jakieś sześć stóp wysokości. Po prawej, już na zewnątrz, dało się dostrzec kilka dymarek, znad których wciąż unosił się kopeć. W powietrzu można było wyczuć swąd palonego węgla drzewnego i topionego metalu.

Od miejsca gdzie się zatrzymali, mieli jakieś dwieście kroków do wrót bramy zwieńczonej strażnicą. Człowiek, stojący na niej w strugach deszczu, najwyraźniej zauważył przyjezdnych, bo zagwizdał przeciągle i w drzwiach jednego z budynków pojawiła się druga zakapturzona postać. Oprócz tego wioska wydawała się wymarła. Przybysze ruszyli w dół.

– Coście za jedni? – z daleka zakrzyknął strażnik. Nie wyglądał na wieśniaka, raczej na podróżnego. Solidne skórzane ubranie i takiż płaszcz z głębokim kapturem. Przy boku miecz. – Czego tu szukacie?

– Strudzeni wędrowcy. Szukamy strawy i suchego kąta – odpowiedział Johannes, gdy już podjechali bliżej.

– Tu go nie znajdziecie. Odjedźcie w swoją stronę. Tu zaraza. Nikogo nie wpuszczamy. – Odpowiedź wyraźnie zaskoczyła trójkę przyjezdnych.

– Jak to zaraza? Tu? Nic nam o tym nie wiadomo. Jedziemy z Regensburga i zmierzamy na zachód. Potrzebujemy się schronić przed deszczem i nieco ogrzać, wiele nam nie trzeba, szopa jaka, albo i stajnia starczy, jeśli nie macie karczmy. – Walbert rozparł się w siodle.

– Kiedy mówię, że zaraza jest! Odejdźcie stąd!

– Zapłacimy – próbował jeszcze Johannes.

– Nie proście panie, nie wpuszczamy nikogo!

– A jaka to zaraza? Może kapłana jakiego wam trzeba? – zaproponował Walbert. – Ten tu – wskazał na Johannesa – z którym rozmawiasz, to świętobliwy Johannes, dominikanin. Nawet dla niego bramy nie otworzysz?

– Mamy tu już kapłana, który zajmuje się chorymi. Powiedziałem, co miałem powiedzieć i zdania nie zmienię! A teraz odjedźcie mówię!

– Słuchajcie jeszcze, mieliśmy tu spotkanie w lesie z wariatem jakim, darł się, jak opętany – rzucił kleryk. Spostrzegł zawahanie strażnika.

– Pewnie jeden z chorych – ten odpowiedział niezbyt pewnie. – Ostawcie go w spokoju i odjeżdżajcie stąd. – Powiedział z naciskiem, po czym odwrócił się i zszedł ze strażnicy, dając wyraźnie do zrozumienia, że zakończył dyskusję.

– Hej dranie, zapłacicie jeszcze za to – odgrażał się Walbert.

– Odjedźcie, jeśli wam życie miłe – odezwał się z nietajoną groźbą inny głos zza bramy.

Spojrzeli po sobie, po czym Johannes kiwnął głową i zawrócili konie.

– Chyba nikt im nie wierzy co do tej zarazy, hę? – Alumn zapytał po chwili retorycznie kompanów. – Widzieliście, jak się zmieszał, gdy go zapytaliśmy o tego drwala? – Pokręcił głową z lekkim uśmiechem na twarzy.

– Słuchaj, jedno drugiego nie wyklucza. To, że coś kręcą jest pewne, ale może i mają tu zarazę? – Hans spojrzał na kapłana krzywo, jego dawna rezolutność i pewność siebie prysły gdzieś po drodze do Gruuthuse.

– A licho ich tam wie, ukryjemy się na granicy lasu, u wejścia do doliny. Będziemy stamtąd mieli dobry widok na wioskę. Trzeba sprawdzić informacje, jakie zdobyliśmy i poczekać na tego ich gościa. Pewnie jeszcze go nie ma, a coś czuję, że będzie to nie byle kto.

– I co zrobimy? Wpadniemy tam i krzykniemy: Stać, jesteście aresztowani? Jak są tymi, za których ich uważamy, to raczej się nie poddadzą. Fanatycy… – Splunął na ziemię. – A wtedy co? Wymordujemy ich wszystkich? Nawet nie wiemy, ilu ich jest i co umieją, pewnikiem jakiego czarownika tam mają, może i co gorszego. Wynieść z tego głowę ciężko będzie. Ani ja płatnym mordercą nie jestem, ni nawet żołnierzem, jeno kiedyś drwalem… Do bohatera mi daleko… – ostatnie zdanie powiedział ciszej, jakby do siebie. – Przestaje mi się podobać ta wyprawa.

– Może tylko się poprzyglądamy i wrócimy do biskupa po posiłki, nie ma co tego teraz przesądzać – Johannes zastanowił się chwilę. – Pamiętaj, że si Deus nobiscum quis contra nos – dodał wesoło. Walbert zaśmiał się nerwowo.

– Wy młodziki inaczej patrzycie na życie, ja rodzinę mam, jako drwal potrafiłem też coś zarobić – wzdychając stwierdził Hans.

Johannes chciał zapytać, czemuż to w takim razie z tą rodziną nie jest, tylko się w głuszy jakiejś pałęta, ale zmełł odpowiedź w ustach. Prawda była taka, że sam miał wątpliwości co do dalszego planu i, choć starał się to ukrywać, wciąż narastał w nim niepokój.

Wspięli się ku wyjściu z doliny i wybrali sporą kępę kolczastych zarośli tuż przy linii drzew, szczęśliwie umiejscowioną tak, że mogli obserwować zarazem drogę jak i wioskę. Konie zaprowadzili głębiej w las, tam gdzie czekał muł z kłopotliwym i wciąż nieprzytomnym ładunkiem. Sami zajęli dogodne miejsca do obserwacji. Mrok zapadał szybko. W oddali odezwały się pierwsze nocne zwierzęta. Ze wsi nie dochodziły żadne odgłosy. Zauważyli, że w niewielu oknach zapaliły się światła. W którymś momencie strażnik ruszył na obchód i rozpalił kilka pochodni przy budynkach i na strażnicy nad bramą, po czym skrył się gdzieś i nie widzieli już nawet jego. Oprócz tego cisza i żadnego ruchu. Za spokojnie.

Czas w deszczu mijał powoli. Stali pod drzewami i mokli. Gdzieś tam w dole rzeki pioruny uderzały coraz częściej. Johannes zaczął się niecierpliwić. Może powinni się podkraść i rozejrzeć? Spojrzał na wieżę, górującą nad wsią i gdy uderzył kolejny piorun, przeszył go dreszcz. W ciemnościach budowla oświetlona błyskawicą wydała się złowrogo uśmiechniętym demonem, który szeroko otwartymi ramionami chce zagarnąć resztę zabudowań. Złudzenie było bardzo sugestywne, ale zniknęło wraz z błyskiem, niepokój jednak pozostał. Nie chciał tego przyznać nawet przed samym sobą, ale bał się. Coś w nim krzyczało, że tam w wiosce czai się zło i powinien natychmiast wsiadać na koń i uchodzić stąd jak najdalej. Może rzeczywiście lepiej byłoby pojechać do Regensburga i wrócić tu z wojskiem, ale jak przekonać władze bez dowodów? – zastanawiał się – narażą się tylko na śmieszność, a utrata honoru jest gorsza od śmierci. Muszą sprawdzić co się tutaj dzieje, a nie zmykać jak kundle z podkulonymi ogonami i prosić o pomoc. Muszą w końcu udowodnić, że należy się z nimi liczyć, że są potrzebni i Jezus sprawuje nad nimi wyjątkową pieczę. Tu się wykuwa ich przyszły los. Będą bohaterami, albo tchórzami. Czy żywymi, czy martwymi, to już sprawa drugorzędna, Bóg zadecyduje. Zaczął gorliwie się modlić. Znów wszystkie wątpliwości ustąpiły miejsca pewności, że są we właściwym miejscu, są we właściwym czasie! Nie zawiodą!

Z zadumy wyrwał go odgłos rogu, przebijający się przez wiatr i deszcz, potem usłyszeli tętent kopyt i trzask bata, dwa kołyszące się światełka pojawiły się jakby znikąd. Zanim jednak zdążyli zareagować, czarna kareta przetoczyła się z dużą prędkością obok ich kryjówki. Brama wioski rozwarła się, połknęła nadjeżdżający powóz i zaraz się zamknęła. Na placu, gdzie stanęła kareta, pojawiły się dwie osoby z pochodniami. Chyba o czymś rozmawiały z przyjezdnymi. Odległość nie pozwalała na dokładniejsze rozeznanie sytuacji. Woźnica zeskoczył z kozła i otwierając drzwiczki, karocy wyprowadził mężczyznę, jak się wydawało, w obszernej, krótkiej szubie i szerokim berecie. W drzwiach jednego z domostw pojawiły się kolejne postacie i dwójka przybyłych skierowała się w ich stronę.

– Co robimy? – Walbert wydawał się zniecierpliwiony. – Idziemy tam?

