– Myślałeś obwiesiu, znikniesz z miasta na pół roku i się wykpisz?! Złociuga, nie zapomniał ci wstydu i ludzkiej obmowy – powiedział spokojnie jeden z tych, którzy niedawno zarzucili mu worek na głowę, powlekli do rzeki i topili. – Jak wyjdziesz, to czekaj na kolejne spotkanie. Na pewno cię znajdziemy! – dodał.
Zając leżał w błotnistej wodzie i nie miał nawet siły unieść głowy.
Nędzne życie, licha śmierć – pomyślał smętnie. Zaniedbałem Sławkę, córkę Złociugi, upokorzyłem przed całym miastem i teraz mam za swoje. Dziewka poszła za Sudlaka, nie dziwota zresztą… lepszy syn kupca niż taka lichota jak ja. Za to tatuś Sławki wciąż ma mnie w pamięci. Chciałem dobrze żyć, a zdechnę jak żaba…
Tamci jednak nie nastawali na niego więcej, splunęli do wody i ruszyli w stronę grodu.
Kiedy dowlókł się do domu, matka krzyknęła z przerażenia i uczyniła chroniący znak.
– Na jasne słońce! Wojtuś! Myślałam, że utopiec wyszedł ze Staruchy!
– Mało brakowało matko, a miałabyś krewnych wśród utopców – sapnął żałośnie.
– Olaboga! – zaczęła lamentować.
– Cicho matulu!
– Kto cię chciał skrzywdzić?! Mokoszy pomiłuj…
– Ludzie Złociugi.
– Trzeba iść na Bąbel, do księcia, po obronę dla sieroty…
– Lepiej postaram się schodzić im z drogi. Może kiedyś mi odpuści…
– Nie wierzyłabym w to. On już w młodości zabił chłopca, który mu przeszkadzał w konkurach o rękę Dobrosławy. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nie znaleźli ciała, więc Złociuga rozpowiadał, że tamten uciekł z miasta.
– To, co mam zrobić?!
– Idź, skąd przyszedłeś. To musiała być dobra kraina, bo wróciłeś lepszy synku.
– Nie umiałbym tam wrócić i nawet nie wiem, czy bym chciał. Zostanę, ale nie wplączę się więcej w kłopoty! Obiecuję.
– Obyś miał rację! Wielka Matko, bacz na mego jedynego syna!
***
Zając zrobił tak, jak obiecał. Codziennie zrywał się przed świtem i szedł do warsztatu partacza Kopyta. Tam uczciwie pracował aż do zmierzchu. W wolne dni zabierał wędkę lub procę i chodził z Dużym Siemkiem za miasto.
Pewnego dnia polowali na dropie na Dziewczęcych skałach tam, gdzie w święto Kupały palono jedno z wielkich ognisk i gdzie kobiety piekły w żarze kukiełki ku czci Mokoszy.
Z góry dostrzegli trzech jeźdźców, dosiadających niewysokich, płowych koników.
Obcy podjechali w pobliże miasta i ukryli się w nadrzecznych krzakach.
Odziani byli w długie do pół łydki suknie a na ich plecach podskakiwały grube, ciemne warkocze, więc zdawać się mogło, że to jakieś obce kapłanki. Jednak, kiedy zaciekawieni młodzieńcy podeszli bliżej, dostrzegli zaplecione w misterne warkoczyki brody i długie łuki. Wrócili do miasta okrężną drogą i bez zwłoki pognali na zamek.
Z początku zdawało się, że nic nie wskórają. Byli licho ubrani i paplali nieskładnie, lecz gdy powiedzieli o jeźdźcach z warkoczami na brodach, zaprowadzono ich bezzwłocznie do książęcego wojewody – Spyćmiera.
Tamten przyjął ich w pysznie urządzonej komnacie, której ściany zdobiły turze i niedźwiedzie futra, a na podłodze szeleściła świeżutka trzcina. Spyćmier woj o niedźwiedziej posturze, miał krzywy nos i słomiane wąsiska nadające mu smętny i dobrotliwy wygląd.
Jednak, kiedy już przed nim stanęli, badał ich czujnym spojrzeniem drapieżnika. Wypytywał metodycznie o wszystko, co widzieli i nie pozwalał na schodzenie na tematy poboczne. Na koniec westchnął:
– Dziwny ten rok i źle nam wróży. W siole bartników złoty wąż zjadł krowę, ktoś podpala chłopom obejścia, a teraz jeszcze i to… Zwiad Awarów, a to chyba jeszcze gorsza nowina…
– Książę Świętopełk powinien nas bronić! – żachnął się Duży Siemko.
– Nie mędrkuj łebku z podgrodzia, bo nic nie wiesz – uciszył go spokojnie, ale stanowczo stary woj.
– Mogę tam wrócić, panie! To znaczy na Dziewicze skałki i mieć baczenie. Skoro już się tamtędy puścili na zwiady i przeszli, jak myślą, niezauważeni, to pewnie i cała armia tamtędy pójdzie.
– Niech tak będzie – Spyćmier kiwnął głową. – Idź sam! Na miejscu nazbieraj suchych gałęzi, a klucznik da ci czarnego oleju. Gdyby szli, polejesz nim drewno. Tylko zapal i bez zwłoki uciekaj!
– Tak zrobię panie – żarliwie zapewnił Zając.
– Zaprowadźcie chłopca do klucznika. Niech mu da kilka owczych derek, czarny olej, krzesiwo i hubkę – rozkazał wojewoda jakiemuś słudze.
Tamten ukłonił się i skinął na Zająca, by poszedł za nim.
***
Awarowie pojawili się dwa dni później, godzinę przed świtem. Zgodnie z rozkazami zapalił ogień i puścił się biegiem przed siebie.
Gnając w kopnym śniegu w kierunku pobliskiego lasu, a potem dalej przez bagna w stronę skał zwanych Krzemionkami, cały czas oglądał się trwożnie, ale nikt go nie ścigał.
Awarowie zadowolili się splądrowaniem mniejszego podgrodzia zwanego Żabim grodem, potem pojechali dalej. W pościg za nimi ruszyła drużyna księcia.
W atmosferze zagrożenia, do naprawy starych i budowy nowych umocnień, zagoniono wszystkich niewolników, rzemieślników, a nawet żołnierzy. W ciągu kilku dni urosły dodatkowe ostrokoły i baszty, umocniono wały, a na ich szczytach zaroiło się od łuczników.
W życiu Zająca też sporo się zmieniło.
Spyćmier docenił jego zręczność i niewielki wzrost, a strażnicy zamkowi sokolą zręczność w posługiwaniu się procą.
Dumny jak indor Zając paradował po ostrokołach, celując od czasu do czasu w zadki koni i w kramy przekupniów. Nie licząc tych drobnych, ale potwierdzających celność występków, porzucił płoche życie i czuł, że wreszcie ma szanse rozwinąć skrzydła (niczym smok).
Był to tym szczęśliwszy zbieg okoliczności, że warsztat jego mistrza spłonął w czasie ataku i Kopyto nie miał teraz gdzie robić butów i łajać niesfornego ucznia.
Strażnicy zamkowi okazali się wdzięcznymi towarzyszami w grach i smakowaniu świeżo uwarzonego piwa. Trzymając się nowych zasad, Zając już nie szachrował, a mimo to często wygrywał.
Poznawał też Wąwel, czyli wzgórze, na którym stał książęcy zamek.
Wały, w których sypaniu pomagał, były wysokie jak dwóch rosłych mężów, umacniane w środku kamieniem i obejmowały wzgórze dookoła, zamykając w swym wnętrzu zamek, stajnie, oraz liczne budynki gospodarcze – kuchnie, piekarnie i kuźnie. Nieopodal bram miejskich trzymano zwierzęta przypędzane na potrzeby dworu z okolicznych wsi.
Zamek księcia Kraka wzniesiony był na kamieniu, a zbudowany z solidnych, sosnowych, dębowych, bukowych i modrzewiowych bali. Od dziedzińca prezentował się imponująco, szeroki na sześćdziesiąt stóp, z wielkimi wrotami. Miał ściany w barwie czterech drzew, czterech najważniejszych bogów i czterech pór roku. Światło zapewniały, umieszczone wysoko liczne, choć niewielkie, zakryte błonami zwierzęcymi okna.
Grube ściany obtykane grubymi konopnymi warkoczami, chroniły przed chłodem i skwarem. Za ciemnym przedsionkiem mieściła się wielka sala, której strop wspierał się na dwunastu potężnych drzewach. Podobno przodkowie księcia kazali włączyć je w budowlę tak, że konary krzyżowały się wysoko nad głowami gości. W górze wieszano trofea myśliwskie i wojenne.
Legenda głosiła, że jakiś praprzodek Kraka zastał na tym wzgórzu święty las i w jego wnętrzu zbudował swoją siedzibę, nie usuwając ani jednego drzewa.
Za wielką salą znajdowały się komnaty księcia, księżnej, pomieszczenia gospodarcze i te, w których mieszkali wojowie. Nieco z boku usytuowano tak zwany „szary dom”, oddzieloną część przeznaczoną dla gości i posłów.
Im dalej na południe tym linia budowli łamała się i rozbijała na dziesiątki chaotycznie połączonych dobudówek.
Na dziedzińcu stała mniejsza, ale najstarsza świątynia Peruna. Był to potężny, niemal czarny głaz, roztrzaskany przez piorun pewnie gdzieś na samym początku świata. Pełniejsza część skały leżała na ziemi, druga wąska i ostra jak miecz, sterczała ku niebu. Pośrodku wnętrze wypełniała jak pestka w owocu, czerwonozłota kula, składająca się z nałożonych na siebie twardych i błyszczących jak szkło skał. Kula swoim pięknem przypominała dzieło ludzkich rąk, jakby była medalionem wielkości byczej głowy. Jawnie było widać, że wykuto ją w boskiej kuźni. To właśnie ten kamień pojono krwią jeńców po każdej zwycięskiej wojnie. Ludzie, mijając go, pokornie schylali głowy. Kamień Peruna strzegł zamku i grodu, zapewniając mu potęgę i pomyślność.
