- Opowiadanie: Ambush - Nowe życie Zająca

Nowe życie Zająca

Za­pra­szam do kon­ty­nu­acji losów Za­ją­ca https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/30184.

Hi­sto­ria dla mi­ło­śni­ków fan­ta­sy, czyli przy­go­dów­ka pełną gębą.

Tym razem za­czy­nam i koń­czę z przy­tu­pem, a i bo­ha­ter zmie­nia się nieco.

 

Chwa­ła Bar­do­wi­ja­skro­wi mo­je­mu be­tu­ją­ce­mu.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Nowe życie Zająca

– My­śla­łeś ob­wie­siu, znik­niesz z mia­sta na pół roku i się wy­kpisz?! Zło­ciu­ga, nie za­po­mniał ci wsty­du i ludz­kiej ob­mo­wy – po­wie­dział spo­koj­nie jeden z tych, któ­rzy nie­daw­no za­rzu­ci­li mu worek na głowę, po­wle­kli do rzeki i to­pi­li. – Jak wyj­dziesz, to cze­kaj na ko­lej­ne spo­tka­nie. Na pewno cię znaj­dzie­my! – dodał.

Zając leżał w błot­ni­stej wo­dzie i nie miał nawet siły unieść głowy.

Nędz­ne życie, licha śmierć – po­my­ślał smęt­nie. Za­nie­dba­łem Sław­kę, córkę Zło­ciu­gi, upo­ko­rzy­łem przed całym mia­stem i teraz mam za swoje. Dziew­ka po­szła za Su­dla­ka, nie dzi­wo­ta zresz­tą… lep­szy syn kupca niż taka li­cho­ta jak ja. Za to tatuś Sław­ki wciąż ma mnie w pa­mię­ci. Chcia­łem do­brze żyć, a zdech­nę jak żaba…

Tamci jed­nak nie na­sta­wa­li na niego wię­cej, splu­nę­li do wody i ru­szy­li w stro­nę grodu.

Kiedy do­wlókł się do domu, matka krzyk­nę­ła z prze­ra­że­nia i uczy­ni­ła chro­nią­cy znak.

– Na jasne słoń­ce! Woj­tuś! My­śla­łam, że uto­piec wy­szedł ze Sta­ru­chy!

– Mało bra­ko­wa­ło matko, a mia­ła­byś krew­nych wśród utop­ców – sap­nął ża­ło­śnie.

– Ola­bo­ga! – za­czę­ła la­men­to­wać.

– Cicho ma­tu­lu!

– Kto cię chciał skrzyw­dzić?! Mo­ko­szy po­mi­łuj…

– Lu­dzie Zło­ciu­gi.

– Trze­ba iść na Bąbel, do księ­cia, po obro­nę dla sie­ro­ty…

– Le­piej po­sta­ram się scho­dzić im z drogi. Może kie­dyś mi od­pu­ści…

– Nie wie­rzy­ła­bym w to. On już w mło­do­ści zabił chłop­ca, który mu prze­szka­dzał w kon­ku­rach o rękę Do­bro­sła­wy. Wszy­scy o tym wie­dzie­li, ale nie zna­leź­li ciała, więc Zło­ciu­ga roz­po­wia­dał, że tam­ten uciekł z mia­sta. 

– To, co mam zro­bić?!

– Idź, skąd przy­sze­dłeś. To mu­sia­ła być dobra kra­ina, bo wró­ci­łeś lep­szy synku.

– Nie umiał­bym tam wró­cić i nawet nie wiem, czy bym chciał. Zo­sta­nę, ale nie wplą­czę się wię­cej w kło­po­ty! Obie­cu­ję.

– Obyś miał rację! Wiel­ka Matko, bacz na mego je­dy­ne­go syna!

 

***

Zając zro­bił tak, jak obie­cał. Co­dzien­nie zry­wał się przed świ­tem i szedł do warsz­ta­tu par­ta­cza Ko­py­ta. Tam uczci­wie pra­co­wał aż do zmierz­chu. W wolne dni za­bie­rał wędkę lub procę i cho­dził z Dużym Siem­kiem za mia­sto.

Pew­ne­go dnia po­lo­wa­li na dro­pie na Dziew­czę­cych ska­łach tam, gdzie w świę­to Ku­pa­ły pa­lo­no jedno z wiel­kich ognisk i gdzie ko­bie­ty pie­kły w żarze ku­kieł­ki ku czci Mo­ko­szy.

Z góry do­strze­gli trzech jeźdź­ców, do­sia­da­ją­cych nie­wy­so­kich, pło­wych ko­ni­ków.

Obcy pod­je­cha­li w po­bli­że mia­sta i ukry­li się w nad­rzecz­nych krza­kach.

Odzia­ni byli w dłu­gie do pół łydki suk­nie a na ich ple­cach pod­ska­ki­wa­ły grube, ciem­ne war­ko­cze, więc zda­wać się mogło, że to ja­kieś obce ka­płan­ki. Jed­nak, kiedy za­cie­ka­wie­ni mło­dzień­cy po­de­szli bli­żej, do­strze­gli za­ple­cio­ne w mi­ster­ne war­ko­czy­ki brody i dłu­gie łuki. Wró­ci­li do mia­sta okręż­ną drogą i bez zwło­ki po­gna­li na zamek.

Z po­cząt­ku zda­wa­ło się, że nic nie wskó­ra­ją. Byli licho ubra­ni i pa­pla­li nie­skład­nie, lecz gdy po­wie­dzie­li o jeźdź­cach z war­ko­cza­mi na bro­dach, za­pro­wa­dzo­no ich bez­zwłocz­nie do ksią­żę­ce­go wo­je­wo­dy – Spyć­mie­ra.

Tam­ten przy­jął ich w pysz­nie urzą­dzo­nej kom­na­cie, któ­rej ścia­ny zdo­bi­ły turze i niedź­wie­dzie futra, a na pod­ło­dze sze­le­ści­ła świe­żut­ka trzci­na. Spyć­mier woj o niedź­wie­dziej po­stu­rze, miał krzy­wy nos i sło­mia­ne wą­si­ska na­da­ją­ce mu smęt­ny i do­bro­tli­wy wy­gląd.