Johannes bił się z myślami, wciąż nie umiał zdecydować. Chciał już działać, ale jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, żeby poczekać. Ostatnio przeczucie rzadko go zawodziło.

– Coś się jeszcze wydarzy, czuję to. Czekamy – chciał zabrzmieć władczo, ale nie miał pewności, czy zostało to tak odebrane. Walbert od początku ich znajomości wydawał się podważać jego przywództwo. Nie robił tego w sposób nachalny, ale mimo wszystko dosyć irytujący dla młodego alumna. Johannes zdawał sobie sprawę, że ludzie tacy jak ów żołnierz, nie kupują niczego w ciemno i szacunek trzeba sobie u nich wypracować. Jak na razie Johannesowi szło to raczej marnie.

I tym razem przeczucie go nie zawiodło. Po kilku kolejnych minutach, z jednego z domostw, wyprowadzono kobietę w białej powłóczystej szacie.

– Hej, patrzcie, jakaś pannica, chyba młoda. W strugach tego deszczu i z bliska, musi wyglądać korzystnie – zarechotał Hans.

Kobieta była najwyraźniej eskortowana. Odprowadzono ją do domostwa, gdzie zniknęli kilka minut wcześniej nowo przybyli.

Gdy wpatrywali się we właśnie zamykane drzwi, Walbert zauważył kątem oka jakiś ruch.

– Tam! – Wskazał palcem ledwie widoczną, przypartą plecami do ściany, postać. – Chyba ktoś się tam skrada. – Pochodnie w wiosce pomagały w niewielkim stopniu w obserwacji, ale mimo to zauważyli na granicy światła i ciemności przemieszczającą się osobę.

– A ten skąd wylazł? – Hans wydawał się równie zaskoczony.

W milczeniu obserwowali, jak tajemnicza postać przemyka w pobliżu oświetlonego budynku. Robiła to zaskakująco sprawnie. To znikała im z pola widzenia, to znów się pojawiała w innym miejscu. Najwyraźniej kierowała się w stronę domostwa, do którego zaprowadzono dziewczynę. Po kilkunastu sekundach zauważyli ją przy oknie owego budynku.

– Co on kombinuje? Podgląda? Może to chłopak tej dziewczyny? – rozważał Johannes.

– Mnie to oni na stronników diabła nie wyglądają, raczej na jakichś stręczycieli – rzucił z przekąsem Walbert.

– A może ten młody to jaki szpieg? – Ciągnął Walbert. – Choć raczej nikt od nas. Idziemy tam?

– Może nie być okazji, patrzcie!

Drzwi gwałtownie się otworzyły i wybiegło przez nie dwóch drabów. Jeden z nich wystrzelił z kuszy w kierunku parkanu. Zauważyli że ktoś przeskakuje przez płot. Usłyszeli ujadanie psów. Krótko po tym, brama została otwarta. Wybiegła przez nią dwójka zbrojnych, jeden trzymał na smyczy ujadające brytany, mieli pochodnię. Uciekinier zbliżał się już do linii lasu, już słyszeli jego zdyszany oddech.

– Oho, biegnie w naszą stronę, no to się zdziwi… Panowie łapiemy go.

Gdy przebiegał tuż obok, rzucili się na niego i bez problemu powalili w błotnistą ściółkę.

– Ani słowa, a przeżyjesz – szepnął do niego Hans, przyciskając mu głowę do ziemi. Zaskoczony zbieg nawet nie zdążył krzyknąć.

– Ja odciągnę pościg – Walbert poderwał się i pobiegł w kierunku traktu.

– Walbert! – zduszonym krzykiem zawołał za nim Johannes. – Niech cię szlag… – zaklął pod nosem.

Ten wybiegł już na gościniec i zaczął wymachiwać rękami.

– Tuuu, sucze syny! Złapcie mnie, jeśli potraficie! – ryknął i zaśmiał się gromko.

Tamci odkrzyknęli coś i spuścili psy. Ujadając, rzuciły się w pościg. Walbert odwrócił się i pognał ile sił w nogach, uśmiechał się pod nosem, rad ze swojego podstępu. Teraz wystarczyło odciągnąć jak najdalej i wykończyć pojedynczo zbrojnych. Odwrócił się i znów zaklął. Psy były coraz bliżej. Walbert wyciągnął miecz. Biegł jeszcze chwilę, po czym stanął i przygotował na atak. Rzuciły się w jednym momencie. Zdążył jeszcze pomyśleć, że dobrze szkolone bestie i ciął na odlew. Jeden z ogarów zaskamlał i upadł na trakt kilka stóp dalej. Drugi wgryzł się Walbertowi głęboko w lewe przedramię. Impet, z jakim skoczyła na niego bestia i nieoczekiwany ból, powaliły go na plecy. Miecz upadł gdzieś w błoto. Pies jakoś puścił. Żołnierz zaczął się szamotać z warczącym i ujadającym zwierzęciem, które szukało szczękami jego grdyki. Ranną ręką chwycił je za gardło, drugą gorączkowo próbował wymacać przy pasie sztylet. Zęby co rusz kłapały tuż przed jego nosem. Wiedział, że lada moment rozszarpią mu twarz lub szyję. Zacisnął dłoń na znajomej rękojeści i zadał cios, zwierzę zaskomlało, zadał jeszcze kilka, krew bryznęła mu na twarz i tors. Wreszcie odrzucił truchło i poderwał się na nogi. Kręciło mu się w głowie od emocji i bólu.

– Gdzie jest miecz? – ryknął w desperacji, bo już zbliżali się dwaj kolejni przeciwnicy. Ci miecze mieli w dłoniach. Znalazł go w ostatniej chwili i podniósł, by odparować pierwszy z ciosów. Skontrował celnie, ale tylko drasnął napastnika, po czym odskoczył, by uniknąć sztychu. Miecz świsnął cal od jego twarzy. Zatrzymali się wszyscy trzej, ciężko dysząc. Przygotowywali odpowiednie pozycje do kolejnych ataków. Krew dudniła w uszach, zagłuszając odgłosy burzy.

– Pomocy! – Walbert wrzasnął ze wszystkich sił, choć obawiał się, że kompani mogą nie zdążyć. Tamci znów zaatakowali. Nie byli wojownikami z przypadku, zrozumiał to poniewczasie. Odbił z trudem jeden z ciosów, potem kolejny. Zaczekał. Ten po prawej uderzył z góry, szczęknęła stal, drugi markując cięcie z boku, nagle skręcił dłoń i pchnął mocno do przodu. Próba odskoku w tył niewiele już pomogła. Prosty trik – pomyślał, gdy miecz przebijał jego kolczugę. Poczuł przeszywający ból w boku. Już wiedział, że zaraz straci przytomność. Świat się rozmył. Opadł w ciepłą i lepką nicość.

Johannes i Hans byli już w drodze, za nimi ruszył ich nowy sprzymierzeniec. Wypadli na trakt tuż przy właśnie skończonej walce i z krzykiem rzucili się na stojących nad Walbertem oprawców. Zaskoczyli ich. Johannes uderzył z góry miażdżąc bark swojej ofiary, poprawił ciosem w głowę. Hans zamachnął swoim dwuręcznym toporem z taką precyzją, że głowa drugiego z napastników robiąc szybki piruet, poleciała w górę zostawiając za sobą strugę krwi. Ciała upadły, obok ich kompana, prawie równocześnie.

– Co z Walbertem? Żyw? – gdy Hans wypowiadał te słowa, głos mu drżał. Pierwszy raz zabił człowieka i zrobiło to na nim niemałe wrażenie. Johannes przyłożył głowę do piersi rannego.

– Oddycha.

– Żyw znaczy – jego kompan uśmiechnął się słabo, wyglądał jakby go mdliło. – Więcej szczęścia niż rozumu – powiedział trochę niewyraźnie i pokręcił głową.

– Żyw, ale jeszcze nie wiadomo jak długo. – Kleryk zaczął szukać rany i zajął się opatrywaniem. Po skończonej pierwszej pomocy, położył ręce na jego boku i począł szeptać prośby do Jezusa Króla o wyleczenie. Powietrze nad jego dłońmi nagle zadrżało. Johannes zwrócił oczy ku niebu i na głos powtarzał strofy modlitwy. Na twarzy, zalanej strugami deszczu miał, odmalowane skupienie i napięcie. Wtem Walbert zakaszlał, krzyknął i poderwał się z lekka z ziemi.

– To my, już w porządku – alumn położył dłoń na jego czole. – Możesz wstać?

– Chyba tak. – Żołnierz nieobecnym wzrokiem potoczył po pobojowisku. – Dobrze was widzieć. – Jego usta wykrzywił lekki uśmiech.

– Rana była głęboka, ale nie uszkodziła, jak się zdaje, ważnych narządów. Miałeś niezwykłe szczęście, bratku.

– Tak, szczęście… – Walbert odruchowo odszukał święty symbol wiszący na szyi. To nie szczęściu zawdzięcza życie. Podparł się ranną ręką, próbował wstać. Syknął i upadł z powrotem w szkarłatne od krwi błoto.