Zając zwykle spędzał czas w niskich budach na samym końcu zamku. Było mu to zresztą na rękę, bo przez ogrody mógł tamtędy przechodzić swobodnie do miasta.
Teraz nie zachadzał już do karczm na podgrodziu i nie przyznawał się do dawnych, nie zawsze chwalebnych znajomości. Nie miał też problemów ze zbirami Złociugi.
Za dziewczętami też oglądał się mniej, oczywiście poza wyjątkowymi pokusami, jak wyczekiwane przez całe miasto, Zielone święto zwane też przez niektórych babskimi dniami.
Miesiąc po pojawieniu się Zająca w mieście śnieg zaczął powoli tajać. Zazieleniły się pąki na drzewach, a ptaki śpiewały hałaśliwie.
Zając ćwiczył się w strzelaniu z procy i usilnie starał się otrzymać zajęcie na zamku. Nie zamierzał już wracać na podgrodzie. Miał sporo znajomków wśród strażników i młodszych synów wojów, marzyły mu się koń, zbroja, a może nawet kawałek ziemi w okolicy.
Ze starych znajomych spotykał się jedynie z Sudlakiem, który teraz był mężem Sławki Złociugówny. Zięć bogatego karczmarza był nie najgorszym towarzystwem nawet dla dworzanina. Przy okazji Sudlak, nieustannie goniony do pracy, wyśmiewany, a nawet tyrpany przez krewkiego teścia, chętnie się spotykał, by odetchnąć i się wyżalić.
Siadali na wałach, machali nogami i obserwowali nosiwodów ciągnących od domu do domu beczki na kółkach, na dzieci i starców wracających do miasta, jak wielkie jeże, ze sterczącymi naręczami chrustu na grzbietach. Patrzyli na odradzające się, jak trawa, podgrodzie, gdzie szybko stawiano nowe domy, kramy i karczmy nie przykładając żadnej wagi do ich solidności, kładąc nacisk jedynie na krótki czas i niski koszt budowy.
Wisłą płynęła wciąż jeszcze kra, ale drobniejsza. Do tego z dnia na dzień zapachniało rozoraną ziemią, kwiatami i przede wszystkim kobietami.
Jak co roku był to czas, kiedy władzę w mieście miały przejąć niewiasty.
Już od paru dni było ich w grodzie Kraka jakby więcej, a do tego zdawały się ładniejsze, radośniejsze i śmielsze. W tych dniach mężczyźni nie mogli oderwać od nich oczu ani myśli, jakby miękka, lubieżna i płodna Mokosz położyła swoje gorące palce na męskich oczach, sercach, a może znacznie niżej.
Zając nie mógł spać. Czuł niepokój natury jakby niekończące się drżenie. Chodził poruszony jak marcowy kocur. Nie ma się zresztą czemu dziwić. Zaczynał nowe życie, a wszędzie gdzie okiem spojrzeć, pyszniły się babskie krągłości. Przez gród niosły się sprośne pieśni i zaczepne piski.
Gdy wreszcie nadeszło święto, ludzie tłumnie wylegli na ulice, wypatrując niecierpliwie babskiego pochodu, wyczekując miłowania, ciepłych promieni słońca i misek pełnych jadła.
Na początku pochodu szły „majówki”, dziewczęta, które dopiero miały się stać kobietami. Wszystkie miały na głowie wianki plecione z gałązek jabłoni, wiśni i gruszy, które zrywały kilka tygodni wcześniej i trzymały w wodzie, na zapiecku, a w stroju koniecznie coś zielonego; kubrak, spódnicę lub chociaż wstążkę.
Majówki były przeważnie wiotkie jak trzcinki, a po zimie blade, ale ładne.
Wiodła je dziewczyna zwana Starką, kobieta, ale jeszcze panna. Zazwyczaj taka, która miała iść za mąż kilka tygodni po święcie. Tym razem majówki wodziła w mieście Dobrawka, córka zamożnego kupca Łokcia.
Dobrawka była rosła, dorodna i soczysta jak sierpniowa śliwka. Dookoła kibici miała opleciony koszyczek z wierzbowych gałązek, całych okrytych baziami. Szła boso, unosząc koszulę i śmiało odsłaniając białe jak mleko nogi.
Majówki chodziły to tu, to tam, śpiewały piosenki i szukały Śmierciuchy, czyli śmierci albo zimy, zwanej też Marzniuchą.
„A gdzieś ty Śmierciuszko, gdzie się schowałaś?
Ty co nam w komorze wszystko pozjadałaś.
Która bez litości bydlęta mroziłaś.
Któraś do nas z febrą nocami chodziłaś
Niesiemy ci garniec miodku
Niesiemy połeć słoniny
Zatańcz między nami w środku
My ci wianek umaimy”
Majówki huśtały nad głowami gałązkami umajonymi kolorowymi gałgankami. Za nimi, nieco z tyłu, czaiły się pozostałe białogłowy. To one miały za zadanie złapać Śmierciuchę aby powlec ją do rzeki. Kobiety idące z tyłu były zawsze lekko podpite i niezwyczajnie śmiałe. Nosiły na głowach wianki z jemioły, a jeśli któraś była zamożniejsza, dodawała bursztynowe symbole Mokoszy.
Baby wciągały między siebie mężczyzn, całując ich i zaczepiając rozpustnie. Wypytywały o Śmierciuchę i obiecywały moc karesów za jej wskazanie. Mężczyźni opierali się i schodzili babom z drogi, ale nie za długo. Niby jeden po drugim odpychali obejmujące ich ręce, burcząc szorstko:
– Przepuście baby! Dajcież już spokój!
Żaden jednak nie uciekał daleko. Obchodzili pochód, ale okrążenia były coraz ciaśniejsze, a udawana powaga mniejsza. Wreszcie, ulegali namowom i wyciągali z ukrycia kukłę Śmierciuchy. Potem dali się wciągnąć babom między siebie.
Zając z lubością tulił kolejne kobiety, obściskiwał wszystko miękkie, co wpadło mu w ręce i odpowiadał na pocałunki.
Baby podały Śmierciuchę Starce a ta, w otoczeniu mniejszych dziewczynek, poniosła ją w stronę rzeki. Kiedy mknęła wśród traw, trzymając kukłę, najwyżej jak potrafiła, ludzie skubali po jednej bazi z jej stroju i zaraz połykali, żeby zapewnić sobie zdrowie. Inni zaś brali w garść odrobinę miodu i smarowali nim nogi kobiety.
Starka szła coraz szybciej, prawie biegła, a tuż za nią postępowali młodzieńcy, którzy siekli ją witkami po miodowych nogach. Małe majówki niby jej broniły, ale szybko uciekały i uchylały się przed kawalerami jak woda. Obrządek miał zapewnić sytość i zdrowie całej społeczności, a do tego szczęście i płodność młodziutkiej Starce.
Mawiano, że żadna nie była dla męża tak słodka, jak właśnie dziewczyna wysmarowana miodem.
Nad rzekę zeszli już parami, trzymając się za ręce. Dziewczęta z przodu śpiewały radosne pieśni, oglądając się ciekawie na idących za nimi w pochodzie, coraz bardziej podchmielonych i niesfornych dorosłych.
Kiedy wreszcie wrzucili kukłę do rzeki, puścili na wodę zapalone bierwiona, żeby wygnać z domów śmierć, głód i choroby na cały nadchodzący rok.
Ponieważ po niedawnych zniszczeniach dokonanych przez dzikich napastników rzemieślnicy nie mieli czym albo gdzie ugościć swoich uczniów, długie ławy z jadłem i napitkiem ustawiono na dziedzińcu, u stóp zamku. Tego dnia gospodarzem był sam książę Krak.
Starka przyniosła władcy wodę z rzeki z popiołem i cały kosz farbowanych jajek. Potem pokłoniła się wdzięcznie i podała mu wprost do ust dłoń, na której trzymała kilka ostatnich baziowych kotków.
Książę kotki zjadł łakomie, popił łykiem wody i półkwartą miodu, potem ucałował ślicznotkę serdecznie i zgodnie ze zwyczajem dołożył jej kilka złotych monet do wiana.
Podczas wieczerzy ludzie siadali ciasno koło siebie, jedli suto omaszczoną kaszę, kraszone jajka, pili piwo, śpiewali i dużo się śmiali.
Pokraśniały ze szczęścia Zając trzymał na kolanach krągłą, roześmianą młódkę, od niedawna wdowę po wiślanym rybaku. Wtulał nos w jej kark i łakomie chłonął piękną i mocną woń, a ona śmiała się głośno, odchylając głowę do tyłu. Złociste warkocze wiły się między nimi jak węże strzegące ukrytego skarbu.
Dziewczyna, której na imię było Jagoda, miała pełne wagi i najwyraźniej bardzo lubiła się całować. Zając tulił ją do siebie, czując taką błogość jakby równocześnie fruwał i jadł racuchy ze śliwkami.
Nagle śmiechy zgromadzonych zamarły, jak nożem uciął i rozległ się przeraźliwy krzyk.
Zza solnej wieży wynurzył się wielki potwór o barwie bursztynu, który zawisł na chwilę nieruchomo, przyglądając się zgromadzonym, by zręcznym kłapnięciem chwycić jednego ze strażników.
Gdy wleciał znowu w górę, lśnił na tle stalowego, pochmurnego nieba jak drugie słońce.
Ludzie gapili się na to widowisko przerażeni. Jedni mówili, że to zły znak, a żmij to posłaniec Wija. Martwili się, iż zima nie zechce odejść, że zabraknie wiosennego słońca i ciepłych deszczyków, a przez to nie będzie obfitych plonów. Drudzy pocieszali, że może ofiara strażnika dopełniła woli bogów. Jeszcze inni rozglądali się trwożnie dokoła, czy aby gad nie wraca. A Zając poczuł, że jeżą mu się włosy na głowie.