Jed­nak, kiedy już przed nim sta­nę­li, badał ich czuj­nym spoj­rze­niem dra­pież­ni­ka. Wy­py­ty­wał me­to­dycz­nie o wszyst­ko, co wi­dzie­li i nie po­zwa­lał na scho­dze­nie na te­ma­ty po­bocz­ne. Na ko­niec wes­tchnął:

– Dziw­ny ten rok i źle nam wróży. W siole bart­ni­ków złoty wąż zjadł krowę, ktoś pod­pa­la chło­pom obej­ścia, a teraz jesz­cze i to… Zwiad Awa­rów, a to chyba jesz­cze gor­sza no­wi­na…

– Ksią­żę Świę­to­pełk po­wi­nien nas bro­nić! – żach­nął się Duży Siem­ko.

– Nie mę­dr­kuj łebku z pod­gro­dzia, bo nic nie wiesz – uci­szył go spo­koj­nie, ale sta­now­czo stary woj.

– Mogę tam wró­cić, panie! To zna­czy na Dzie­wi­cze skał­ki i mieć ba­cze­nie. Skoro już się tam­tę­dy pu­ści­li na zwia­dy i prze­szli, jak myślą, nieza­uwa­że­ni, to pew­nie i cała armia tam­tę­dy pój­dzie.

– Niech tak bę­dzie – Spyć­mier kiw­nął głową. – Idź sam! Na miej­scu na­zbie­raj su­chych ga­łę­zi, a klucz­nik da ci czar­ne­go oleju. Gdyby szli, po­le­jesz nim drew­no. Tylko zapal i bez zwło­ki ucie­kaj!

– Tak zro­bię panie – żar­li­wie za­pew­nił Zając.

– Za­pro­wadź­cie chłop­ca do klucz­ni­ka. Niech mu da kilka owczych derek, czar­ny olej, krze­si­wo i hubkę – roz­ka­zał wo­je­wo­da ja­kie­muś słu­dze.

Tam­ten ukło­nił się i ski­nął na Za­ją­ca, by po­szedł za nim.

 

***

Awa­ro­wie po­ja­wi­li się dwa dni póź­niej, go­dzi­nę przed świ­tem. Zgod­nie z roz­ka­za­mi za­pa­lił ogień i pu­ścił się bie­giem przed sie­bie.

Gna­jąc w kop­nym śnie­gu w kie­run­ku po­bli­skie­go lasu, a potem dalej przez bagna w stro­nę skał zwa­nych Krze­mion­ka­mi, cały czas oglą­dał się trwoż­nie, ale nikt go nie ści­gał.

Awa­ro­wie za­do­wo­li­li się splą­dro­wa­niem mniej­sze­go pod­gro­dzia zwa­ne­go Żabim gro­dem, potem po­je­cha­li dalej. W po­ścig za nimi ru­szy­ła dru­ży­na księ­cia.

W at­mos­fe­rze za­gro­że­nia, do na­pra­wy sta­rych i bu­do­wy no­wych umoc­nień, za­go­nio­no wszyst­kich nie­wol­ni­ków, rze­mieśl­ni­ków, a nawet żoł­nie­rzy. W ciągu kilku dni uro­sły do­dat­ko­we ostro­ko­ły i basz­ty, umoc­nio­no wały, a na ich szczy­tach za­ro­iło się od łucz­ni­ków.

W życiu Za­ją­ca też sporo się zmie­ni­ło.

Spyć­mier do­ce­nił jego zręcz­ność i nie­wiel­ki wzrost, a straż­ni­cy zam­ko­wi so­ko­lą zręcz­ność w po­słu­gi­wa­niu się procą.

Dumny jak indor Zając pa­ra­do­wał po ostro­ko­łach, ce­lu­jąc od czasu do czasu w zadki koni i w kramy prze­kup­niów. Nie li­cząc tych drob­nych, ale po­twier­dza­ją­cych cel­ność wy­stęp­ków, po­rzu­cił pło­che życie i czuł, że wresz­cie ma szan­se roz­wi­nąć skrzy­dła (ni­czym smok).

Był to tym szczę­śliw­szy zbieg oko­licz­no­ści, że warsz­tat jego mi­strza spło­nął w cza­sie ataku i Ko­py­to nie miał teraz gdzie robić butów i łajać nie­sfor­ne­go ucznia.

Straż­ni­cy zam­ko­wi oka­za­li się wdzięcz­ny­mi to­wa­rzy­sza­mi w grach i sma­ko­wa­niu świe­żo uwa­rzo­ne­go piwa. Trzy­ma­jąc się no­wych zasad, Zając już nie szachrował, a mimo to czę­sto wy­gry­wał.

Po­zna­wał też Wąwel, czyli wzgó­rze, na któ­rym stał ksią­żę­cy zamek.

Wały, w któ­rych sy­pa­niu po­ma­gał, były wy­so­kie jak dwóch ro­słych mężów, umac­nia­ne w środ­ku ka­mie­niem i obej­mo­wa­ły wzgó­rze do­oko­ła, za­my­ka­jąc w swym wnę­trzu zamek, staj­nie, oraz licz­ne bu­dyn­ki go­spo­dar­cze – kuch­nie, pie­kar­nie i kuź­nie. Nie­opo­dal bram miej­skich trzy­ma­no zwie­rzę­ta przy­pę­dza­ne na po­trze­by dworu z oko­licz­nych wsi.

Zamek księ­cia Kraka wznie­sio­ny był na ka­mie­niu, a zbu­do­wa­ny z so­lid­nych, so­sno­wych, dę­bo­wych, bu­ko­wych i mo­drze­wio­wych bali. Od dzie­dziń­ca pre­zen­to­wał się im­po­nu­ją­co, sze­ro­ki na sześć­dzie­siąt stóp, z wiel­ki­mi wro­ta­mi. Miał ścia­ny w bar­wie czte­rech drzew, czte­rech naj­waż­niej­szych bogów i czte­rech pór roku. Świa­tło za­pew­nia­ły, umiesz­czo­ne wy­so­ko licz­ne, choć nie­wiel­kie, za­kry­te bło­na­mi zwie­rzę­cy­mi okna.