– Pokaż ją. – Johannes ujął ramię w dłonie. Powtórzył prośby i modlitwy.

– Dzięki ci, kapłanie – powiedział z ukrywaną wdzięcznością, poruszył palcami lewej ręki.

Wtedy stojąca w cieniu postać zrobiła krok w przód i stanęła obok Hansa.

– Dziękuję panom za… pomoc – powiedział z dziwnym akcentem szczupły rudawy chłopak. – Jestem Plowe. – Podniósł miecz jednego z martwych przeciwników. – Panowie uratowali mi życie. – Stanął wyprostowany i uniósł ostrze, by lepiej mu się przyjrzeć, po czym wytarł klingę w ubranie leżącego trupa. – Ale ja muszę z powrotem. Oni – wskazał mieczem na leżących – mają moją siostrę Litthę. Ja wiem, że chcą zrobić coś złego. – Zamilkł. Gdy podjął po chwili, głos mu drżał, jakby udawana pewność siebie zniknęła gdzieś, jak za dotknięciem magicznej różdżki. – Oni chcą pewnie ją zabić.

– Jeden z nas jest, jak widzisz, ranny. Garstka nas… – odpowiedział sceptycznie Johannes.

– Pomóżcie panowie, błagam, pomóżcie mojej siostrze. Nie mam nikogo prócz niej! – Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, był może w wieku Johannesa, może nawet młodszy. Hans chrząknął.

– My i tak żeśmy się tam do nich w sumie wybierali. Umiesz dźwigać miecz, to pójdź z nami. – Drwal rzucił okiem na duchownego i kiwnął mu głową. Ten głęboko westchnął.

– No niby tak… Skąd wiesz, że ją zabiją?

– Rytuał chcą robić. Ja słyszałem co mówili. Oni myśleli, że ja powolny jak reszta. Pod czarem. Ale na mnie nie zadziałał. Oni mają posąg diabła, mi się zdaje, że on jest żywy. Krew oddają mu i rzucają klątwę na człowieka. On po niej powolny niczym baranek, na rzeź nawet bez słowa pójdzie.

– Skądżeście? Bo słyszymy, że nie stąd.

– Z Prus panie. Pomóżcie, bo inaczej sam pójdę.

– Z Prus? Co tu robisz? No, dobrze już. Ilu ich?

– Z pół tuzina, ale ja nie wiem, może więcej. Tyś duchowny panie, ty musisz… – dodał jeszcze kilka niezrozumiałych słów w swoim narzeczu.

– Chodźmy, naprzód, zobaczymy co się dzieje u tych diabelskich pomiotów.

Plowe ruszył żwawo pierwszy, nadając tempo.

– Czekajcie na mnie, pójdę tylko po włócznię i tarczę – przypomniał sobie Walbert. – Przygotuję się tym razem lepiej, tamci wiedzą do czego służy broń.

– Zlekceważyłeś ich, przy następnej okazji postarajmy się trzymać planu! Jeśli takowy jest… albo ustalajmy takie rzeczy wspólnie.

– Jakie? – Walbert zwęził oczy.

– Srakie! – kleryk stracił cierpliwość. – Mogłeś poczekać na któregoś z nas, a tak, prawie przypłaciłeś to życiem.

– Panie kapłanie, trzeba było ruszyć za mną, a nie siedzieć i czekać, aż mnie poplasterkują – cedził przez zęby. Niedawna nić porozumienia i wdzięczności, która jeszcze przed chwilą wydawała się łączyć go z Johannesem, pękła.

Stali naprzeciwko siebie w strugach deszczu, spływających im po twarzach. Potrzebna była jeszcze tylko mała iskra do wybuchu. Spadająca z nieba woda nie ugasiłaby tego ognia.

– Panowie, panowie, spokojniej, nie traćcie energii na próżno, jeszcze wam się dzisiaj przyda. – Hans próbował wejść między nich i zażegnać konflikt. Jednak Plowe zrobił to skuteczniej:

– Tam idą! – To odwróciło ich uwagę od siebie. Chłopak wskazywał w dół doliny. – Mają Littę! Patrzcie!

Podbiegli do niego i spojrzeli we wskazywane miejsce. Z prawej strony wsi, w kierunku zalesionych pagórków, szła grupa osób z pochodniami, czy może latarniami. Przeszli już większość drogi i gdy Walbert wrócił z resztą swojego wyposażenia, kolumna zdążyła zniknąć między drzewami.

– Siedmiu, na każdego z nas będzie dwóch – stwierdził Hans, gdy zaczęli schodzić w dolinę.

– Jeśli ich zaskoczymy, to stracą swój główny atut. A ty, jak się czujesz? – Johannes spróbował załagodzić niedawny konflikt. – Będziesz mógł walczyć?

– Dam radę – odpowiedział nie patrząc na kleryka.

– Chodźcie szybciej, nie wybaczę sobie, jeśli nie zdążymy! – ponaglał Plowe. – Panowie, proszę was!

Droga w zupełnych ciemnościach i w deszczu była niełatwa, a przez to powolna. Pioruny uderzały gęsto i coraz bliżej. Wiatr przybrał jeszcze bardziej na sile, wyjąc, szarpał koronami drzew, łany traw przygniatał do ziemi. Szli gęsiego w pewnym oddaleniu od siebie. Milczeli.

Nagle Johannes wśród hałasu usłyszał odległą melodię, a na jej tle wydało mu się że jest w stanie wyróżnić słowa jakiejś pieśni. To chyba działo się już od kilku chwil, ale, co dziwne, dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Zaskoczony, w pierwszym odruchu zerknął w stronę towarzyszy. Nie, to nie mógł być żaden z nich. Zaniepokojony spojrzał w kierunku wsi. Niemożliwe, żeby jakieś melodie i śpiewy były słyszalne z takiej odległości. Może z lasu? Zaczął obawiać się o swoje zmysły. Muzyka przyspieszyła, a głosy przybrały na sile. Dołączyły do nich upiorne śmiechy. Zrobił jeszcze kilka kroków i świat zaczął wirować wokół niego. Potrząsnął głową, przebiegł spojrzeniem po okolicy i zamarł. Łany zboża, czy traw, gnane wiatrem, wydały mu się kręgami tańczących wiedźm. Ich śmiech wibrował w uszach, skrzekliwymi głosami zapraszały go do pląsów. Wyglądało jakby cały ten teren był skażony diabelstwem, pogaństwem, przeniknięty nim w każdej, najmniejszej cząstce. Każde drzewo, krzak, źdźbło trawy, każda skała i najmniejszy kamyk, wszystko wydawało się mieć swoją złośliwą jaźń. Krzyczało, śpiewało albo śmiało opętańczo. Dźwięki przeszywały jego umysł jak sztylety. Upychały się ciasno w głowie alumna, spychając jaźń w coraz głębszą otchłań. Johannes opadł na kolana. Próbował zdusić dźwięki zatykając uszy, nie pomogło. Miał wrażenie, że głowa zaraz mu eksploduje jak kartacz. Zaczął krzyczeć w przerażeniu. Walbert nagle wybuchnął panicznym wrzaskiem. Hans pobiegł w ciemność, zawodząc jak zwierzę. Jedynie Plowe wyglądał na spokojnego, choć zaskoczonego sytuacją. Alumn łkając, zaczął błagać Boga o pomoc, na zmianę z wykrzykiwaniem fragmentów modlitw. Po policzkach płynęły mu łzy bólu.

Im dłużej i składniej brzmiała modlitwa, tym cichsze wydawały się głosy. Powoli wszystko zaczęło się uspokajać. Burza dalej szalała, ale już nie niosła ze sobą żadnych nietypowych dźwięków.

Hans wrócił do pozostałych roztrzęsiony i ubłocony.

– Przeklęta okolica, zdałoby się ją ogniem całą strawić.

– Nie krzycz tak tutaj, może cię usłyszeć – Walbert odpowiedział poważnie, rzucając nerwowe spojrzenia to w lewo, to w prawo. Hans uniósł brew, ale w słowach żołnierza nie było drwiny, oczy miał rozwarte przerażeniem, drżała mu dolna warga.

– Co? Okolica?

Walbert nie odpowiedział. Odwrócił wzrok. Johannes wciąż żarliwie się modlił.

– Panowie, widziałem, że coś z wami jest nie tak, coś mnie ominęło? – Plowe przekrzykiwał burzę.

– Czary, zło chciało wleźć we mnie, do łba mi się wlało, potem nagle uciekło – Hans odpowiedział prosto.

– U mnie to samo. – odpowiedział Walbert już bardziej opanowanym tonem. – Zdaje się, że nasz księżulo znowu zrobił swoje. Gdy miałem w głowie ten rozgardiasz, nagle usłyszałem jego modły, to one chyba przepędziły złego – przyznał niechętnie.

Podszedł do Johannesa i wyciągnął dłoń w jego kierunku. Ten spojrzał mu w oczy, dokończył modlitwę i skorzystał z pomocy, by powstać.