Zielone święto rozpoczęło długi czas uroczystości obchodzonych we wszystkich świątyniach miasta. Uliczkami snuły się zapachy omaszczonej boczkiem soczewicy, przypieczonej gęsiej skórki i pierogów.
Ubogim rozdawano brukiew pieczoną z czarnuszką i jajka gotowane w łuskach cebuli i młodych pędach traw. Dni stawały się coraz dłuższe, w roślinach tętniły soki, budziły się pracowite domowe skrzaty i psotne bagienne licha.
Niestety właśnie od owego święta zaczęły się kłopoty Zająca. Los boczył się na niego, jakby schował do mieszka przeklęte złoto, albo napluł do świątynnej zupy z prosa.
Na samym początku, ku swemu wstydowi, nie zdołał posmakować szczodrej urody Jagódki. Dziewczyna zabrała go nocą do siebie, ale jego sławna (jak miał nadzieję) męska siła osłabła.
Może miało na to wpływ przeciągłe miauczenie synka Jagódki, a może widok złotych skrzydeł po dwóch stronach pleców strażnika, który za nic nie chciał wypłynąć spod powiek, albo może febry bagienne, które przychodzą na ludzi z wiosną.
Jagoda nie przejęła się tym wcale i chichocząc, opowiadała mu o dzieciaku i związanych z nim nadziejach. Łasiła się jak kot i namawiała go, by odwiedził ją kolejnej nocy.
On jednak poczuł się zdradzony przez swoje ciało, przez dziewkę, a przede wszystkim przez żółtą cholerę zwaną Hiacyntem. Od tamtej pory jak zarazy unikał kontaktów z Jagódką, postanowił za to odszukać smoka.
***
Pewnego dnia wyruszył na nowo nabytym gniadym wałachu, Dębie. Strażnicy, jego znajomkowie od kości i wypitki, przepuścili go bez gadania.
Dopytał, gdzie smok trzebi stada i pali ogniem chaty, i właśnie tam pojechał. Konia zostawił na górce, nieopodal niewielkiego drewnianego chramu, którego rzeźbione ściany miały wiosenną, zieloną barwę. Sam zaszył się w krzakach, zaraz za płytkim rozlewiskiem Wisły zwanym przez miejscowych Dzikuską.
Nie czekał zbyt długo. Niespodziewanie, z głuchym tąpnięciem, spadło z nieba krowie ścierwo, a zaraz za nim, miękko osiadł piękny, złocisty smok.
Hiacynt był znacznie większy niż wtedy, kiedy przyniósł go do tego świata, ale Zając nie miał wątpliwości, że to on.
– Co tu wciąż jeszcze robisz i czemu tak długo! – zagadnął nagle, wychodząc zza zasłony śnieżnobiałych tarnin i głogów.
Gad zajęty rozrywaniem krowiej tuszy drgnął lekko, a miodowe łuski na jego grzbiecie najeżyły się jak sztylety.
– Śmierdzielek, zwany Zającem – mlasnął gad, a krowi strzępek spadł z lepkim plaśnięciem.
Zając wzdrygnął się z niesmakiem.
– Ludzie nazywają was całożercami, ale ty chyba lubisz tę babraninę we flakach?
– Mnie mogą wołać mlaskaczem. Tak są dużo smaczniejsze. Poza tym stare smoki, niby takie mądre, a żrą krowy z rogami, konie z kopytami a wierz mi, że nierzadko rycerzy z mieczami, a potem przez miesiąc stękają, bo je coś gniecie w brzuchu. Ja wyjadam tylko to, co miękkie. Jedzenia tutaj mam pod dostatkiem. Popatrz na mnie! – zawołał bardzo z siebie zadowolony. – Zaokrągliłem się, podrosłem i teraz jestem potężniejszy!
– A kiedy planujesz wrócić?
– Gdzie?
– No, do siebie.
– Ja jestem u siebie. Rozejrzyj się dokoła, to teraz moje włości. Rzeka rybna – wystarczy siorpnąć, by najeść się do syta! Łąki rozległe, sady… i te wasze wioski! Wszystko to moje! Tyle ile mogę oblecieć w dzień – Hiacynt wydął dumnie pierś.
– Ale to jest nasz świat. Nie jesteś tu na swoim miejscu! – wrzasnął oburzony Zając.
– Ty też nie jesteś na swoim miejscu na książęcym zamku partaczu z podzamcza! – ryknął Hiacynt dudniącym basem.
Zając pomyślał, że może zbyt śmiało poczyna sobie z olbrzymim smoczyskiem, które pożarło już tuzin wędrownych rycerzy i drugi nieostrożnych pastuszków (zwykle wraz ze stadami).
– Siedzisz sobie na zamku i podobno każesz teraz na siebie mówić Wojciech. To brzmi już prawie jak cześnik Wojciech albo stolnik Wojciech. Możeś ty mój mały Zajączku przyszedł mnie ustrzelić?! Nie byłbyś pierwszy i pewnie nie ostatni…
– Odkąd wróciłem z waszego świata, staram się zmienić na lepsze.
– To tak jak ja! – parsknął radośnie smok, a rosnący na prawo od Zająca krzak rozbłysnął świetlistą poświatą i w ciągu mgnienia obrócił się w popiół.
– Ty zmieniasz się na gorsze! Czemu nie wrócisz do siebie?!
– Nudzisz mnie! Mówiłem już, że jestem u siebie! Nikt mnie tu nie strofuje. Byli tacy, co próbowali… chrupcy i niewinni.
– Ale to jest świat ludzi!
– Gadanie! Każdy ze smoków bywał u was, żeby sobie pobrykać, nabrać tężyzny i powalczyć z rycerzami. Smoczyce to co innego, one myślą ciągle o takich duchowych sprawach, że od razu chce mi się spać. No może poza Chryzolitą, ona jest ciekawsza. I jak tylko trochę podrosną, to planują, którą jaskinie zasiedlą, gdzie zniosą jajo… i tak sto lat. Oszaleć można! A gdzie polowania, walka. Z rycerzami jest naprawdę krucho! – westchnął teatralnie.
– Nie wzdychaj w moją stronę – napomniał go Zając, zwany już czasami Wojciechem.
Gad wyszczerzył kły i mruknął ukontentowany:
– Lubię, jak się boisz! Zresztą ty teraz jakby lepiej pachniesz… U was mówią, że albo władanie, albo obłapianie… nieprawdaż?!
– Wcale się ciebie nie boję – warknął Zając buńczucznie – rozwścieczony zarzutami, które mogły niestety być prawdziwe. – Wolę mądre smoki, które wciąż mnie czymś zaskakują.
– Kiedyś cię zjem, na pewno cię zaskoczę.
– Byłem już w twojej paszczy…
– Zrozum wreszcie, że tamte smoki nabrały mądrości, która tak cię zachwyca, podczas wypraw na waszą stronę! Kiedy będę potężnym Hiacyntem, a twój lud będzie budował mi świątynie i karmił dziewicami, wtedy może wrócę…
– Spróbuj u Chazarów?!
– Za późno. Przyjęli kapłanów tego chudziutkiego, brodatego Boga, który nie pozwala składać ofiar. On, zdaje się, strasznie dużo mówił, a teraz oni gadają bez końca.
– Spotkałem takiego jednego brodatego. Nie był chudy. No ale miał gadanie!
– No to widocznie był któryś z kapłanów. Oni bywają pulchni, delikatni jak jagnięcina… – Hiacynt mlasnął i znowu westchnął z rozmarzeniem.
Zając z początku przykurczył ramiona, obawiając się kolejnego pożaru, a potem z namaszczeniem kiwnął głową.
– To może ruszymy razem w świat?! – zaproponował desperacko. – Wezmę konia, pojedziemy przed siebie i poszukamy lepszego miejsca gdzieś daleko.
Smok zaśmiał się, siadając po kociemu i otaczając się ogonem.
– Aleś ty sprytny! Mnie wyprowadzisz za siedem rzek, a sam wrócisz po rękę ślicznej księżniczki Wandy.
– Raczej nie. Jest mała, głupiutka i taka jakaś… nie do końca udana.
– Nieudane to jest to, że każdego księcia nazywacie Krakiem, a każdą księżniczkę Wandą! A poza tym głupia, czy mądra, to w końcu samiczka, ma wszystko, co mają one, żeby nas pociągać. I co najważniejsze może ci rodzić młode, a do tego pewnie dostaniesz złoto, klejnoty i ziemię! I o to na pewno właśnie ci chodzi ty dwunogu!
– Nic nie rozumiesz! – żachnął się Zając.
– Wszystko rozumiem. Na pewno więcej niż ty, bo ja jestem smokiem. Więcej niż inne smoki, bo kiedyś będę diamentem!
– Nie rozumiem…
– Nie musisz.
Zając nie odpowiedział, ale uznał, że warto zapamiętać te słowa.
***
Smok grasował w okolicy, paląc sioła i pożerając rozmaite stworzenia.
Na dodatek plątały się tam ze trzy tuziny rozmaitych błędnych rycerzy, których ściągnęła na Wąwel szansa na ubicie smoka, a co za tym idzie poużywania sobie z księżniczką, lub ubieganie się o stolec książęcy po śmierci starego już Kraka.
Zjawiło się też oczywiście kilku magów, kilku kapłanów i niezliczona liczba łazęgów, chcących coś uszczknąć przy tym całym zamieszaniu.
Do miasta zjechał też niewielki oddział Chazarów, którzy również byli zainteresowani obłowieniem się na smoczym ścierwie. Ich co prawda nie interesowała chuderlawa dzieweczka ani małe, zależne ksiąstewko, ale żelazne siekiery, które gromadzono w skarbcu jako trybut dla Księcia Wielkomorawskiego.
Właśnie dlatego, nie wpuszczono ich za umocnienia. Książę Krak kazał im rozbić namioty przy brodzie i bez wstępów ruszać na gada.