Grube ścia­ny ob­ty­ka­ne gru­by­mi ko­nop­ny­mi war­ko­cza­mi, chro­ni­ły przed chło­dem i skwa­rem. Za ciem­nym przed­sion­kiem mie­ści­ła się wiel­ka sala, któ­rej strop wspie­rał się na dwu­na­stu po­tęż­nych drze­wach. Po­dob­no przod­ko­wie księ­cia ka­za­li włą­czyć je w bu­dow­lę tak, że ko­na­ry krzy­żo­wa­ły się wy­so­ko nad gło­wa­mi gości. W górze wie­sza­no tro­fea my­śliw­skie i wo­jen­ne.

Le­gen­da gło­si­ła, że jakiś pra­przo­dek Kraka za­stał na tym wzgó­rzu świę­ty las i w jego wnę­trzu zbu­do­wał swoją sie­dzi­bę, nie usu­wa­jąc ani jed­ne­go drze­wa.

Za wiel­ką salą znaj­do­wa­ły się kom­na­ty księ­cia, księż­nej, po­miesz­cze­nia go­spo­dar­cze i te, w któ­rych miesz­ka­li wo­jo­wie. Nieco z boku usy­tu­owa­no tak zwany „szary dom”, od­dzie­lo­ną część prze­zna­czo­ną dla gości i po­słów.

Im dalej na po­łu­dnie tym linia bu­dow­li ła­ma­ła się i roz­bi­ja­ła na dzie­siąt­ki cha­otycz­nie po­łą­czo­nych do­bu­dó­wek.

Na dzie­dziń­cu stała mniej­sza, ale naj­star­sza świą­ty­nia Pe­ru­na. Był to po­tęż­ny, nie­mal czar­ny głaz, roz­trza­ska­ny przez pio­run pew­nie gdzieś na samym po­cząt­ku świa­ta. Peł­niej­sza część skały le­ża­ła na ziemi, druga wąska i ostra jak miecz, ster­cza­ła ku niebu. Po­środ­ku wnę­trze wy­peł­nia­ła jak pest­ka w owocu, czer­wo­no­zło­ta kula, skła­da­ją­ca się z na­ło­żo­nych na sie­bie twar­dych i błysz­czą­cych jak szkło skał. Kula swoim pięk­nem przy­po­mi­na­ła dzie­ło ludz­kich rąk, jakby była me­da­lio­nem wiel­ko­ści by­czej głowy. Jaw­nie było widać, że wy­ku­to ją w bo­skiej kuźni. To wła­śnie ten ka­mień po­jo­no krwią jeń­ców po każ­dej zwy­cię­skiej woj­nie. Lu­dzie, mi­ja­jąc go, po­kor­nie schy­la­li głowy. Ka­mień Pe­ru­na strzegł zamku i grodu, za­pew­nia­jąc mu po­tę­gę i po­myśl­ność.

Zając zwy­kle spę­dzał czas w ni­skich bu­dach na samym końcu zamku. Było mu to zresz­tą na rękę, bo przez ogro­dy mógł tam­tę­dy prze­cho­dzić swo­bod­nie do mia­sta.

Teraz nie za­cha­dzał już do karczm na pod­gro­dziu i nie przy­zna­wał się do daw­nych, nie za­wsze chwa­leb­nych zna­jo­mo­ści. Nie miał też pro­ble­mów ze zbi­ra­mi Zło­ciu­gi.

Za dziew­czę­ta­mi też oglą­dał się mniej, oczy­wi­ście poza wy­jąt­ko­wy­mi po­ku­sa­mi, jak wy­cze­ki­wa­ne przez całe mia­sto, Zie­lo­ne świę­to zwane też przez nie­któ­rych bab­ski­mi dnia­mi.

Mie­siąc po po­ja­wie­niu się Za­ją­ca w mie­ście śnieg za­czął po­wo­li tajać. Za­zie­le­ni­ły się pąki na drze­wach, a ptaki śpie­wa­ły ha­ła­śli­wie.

Zając ćwi­czył się w strze­la­niu z procy i usil­nie sta­rał się otrzy­mać za­ję­cie na zamku. Nie za­mie­rzał już wra­cać na pod­gro­dzie. Miał sporo zna­jom­ków wśród straż­ni­ków i młod­szych synów wojów, ma­rzy­ły mu się koń, zbro­ja, a może nawet ka­wa­łek ziemi w oko­li­cy.

Ze sta­rych zna­jo­mych spo­ty­kał się je­dy­nie z Su­dla­kiem, który teraz był mężem Sław­ki Zło­ciu­gów­ny. Zięć bo­ga­te­go karcz­ma­rza był nie naj­gor­szym to­wa­rzy­stwem nawet dla dwo­rza­ni­na. Przy oka­zji Su­dlak, nie­ustan­nie go­nio­ny do pracy, wy­śmie­wa­ny, a nawet tyr­pa­ny przez krew­kie­go te­ścia, chęt­nie się spo­ty­kał, by ode­tchnąć i się wy­ża­lić.

Sia­da­li na wa­łach, ma­cha­li no­ga­mi i ob­ser­wo­wa­li no­si­wo­dów cią­gną­cych od domu do domu becz­ki na kół­kach, na dzie­ci i star­ców wra­ca­ją­cych do mia­sta, jak wiel­kie jeże, ze ster­czą­cy­mi na­rę­cza­mi chru­stu na grzbie­tach. Pa­trzy­li na od­ra­dza­ją­ce się, jak trawa, pod­gro­dzie, gdzie szyb­ko sta­wia­no nowe domy, kramy i karcz­my nie przy­kła­da­jąc żad­nej wagi do ich so­lid­no­ści, kła­dąc na­cisk je­dy­nie na krót­ki czas i niski koszt bu­do­wy.