– Dzięki – powiedział z lekkim uśmiechem, po czym odwrócił się do Plowe. – A z tobą co było? Dziwne, że jako jedyny nic nie czułeś – Walbert odrzucił połę płaszcza, a jego dłoń powędrowała na rękojeść miecza.

– No co wy, panie?! – Plowe cofnął się o krok, jego oczy rozwarł strach. – Nie żartujcie nawet!

Walbert postąpił w przód i ze szczękiem wyciągnął broń z pochwy. Plowe zrobił jeszcze jeden krok i upadł w błoto. Wyciągnął przed siebie rękę, jakby mogła stanowić jakąś obronę.

– To nie on – Johannes złapał go za ramię przekrzykując burzę. – Zostaw go, to nie poganin. Wyczułbym.

– Nie ufam mu – odpowiedział, ale schował miecz z powrotem do pochwy. – Będę miał cię na oku – rzucił na koniec w kierunku Prusa, odwrócił się i ruszył przed siebie.

– Zbieramy się, musimy przyspieszyć. – Johannes machnięciem wskazał pozostałym niedalekie pagórki. Ruszyli w ich kierunku.

Gdy dotarli do lasu i minęli drogę prowadzącą do Barenfähre, między drzewami zauważyli majaczące w oddali światło.

– To oni, przygotować się. Walbert! Tym razem nic na własną rękę, dobrze? – Ten skrzywił usta, ale przytaknął. – Więc dobrze… Podchodzimy blisko, zatrzymamy się przy tamtym dębie, wtedy ustalimy, kto kogo atakuje. Naprzód, za mną!

Mając cel przed oczami, przyspieszyli. Z każdym krokiem serce uderzało coraz mocniej, w ustach zasychało. Smak podniecenia przed walką i strachu przed śmiercią. Teren opadał, to znów się wznosił. Tym razem burza była ich sprzymierzeńcem, zagłuszała wszelkie hałasy. Co jakiś czas tracili światło z oczu, ale wkrótce upewniali się, że idą w dobrą stronę.

Nagle Johannes uniósł rękę, gestem nakazując postój. Przerwali wspinaczkę na szczycie płaskiego pagórka, którego centralnym obiektem był stary, kolczasty dąb. Byli już na tyle blisko, że słyszeli śpiewne zawodzenie i okrzyki w jakimś niezrozumiałym języku, mogli też rozróżnić pojedyncze postacie. Pięć z nich stało w kręgu, w czarnych habitach, zakapturzone. Pod ich nogami znajdowały się ramiona wielkiego kamiennego pentagramu. W środku była kolejna osoba. Stała przy ołtarzu ze sztyletem wzniesionym nad dziewczyną z obnażonym biustem. Kolejna, łysa, w skórzanej zbroi, przechadzała się po przeciwległej stronie.

Szybko ustalili kto zajmie się którym z przeciwników i jak cienie zaczęli sunąć między drzewami. Plowe miał pilnować, żeby nikt nie uciekł.

Kultysta ze sztyletem w dłoniach, zachrypłym głosem coraz donośniej wyrzucał z siebie krótkie, obce słowa. Pozostali zawodząc powtarzali słowa za swoim guru. Wszystko to układało się w skomplikowaną ni to pieśń, ni to zaklęcie.

Zatrzymali się kilka kroków przed kręgiem i spojrzeli na Johannesa. Młody duchowny kiwnął głową i Walbert cisnął potężnie włócznią. Trafiony przywódca kultystów zacharczał i zakrztusił się krwią.

– Jezuuuus! – W trójkę wypadli na zaskoczonych odmieńców. Hans potężnym machnięciem ciężko ranił swojego przeciwnika. Ostrze trafiło w obojczyk, rozpłatując ciało prawie na stopę. Wyznawca szatana spojrzał ze zgrozą na ramię i wrzasnął. Drwal próbował ocenić sytuację. Po jego prawej Walbert wskakując na ołtarz dobił rannego. Dalej, Johannes kilkoma wściekłymi ciosami zatłukł kolejną osobę. Dwie latarnie zostały wywrócone i na krótko zapaliły kamienną posadzkę. Wśród krzyków i jęków umierających pozostali przy życiu wyznawcy diabła sięgnęli po miecze.

Hans nie czekał. Przekroczył ognistą kałużę i zaatakował następnego przeciwnika. Ten zdążył odskoczyć. Drwal napierał dalej, z każdym krokiem zadawał potężne cięcia, jednak zakapturzony zwinnie unikał ciosów. Teraz do walki dołączył ten w skórzni. Hans zmienił taktykę, przestał nacierać i szerokimi zamachami starał się nie dopuścić przeciwników do siebie. Łysy wskazał, żeby zajść Hansa z dwóch stron. Po jego ruchach można było rozpoznać w nim weterana. Drwal cofał się, odbijając ciosy. Przy kolejnym kroku poślizgnął się na błocie, chwila zawahania została bezwzględnie wykorzystana. Miecz wystrzelił w jego kierunku i trafił w udo. Hans ryknął jak ranny niedźwiedź i jedną ręką trzymając wielkie stylisko uderzył z góry. Chybił. Otrzymał kolejne ciosy, w ramię, w żebra.

– Boże jedyny! – zawył, pociemniało mu w oczach, ale utrzymał broń w rękach.

Zauważył coś za plecami łysego osiłka – to Walbert pojawił się jak duch i ciął w nogi jego przeciwnika. Ten upadł na kolana, spojrzał Hansowi w oczy, wiedząc co się zaraz stanie. Twarz poznaczona bliznami, nie zdradzała strachu. Hans wziął zamach, topór świsnął i łysa czaszka została zmiażdżona potężnym żeleźcem.

– Mało ci? – Hans ryknął do poganina, ten zerkał to na drwala, to na Walberta, cofając się. Hans i Walbert rzucili się na niego. Walka trwała krótko. Uderzenie toporem drwala zmiażdżyło biodro i rzuciło heretyka w błoto. Walbert dobił wijącego się i krzyczącego ciosem w klatkę piersiową. Okultystą wstrząsnął spazm, znieruchomiał.

Dyszeli jak miechy kowalskie, ciężko nabierali powietrza w płuca, byli ranni, ale wciąż żywi.

– Nie ma za co – zakrzyknął Walbert w odpowiedzi na niewypowiedziane podziękowanie. Uśmiechnęli się do siebie. Spojrzeli w kierunku Johannesa. Ten właśnie ciosem w klatkę, powalił swojego ostatniego przeciwnika.

– To już chyba wszyscy – Hansowi głos drżał.

– Zaraz, zaraz, gdzie ten siódmy? Jednego brakuje! – Walbert wyglądał jak bóg wojny w swym szale, cały we krwi, z szeroko rozwartymi, rozognionymi oczami.

– Jeden chyba zbiegł. – Drwal osunął się na ziemię. Oparł plecami o drzewo, podniósł głowę do góry. Ciężko oddychał.

– Plowe miał pilnować tyłów, gdzie on jest? Plowe! – Walbert ryknął w stronę lasu. – Plowe!

Po chwili z lasu wyszedł niepewnym krokiem młodzian.

– Uciekł mi – powiedział krótko. – Jeden uciekł, próbowałem go zatrzymać, ale… ranił mnie, dobrze walczył… – Skrzywił się i odsłonił ranę w boku, za który się trzymał. – Co z Litthe? – Ruszył w jej stronę.

– Sprawdziłem, żyje – odpowiedział Johannes. Walbert przyglądał mu się nieufnie.

– A uciekinier? Ścigamy go? – Zwrócił się do Johannesa.

– Przeszukajcie tych tutaj, może jeszcze który żyje, przesłucha się. Pamiętajcie, że interesuje nas ich „gość”, może to któryś z nich. W pościg ruszymy, jak skończymy.

– Z Hansem chyba nie najlepiej – rzucił żołnierz i zajął się przeglądaniem trupów.

– Ha! Mam coś! Ten łysy ma jakiś sygnet. – podbiegł do Johanessa klęczącego przy Hansie. Otworzył dłoń pokazując ciężki brązowy pierścień herbowy. – Ktoś go rozpoznaje?

– Nie trzeba być specjalistą, żeby rozpoznać w tym herb rodu Bildhofen – odpowiedział Johannes. Spojrzeli po sobie i zamilkli na dłuższą chwilę. Bildhofenowie. Biskup był z ich rodu.

– Ten łysy bydlak – Walbert wskazał ciało. – To ten, co to wcześniej powoził karocą. Ani chybi, ochroniarz naszego gościa.

– A on gdzie? Nasz gość to któryś z nich?

– Wydaje mi się, że albo go tutaj w ogóle nie było, albo to ten, co uciekł…

– Szlag! Dobra, za nim. Do wioski! Plowe, weź siostrę i chodź.

– Hans da radę? – Walbert spojrzał na niego i podniósł brew.

– Zaraz go wyleczę. Plowe opatul ją czymś, za chwilę ruszamy. Widać, że wciąż nie wie, co się wokół niej dzieje. Sądziłem, że po śmierci tego czarownika, dojdzie do siebie.