Zresztą na początku wszyscy tak byli rozochoceni myślą o nurzaniu się w smoczej jusze, że dochodziło do bójek, a nawet regularnych walk, o to, kto pierwszy ruszy na smoka, kto będzie miał przywilej wycięcia mu języka, albo worka z żółcią, będącą skuteczną trucizną jak i doskonałym antidotum.
Hiacynt okazał się jednak tak skuteczny, że ci, którym udało się przeżyć, stracili zapał do polowania, a skupiali się raczej na wpychaniu się za książęce ławy, naciąganiu na darmowy poczęstunek bywalców karczm i zawracaniu w głowach tutejszym dziewczętom.
Problem Chazarów szybko rozwiązał się sam. Z niewielką pomocą przyjaciół (niektórych) mieszkańców. Gad uporał się z nimi w kilku kłapnięciach złocistych szczęk, nie łykając ich, tylko wypluwając ze wstrętem, lecz mimo to w mieście nie było już bezpiecznie.
Wszędzie plątali się uzbrojeni obcy przybysze, ktoś nieustannie nagabywał dziewki. One zaś zamiast wzywać pomocy czy uciekać, machały rzęsami i kręciły tyłkami, co bardzo denerwowało miejscowych mężczyzn, zwłaszcza tych, którzy nie mieli szczęścia w zalotach.
Zająca, zwanego coraz częściej Wojciechem, też to denerwowało, mimo że nie miał na co narzekać. Przestraszona obecnością obcych Jagódka sama go odnalazła i namówiła, żeby zamieszkał w jej izdebce. Dlatego, od kilku niedziel, cieszył się sutym (chociaż mówiąc w sekrecie niezbyt smacznym) jadłem, oraz miękką kształtnością jej ciała.
Niestety wędrowni rycerze, którzy znaleźli sobie miejsce na dworze, nie patrzyli na niego życzliwie. Raz że nie był rycerzem, dwa że nie wybierał się na smoka (zupełnie tak jak oni tyle, że nie rozgłaszali tego publicznie), trzy że gąb do podziału książęcych kapłonów, karpi i szynek było już i wiele.
Stali mieszkańcy Wąwla też zaczynali kręcić nosem na przybłędy, które zwlekły się ze świata, by uwiesić się przy książęcych połach. I niby Wojciech był już przybłędą trochę zasiedziałą, ale i tak wielu witało z grymasem niechęci.
Jakby tego było mało, Wojciech miał wrażenie, że ktoś za nim cały czas łazi. Szczególnie, kiedy ulegając woli Spyćmiera, podążał do smoka. Wojewoda oficjalnie nic nie wiedział o jego kontaktach z Hiacyntem, ale od czasu, do czasu rzucał jakby w powietrze:
– Trzeba by się dowiedzieć o dalsze plany tej parszywej gadziny…
Albo:
– Ruszamy jutro z księciem na polowanie, bo dziczyzna się nam kończy. Niech no mi się żmij w stronę Niepołomic nie zapędzi!
Wojciech wiedział, że stary czuje do niego sympatię, ale czy tej sympatii starczy na ochronienie go przed zemstą Złociugi, albo gniewem księcia, jeśli wyda się, że gada ze smokiem, tego nie mógł wiedzieć.
Sudlak nieraz powtarzał mu, żeby miał się na baczności przed jego teściem, ale z drugiej strony Wojciech nie mógł oprzeć się podejrzeniu, że druh przekazuje teściowi informacje.
Sudlak jęczał:
– Stary mną pomiata, a Sławka szczerzy się do każdego przechodzącego chłopa.
– Zawsze taka była, ale dzieci rodzi zdrowe, a kiedyś będziesz bogatym karczmarzem.
– To jednak co innego wziąć sobie taką, co za panny miała duże powodzenie, a co innego dzielić się z połową miasta własną połowicą.
Częstując Wojciecha podkradanym teściowi miodem, podejrzanie ciągnął go za język. Ich znajomość skończyła się w dniu, w którym Sudlak przyniósł bukłak miodu, ale wymówił się brakiem czasu. Wojciech poszedł nad Wisłę, zapatrzył się na rzekę i pociągnął łyk. Nagle poczuł, jakby na pierś spadł mu wielki głaz. Oddychał płytko, a pot spływał po czole i plecach.
– Czegoś mi zadał druhu?! – westchnął żałośnie.
Potem ogarnął go mrok i myślał, że umarł. Jednak po chwili poczuł na twarzy słoneczny blask i usłyszał znajomy głos:
– Wygląda jak smakołyczek, ale woń ma kiepską…
– Hiacynt się nabrał. Żebyś go potem widział! Nawet piasek jadł!
– Ten Hiacynt to wyjątkowy głupek, ale coś dawno go nie widziałam.
– Przeszedł na ludzką stronę, pewnie z tego właśnie powodu zjawił się tu ten mały… jak mu tam Zajączek.
– Nie wiedziałem, że kiedyś to powiem, ale czasem lepszy człowiek niż taki smok… – mruknął konfidencjonalnie pierwszy głos.
– Nie ma go już od czasu owocowania winomandarynek a dla nas to tylko lepiej, co by o tym nie mówiła biedna Chryzolita. Po niedawnych ekscesach ze złodziejami jaj zadbaliśmy, żeby portale pozostawały zamknięte. Dzięki temu nie plączą się tu rozmaite indywidua…
– A ten tu jednak jakoś wszedł?
– Jest nieszkodliwy. Lubieżny, ale w gruncie rzeczy dobry i trochę zagubiony, sądząc po jego myślach, nie uważasz.
– Nie chcę go więcej wąchać, ale masz rację… nie jest pazerny na nasze klejnoty i ma jakieś zasady. Jego myśli…
Zając poderwał się jak rażony gromem.
– Cicho smoki! Gdyby nie ten wasz Hiacynt, to żyłbym teraz spokojnie, a może i cnotliwie!
Rozejrzał się i dostrzegł, że tym razem znalazł się w jakiejś innej części smoczego świata.
Leżał na gęstej jak mech, szmaragdowozielonej trawie, a u jego stóp rozciągała się szeroka dolina, w której łączyły się rzeki różnej barwy. Horyzont zamykały poszarpane jak smocza łuska, białoszare skały.
W dole, nad samym brzegiem żółtej rzeki, siedział Jaspis i większy od niego smok o barwie mleka, który w słońcu lśnił wszystkimi kolorami tęczy.
Biały smok co jakiś czas wzdychał, wypuszczając z nozdrzy smużki perłowobiałej, opalizującej mgły, która snuła się potem wzdłuż rzek, jak gęsi puch. Zając przez moment obserwował płynące dokoła blade kłębki, a potem kontynuował z przejęciem:
– Wojewoda mnie polubił, dogadałem się ze strażnikami, a on wlazł w mój świat i wszystko w nim zepsuł! Jak ogień, który przypomina barwą!
– Cóż więc porabia młody smok w świecie ludzi? – spytał spokojnie Jaspis.
– Żre, co popadnie, pali, co mu się chce, straszy wszystkich i wyleguje się na plaży nad rzeką.
– Pocieszę cię. Na zimę wróci, u was jest dla smoków za zimno…
– Do zimy to ktoś mi za tę przebrzydłą gadzinę łeb ukręci! Poza tym znalazł sobie głębokie jamy pod skałami.
– To niedobrze – mruknął z wahaniem smok. – Je w nadmiarze mięso, ma się gdzie ukryć… cóż mój panie Zającu – chyba w istocie masz kłopot.
– On chce być diamentem!
– Co?! – Smok huknął, aż w powietrzu rozległo się echo jak grzmot.
Siła echa sprawiła, że Zając zachwiał się. Ukląkł, zakrył sobie uszy i rozwarł usta, bo poczuł, że dźwięk rozdziera mu umysł, jak woda, zleżały bukłak.
– Tylko mnie nie spal – poprosił pokornie.
Smoki zaczęły porozumiewać się basowym dudnieniem, którego nie rozumiał.
Wreszcie Jaspis podniósł wielką głowę i zabuczał z taką siłą, że wierzchołek jednej ze skał posypała się w dolinę kaskadą poszarpanych odłamków.
Wojciech poczuł pokusę, by skulić się w kłębek, lecz wytrwał.
Powietrze pachniało burzą, a pędy trawy były tak naelektryzowane, że aż lepiły się do nóg. Dudnienie, które rozległo się z różnych stron, zdawało się wprost szarpać trzewia.
Wojciech usłyszał w głowie słowa: “zdrajca”, “kara”, “ogień”.
Drgania które odczuwał dokoła, wtargnęły do jego wnętrza wypełniając mu głowę myślami, słowami i obrazami, których nie mógł pojąć.
Wreszcie zamknął oczy i pozwolił temu czemuś zawładnąć sobą.
Kiedy głosy ucichły, otworzył oczy i zobaczył siedzące na rozległych łąkach smoki. W górze, na tle błękitnego nieba, wisiała wściekła Chryzolita, której kolory pulsowały od barwy młodej trawy, aż do głębokiej czerni.
Krążyła w powietrzu, usiłując podlecieć do niego, by zrobić mu krzywdę.
– Kłamca! – krzyczała. – Mój Hiacynt się tobą opiekował, a ty chcesz skłócić go z pobratymcami! To ty Zającu jesteś zdrajcą. Stąd pewnie twoje imię!
– Teraz mam na imię Wojciech!
– W twoim języku oznacza to wojownika, którego cieszy walka… to chyba jakiś żart?! – warknęła pogardliwie smoczyca. – Nie ma w tobie nic z woja!
– Chryzolito – zaczęła łagodnym głosem duża, biała smoczyca zwana Opal. – Sama jestem matką. Troszczę się i martwię o moją Perłę, ale gdyby chciała wystąpić przeciwko nam, nie wahałabym się jej ukarać.
– On łże! – wrzeszczała w zapamiętaniu Chryzolita, nie słuchając nikogo.