Wisłą pły­nę­ła wciąż jesz­cze kra, ale drob­niej­sza. Do tego z dnia na dzień za­pach­nia­ło roz­ora­ną zie­mią, kwia­ta­mi i przede wszyst­kim ko­bie­ta­mi.

Jak co roku był to czas, kiedy wła­dzę w mie­ście miały prze­jąć nie­wia­sty.

Już od paru dni było ich w gro­dzie Kraka jakby wię­cej, a do tego zda­wa­ły się ład­niej­sze, ra­do­śniej­sze i śmiel­sze. W tych dniach męż­czyź­ni nie mogli ode­rwać od nich oczu ani myśli, jakby mięk­ka, lu­bież­na i płod­na Mo­kosz po­ło­ży­ła swoje go­rą­ce palce na mę­skich oczach, ser­cach, a może znacz­nie niżej.

Zając nie mógł spać. Czuł nie­po­kój na­tu­ry jakby nie­koń­czą­ce się drże­nie. Chodził po­ru­szo­ny jak mar­co­wy kocur. Nie ma się zresz­tą czemu dzi­wić. Za­czy­nał nowe życie, a wszę­dzie gdzie okiem spoj­rzeć, pysz­ni­ły się bab­skie krą­gło­ści. Przez gród nio­sły się spro­śne pie­śni i za­czep­ne piski.

Gdy wresz­cie na­de­szło świę­to, lu­dzie tłum­nie wy­le­gli na ulice, wy­pa­tru­jąc nie­cier­pli­wie bab­skie­go po­cho­du, wy­cze­ku­jąc mi­ło­wa­nia, cie­płych pro­mie­ni słoń­ca i misek peł­nych jadła.

Na po­cząt­ku po­cho­du szły „ma­jów­ki”, dziew­czę­ta, które do­pie­ro miały się stać ko­bie­ta­mi. Wszyst­kie miały na gło­wie wian­ki ple­cio­ne z ga­łą­zek ja­bło­ni, wiśni i gru­szy, które zry­wa­ły kilka ty­go­dni wcze­śniej i trzy­ma­ły w wo­dzie, na za­piec­ku, a w stro­ju ko­niecz­nie coś zie­lo­ne­go; ku­brak, spód­ni­cę lub cho­ciaż wstąż­kę.

Ma­jów­ki były prze­waż­nie wiot­kie jak trzcin­ki, a po zimie blade, ale ładne.

Wio­dła je dziew­czy­na zwana Star­ką, ko­bie­ta, ale jesz­cze panna. Za­zwy­czaj taka, która miała iść za mąż kilka ty­go­dni po świę­cie. Tym razem ma­jów­ki wo­dzi­ła w mie­ście Do­braw­ka, córka za­moż­ne­go kupca Łok­cia.

Do­braw­ka była rosła, do­rod­na i so­czy­sta jak sierp­nio­wa śliw­ka. Do­oko­ła ki­bi­ci miała ople­cio­ny ko­szy­czek z wierz­bo­wych ga­łą­zek, ca­łych okry­tych ba­zia­mi. Szła boso, uno­sząc ko­szu­lę i śmia­ło od­sła­nia­jąc białe jak mleko nogi.

Ma­jów­ki cho­dzi­ły to tu, to tam, śpie­wa­ły pio­sen­ki i szu­ka­ły Śmier­ciu­chy, czyli śmier­ci albo zimy, zwa­nej też Mar­z­niu­chą.

„A gdzieś ty Śmier­ciusz­ko, gdzie się scho­wa­łaś?

Ty co nam w ko­mo­rze wszyst­ko po­zja­da­łaś.

Która bez li­to­ści by­dlę­ta mro­zi­łaś.

Któ­raś do nas z febrą no­ca­mi cho­dzi­łaś

Nie­sie­my ci gar­niec miod­ku

Nie­sie­my połeć sło­ni­ny

Za­tańcz mię­dzy nami w środ­ku

My ci wia­nek uma­imy”

Ma­jów­ki huś­ta­ły nad gło­wa­mi ga­łąz­ka­mi uma­jo­ny­mi ko­lo­ro­wy­mi gał­gan­ka­mi. Za nimi, nieco z tyłu, cza­iły się po­zo­sta­łe bia­ło­gło­wy. To one miały za za­da­nie zła­pać Śmier­ciu­chę aby po­wlec ją do rzeki. Ko­bie­ty idące z tyłu były za­wsze lekko pod­pi­te i nie­zwy­czaj­nie śmia­łe. No­si­ły na gło­wach wian­ki z je­mio­ły, a jeśli któ­raś była za­moż­niej­sza, do­da­wa­ła bursz­ty­no­we sym­bo­le Mo­ko­szy.

Baby wcią­ga­ły mię­dzy sie­bie męż­czyzn, ca­łu­jąc ich i za­cze­pia­jąc roz­pust­nie. Wy­py­ty­wa­ły o Śmier­ciu­chę i obie­cy­wa­ły moc ka­re­sów za jej wska­za­nie. Męż­czyź­ni opie­ra­li się i scho­dzi­li babom z drogi, ale nie za długo. Niby jeden po dru­gim od­py­cha­li obej­mu­ją­ce ich ręce, bur­cząc szorst­ko:

– Prze­pu­ście baby! Daj­cież już spo­kój!

Żaden jed­nak nie ucie­kał da­le­ko. Ob­cho­dzi­li po­chód, ale okrą­że­nia były coraz cia­śniej­sze, a uda­wa­na po­wa­ga mniej­sza. Wresz­cie, ule­ga­li na­mo­wom i wy­cią­ga­li z ukry­cia kukłę Śmier­ciu­chy. Potem dali się wcią­gnąć babom mię­dzy sie­bie.

Zając z lu­bo­ścią tulił ko­lej­ne ko­bie­ty, ob­ści­ski­wał wszyst­ko mięk­kie, co wpa­dło mu w ręce i od­po­wia­dał na po­ca­łun­ki.