– Wspominałem ci panie o tym posążku. Mówię ci, że to jego czary. To demon. – Johannes spojrzał na młodzika niepewnie.

– Dobrze, sprawdzimy to – przed oczami stanął mu widok wieży oświetlonej piorunami i przez moment poczuł lodowaty dotyk strachu.

– Wiesz co się stało z mieszkańcami wsi?

– Są tam panie, tylko też pod czarem, wszyscy. Chodzą jak we śnie, jak Litthe.

– Spotkaliśmy takiego jednego w lesie. Cóż, musimy coś temu zaradzić. – Johannes spojrzał na Hansa. – Dasz radę iść?

– Nie wiem. – Drwal był blady, wyglądał jakby zaraz miał stracić przytomność.

– Trzymaj się, dasz radę. – Kleryk w skupieniu rozpoczął modły. – Panie, przez moje ręce ulecz twego sługę, okaż łaskę. – Zamknął oczy i kontynuował w ciszy. Nic. To nerwy. Spróbował jeszcze raz. I znów. W końcu coś się zaczęło dziać. Johannes się uśmiechnął w myślach, poczuł Moc Bożą. Jednak znów coś zawiodło. – To pewnie to przeklęte miejsce. Pokaż no to – obmacał ranę na udzie. – Nie jest źle, zasklepiło się, obwiążę ci to i noga jak nowa. – Odwrócił głowę i krzyknął – Walbert pomóż mu! – wskazał na Hansa.

Skierowali się z powrotem w stronę wsi. Idąc, w pewnym momencie zauważyli, że brama została otwarta i wyjechała przez nie kareta. Woźnica uderzył batem i cztery konie skoczyły przed siebie jak czarne demony ku wyjściu z doliny. Johannes pomyślał, że jeszcze przyjdzie czas na odnalezienie tajemniczej osoby. Teraz wydaje się ważniejszym sprawdzenie wioski. Nie ma sensu rozdzielać i tak skromnych sił, by zarazem rozpocząć pościg. Zauważył z satysfakcją, że coraz lepiej wychodzi mu podejmowanie decyzji i dowodzenie. Poczuł błogie ciepło pychy, ale zaraz zganił się za grzeszne myśli.

– Jestem sługą, służę Bogu i jego ludowi. – Rozpoczął modlitwę. Spojrzał w kierunku niedalekiej już Gruuthuse, wieża złowróżbnie górowała nad wioską. Pioruny tańczyły wokół niej uderzając w dolinę, jakby jakaś mroczna siła manifestowała tutaj swoją obecność. Co pewien czas biły w samą wieżę, nie wyrządzając jej jednak najwyraźniej żadnej szkody.

Cała czwórka ostrożnie przekroczyła otwartą bramę. Część pochodni w wiosce już zgasła, jednak tych kilka, które zostały, dawały nieco światła. Wkroczyli między budynki. Nikogo. Walbert podszedł do jednego z okien, zajrzał i nagle cofnął się wystraszony.

– Tam są ludzie! Siedzą jak kukły jakieś. – Sprawdził kolejny budynek. – Tu też są!

Johannes pomyślał, że to dziwne uczucie wiedzieć, że jest otoczony przez może i setkę nieobliczalnych ludzi. Zaatakują? Miał nadzieję, że nie. Przypomniał sobie historie o ożywionych trupach. Przełknął ślinę.

– Idziemy do wieży? – Plowe zapytał wpatrując się w wynaturzony budynek. Nikt nie odpowiedział. – Chodźmy – sam dodał po chwili.

Zbliżali się powoli, rozglądając się i trzymając broń w pogotowiu. Światło błyskawic sprawiało, że wieża co chwilę obejmowała ich cieniem. Poczuli się nieswojo. Mieli wrażenie jakby wchodzili do jaskini niedźwiedzia-ludojada.

Wieża z bliska okazała się być zbudowana z różnych części zwyczajnych budynków i gdyby nie jej kształt, zaburzenia formy i symetrii, w dzień mogła wydawać się mniej mroczna, niż w tę burzową noc. Zeszli po kilku schodkach i pchnęli drewniane drzwi. Otworzyły się ze skrzypnięciem. Pachniało piwniczną wilgocią i stęchlizną. Niosący latarnię Hans wszedł pierwszy i oświetlił wysokie pomieszczenie o nieregularnych kształtach, średnicy około piętnastu stóp. Pośrodku, na kamiennym postumencie, znajdował się posąg jakiegoś maszkarona w wykroku, z szeroko rozwartymi długimi ramionami i rozczapierzonymi palcami. Hans postawił latarnię na posadzce i chwycił siekierę. Otoczyli posąg. Przy bliższym oglądzie materiał, z którego był zrobiony, zdawał się falować, jakby różowawy dym, czy płyn, przelewał się pod szklaną powierzchnią. Pysk, który przypominał kozi, był rozwarty i zachlapany zaschniętą krwią, która, jak się domyślali, wlewana do niego, spływała strugami po brzuchu do stóp i na postument.

– Chyba trzeba by go rozbić – zaproponował Walbert.

– Ktoś na ochotnika? – zapytał niepewnie Johannes. Zaległa cisza. – Odsuńcie się – Johannes zwrócił się do pozostałych. – Ja to zrobię.

Wziął zamach i uderzył. Tuż przed zetknięciem młota z posągiem, Johannes mógłby przysiąc, że maszkaron zwrócił wzrok i spojrzał na niego. Posąg spadł z postumentu i rozbił się o posadzkę. Tuż po tym, nad podłogą zaczął się materializować jakiś kształt. Litthe za ich plecami chyba się ocknęła, bo zaczęła histerycznie krzyczeć.

– Zabierzcie ją stąd! – ryknął Johannes. – Hans, Walbert, na niego!

Zaczęli uderzać w kształt, który coraz bardziej przypominał stworzenie z postumentu.

– Sancte Deus, adiuva nos in hora iudicii, et manum nostram in pugna contra servos tenebrarum dirige! – nieco drżącym głosem wołał Johannes.

Ciosy przechodziły przez ciało istoty jak przez mgłę, ta jednak zdawała się coraz bardziej kondensować. Nagle broń napotkała opór. Demon zabeczał przenikliwie i uderzył na nich. Cios w klatkę rzucił Hansem w kierunku drzwi. Walbert ciął z furią, ale jego broń zatrzymała się na skórze stwora, jakby była z kamienia. Nagła myśl przeraziła Johannesa. Przypomniały mu się opisy podobnych stworzeń o jakich czytał. Cofnął się o krok. Próbował wymówić słowa egzorcyzmu, ale te uciekły mu z głowy. Nie wiedział nawet jak zacząć.

– Apage, Satanas! – rzucił tylko. – Nie mamy świętej broni, nic mu nie zrobimy! UCIEKAJMY! Jezu, ratuj sługi swoje!

Wypadli na plac i zaczęli biec w stronę bramy. Wokół ludzie wychodzili z domostw. Rozglądali się zaskoczeni, jakby zastanawiając, gdzie są i co się właściwie stało. Stworzenie nagle wyskoczyło z podziemi i kilkoma potężnymi susami dopadło pierwszą ofiarę. W wiosce eksplodowała panika. Demon rozpoczął krwawą orgię. Atakował każdą napotkaną istotę, bez różnicy, czy był to człowiek, czy zwierzę. Już po chwili wszędzie było mnóstwo krwi. Ktoś z mieszkańców wołał, żeby uciekać ze wsi. Krzyki ranionych i mordowanych łączyły się z nawoływaniami o pomoc i wrzaskami przerażenia. Ryki zwierząt dopełniały obrazu apokalipsy. W powietrzu unosił się odór jatki. Johannes uciekał. Czuł wstyd, że zawiódł Boga. Zawiódł mieszkańców, zawiódł siebie… Był tchórzem, nie bohaterem. Przystanął i rozglądał przerażony.

“To co działo się wokół niego było tak absurdalne, że nie mogło być prawdą. Po prostu nie mogło być prawdą. Nie mogło… Znów poczuł się małym chłopcem, który potrzebuje ochrony i nawet do głowy mu nie przyjdzie, że sam ma kogoś chronić.” – Myśli wirowały, robiło mu się słabo.

Gdy demon na jego oczach rozszarpał młodą kobietę, która błagała o pomoc, coś w nim pękło i znów pognał ile sił w nogach w kierunku bramy. Zatrzymał się dopiero przy swoich koniach. Była tu już reszta kompanii, wpatrywali się w przybyłego Johannesa.

– Co robimy? – Hans odezwał się pierwszy.

– No, co tak patrzycie? Na mnie? Możemy wracać, wszystko jest w porządku, wieśniacy sobie doskonale radzą. Na koń! Do Regensburga! – Ruszyli galopem w drogę powrotną, zostawiając koszmar mijającej nocy daleko, za swoimi plecami.