– Może jestem nieduży – zaczął Wojciech ostrożnie. – I nie mam wielkiego znaczenia w swoim świecie, ale ciężko pracuję na szacunek. Dbam o moje miasto i nie zawahałem się dla niego ryzykować życia. Zaryzykowałbym je też dla kobiety, którą miłuję! – kiedy to powiedział, zamilkł, bo sam siebie zaskoczył tym wyznaniem.
Na zaskoczone wyglądały również i smoki.
– Mówiłem, że jest w nim ukryty blask! Każdy ma w sobie smoka, musi tylko pozwolić mu się wykluć – mruknął, matowiejąc ze wzruszenia Jaspis.
– Jest w nim zgnilizna. Pamiętacie, chyba że mój syn o mało nie padł martwy, kiedy chwycił go w paszczę! – ryknęła Chryzolita pikując na Wojciecha.
Smoki osłoniły go, czymś czego nie mógł zobaczyć, ale co odczuwał jako chłodną mgłę.
– Twój syn łapie w paszczę wszystko, co zobaczy i to nie świadczy zbyt dobrze o jego mądrości. Nawet dwudziestoletnie smoczki potrafią przed jedzeniem powąchać zdobycz! – sarknęła pogardliwie Opal. – Na dodatek wydaje mu się, że jest kimś wyjątkowym. Jest zadufany w sobie jak rycerze, których czasem tu spotykamy. – Dodała półgębkiem. – To bardzo ryzykowne połączenie!
– Ów Wojciech – Jaspis spojrzał na niego życzliwie – nie ukradł naszych klejnotów, mimo że miał ku temu okazję. Nie przyłączył się, do tego tam złodzieja, wskazał w stronę jasnej skały w kształcie człowieka z workiem na plecach. Nikomu o nas nie powiedział!
– I tak go zabiję! – zaryczała Chryzolita i wzleciała gwałtownie, niemal roztapiając się w słońcu, jak wracający do domu zbłąkany promień.
– Idź na swoją stronę człowieku – westchnęła Opal. – Postaramy ci się pomóc. Pamiętaj jednak, że Chryzolita ma dla ciebie tylko jad i ogień.
Wojciech przez chwilę milczał, kontemplując ich słowa.
– Jak mam iść? I jak mam się strzec smoków?!
– Wszystko po kolei. Na początek wskocz na mnie – zadudnił Jaspis – zaniosę cię. Teraz w czasie słońca będzie najłatwiej.
– Wy też czcicie słońce?
– My jesteśmy słońcem… nie pytaj tyle. Wsiadaj!
Wzlecieli, a widok tysiąca jezior wczepionych siecią rzek w otaczające je góry jak kolia zaparł Wojciechowi dech w piersiach. Opal biała, olbrzymia smoczyca trzymała się wciąż tuż pod nimi.
Nagle Jaspis zaczął spadać głową w dół, celując w środek turkusowej rzeki.
– Co robisz?! Spadaaaamy! Będę rzyyyy… – wrzeszczał Wojciech, trzymając się kurczowo rękami, nogami i całym ciałem wszystkiego, co mógł schwycić na smoku.
Kilka metrów nad wodą Jaspis z gracją złożył wpół gibkie, gadzie ciało i pomknął nad falami w stronę końca doliny. Pomknął sam.
Nad dławiącym się Wojciechem zamknęła się zielona toń.
***
Miasto czekało niecierpliwie na Dzień Kupały. Rozmawiano o nim przy kramach na rynku i przy przeprawach rzecznych. Księżniczka miała zostać rzucona w odmęty Wisły, wraz z wiankami panien na wydaniu. Kto wyłowił wianek, mógł zgodnie z tradycją, wziąć sobie dziewkę za żonę, nawet jeśli nie uzyskał na to zgody jej rodu.
Za to rękę księżniczki otrzymać miał woj, który wyłowi ją z rzeki. Niby było to całkiem przypadkowe, jak u prostego ludu, ale księżniczkę zawsze dostawał zaufany towarzysz Kraka, pochodzący z rodu, który książę chciał mocniej do siebie przywiązać. Wyławiał sobie żonę, a książę zdobywał jego dożywotnią wierność.
Taką łowiącą sojusz księżniczkę wołano Wędą tak jak wiotki kijek zakończony kościanym haczykiem.
Węda, zwana przez rodzinę Bożenką, była jeszcze bardzo dziecinna i może właśnie dlatego, nie mogła się doczekać, rzucenia do rzeki. Dwie stare kobiety potwierdziły, że córka księcia Kraka stała się tego roku kobietą, nadszedł więc jej czas.
Oczywiście łazęgi, które od wiosny szykowały się do zabicia smoka, podniosły wrzask, że obiecano im rękę księżniczki i pół królestwa. Ośmielali się wrzeszczeć, że książę Krak ich oszukał. Biegali po zamku, domagając się posłuchania, jakby to ich małżonki miano pławić w rzece i powieść do cudzej łożnicy.
Koło żony Kraka – księżnej Mścisławy plątały się jeszcze dwie księżniczki, ale obie piastowały na rękach szmaciane kukiełki i nosiły giezła nad kolana. Niewątpliwie miały kiedyś stać się Wędami dla ojca lub może dla braci, ale należało na to jeszcze poczekać z tuzin lat.
Książę, do którego dotarły wieści o zachowaniu przybyszy, z początku poczerwieniał na twarzy, zazgrzytał zębami, a na koniec zgodził się ich przyjąć.
Wyszedł w otoczeniu wojów, odziany w długi kubrak z susłów, obciśnięty z wierzchu kolczugą i bez żadnych wstępów tubalnym basem obwieścił:
– Com wam obiecał, tom obiecał i się tego nie wypieram! Jednak już pełny kwartał jecie przy mych ławach, obiecując smocze kły i języki, a nic z tego nie wynikło! – Nic między grubymi paluchami księcia pana, zdawało się niknąć jeszcze bardziej. – Niektórzy z was byli tak bezczelni, by obiecywać mi siedem smoczych języków, co jawnie świadczy, że nie widzieli nawet na własne oczy bestii! Powiem więc raz i nie będę powtarzać! Jeśli któryś z waszego grona ubije smoka i będzie mógł tego dowieść, dam mu jedną z młodszych księżniczek. A ponieważ są jeszcze nieduże… – Krak wyraźnie się rozrzewnił – bohater dostanie pół skarbca żelaznych siekier!
Zgromadzeni, aż zatchnęli się z wrażenia… Nawet ci, którzy do tej pory wyglądali na zbyt pijanych, wbili w księcia uważny wzrok.
– I niech mi nikt, nie mówi, żem obiecywał pół księstwa! Ono nie jest moje, bogowie nam Krakom je powierzyli i oni nam je kiedyś odbiorą! Tylko bogowie!
Kraka, do tej pory opanowanego, zaczęła ogarniać gorączka. Na skroniach i szyi wystąpiły mu żyły, twarz poczerwieniała, nos zsiniał i książę zaczynał gubić wątek. Nie mogąc go odnaleźć, chwilę chrząkał i spluwał, a potem zaczął brnąć w fantazje religijne, które ostatnio nachodziły go dość często i niepokoiły jego doradców.
W tamtej chwili, jedni zastanawiali się jakim sposobem można dopaść smoka i dobrać się do żelaznego skarbu, a inni, co zmieni w mieście nowy Krak, jak tego trafi szlag. Książę chwilę łapał dech, rozdarł troczki pod purpurowym podgardlem, a potem dokończył.
– Mogę, choć niektórzy temu zaprzeczają, sam dysponować skarbem! Wysłaliśmy do Księcia Wielkomorawskiego, prośbę o rozprawę z Chazarami, a potem skargę na wybryki przebrzydłego gada. Przyszła odpowiedź, że mamy radzić sobie sami, bo władca ma inne kłopoty na głowie. A teraz dajcie nam w spokoju świętować.
***
Właśnie w momencie, kiedy Węda szła śpiewając przez most na Starusze w stronę plaży nieopodal świątyni, Wojciech wynurzył się z wody, łapczywie chwytając oddech.
– O Mokoszy! – jęknął z pretensją – bawisz się ze mną jak kot z myszą!
Wygramolił się na brzeg i jęknął boleśnie, bowiem pośrodku płytkiej Staruchy zdjęły go skurcze brzucha, a potem tak straszliwe mdłości, że dławiąc się, o mało nie utonął.
Gnąc w kolejnych spazmach i brnąc w kierunku zatoczki pełnej pałek wodnych, modlił się żarliwie. Gdy wreszcie udało mu się wydostać i klęczał na trawie, ociekając zielonkawym błotem, dotarł do niego zapach palonego miodu i wosku, ofiarowywanych Mokoszy.
– Kupalnocka – szepnął z rozmarzeniem.
Poszedł w stronę zamku, chociaż jego serce, rwało się ku Jagódce.
Brzeg Wisły lśnił dziesiątkami ognisk i tętnił śpiewem. Czerwone łuny płonęły też na kopcach dawnych Kraków.
Wojciech ostrożnie wspiął się wąską ścieżką, omijając głośne i najwyraźniej podpite posterunki zamkowe.
Ponieważ całą drogę nie mógł przestać dumać o uściskach, doczekał się. Niespodziewanie z ciemności wychynęły ramiona, które chwyciły go jak szczeniaka.
– Perun raz wali! – huknął radośnie miażdżący go wielkolud, zwany na zamku Ruczajem. – Kogo, jak kogo, ale ciebiem się nie spodziewał. Jesteś jak orzech w serowym pierożku! Mówili, żeś pomarł, potem żeś zbiegł, a tu wracasz żywy, chociaż trochę, wybacz szczerość, cuchnący.
– Kto mnie szukał?
– Byli tacy… Prześpij się u nas w wieży, a rano zobaczy się, kto cię zechce obejrzeć i powąchać.
– Dobrze, już dobrze pójdę się umyć!
– Można posłać dzieciaka do twojej lubej, niech da ubranie na zmianę. Jak masz.
– A mam!
– No to siadaj, zjemy coś i napijemy się za ten czerwcowy ogień.