Baby po­da­ły Śmier­ciu­chę Star­ce a ta, w oto­cze­niu mniej­szych dziew­czy­nek, po­nio­sła ją w stro­nę rzeki. Kiedy mknęła wśród traw, trzy­ma­jąc kukłę, naj­wy­żej jak po­tra­fi­ła, lu­dzie sku­ba­li po jed­nej bazi z jej stro­ju i zaraz po­ły­ka­li, żeby za­pew­nić sobie zdro­wie. Inni zaś brali w garść odro­bi­nę miodu i sma­ro­wa­li nim nogi ko­bie­ty.

Star­ka szła coraz szyb­ciej, pra­wie bie­gła, a tuż za nią po­stę­po­wa­li mło­dzień­cy, któ­rzy sie­kli ją wit­ka­mi po mio­do­wych no­gach. Małe ma­jów­ki niby jej bro­ni­ły, ale szyb­ko ucie­ka­ły i uchy­la­ły się przed ka­wa­le­ra­mi jak woda. Ob­rzą­dek miał za­pew­nić sy­tość i zdro­wie całej spo­łecz­no­ści, a do tego szczę­ście i płod­ność mło­dziut­kiej Star­ce.

Ma­wia­no, że żadna nie była dla męża tak słod­ka, jak wła­śnie dziew­czy­na wy­sma­ro­wa­na mio­dem.

Nad rzekę ze­szli już pa­ra­mi, trzy­ma­jąc się za ręce. Dziew­czę­ta z przo­du śpie­wa­ły ra­do­sne pie­śni, oglą­da­jąc się cie­ka­wie na idą­cych za nimi w po­cho­dzie, coraz bar­dziej pod­chmie­lo­nych i nie­sfor­nych do­ro­słych.

Kiedy wresz­cie wrzu­ci­li kukłę do rzeki, pu­ści­li na wodę za­pa­lo­ne bier­wio­na, żeby wy­gnać z domów śmierć, głód i cho­ro­by na cały nad­cho­dzą­cy rok.

Po­nie­waż po nie­daw­nych znisz­cze­niach do­ko­na­nych przez dzi­kich na­past­ni­ków rze­mieśl­ni­cy nie mieli czym albo gdzie ugo­ścić swo­ich uczniów, dłu­gie ławy z ja­dłem i na­pit­kiem usta­wio­no na dzie­dziń­cu, u stóp zamku. Tego dnia go­spo­da­rzem był sam ksią­żę Krak.

Star­ka przy­nio­sła wład­cy wodę z rzeki z po­pio­łem i cały kosz far­bo­wa­nych jajek. Potem po­kło­ni­ła się wdzięcz­nie i po­da­ła mu wprost do ust dłoń, na któ­rej trzy­ma­ła kilka ostat­nich ba­zio­wych kot­ków.

Ksią­żę kotki zjadł ła­ko­mie, popił ły­kiem wody i półkwartą miodu, potem uca­ło­wał ślicz­not­kę ser­decz­nie i zgod­nie ze zwy­cza­jem do­ło­żył jej kilka zło­tych monet do wiana.

Pod­czas wie­cze­rzy lu­dzie sia­da­li cia­sno koło sie­bie, jedli suto omasz­czo­ną kaszę, kra­szo­ne jajka, pili piwo, śpie­wa­li i dużo się śmia­li.

Po­kra­śnia­ły ze szczę­ścia Zając trzy­mał na ko­la­nach krą­głą, ro­ze­śmia­ną młód­kę, od nie­daw­na wdowę po wi­śla­nym ry­ba­ku. Wtu­lał nos w jej kark i ła­ko­mie chło­nął pięk­ną i mocną woń, a ona śmia­ła się gło­śno, od­chy­la­jąc głowę do tyłu. Zło­ci­ste war­ko­cze wiły się mię­dzy nimi jak węże strze­gą­ce ukry­te­go skar­bu.

Dziew­czy­na, któ­rej na imię było Ja­go­da, miała pełne wagi i naj­wy­raź­niej bar­dzo lu­bi­ła się ca­ło­wać. Zając tulił ją do sie­bie, czu­jąc taką bło­gość jakby rów­no­cze­śnie fru­wał i jadł ra­cu­chy ze śliw­ka­mi.

Nagle śmie­chy zgro­ma­dzo­nych za­mar­ły, jak nożem uciął i roz­legł się prze­raź­li­wy krzyk.

Zza sol­nej wieży wy­nu­rzył się wiel­ki po­twór o bar­wie bursz­ty­nu, który za­wisł na chwi­lę nie­ru­cho­mo, przy­glą­da­jąc się zgro­ma­dzo­nym, by zręcz­nym kłap­nię­ciem chwy­cić jed­ne­go ze straż­ni­ków.

Gdy wle­ciał znowu w górę, lśnił na tle sta­lo­we­go, po­chmur­ne­go nieba jak dru­gie słoń­ce.

Lu­dzie ga­pi­li się na to wi­do­wi­sko prze­ra­że­ni. Jedni mó­wi­li, że to zły znak, a żmij to po­sła­niec Wija. Mar­twi­li się, iż zima nie ze­chce odejść, że za­brak­nie wio­sen­ne­go słoń­ca i cie­płych desz­czy­ków, a przez to nie bę­dzie ob­fi­tych plo­nów. Dru­dzy po­cie­sza­li, że może ofia­ra straż­ni­ka do­peł­ni­ła woli bogów. Jesz­cze inni roz­glą­da­li się trwoż­nie do­ko­ła, czy aby gad nie wraca. A Zając po­czuł, że jeżą mu się włosy na gło­wie.

Zie­lo­ne świę­to roz­po­czę­ło długi czas uro­czy­sto­ści ob­cho­dzo­nych we wszyst­kich świą­ty­niach mia­sta. Ulicz­ka­mi snuły się za­pa­chy omasz­czo­nej bocz­kiem so­cze­wi­cy, przy­pie­czo­nej gę­siej skór­ki i pie­ro­gów.