 

Koniec

Komentarze

Hej 

 

Opowiadanie znam, uwagi jak i zalety już przekazałem przy innej okazji :) Więc powodzenia z debiutem na portalu ;) 

 

Pozdrawiam :) 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witaj. :)

I ja już wyraziłam wcześniej wiele opinii na temat Twojego opowiadania, gratuluję debiutu, klikam za pomysł oraz klimat opowieści i dziękują za betę, pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Dzięki Jaskier.

Bruce, no cóż ja mam napisać? :))) Naprawdę miło że zajrzałaś! Jeszcze raz dzięki za cierpliwość i klika :) Duża buźka dla Ciebie

Powodzenia, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Locussolusie, miało być, jak sam zapowiadasz w przedmowie, „przygodowo i lekko”, a wyszło… No cóż, jeśli spotkanie w lesie osobliwego drwala, przyjazd do wioski, do której bohaterowie nie zostali wpuszczeni, a potem burzowa noc spędzona w lesie miały zapewnić przygody, to choć były one, moim zdaniem, mało przygodowe, to niewątpliwie jakieś były. Ciekawiej zaczęło się robić z chwilą pojawienia się Plowe, ale kolejne wydarzenia – sceny walki, pobyt w wieży, pojawienie się demona i pogrom wioski są pozbawione lekkości, za to przesycone mordowaniem, krwawą masakrą.

Zaskakuje finał – gwałtowny i ucinający opowieść w momencie, kiedy chciałabym wiedzieć, czym to wszystko się skończyło, a zamiast tego zobaczyłam ucieczkę bohaterów, co sprawia, że mam wrażenie, iż brakło Ci pomysłu na zakończenie i dlatego historia została nagle przerwana w tak mało satysfakcjonujący sposób.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia – w lekturze przeszkadzały źle zapisane dialogi, czasami zbędne zaimki, nie zawsze poprawnie złożone zdania i właściwie użyte słowa, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę.

Mam nadzieję, Locussolusie, że Twoje przyszłe opowiadania będą ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane.

Powodzenia. ;)

 

– To było prost­sze niż my­śla­łem – Hans pod­niósł głowę… → Brak kropki po wypowiedzi.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Obcy za­czął szar­pać tak, że w trój­kę ledwo da­wa­li radę go utrzy­mać. → Co szarpał obcy?

Pewnie miało być: Obcy za­czął szar­pać się tak, że w trój­kę ledwo da­wa­li radę go utrzy­mać.

 

mokry grunt usu­wał im się spod nóg. → Zbędny zaimek – wiadomo, komu grunt się usuwał.

 

za­czął pra­wie bez­gło­śnie nucić swoje modły. → Zbędny zaimek – czy nuciłby cudze modły?

 

Po kil­ku­dzie­się­ciu me­trach sta­nę­li na roz­dro­żu→ Metry nie maja racji bytu w tym opowiadaniu, jako że dzieje się ono w XVI wieku.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Systemy_miar_stosowane_na_ziemiach_polskich

 

Tu droga za­czy­na­ła scho­dzić w dół małej do­li­ny. → Masło maślane – czy droga mogła schodzić w górę?

Proponuję: Tu droga prowadziła w dół małej do­li­ny.

 

kil­ka­na­ście krzy­wych bu­dyn­ków miesz­kal­nych, z któ­rych część była pię­tro­wa, kilka warsz­ta­tów, naj­praw­do­po­dob­niej kuźni i parę bu­dyn­ków go­spo­dar­czych nie­wia­do­me­go prze­zna­cze­nia. Uwagę przy­by­szów przy­ku­ła jed­nak bu­dow­la na środ­ku rynku. Wy­glą­da­ła jak wieża z sen­ne­go kosz­ma­ru sza­lo­ne­go ar­chi­tek­ta. Okna i drzwi, a także całe frag­men­ty bu­dyn­ków… → Powtórzenia.

Na XVI-wiecznej wsi spodziewałabym się raczej chałup, nie piętrowych budynków. Komu we wsi o kilkunastu domach potrzebnych było kilka kuźni?

 

za­mknię­te były pier­ście­niem dwu­me­tro­we­go par­ka­nu. → Parkan z pewnością nie był dwumetrowy.

 

Wy­nieść z tego głowę cięż­ko bę­dzie.Wy­nieść z tego głowę trudno bę­dzie.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

Znów wszyst­kie wąt­pli­wo­ści ustą­pi­ły miej­sca pew­no­ści, że są we wła­ści­wym miej­scu, są we wła­ści­wym cza­sie! → Czemu służy wytłuszczenie części zdania?

 

Woź­ni­ca ze­sko­czył z kozła i otwie­ra­jąc drzwicz­ki, ka­ro­cy wy­pro­wa­dził bo­ga­to ubra­ne­go męż­czy­znę. → Dzieliła ich znaczna odległość, była noc i padał deszcz, więc jak mogli widzieć, że ten kto wysiadł z karety, był bogato ubrany?

 

kie­ro­wa­ła się w stro­nę do­mo­stwa gdzie za­pro­wa­dzo­no dziew­czy­nę. → …kie­ro­wa­ła się w stro­nę do­mo­stwa, do którego za­pro­wa­dzo­no dziew­czy­nę.

 

Mi to oni na stron­ni­ków dia­bła nie wy­glą­da­ją… → – Mnie to oni na stron­ni­ków dia­bła nie wy­glą­da­ją…

Choć zdaję sobie sprawę, że Wal­bert nie musi wyrażać się poprawnie.

 

zwie­rze za­skom­la­ło… → Literówka.

 

Krę­ci­ło mu się w gło­wie od ad­re­na­li­ny i bólu. → Adrenalina nie ma prawa bytu w tym opowiadaniu – w XVI wieku nie miano pojęcia o jej istnieniu.

 

Umiesz dźwi­gać miecz, to podź z nami. → pewnie miało być: Umiesz dźwi­gać miecz, to pójdź z nami.

 

 – Ry­tu­ał chcą robić. → Rytuału się nie robi.

Proponuję: – Ry­tu­ał chcą odprawić.

 

Pio­ru­ny ude­rza­ły gęsto i coraz bli­żej, burza nad­cią­ga­ła z pół­no­cy. → Pioruny uderzają już od dość dawna, więc burza ciągle trwa, a nie nadciąga.

 

To chyba dzia­ło się już od kilku minut… → Raczej: To chyba dzia­ło się już od kilku chwil

 

Wal­bert nagle wy­buchł pa­nicz­nym wrza­skiem.Wal­bert nagle wy­buchnął pa­nicz­nym wrza­skiem.

 

rzu­cił na ko­niec w kie­run­ku prusa… → …rzu­cił na ko­niec w kie­run­ku Prusa

 

Otwo­rzył swą dłoń po­ka­zu­jąc cięż­ki brą­zo­wy pier­ścień her­bo­wy.Otwo­rzył dłoń, po­ka­zu­jąc cięż­ki brą­zo­wy pier­ścień her­bo­wy.

 

Część po­chod­ni w wio­sce już zga­sła, jed­nak te kilka, które zo­sta­ły… → Część po­chod­ni w wio­sce już zga­sła, jed­nak tych kilka, które zo­sta­ły

 

W wio­sce eks­plo­do­wa­ła pa­ni­ka. → Raczej: W wio­sce wybuchła pa­ni­ka.

 

Demon roz­po­czął krwa­wą orgię. → Czy to na pewno była orgia?

Proponuję: Demon roz­po­czął krwa­wą rzeź/ masakrę.

 

Za­trzy­mał się i roz­glą­dał prze­ra­żo­ny. → A może: Przystanął i roz­glą­dał się prze­ra­żo­ny.

 

że ma kogoś sa­me­mu chro­nić. → …że sam ma kogoś chro­nić.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

 

Regulatorzy

 

Dzięki za przeczytanie w całości i komentarz.

 

sceny walki, pobyt w wieży, pojawienie się demona i pogrom wioski są pozbawione lekkości, za to przesycone mordowaniem, krwawą masakrą.

Chodziło mi o to, że będzie czytało się szybko, bez zbędnego zastanawiania się. Lekkie w znaczeniu pop-fantastyki. Bez artystycznego zacięcia, takie czytadło, które ma dać rozrywkę. Czy mordowanie i krwawa masakra przekreśla to? Dla mnie nie, przynajmniej w scenach mordowania satanietów ;) Jesteś innego zdania? Może jesteś po stronie sił ciemności? Uważaj, bo Johannes może się Tobą zainteresować ;P

 

iż brakło Ci pomysłu na zakończenie i dlatego historia została nagle przerwana w tak mało satysfakcjonujący sposób.

Nie no, pomysłu mi nie zabrakło. Na becie też zwracano mi uwagę, że zakończenie jest rozczarowujące. Zamysł był tak, że chciałem pokazać drogę Johannesa od chęci zostania bohaterem (posiadając dar realnej wiary), poprzez pychę, do upadku wiary i tchórzostwa w obliczu decydującej konfrontacji. Zakończenia alternatywne były, ale odrzuciłem je. Po pierwsze, bo jedno z nich kończyło się śmiercią młodego kleryka (a może napiszę ciąg dalszy), po drugie bo zacząłem pisać już coś innego (więc trochę z lenistwa). Może kiedyś to zmienię.