– Za twarde miecze i miękkie łona! – wrzasnął ktoś wysoko na wieży.
– Słodki miód, słodkie usta, a nasiona niech dadzą plon! – odpowiedział mu inny – jakby było to hasło obozowe.
Wojciech usnął w wieży ciężkim, kamiennym snem, jakby go ktoś walnął w łeb obuszkiem. Przez jego głowę przewijały się sny, pełne kolorów i zdarzeń, na które nie miał żadnego wpływu, zupełnie jak w życiu.
Nagle usiadł całkowicie rozbudzony i przestraszony.
W powietrzu, w wieży, a może w jego głowie rozległy się gniewne głosy:
– Ten maminsynek nie będzie diamentem!
– To jasne jak słonce, ale złe jest to, że ta myśl przyszła mu do pustego, złotego łba!
– Były wśród smoków młode diamenty i zawsze wywodziły się od smoków o żółtej barwie!
– To były, moja droga, młode smoki, a nie dzieciaki bez kompletu łusek i zębów!
– Z tego, co mówił ten parszywy zdrajca, mój Hiacynt ma już wszystkie łuski!
– Jest wielki, głupi i zły!
– Należy go ukarać!
– Nie ośmielicie się!
– On ośmielił się pożądać władzy nad nami!
– Tak! Hiacynt nie jest godzien być uważany dłużej za smoka!
– Ten chuderlawy, ludzki zdrajca zapłaci mi za to głową!
„Chuderlawy zdrajca” czuł, jak serce usiłuje wyrwać się z zapadniętej piersi.
– No tego mi jeszcze brakowało! – westchnął gorzko.
Już wcześniej wydawało mu się, że czasem w nocy słyszy, o czym mówią smoki, ale pierwszy raz doszła do niego cała rozmowa.
***
– Widziałeś kiedyś truchło lisa przetrąconego przez wilki? – spytał znudzonym głosem wojewoda Spyćmier, a nie doczekawszy się odpowiedzi, mówił dalej: – Nie zjadają go zwyczajnie jak psa, tylko łamią mu kark i porzucają.
Wojciech siedział zapatrzony we własne ciżmy i milczał. Odkąd przyszedł na wezwanie, dwie wisły temu, nie odzywał się ani słowem. Jego milczenie zaczynało już powoli drażnić Spyćmiera.
– Słuchaj Zajączku – zaczął, a dostrzegłszy gniewne spojrzenie młodzieńca, uśmiechnął się pod sumiastym wąsem. – Może nie wiesz, ale najczęściej spotyka to lisy, którym nie chce się polować. Zamiast pracowicie szukać myszek, czy wiewiórek, łażą za wilkami licząc, że nasycą się resztkami… I zaczyna mi się zdawać, że jesteś właśnie takim lisem…
– Myślałem, że zającem…
– Za dużo myślisz gołowąsie! Zostaw to mądrzejszym od siebie! – rozkazał surowo stary woj. – I czemu wzdychasz, jakbyś był dziewką, co jej każą iść za starego za mąż?! Dobrze wiesz, że cię lubię, ale dochodzą do mnie niepokojące wieści… Regularnie donoszą mi, że chadzasz do smoka. Nie wiadomo po co, to znaczy ty pewnie wiesz, ale nie mówisz o tym nikomu. Spotykasz się z podejrzanymi ludźmi – podniósł rękę, uciszając jego protest – a ostatnio ktoś widział cię przy białej wieży. Za większość tych rzeczy można oddać gardło katu…
– Chciano mnie otruć na rozkaz Złociugi, za to chyba też można dać gardło… A skargi też pewnie pochodzą od niego.
– Wzajemnie się oskarżacie, tylko że Złociuga jest szacownym obywatelem, chociaż łajdakiem, a ty łazęgą bez stałego zajęcia, choć miłym. Poza tym nie tylko on cię oskarża.
– Z wieżą to bzdura! – dodał szybko Wojciech.
Biała wieża wzniesiona za małą Wisłą, przez starego Kraka, ojca obecnego księcia była pierwszym kamiennym budynkiem w mieście. Wysoka na tuzin łokci, a szeroka tak, że trzeba było ośmiu mężczyzn, aby ją objąć.
Wykorzystywana do obrony miasta, pełniła również funkcję skarbca. Tam skrywano, co powszechnie wiedziano w mieście, żelazne siekiery, gromadzone jako trybut dla Księcia Wielkomorawskiego, oraz sprowadzany z północy bursztyn.
– Pewnie, że bzdura! Wszyscy wiedzą, że większość tych, co kręcili się przy białej wieży, wypływała potem gdzieś na Starusze. Książę jest zazdrosny o swoje skarby… tak, to najlepszy dowód twojej niewinności – potwierdził zgodnie Spyćmier, drapiąc się w brodę z chrzęstem przypominającym grzechot kolczugi. – Chociaż patrząc w drugą twarz posągu – każdy przyzna, że ty jesteś zręczny, masz szczęście jak kuna… i jak ona umiesz przemykać się nocą!
– Nie byłem tam!
– Niemniej jednak nie mogę ignorować tak licznych podejrzeń – westchnął stary. – No po prostu nie mogę! A że cię lubię, to poradzę co dobrze i całkiem prywatnie, żebyś opuścił miasto.
– Gdzie mam niby iść?!
– Przed siebie. Świat jest wielki. Pełno w nim miast, ludzi, pieniędzy i okazji do rozpoczęcia nowego życia, jeśli się tym życiem jeszcze dysponuje.
– Jagódka nie pójdzie ze mną w świat! Nie powlecze dzieciaka.
– Wiadomo za to, że raczej szybko – kontynuował wojewoda, jakby go nie słysząc.
– Ale czemu?!
– Spiżarnie książęce świecą pustkami. Pod powałami została nam może setka zajączków i bażantów, więc trzeba nam się ruszać na polowania, a ja jestem wojem, a nie kwoką.
– Może pojadę z wami?!
– Nie! – odparł kategorycznym tonem. – Widziałem, jak siedzisz w siodle, po drugie jeśli ktoś naprawdę chce się ciebie pozbyć, to tam też nie będziesz bezpieczny.
– Czyli opuszczenie miasta na zawsze to moja jedyna szansa?
– Jest też druga – Spyćmier zawiesił głos, jakby dopiero teraz wpadł na ten pomysł – pozbycie się bestii. Wtedy pewnie dostaniesz za żonę kolejną Wędę i tyle żelaznych toporów ile będzie mógł unieść twój koń. Tyle, że kiedy cię nie było, trzech kolejnych śmiałków ruszyło na smoka. Trzeciego pozbawił głowy, wyjątkowo celnie wypluwając nań tarczę poprzednika.
– Figlarz…
– Tak. Najwyraźniej bestia lubi jarmarczne sztuczki. Gdyby był nieco mniejszy, robiłby furorę w czasie świąt.
– Może spróbuję…?
– Próbuj, jeśli masz chęć, ale ja nie chcę o niczym wiedzieć. A jeśli masz trochę oleju w głowie, posłuchasz mojej rady.
***
Do smoka ruszył późnym popołudniem.
Z początku przemykał ścieżką przez mokradła, nie oddalając się od brzegu rzeki. Skakał z kępy na kępę, by od czasu do czasu wychynąć i rozglądnąć się dokoła niespokojnie.
Jak zając – pomyślał kwaśno.
Czuł w brzuchu nieprzyjemne drżenie, jakby usychał konar na jego opiekuńczym drzewie. Drzewem Wojciecha był głóg na rozstaju dróg, na południe od miasta, pod którym ojciec zakopał przed laty jego łożysko. Głogi zwano zajęczą gruszką, może właśnie dlatego już od dziecka wołali go Zajączkiem.
Dopiero kiedy uszedł milę od miasta, odetchnął i z przyjemnością rozejrzał się dokoła.
Lato miało się ku końcowi. Niedługo miano świętować tegoroczne zbiory.
Święto zwane śliwkowym lub dniem koziołków, było jednym z jego ulubionych. Wyglądało, że w tym roku nie będzie brał w nim udziału.
Na polach dziesiątki odzianych w szare, lniane koszule ludzi zbierało grykę, rzepę i kapustę. Od położonych nad Wilgą sadów dochodził śpiew dziewcząt, rwących dojrzałe jabłka, gruszki i śliwki.
Gdy tylko Wojciech zbliżył się do miejsca, gdzie przesiadywał całożerca, usłyszał radosny i podekscytowany szmer wielu głosów. Piski, śmiechy, nie sposób było zabłądzić. Spyćmir miał rację, gad mógł stać się atrakcją niejednego jarmarku.
U stóp skał rozłożyły się kramy z piwem i obwarzankami. Obok jakiś jegomość oprawiał i piekł na ognisku kapłony. Za nim ustawili się sprzedawcy wstążek, miedzianych zausznic i pierścionków.
Dokoła straganów kłębił się ożywiony ludzki tłum. Były tu zakochane pary, wścibskie babki, a nawet całe rodziny z małymi dziećmi, drzemiącymi w chustach na plecach.
Pomiędzy zacnymi mieszczanami kręciła się też spora grupa miejskiej gawiedzi.
Jedni raczyli się smakołykami, siedzieli na trawie i gapili się na widowisko, inni jeszcze kręcili się w tłumie, szukając okazji do zarobku, lub znalezienia pary.
Ze sto kroków przed nimi, na zielonej, ukwieconej łące stało pięciu rycerzy.
Dwaj – ojciec i syn, którzy kilka tygodni temu przybyli z kraju Gallów, naradzali się szeptem. Jakiś olbrzym ubierał się powoli w zbroję, a pozostali dwaj patrzyli smętnie na bezgłowe zwłoki w srebrnym napierśniku, leżące opodal i już niebrudzące krwią trawy.
– Ruszaj tam który na smoka! – zaryczał sprzedawca piwa, zwany Chmielem. – Południe minęło, słońce się przechyliło i ludzie niedługo będą musieli wracać do domu! A tu nuuudy!