Ubo­gim roz­da­wa­no bru­kiew pie­czo­ną z czar­nusz­ką i jajka go­to­wa­ne w łu­skach ce­bu­li i mło­dych pę­dach traw. Dni sta­wa­ły się coraz dłuż­sze, w ro­śli­nach tęt­ni­ły soki, bu­dzi­ły się pra­co­wi­te do­mo­we skrza­ty i psot­ne ba­gien­ne licha.

Nie­ste­ty wła­śnie od owego świę­ta za­czę­ły się kło­po­ty Za­ją­ca. Los bo­czył się na niego, jakby scho­wał do miesz­ka prze­klę­te złoto, albo na­pluł do świą­tyn­nej zupy z prosa.

Na samym po­cząt­ku, ku swemu wsty­do­wi, nie zdo­łał po­sma­ko­wać szczo­drej urody Ja­gód­ki. Dziew­czy­na za­bra­ła go nocą do sie­bie, ale jego sław­na (jak miał na­dzie­ję) męska siła osła­bła.

Może miało na to wpływ prze­cią­głe miaucze­nie synka Ja­gód­ki, a może widok zło­tych skrzy­deł po dwóch stro­nach ple­ców straż­ni­ka, który za nic nie chciał wy­pły­nąć spod po­wiek, albo może febry ba­gien­ne, które przy­cho­dzą na ludzi z wio­sną.

Ja­go­da nie prze­ję­ła się tym wcale i chi­cho­cząc, opo­wia­da­ła mu o dzie­cia­ku i zwią­za­nych z nim na­dzie­jach. Ła­si­ła się jak kot i na­ma­wia­ła go, by od­wie­dził ją ko­lej­nej nocy.

On jed­nak po­czuł się zdra­dzo­ny przez swoje ciało, przez dziew­kę, a przede wszyst­kim przez żółtą cho­le­rę zwaną Hia­cyn­tem. Od tam­tej pory jak za­ra­zy uni­kał kon­tak­tów z Ja­gód­ką, po­sta­no­wił za to od­szu­kać smoka.

 

***

Pewnego dnia wyruszył na nowo nabytym gniadym wałachu, Dębie. Straż­ni­cy, jego zna­jom­ko­wie od kości i wy­pit­ki, prze­pu­ści­li go bez ga­da­nia.

Do­py­tał, gdzie smok trze­bi stada i pali ogniem chaty, i wła­śnie tam po­je­chał. Konia zo­sta­wił na górce, nie­opo­dal nie­wiel­kie­go drew­nia­ne­go chra­mu, któ­re­go rzeź­bio­ne ścia­ny miały wio­sen­ną, zie­lo­ną barwę. Sam za­szył się w krza­kach, zaraz za płyt­kim roz­le­wi­skiem Wisły zwa­nym przez miej­sco­wych Dzi­ku­ską.

Nie cze­kał zbyt długo. Nie­spo­dzie­wa­nie, z głu­chym tąp­nię­ciem, spa­dło z nieba kro­wie ścier­wo, a zaraz za nim, mięk­ko osiadł pięk­ny, zło­ci­sty smok.

Hia­cynt był znacz­nie więk­szy niż wtedy, kiedy przy­niósł go do tego świa­ta, ale Zając nie miał wąt­pli­wo­ści, że to on.

– Co tu wciąż jesz­cze ro­bisz i czemu tak długo! – za­gad­nął nagle, wy­cho­dząc zza za­sło­ny śnież­no­bia­łych tar­nin i gło­gów.

Gad za­ję­ty roz­ry­wa­niem kro­wiej tuszy drgnął lekko, a mio­do­we łuski na jego grzbie­cie na­je­ży­ły się jak szty­le­ty.

– Śmier­dzie­lek, zwany Za­ją­cem – mla­snął gad, a krowi strzę­pek spadł z lep­kim pla­śnię­ciem.

Zając wzdry­gnął się z nie­sma­kiem.

– Lu­dzie na­zy­wa­ją was ca­ło­żer­ca­mi, ale ty chyba lu­bisz tę ba­bra­ni­nę we fla­kach?

– Mnie mogą wołać mla­ska­czem. Tak są dużo smacz­niej­sze. Poza tym stare smoki, niby takie mądre, a żrą krowy z ro­ga­mi, konie z ko­py­ta­mi a wierz mi, że nie­rzad­ko ry­ce­rzy z mie­cza­mi, a potem przez mie­siąc stę­ka­ją, bo je coś gnie­cie w brzu­chu. Ja wy­ja­dam tylko to, co mięk­kie. Je­dze­nia tutaj mam pod do­stat­kiem. Po­patrz na mnie! – za­wo­łał bar­dzo z sie­bie za­do­wo­lo­ny. – Za­okrą­gli­łem się, pod­ro­słem i teraz je­stem po­tęż­niej­szy!

– A kiedy pla­nu­jesz wró­cić?

– Gdzie?

– No, do sie­bie.

– Ja je­stem u sie­bie. Ro­zej­rzyj się do­ko­ła, to teraz moje wło­ści. Rzeka rybna – wy­star­czy siorp­nąć, by na­jeść się do syta! Łąki roz­le­głe, sady… i te wasze wio­ski! Wszyst­ko to moje! Tyle ile mogę ob­le­cieć w dzień – Hia­cynt wydął dum­nie pierś.

– Ale to jest nasz świat. Nie je­steś tu na swoim miej­scu! – wrza­snął obu­rzo­ny Zając.

– Ty też nie je­steś na swoim miej­scu na ksią­żę­cym zamku par­ta­czu z pod­zam­cza! – ryk­nął Hia­cynt dud­nią­cym basem.

Zając po­my­ślał, że może zbyt śmia­ło po­czy­na sobie z ol­brzy­mim smo­czy­skiem, które po­żar­ło już tuzin wę­drow­nych ry­ce­rzy i drugi nie­ostroż­nych pa­stusz­ków (zwy­kle wraz ze sta­da­mi).