 

Metry nie maja racji bytu w tym opowiadaniu, jako że dzieje się ono w XVI wieku.

Zdaję sobie z tego sprawę, ale sformułowanie “po kilkudziesięciu krokach” brzmiałoby chyba trochę dziwnie, z racji tego że poruszają się konno. To był kompromis, na który poszedłem. Dla czytelnika metry dalej istnieją jako jednostka miary, pomimo że w XVIw jej nie używano. Ale oczywiście masz rację.

 

Na XVI-wiecznej wsi spodziewałabym się raczej chałup, nie piętrowych budynków. Komu we wsi o kilkunastu domach potrzebnych było kilka kuźni?

Można się domyślić że jest to osada żyjąca przede wszystkim z hutnictwa. Jest tam kuźnica i warsztaty. Co do kurnych chat to nie zgadzam się zupełnie. Nie jestem co prawda ekspertem z historii, ale wydaje mi się, że nie jest to niezgodne z tamtymi realiami. Co do powtórzeń to nie zauważyłem, ale rzeczywiście są i kłują w oczy.

 

Parkan z pewnością nie był dwumetrowy.

Skąd ta pewność, nie rozumiem. Parkan, w moim mniemaniu, to po prostu płot z desek, dlaczego nie może mieć dwóch metrów (miara mogła być podana w stopach, tu się zgodzę).

 

Dzieliła ich znaczna odległość, była noc i padał deszcz, więc jak mogli widzieć, że ten kto wysiadł z karety, był bogato ubrany?

Pochodnie, plus odległość wcale nie była tak olbrzymia, polemizowałbym.

 

Ogólnie widzę że opis nie jest przekonywujący. Możemy się spierać co do szczegółów, ale ważne jest wrażenie, które masz podczas czytania i to mnie niepokoi. Przemyślę to.

 

Czemu służy wytłuszczenie części zdania?

Podkreśleniu determinacji, położeniu nacisku na te słowa. W becie zwrócono mi uwagę na powtórzenia – dla Johannesa mają zadziałać jak mantra, przekonuje sam siebie o czymś

 

Adrenalina nie ma prawa bytu w tym opowiadaniu – w XVI wieku nie miano pojęcia o jej istnieniu.

No i znów, to że nie mieli o niej pojęcia, nie znaczy że nie działała, opowiadanie jest napisane dla współczesnych. Nie jest to kronika z XVIw. Rozumiem, że psuje to konwencję i zgrzyta ci podczas czytania. Wezmę to pod uwagę, choć dalej nie mam pewności, czy jest to błąd.

 

podź

 

Gwara.

 

Pioruny uderzają już od dość dawna, więc burza ciągle trwa, a nie nadciąga.

To było preludium, prawdziwa burza właśnie nadciąga. Ło Paaaani, tam na północy to dopiero się dzieje ;).

 

W wiosce eksplodowała panika. → Raczej: W wiosce wybuchła panika.

“Eksplodowała” nie brzmi bardziej dramatycznie?

 

Demon rozpoczął krwawą orgię.

Licentia poetica? Krwawa ekstaza. Orgia krwi?

 

Co do zaimków, to rzeczywiście mam tendencję do dookreślania czyje to czy tamto, chyba jest to jakieś natręctwo. Zwrócę na zaimki w przyszłości swoją uwagę ;). Co do reszty błędów, to również postaram się je wyeliminować.

 

Rozumiem, że średnio się podobało (delikatnie mówiąc) i nie dało ci ani rozrywki, ani frajdy. No trochę przykro, ale może kolejne opowiadania przypadną ci do gustu. Jeszcze raz dziękuję za przeczytanie i cenne uwagi.

 

 

 

 

Cho­dzi­ło mi o to, że bę­dzie czy­ta­ło się szyb­ko, bez zbęd­ne­go za­sta­na­wia­nia się. Lek­kie w zna­cze­niu pop-fan­ta­sty­ki. Bez ar­ty­stycz­ne­go za­cię­cia, takie czy­ta­dło, które ma dać roz­ryw­kę. Czy mor­do­wa­nie i krwa­wa ma­sa­kra prze­kre­śla to? Dla mnie nie, przy­naj­mniej w sce­nach mor­do­wa­nia sa­ta­nie­tów ;) Je­steś in­ne­go zda­nia? Może je­steś po stro­nie sił ciem­no­ści?

Rozumiem, ale tak się składa, że nie czytam szybko i bez zbęd­ne­go za­sta­na­wia­nia się – czytam uważnie i jeśli jakieś zdanie budzi moje wątpliwości, zastanawiam się nad nim.

Dodam, że Regulatorzy raczej nie lubią tego, co lekkie i naznaczone popem.

Lubię lekturę dającą rozrywkę, ale nie przepadam za czytadłami.

No więc tu się różnimy, bo sceny mordowania i krwawej masakry, a zwłaszcza opis zabijania mieszkańców wioski, moim zdaniem, nie pasuje do założeń lekkiego czytadła.

Nie jestem po żadnej stronie, a w siły ciemności nie wierzę.

 

Na becie też zwra­ca­no mi uwagę, że za­koń­cze­nie jest roz­cza­ro­wu­ją­ce. Za­mysł był tak, że chcia­łem po­ka­zać drogę Jo­han­ne­sa od chęci zo­sta­nia bo­ha­te­rem (po­sia­da­jąc dar re­al­nej wiary), po­przez pychę, do upad­ku wiary i tchó­rzo­stwa w ob­li­czu de­cy­du­ją­cej kon­fron­ta­cji.

Miałeś naprawdę dobrych betaczytaczy, może należało posłuchać ich rad.

Uważam, że usiłowanie umieszczenie skomplikowanej psychologiczne postaci w lekkiej historii pop-fantasy nie jest najlepszym pomysłem.

 

Zdaję sobie z tego spra­wę, ale sfor­mu­ło­wa­nie “po kil­ku­dzie­się­ciu kro­kach” brzmia­ło­by chyba tro­chę dziw­nie, z racji tego że po­ru­sza­ją się konno. To był kom­pro­mis, na który po­sze­dłem. Dla czy­tel­ni­ka metry dalej ist­nie­ją jako jed­nost­ka miary, po­mi­mo że w XVIw jej nie uży­wa­no.

Dlaczego użycie kroków byłoby dziwne? Wszak idące konie stawiają kroki, nie metry. Metr jest jednostką długości, nie chodu konia.

W czasach, kiedy dzieje się Twoje opowiadanie używano różnych jednostek miar i wag – jest w czym wybierać, więc sformułowanie „po kilkudziesięciu krokach” nie jest jedynym możliwym. Zamiast metrów czy kroków mogłeś użyć np. sążni.

 

Można się do­my­ślić że jest to osada ży­ją­ca przede wszyst­kim z hut­nic­twa. Jest tam kuź­ni­ca i warsz­ta­ty. Co do kur­nych chat to nie zga­dzam się zu­peł­nie. Nie je­stem co praw­da eks­per­tem z hi­sto­rii, ale wy­da­je mi się, że nie jest to nie­zgod­ne z tam­ty­mi re­alia­mi.

Jakkolwiek w wiosce mogły być dymarki i kuźnie, to przydałoby się też wyjaśnienie, z kim mieszkańcy wioski handlowali, bo nie wydaje mi się, aby wytapiali żelazo i kuli je wyłącznie na własne potrzeby – ktoś, poza hutnikami i kowalami, musiał uprawiać pola, produkować żywność, różne sprzęty i odzież, a to przecież była mała wioska.

Widać, że nie jesteś „ekspertem z historii”, ale to co napisałeś, jest niezgodne z ówczesnymi realiami.

I tak, nadal twierdzę, że raczej niemożliwe jest, aby w opisanej osadzie chłopi mieszkali w piętrowych domach.

Powtórzę – w tamtych czasach chłopi mieszkali w chałupach. I nigdzie nie powiedziałam, że to miały być kurne chaty.

 

„Par­kan z pew­no­ścią nie był dwu­me­tro­wy”.

Skąd ta pew­ność, nie ro­zu­miem. Par­kan, w moim mnie­ma­niu, to po pro­stu płot z desek, dla­cze­go nie może mieć dwóch me­trów (miara mogła być po­da­na w sto­pach, tu się zgo­dzę).

Ano dlatego, że w tamtych czasach nie znano metrów. Parkan, jak słusznie mniemasz, mógł być, ale, i tu się powtórzę, nie dwumetrowy.

 

Po­chod­nie, plus od­le­głość wcale nie była tak ol­brzy­mia, po­le­mi­zo­wał­bym.

Ogól­nie widzę że opis nie jest prze­ko­ny­wu­ją­cy. Mo­że­my się spie­rać co do szcze­gó­łów, ale ważne jest wra­że­nie, które masz pod­czas czy­ta­nia i to mnie nie­po­koi. Prze­my­ślę to.

No, mnie ten opis nie przekonał, bo nijak nie mogę sobie imaginować, jak w opisanych warunkach bohaterowie dostrzegli bogactwo stroju mężczyzny wysiadającego z karety? Czym ten strój, widziany z dużej odległości i w ciemnościach nocy, się wyróżniał, że powzięli takie przekonanie?