– Nie ma pośpiechu – zarechotał jakiś damski głos – jak już się ruszą, to w pół wisły smok się rozprawi z nimi wszystkimi. Nie mogę się już doczekać!
– No, ale lenią się jak spasione koty! Książę kazał walczyć, a ci się gapią na tego napoczętego nieboraka już tyle czasu, że zdążyłbyś dojść na zamek i wrócić.
– Właśnie! Co tu patrzeć! Głowę mu smok odgryzł, to i pomarł…
Jeden z Gallów spojrzał na tłum z pretensją w oczach, ale tamci patrzyli na niego bezczelnie, jak na szczutego na dzika psa.
Wojciech postał chwilę z boku, obserwując to wszystko z niesmakiem. Posłuchał komentarzy, plotek, a potem powoli zbliżył się do rycerzy.
– Czego tu chcesz łachudro? – mruknął nieżyczliwie jeden z nich.
– Wojewoda kazał mi poszukać sposobu na bestię – odparł obojętnie.
– Mówią, że tyś go tu sprowadził – dodał zaczepnie inny – wskazując za siebie. Jakby widok smoka mógł dowodzić czyjejś winy.
Wskazał dokładnie tam gdzie słońce złociło się i miękło, rozlewając się niczym miód na cieście. Wojciech zmrużył oczy i dostrzegł, że przynajmniej część tego złotego blasku, była ciałem smoka.
Hiacynt, teraz czterokrotnie większy, niż kiedy go poznał, leżał zwinięty w kłębek wśród wygniecionych zbóż.
Ignorując poburkiwania rycerzy, Wojciech zbliżył się do gada. Kiedy był o pół kopy kroków od smoczej mordy, otworzyło się jedno oko, wielkie jak koło wozu i złote jak dukat. Wąska, pionowa źrenica barwy kasztana rozszerzyła się jak naciągana cięciwa łuku, a smok sapnął i opuścił powiekę.
– Mój chudy, rozpustny druh – mruknął dudniącym basem. – Po co cię licho przyniosło?! Nie mam na ciebie apetytu ani dziś, ani nigdy. Chyba że się poprawisz…
– Może ty byś się poprawił smoku. Idzie zima, trzeba by wrócić do ciepła i tłustych jednorożców – powiedział, a jednocześnie kątem oka dostrzegł, że gawiedź na wzgórku przerwała jedzenie i zaczęła uważnie przysłuchiwać się ich rozmowie.
Rycerze też podeszli kilka kroków bliżej, również uważnie nastawiając uszu.
– Coś mi radził jeść?! – zamruczał sennie smok.
– Jednorożce. Chyba bardziej by ci służyły.
– Chyba wzrok cię oszukuje głupi człowieku. Widziałeś kiedyś tak wielkiego smoka?!
– Niedługo ludzie ubiją i zasolą trzodę, a na ziemi zapanują mrozy.
– Wtedy będę jadał wasze Wandy – zachichotał smok.
– Wanda chyba by już ci nie posłużyła.
– Ech, widziałem… – fuknął smok z niesmakiem w głosie, otwierając oczy i podnosząc głowę. – Pierwszy raz wziął ją jeszcze nad rzeką! Jesteście gorsi niż króliki!
Wojciech musiał przyznać, że mimo swojej wielkości Hiacynt wciąż zachowywał wdzięk. Nie był smukły jak jego pobratymcy, ale potężny jak bursztynowa góra. Jednak wciąż był piękny.
– A co z mrozem?
– Schowam się w tutejszych jaskiniach, na szczęście nie brakuje ich w okolicy. Wiesz Zającu, trochę się tu już rozejrzałem… i znalazłem ciepłą norkę. A ty?
– Nie wiem, czy któraś cię pomieści.
– Urosłem – odpowiedział smok z dumą. – Nie przychodź tu więcej! – rozkazał.
– Uwierz mi… smoku – powiedział, nie używając jego imienia, żeby nie potwierdzać plotek o ich bliskiej znajomości. – Działam dla twojego i swojego dobra.
– Nie mamy wspólnego dobra!
– Może, gdybyś się zastanowił…
– Nie lubię się zastanawiać! Smoki za dużo myślą. Przechwalają się jakie są mądre, a tymczasem takie małe, chutliwe robaki jak wy zajmują cały świat!
– Hiacynt ja naprawdę nie chcę dla ciebie źle – szepnął żarliwie, a gromkim głosem dodał: – Wróć do swojego świata, smoku!
– Wykonujesz rozkazy ludzi, którzy mogą za chwilę już cię nie potrzebować… A ja czuję, że już by mi się tam nie podobało. Wiem, że byłeś tam na mnie skarżyć! – fuknął obrażony.
– Bo wszystko psujesz! Spaliłeś wszystko, co z takim trudem zbudowałem.
– Nie. Dopiero teraz ci wszystko spalę – szepnął smok z chytrym uśmiechem, a potem podniósł się na całą swą wysokość i wykrzyknął na cały głos: – Po co tu przychodzisz zdradliwy Zającu?! Namawiałeś mnie, żebym się osiedlił w krainie Kraka i obiecywałeś tyle tłustych krów, ile tylko pomieszczę! Przecież chciałeś, żebym na końcu pożarł księcia, abyś mógł na jego miejsce wprowadzić nowego. Ów Leszek, zwany białym księciem, obiecał ci górę żelaznych siekier!
– Chyba straciłeś rozum – wrzasnął Wojciech. – Ja mogę powiedzieć, że jesteś kotem, którego czarownica zmieniła w smoka za łakomstwo! I co? Uwierzy mi ktoś?! – Spojrzał za siebie i zmartwiał.
– Ja wierzę! – ryknął wściekle Gall, ruszając z podniesionym mieczem na Wojciecha. Jego towarzysz, ściskając w dłoniach trójząb i sieć, zachodził go z drugiej strony.
Wojciech cofnął się o kilka kroków, usiłując znaleźć jakiś sposób ucieczki. Przeciwnicy krążyli dokoła niego, a on cofał się i rozpaczliwie próbował wymyślić słowa, które mogłyby go uratować.
– Nie wierzcie smokowi! – krzyczał. – On łże jak, jak…
– Ty łżesz! – ryknął wysoki Gall o ospowatej twarzy i usiłował pochwycić go w sieć.
Wojciech uskoczył i nagle poczuł, że pada tyłkiem na coś żywego i sprężystego.
Hiacynt, o którego się oparł, a który wyglądał na ogromnie zadowolonego z rozwoju sytuacji, równocześnie pchnął go łapą do przodu i wypuścił z paszczy mały strumyk ognia.
Ospowaty Gall wrzasnął i upuścił na ziemię sieć, znad której zaczął unosić się dym.
– Sami widzicie, że ten młokos jest w zmowie ze smokiem. Nie wiemy co knują, ale na pewno coś złego – obwieścił niższy i okrąglejszy Gall tubalnym głosem.
– A ty chędożysz własną siostrę – odpowiedział wrzaskiem Wojciech i musiał natychmiast uskoczyć.
Młodszy Gall już czekał na niego z wystawionym trójzębem, a odepchnięty przez smoka chłopak nadział się na ostrze tą częścią ciała, której już w żaden sposób nie da się nazwać szlachetnym słowem „plecy”.
Wrzasnął, zakrywając dłonią krwawiący tyłek i usiłował jednocześnie umknąć w bok, ale tam czekał już na niego drugi rycerz, który zranił go w ramię.
Zgromadzony tłum obserwował walkę z zaciekawieniem, chociaż niektórzy grymasili, że takie gonienie przez dwóch uzbrojonych drabów, za jedną bezbronną chudziną jest trochę niesmaczne.
– Jakbyś rzucił psom kurczaka, wrzask, pióra latają no i po sprawie – komentował ktoś znudzonym głosem.
Na szczęście dla widowiska i dla Wojciecha, smok miał rozwinięte kuglarskie wyczucie sceny. Kiedy wyższy Gall podniósł z ziemi i zarzucił na Wojciecha nadtloną sieć, Hiacynt zręcznym kłapnięciem odgryzł mu rękę z trójzębem. Po czym wypluł broń, celując dokładnie tuż obok szamocącej się w sieci ofiary.
Pozbawiony dłoni rycerz stał z głupią miną, wpatrując się w tryskający krwią kikut, a potem na drżące jak struna liry drzewce trójzębu.
– Wiedziałem, że jeden z was pachnie smakowicie, tylko nie miałem pewności który – mruknął rozmarzony Hiacynt i w tej samej chwili odciął zębami górną połowę bezrękiego rycerza.
Mlaszcząc z zadowoleniem, odwrócił się tyłem do Wojciecha. Zaraz okazało się, że był to zwód taktyczny. Kiedy drugi Gall ruszył na smoka ze wzniesionym mieczem, gad nie przerywając żucia, przycisnął go do ziemi tylną nogą. Rozległo się nieprzyjemne chrupnięcie, a smok dodał niewyraźne:
– …a drugi brzydko.
Tłum krzyknął, nie wiadomo czy z przerażenie, obrzydzenia, czy może z zachwytu.
Gad, kiedy już skończył wybierać ciało Galla ze zbroi, ruszył w stronę pozostałych rycerzy, a oni zaczęli uciekać pieszo, konno, kto jak mógł.
Smok sapnął i wzniósł się nieco, zadziwiająco lekko biorąc pod uwagę olbrzymie cielsko. Podleciał do uciekającego konno rycerza z końskim ogonem przyczepionym do hełmu. Obrócił się w powietrzu na bok i wyciągnął szyję, by zręcznie chapsnąć zad galopującego rumaka. Nieszczęsne zwierzę wydało z siebie przerażające rżenie, a jego reszta potoczyła się po trawie, wlokąc z sobą jeźdźca.
Gawiedź pognała do samej rzeki, by popatrzeć w jaki sposób przednie kopyta wierzchowca wbiły się w rycerza i ukontentowana wróciła do miasta.