– Sie­dzisz sobie na zamku i po­dob­no ka­żesz teraz na sie­bie mówić Woj­ciech. To brzmi już pra­wie jak cze­śnik Woj­ciech albo stol­nik Woj­ciech. Możeś ty mój mały Za­jącz­ku przy­szedł mnie ustrze­lić?! Nie był­byś pierw­szy i pew­nie nie ostat­ni…

– Odkąd wró­ci­łem z wa­sze­go świa­ta, sta­ram się zmie­nić na lep­sze.

– To tak jak ja! – par­sk­nął ra­do­śnie smok, a ro­sną­cy na prawo od Za­ją­ca krzak roz­bły­snął świe­tli­stą po­świa­tą i w ciągu mgnie­nia ob­ró­cił się w po­piół.

– Ty zmie­niasz się na gor­sze! Czemu nie wró­cisz do sie­bie?!

– Nu­dzisz mnie! Mó­wi­łem już, że je­stem u sie­bie! Nikt mnie tu nie stro­fu­je. Byli tacy, co pró­bo­wa­li… chrup­cy i nie­win­ni.

– Ale to jest świat ludzi!

– Ga­da­nie! Każdy ze smo­ków bywał u was, żeby sobie po­bry­kać, na­brać tę­ży­zny i po­wal­czyć z ry­ce­rza­mi. Smo­czy­ce to co in­ne­go, one myślą cią­gle o ta­kich du­cho­wych spra­wach, że od razu chce mi się spać. No może poza Chry­zo­li­tą, ona jest cie­kaw­sza. I jak tylko tro­chę pod­ro­sną, to pla­nu­ją, którą ja­ski­nie za­sie­dlą, gdzie znio­są jajo… i tak sto lat. Osza­leć można! A gdzie po­lo­wa­nia, walka. Z ry­ce­rza­mi jest na­praw­dę kru­cho! – wes­tchnął te­atral­nie.

– Nie wzdy­chaj w moją stro­nę – na­po­mniał go Zając, zwany już cza­sa­mi Woj­cie­chem.

Gad wy­szcze­rzył kły i mruk­nął ukon­ten­to­wa­ny:

– Lubię, jak się boisz! Zresz­tą ty teraz jakby le­piej pach­niesz… U was mówią, że albo wła­da­nie, albo ob­ła­pia­nie… nie­praw­daż?!

– Wcale się cie­bie nie boję – wark­nął Zając buń­czucz­nie – roz­wście­czo­ny za­rzu­ta­mi, które mogły nie­ste­ty być praw­dzi­we. – Wolę mądre smoki, które wciąż mnie czymś za­ska­ku­ją.

– Kie­dyś cię zjem, na pewno cię za­sko­czę.

– Byłem już w two­jej pasz­czy…

– Zro­zum wresz­cie, że tamte smoki na­bra­ły mą­dro­ści, która tak cię za­chwy­ca, pod­czas wy­praw na waszą stro­nę! Kiedy będę po­tęż­nym Hia­cyn­tem, a twój lud bę­dzie bu­do­wał mi świą­ty­nie i kar­mił dzie­wi­ca­mi, wtedy może wrócę…

– Spró­buj u Cha­za­rów?!

– Za późno. Przy­ję­li ka­pła­nów tego chu­dziut­kie­go, bro­da­te­go Boga, który nie po­zwa­la skła­dać ofiar. On, zdaje się, strasz­nie dużo mówił, a teraz oni ga­da­ją bez końca.

– Spo­tka­łem ta­kie­go jed­ne­go bro­da­te­go. Nie był chudy. No ale miał ga­da­nie!

– No to wi­docz­nie był któ­ryś z ka­pła­nów. Oni by­wa­ją pulch­ni, de­li­kat­ni jak ja­gnię­ci­na… – Hia­cynt mla­snął i znowu wes­tchnął z roz­ma­rze­niem.

Zając z po­cząt­ku przy­kur­czył ra­mio­na, oba­wia­jąc się ko­lej­ne­go po­ża­ru, a potem z na­masz­cze­niem kiw­nął głową.

– To może ru­szy­my razem w świat?! – za­pro­po­no­wał de­spe­rac­ko. – Wezmę konia, po­je­dzie­my przed sie­bie i po­szu­ka­my lep­sze­go miej­sca gdzieś da­le­ko.

Smok za­śmiał się, sia­da­jąc po ko­cie­mu i ota­cza­jąc się ogo­nem.

– Aleś ty spryt­ny! Mnie wy­pro­wa­dzisz za sie­dem rzek, a sam wró­cisz po rękę ślicz­nej księż­nicz­ki Wandy.

– Ra­czej nie. Jest mała, głu­piut­ka i taka jakaś… nie do końca udana.

– Nie­uda­ne to jest to, że każ­de­go księ­cia na­zy­wa­cie Kra­kiem, a każdą księż­nicz­kę Wandą! A poza tym głu­pia, czy mądra, to w końcu sa­micz­ka, ma wszyst­ko, co mają one, żeby nas po­cią­gać. I co naj­waż­niej­sze może ci ro­dzić młode, a do tego pew­nie do­sta­niesz złoto, klej­no­ty i zie­mię! I o to na pewno wła­śnie ci cho­dzi ty dwu­no­gu!

– Nic nie ro­zu­miesz! – żach­nął się Zając.

– Wszyst­ko ro­zu­miem. Na pewno wię­cej niż ty, bo ja je­stem smo­kiem. Wię­cej niż inne smoki, bo kie­dyś będę dia­men­tem!

– Nie ro­zu­miem…

– Nie mu­sisz.

Zając nie od­po­wie­dział, ale uznał, że warto za­pa­mię­tać te słowa.

 

***

Smok gra­so­wał w oko­li­cy, paląc sioła i po­że­ra­jąc roz­ma­ite stwo­rze­nia.

Na do­da­tek plą­ta­ły się tam ze trzy tu­zi­ny roz­ma­itych błęd­nych ry­ce­rzy, któ­rych ścią­gnę­ła na Wąwel szan­sa na ubi­cie smoka, a co za tym idzie po­uży­wa­nia sobie z księż­nicz­ką, lub ubie­ga­nie się o sto­lec ksią­żę­cy po śmier­ci sta­re­go już Kraka.