Cieszę się, że masz zamiar przemyśleć sprawę.

 

Pod­kre­śle­niu de­ter­mi­na­cji, po­ło­że­niu na­ci­sku na te słowa. W becie zwró­co­no mi uwagę na po­wtó­rze­nia – dla Jo­han­ne­sa mają za­dzia­łać jak man­tra, prze­ko­nu­je sam sie­bie o czymś

Nie każde powtórzenie jest błędem. Bywają powtórzenia celowe i nawet przeciętny czytelnik potrafi zrozumieć intencje autora. Wytłuszczenie części tego zdania nie ma sensu, bo sugeruje, że Johannes umiał myśleć boldem.

 

No i znów, to że nie mieli o niej po­ję­cia, nie zna­czy że nie dzia­ła­ła, opo­wia­da­nie jest na­pi­sa­ne dla współ­cze­snych. Nie jest to kro­ni­ka z XVIw. Ro­zu­miem, że psuje to kon­wen­cję i zgrzy­ta ci pod­czas czy­ta­nia. Wezmę to pod uwagę, choć dalej nie mam pew­no­ści, czy jest to błąd.

To, że opowiadanie jest napisane dla współczesnych, nie niweluje faktu, że traktuje o wydarzeniach w wieku XVI i nie powinny trafiać się w nim sformułowania i terminy nieprzystające do tamtych czasów, bo brzmi to źle.

A skoro sam wiesz, że coś psuje konwencję i zgrzyta, unikaj podobnych przypadków w przyszłości.

Zamiast wzmiankować o adrenalinie, można było napisać: Kręciło mu się w głowie od zadanych ran/ z upływu krwi i bólu.

 

podź

Gwara.

A skąd tu ona?

Całe opowiadanie jest napisane językiem współczesnym, bez żadnej stylizacji, więc nagłe użycie jednego dawnego słowa, budzi uzasadnione zdumienie, bo, dalibóg, nie widzę sensu jego tutaj obecności.

 

To było pre­lu­dium, praw­dzi­wa burza wła­śnie nad­cią­ga.

Preludium to wstęp. Preludium burzy może być coraz bardziej chmurzące się niebo, zrywający się silny wiatr, odległe błyski, pierwsze krople deszczu. Ty piszesz o lejącym deszczu, błyskawicach i piorunach, więc o burzy. Ta burza już trwa, to nie było preludium do niej, choć rozumiem, że z czasem burza mogła się wzmóc.

 

“Eks­plo­do­wa­ła” nie brzmi bar­dziej dra­ma­tycz­nie?

Nie. Eksplozja i wybuch to synonimy, ale eksplozja, moim zdaniem, brzmi zbyt współcześnie.

 

Li­cen­tia po­eti­ca? Krwa­wa eks­ta­za. Orgia krwi?

Napisałeś: „Demon rozpoczął krwawą orgię”. Czy to znaczy, że demon rozpoczął krwawą i wyuzdaną seksualnie zabawę, okraszoną mordowaniem wieśniaków? A może wystarczy: Demon rozpoczął krwawą jatkę.

 

 

Na koniec pozwolę sobie nadmienić, że wszystkie moje uwagi to tylko propozycje i sugestie. To jest Twoje opowiadanie, Locussolusie, i wyłącznie od Ciebie zależy, jakimi słowami będzie napisane.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy

Jakkolwiek w wiosce mogły być dymarki i kuźnie, to przydałoby się też wyjaśnienie, z kim mieszkańcy wioski handlowali, bo nie wydaje mi się, aby wytapiali żelazo i kuli je wyłącznie na własne potrzeby – ktoś, poza hutnikami i kowalami, musiał uprawiać pola, produkować żywność, różne sprzęty i odzież, a to przecież była mała wioska.

Widać, że nie jesteś „ekspertem z historii”, ale to co napisałeś, jest niezgodne z ówczesnymi realiami.

I tak, nadal twierdzę, że raczej niemożliwe jest, aby w opisanej osadzie chłopi mieszkali w piętrowych domach.

Dalej chyba nie rozumiem o co tak naprawdę chodzi. Dlaczego w tekście powinienem umieścić informację z kim mieszkańcy handlowali i skąd brali pożywienie? Chyba, że chodzi ci o to, że nie napisałem nic o “tle” tej wioski, dlaczego bohaterowie się tam udali, co o niej wiedzą, etc? Nie uważałem tego za konieczne, a nawet myślę, że było to zbędne. Czy mogę to wyjaśnić na poczekaniu? Oczywiście, tylko po co? Co to wniesie do historii? Co do handlu, to wyraźnie napisałem, że wieś znajduje się gdzieś w pobliżu Ratyzbony i nad brzegiem Dunaju (ta przystań nie jest jedynie do spacerów po molo), więc nie jest to wieś zupełnie odcięta od świata. Przecież to nie jest XIw. Oczywiście, że rudę wytapiają nie na własny użytek, tylko na sprzedaż. Co do żywności, to w tekście też jest nadmienione, że są tam zwierzęta gospodarskie, a i o jakichś łanach zboża napisałem. Jeśli chodzi o domy piętrowe na wsi w XVIw. – budownictwo ryglowe pozwalało na takowe i występowało na wsiach. Jeśli masz ochotę to obejrzyj malarstwo Pietera Bruegela, uwiecznił on wieś, co prawda niderlandzką, na niejednym obrazie i bez problemu można tam znaleźć domy piętrowe.

 

 

Poprawiłem też opis tego “bogatego stroju”. Dla mnie znów jest to oczywiste, ponieważ strój dworzanina lub bogatej osoby w tym okresie był na tyle charakterystyczny, że nawet z daleka, jedynie po kształtach można było go rozpoznać, choć może dla osoby nieobeznanej z tematem może być to dziwne. Zmiana powinna być obecnie satysfakcjonująca. Jeśli dalej nie to proszę o komentarz.

Nie każde powtórzenie jest błędem

Wiem, ale w becie chodziło o to konkretne powtórzenie.

 

Nie. Eksplozja i wybuch to synonimy, ale eksplozja, moim zdaniem, brzmi zbyt współcześnie.

Niektóre słowa mają większy ciężar, że się tak wyrażę, emocjonalny od swoich synonimów, prawda? Mi ta nieszczęsna eksplozja daje więcej “ciężaru”, niż jakiś tam wybuch. Inaczej te słowa brzmią. Niby synonimy, ale jednak jak coś eksploduje to nie to samo jakby po prostu wybuchło. Jak myślisz? Brzmi zbyt współcześnie? No, może tak.

 

Demon rozpoczął krwawą jatkę.

Tutaj to samo, co powyżej. Jatka a orgia, inaczej te słowa brzmią. Szukałem określenia na to co się tam zdarzyło i w jaki sposób. Musiały to być krótkie zwroty, bo wszystko powinno dziać się szybko i szokować. Nie wiem czy jest to zrozumiałe, ale mam taką nadzieję :). Zresztą nie wymyśliłem zwrotu “krwawa orgia”, gdzieś mi się to już usłyszało (przeczytało?) wcześniej. I nie, jakoś nie kojarzy mi się ten zbitek słów z wyuzdaną zabawą seksualną :)

 

 

Na koniec pozwolę sobie nadmienić, że wszystkie moje uwagi to tylko propozycje i sugestie. To jest Twoje opowiadanie, Locussolusie, i wyłącznie od Ciebie zależy, jakimi słowami będzie napisane.

Tak, dzięki! Co do pozostałych sugestii i rad – na pewno przemyślę i pewnie wdrożę w praktyce, część już poprawiłem. Każdy komentarz jest dla mnie cenny, z Twoich wyciągam przede wszystkim wniosek, że brakuje tam wiarygodności (infantylność?) i konsekwencji. Tłumaczenie się i tak nie zmieni już Twojego odbioru opowiadania, więc przyjmuję, że tak po prostu jest.

 

 

Locussolusie, mam wrażenie, że dalsza wymiana zdań już nic nie wniesie do sprawy, bo przypuszczam, że każde z nas i tak pozostanie przy własnych przekonaniach.

Życzę Ci sukcesów w dalszej pracy twórczej. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy.

Dzięki, wprowadziłem kilka drobnych poprawek, w tym delikatnie zmieniłem wymowę zakończenia, tak więc dyskusja była owocna :). Liczę na kolejne komentarze, przy następnych opowiadaniach :)

Locussolusie, cieszę się, że postarałeś się dopracować opowiadanie i pozostaję z nadzieją, że Twoje przyszłe dzieła będą pięknie dopracowane przed publikacją, że czytelnikom pozostanie wyłącznie przyjemność czytania fajnych historii. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Walbert Przyglądał mu się nieufnie. ← chochlik

Interesujące i nietypowe przez to, że bohaterowi nie wszystko się udaje i w końcu poddaje się. Dobrze się czytało. Powodzenia. :)

Koala75, dzięki

Nowa Fantastyka