– Że też akurat tam go szkapa trafiła – mruczeli zadowoleni, bo wypad za miasto okazał się owocny i wiedzieli, że tego wieczoru w mieście każdy chętnie postawi im kubek miodu w zamian za opowieści.
– Kolejna smocza sztuka…
– A mi się zdaje, że to fart taki…
– Widziałeś kumie, jak go chapsnął?! Wysunął wargi jak dama z książęcego dworu, kiedy jej podasz gorącego kapłona. Aż dziw, że nie zażądał wody do rąk! – zarechotał kramarz, a tłum zawtórował mu hałaśliwym śmiechem.
Razem z gawiedzią, ale w dużo gorszym humorze, do grodu wrócił Wojciech. Teraz sam rozumiał, że jego szanse na pozostanie w mieście są w zasadzie żadne.
Istny Zając w niedźwiedziej dupie! Zostać się nie da, a wyjść strach!! – pomyślał gorzko.
Wpadł na moment do domu Jagódki, by uściskać ją i dzieciaka, którego zaczął ostatnio traktować już prawie jak człowieka, a nie tłustą, wrzeszczącą przeszkodę na drodze do ukochanej.
Jagoda, jak to niewiasta, płakała cichutko, zakrywając sobie twarz fartuszkiem i protestowała, kiedy wpychał jej w rękę ostatnią, zaoszczędzoną z dobrych czasów, srebrną monetę.
Nie został zbyt długo. Nie potrafił znaleźć jakichkolwiek słów pociechy, a patrząc na jej skuloną, drżącą sylwetkę miał ochotę wziąć ją na kolana i tulić w ramionach, ale dobrze wiedział, czym by się to skończyło. Zatrzasnął drzwi i nie zwlekając, pobiegł na zamek.
Nad miastem kłębiły się ciężkie, deszczowe chmury.
Wmieszał się w tłum na dziedzińcu i dławiąc się żółcią, czekał na nieuniknione. Kiedy straże wpuściły wreszcie zgromadzonych do głównej komnaty, westchnął ciężko i wszedł.
Mimo że paradna sala zamku była naprawdę duża tłum, który się w niej zgromadził, sprawił, że po chwili nie było już czym oddychać. Do tego, na paleniskach w obu rogach, żarzyły się olbrzymie konary. Dym pełzł wzdłuż ścian, wnikał powoli w belki stropu i ciężkie futra.
Wojciech miał na sobie obie koszule, nowy solidny pas, do tego najlepszy półkożuszek, więc było mu już gorąco, zwłaszcza że złość i niepokój paliły go od środka. Bał się, że w momencie napięcia zemdleje jak wystraszona dziewka, ale skoro istniała spora szansa, że będzie musiał uciekać z miasta na niepewny los, chciał być przygotowany.
Tłum dalej gęstniał z każdą chwilą i wszyscy zgromadzeni mówili o kolejnych wybrykach smoka i nowych rozkazach księcia.
Niektórzy ze stłoczonych na niewielkiej przestrzeni rycerzy i strażników poznawali Wojciecha.
Jedni skłaniali głowy w pozdrowieniach, ale jakoś tak nieśmiało, drudzy patrzyli zdumieni, a jeszcze inni pośpiesznie nachylali się do ucha sąsiada. Nikt jednak z nim nie rozmawiał.
Pewnie znowu im śmierdzę – sarknął w duchu. Trzeba było zostać u smoków.
Wreszcie służba uchyliła wielkie, prowadzące do komnat księcia wrota i stanął w nich Krak w otoczeniu dworu. Książę miał zaciśnięte szczęki i przekrwione oczy. Zszedł ze schodów zdecydowanym krokiem. Wojciech znał go już na tyle, że wiedział, że jest wściekły.
Krak usiadł na przygotowanym dla niego podwyższeniu z takim impetem, że potężne, dębowe krzesło niebezpiecznie jęknęło.
– Dużo nowin dochodzi ostatnio do moich uszu… – zaczął książę spokojnie, rozglądając się po twarzach zgromadzonych.
Tłum zaczął szemrać i powtarzać jego słowa jak echo. Niektórzy domagali się od razu miodu albo starali zbliżyć się do książęcego stolca, żeby przedstawić jakieś swoje sprawy.
– …ale jakoś nie mogę doczekać się wieści o śmierci smoka – zaryczał jak ranny tur, waląc obiema pięściami w poręcze.
Zgromadzony tłum ucichł nagle jak od uderzenia biczem. W komnacie zaległa taka cisza, że słychać było bzyczenie jakiejś zbłąkanej pszczoły.
Po chwili do gniewu księcia zaczęli przyłączać się bogowie, bo do miarowego szumu deszczu spływającego po zamkowym dachu dołączyły pierwsze, dość jeszcze odległe grzmoty.
Przed oblicze księcia wystąpił olbrzymi rycerz, którego Wojciech widział rankiem przy smoku i nie kłaniając się wcale, powiedział wolno cedząc słowa:
– Ja Mściwoj z Zielonego Grodu przybyłem jako i inni, chcąc za pomocą smoczej skóry poprawić swój los – mówił, a pozostali rycerze zachęcali go pomrukami. Dlatego, w miarę jak się rozkręcał, mówił coraz szybciej i coraz bardziej chlapał dokoła śliną. – Nie jestem byle chłystkiem. Walczyłem ze smokami na bagnach w delcie Dunaju, polowałem w Scytii na gryfy, a za Kaukazem na trzygłowe lwy, alem nigdy nie spotkał się z takim traktowaniem rycerzy! Obiecana zwycięzcy księżniczka została wydana za mąż, skarb gwarantowany za smocze głowy pojechał już ponoć precz, na południe, a po zamku plącze się nieustannie ten pokurcz! – Palce wielkoluda wyskoczyły oskarżycielsko w stronę Wojciecha. – O którym smok mówi, że jest jego doradcą! Trzeba nam opuścić ten zamek i całą tę ziemię i zostawić was na pastwę złotego gada!
– Jedź i niech twoi bogowie mają cię w opiece, Mściwoju, zwany jak nam donoszą w swoich stronach Romanem z Silistry, albo Romanem Kłamcą…
– Kto tak mówi, niech stanie ze mną do walki!
– Póki jeszcze możesz iść, odjedź w świat – burknął groźnie jeden z towarzyszy księcia Siejmir – nie będziemy tracić czasu. Mamy na głowie smoka!
Obrażony olbrzym wyszedł, rzucając dokoła wściekłe spojrzenia.
– Książę panie, czy olbrzym był kłamcą czy nie, wiem że w sprawie tego giermka, co się zmawia ze smokiem, mówił prawdę. Sam słyszałem! – zawołał inny z wędrownych rycerzy.
– Giermek?! Jaki z niego giermek?! To jest syn szewca! Jakiś dratwą przez zad szyty szewczyk ściągnął nam na głowę to nieszczęście! – wrzasnął inny.
– Może zatem wystarczy ubić szewczyka?! – zaproponował rzeczowo ktoś z tyłu. – Może smok sam odstąpi od miasta?!
Wojciech wyczuł, że za chwilę może być po nim. Że jego krótkie życie zakończy się głupawą piosenką o Zającu, co chciał się przyjaźnić ze smokiem, a może o zajęczej skórze na tyczce…
W jego skołowanej głowie bezwolnie układały się już pierwsze strofy pieśni.
„Był raz szewc Zającem zwany.
Łotr doprawdy niesłychany.
Ludzi nie bał się ni bogów,
do obozu biegał wrogów.
Sam se rabuś nie poradził,
Zając smoka wnet sprowadził…”
Nie czekał aż jego natchnienie się dopełni. Wyskoczył na szeroką ławę, przy której nie raz biesiadował i krzyknął:
– Klnę się na bogów, że nigdy nie działałem na szkodę księcia Kraka! Zawszem był mu wierny i niech mnie szlag tu na miejscu trafi jeśli łżę!
Ktoś kopnął w ławę i Wojciech zachwiał się, ledwo utrzymując równowagę. W tym momencie grom uderzył już gdzieś całkiem blisko.
– W Wisłę rzucić zdrajcę! – wrzeszczał ktoś z tłumu.
– Może złowi sobie męża – dodał jakiś żartowniś.
– On raczej łowił żony – zarechotał inny.
– Ludzie! – Wściekł się Wojciech. – Ja się tu klnę, a was zebrało na głupie żarty?! Czy teraz na to pora?!
– Łachudra jeden będzie nas uczył grzeczności!
– Jak się klnie na bogów, rzucić go na ołtarz i namaścić kamienie jego krwią! Na to śliwkowe święto!
– Dobrze mówi Zbigniew! Zamiast koziołka na kamień położyć!
Słysząc te słowa, Wojciech rzucił się biegiem do ciężkich wrót.
Kilku co zajadlejszych przeciwników skoczyło za nim, sądząc że chce ratować się ucieczką. On jednak wypadł na dziedziniec i wspiął się zręcznie na kamień ofiarny Peruna. Wyszedł wysoko. Zachwiał się, ale zaraz stanął wyprostowany patrząc z góry na mrowie ludzi wypływające z wrót.
Rycerze po wyjściu chwytali zostawione pod strażą miecze. Jednak gdy dostrzegli go na ołtarzu, wśród siekących dokoła piorunów, nikt się na kamień za nim wyjść nie ważył.
Wreszcie na dziedziniec wyszedł sam książę w otoczeniu drużyny.
Stojący na kamieniu ofiarnym, w ulewnym deszczu i wśród grzmotów Wojciech, zacisnął rękę na Perunowym ostrzu z taka siłą, że poczuł ból i ciepłą krew spływającą po kamieniu. Stał tam i krzyczał:
– Klnę się na najwyższego Peruna, żem nigdy nie zdradził księcia Kraka i że zawsze działałem dla dobra miasta! Kto mówi, że łżę niech wyjdzie na ten kamień! Bóg rozsądzi kto prawy!
Rycerze kręcili głowami i spluwali demonstracyjnie, ale jakoś żaden nie przyjął rzuconego wyzwania.
Wtedy Wojciech poczuł, że wygrał.