Zja­wi­ło się też oczy­wi­ście kilku magów, kilku ka­pła­nów i nie­zli­czo­na licz­ba ła­zę­gów, chcą­cych coś uszczk­nąć przy tym całym za­mie­sza­niu.

Do mia­sta zje­chał też nie­wiel­ki od­dział Cha­za­rów, któ­rzy rów­nież byli za­in­te­re­so­wa­ni ob­ło­wie­niem się na smo­czym ścier­wie. Ich co praw­da nie in­te­re­so­wa­ła chu­der­la­wa dzie­wecz­ka ani małe, za­leż­ne ksią­stew­ko, ale że­la­zne sie­kie­ry, które gro­ma­dzo­no w skarb­cu jako try­but dla Księ­cia Wiel­ko­mo­raw­skie­go.

Wła­śnie dla­te­go, nie wpusz­czo­no ich za umoc­nie­nia. Ksią­żę Krak kazał im roz­bić na­mio­ty przy bro­dzie i bez wstę­pów ru­szać na gada.

Zresz­tą na po­cząt­ku wszy­scy tak byli roz­ocho­ce­ni myślą o nu­rza­niu się w smo­czej jusze, że do­cho­dzi­ło do bójek, a nawet re­gu­lar­nych walk, o to, kto pierw­szy ruszy na smoka, kto bę­dzie miał przy­wi­lej wy­cię­cia mu ję­zy­ka, albo worka z żół­cią, bę­dą­cą sku­tecz­ną tru­ci­zną jak i do­sko­na­łym an­ti­do­tum.

Hia­cynt oka­zał się jed­nak tak sku­tecz­ny, że ci, któ­rym udało się prze­żyć, stra­ci­li zapał do po­lo­wa­nia, a sku­pia­li się ra­czej na wpy­cha­niu się za ksią­żę­ce ławy, na­cią­ga­niu na dar­mo­wy po­czę­stu­nek by­wal­ców karczm i za­wra­ca­niu w gło­wach tu­tej­szym dziew­czę­tom.

Pro­blem Cha­za­rów szyb­ko roz­wią­zał się sam. Z nie­wiel­ką po­mo­cą przy­ja­ciół (nie­któ­rych) miesz­kań­ców. Gad upo­rał się z nimi w kilku kłap­nię­ciach zło­ci­stych szczęk, nie ły­ka­jąc ich, tylko wy­plu­wa­jąc ze wstrę­tem, lecz mimo to w mie­ście nie było już bez­piecz­nie.

Wszę­dzie plą­ta­li się uzbro­je­ni obcy przy­by­sze, ktoś nie­ustan­nie na­ga­by­wał dziew­ki. One zaś za­miast wzy­wać po­mo­cy czy ucie­kać, ma­cha­ły rzę­sa­mi i krę­ci­ły tył­ka­mi, co bar­dzo de­ner­wo­wa­ło miej­sco­wych męż­czyzn, zwłasz­cza tych, któ­rzy nie mieli szczę­ścia w za­lo­tach.

Za­ją­ca, zwa­ne­go coraz czę­ściej Woj­cie­chem, też to de­ner­wo­wa­ło, mimo że nie miał na co na­rze­kać. Prze­stra­szo­na obec­no­ścią ob­cych Ja­gód­ka sama go od­na­la­zła i na­mó­wi­ła, żeby za­miesz­kał w jej iz­deb­ce. Dla­te­go, od kilku nie­dziel, cie­szył się sutym (cho­ciaż mó­wiąc w se­kre­cie nie­zbyt smacz­nym) ja­dłem, oraz mięk­ką kształt­no­ścią jej ciała.

Nie­ste­ty wę­drow­ni ry­ce­rze, któ­rzy zna­leź­li sobie miej­sce na dwo­rze, nie pa­trzy­li na niego życz­li­wie. Raz że nie był ry­ce­rzem, dwa że nie wy­bie­rał się na smoka (zu­peł­nie tak jak oni tyle, że nie roz­gła­sza­li tego pu­blicz­nie), trzy że gąb do po­dzia­łu ksią­żę­cych ka­pło­nów, karpi i szy­nek było już i wiele.

Stali miesz­kań­cy Wąwla też za­czy­na­li krę­cić nosem na przy­błę­dy, które zwle­kły się ze świa­ta, by uwie­sić się przy ksią­żę­cych po­łach. I niby Woj­ciech był już przy­błę­dą tro­chę za­sie­dzia­łą, ale i tak wielu wi­ta­ło z gry­ma­sem niechęci.

Jakby tego było mało, Woj­ciech miał wra­że­nie, że ktoś za nim cały czas łazi. Szcze­gól­nie, kiedy ule­ga­jąc woli Spyć­mie­ra, po­dą­żał do smoka. Wo­je­wo­da ofi­cjal­nie nic nie wie­dział o jego kon­tak­tach z Hia­cyn­tem, ale od czasu, do czasu rzu­cał jakby w po­wie­trze:

– Trze­ba by się do­wie­dzieć o dal­sze plany tej par­szy­wej ga­dzi­ny…

Albo:

– Ru­sza­my jutro z księ­ciem na po­lo­wa­nie, bo dzi­czy­zna się nam koń­czy. Niech no mi się żmij w stro­nę Nie­po­ło­mic nie za­pę­dzi!

Woj­ciech wie­dział, że stary czuje do niego sym­pa­tię, ale czy tej sym­pa­tii star­czy na ochro­nie­nie go przed ze­mstą Zło­ciu­gi, albo gnie­wem księ­cia, jeśli wyda się, że gada ze smo­kiem, tego nie mógł wie­dzieć.

Su­dlak nie­raz po­wta­rzał mu, żeby miał się na bacz­no­ści przed jego te­ściem, ale z dru­giej stro­ny Woj­ciech nie mógł oprzeć się po­dej­rze­niu, że druh prze­ka­zu­je te­ścio­wi in­for­ma­cje.

Su­dlak ję­czał:

– Stary mną po­mia­ta, a Sław­ka szcze­rzy się do każ­de­go prze­cho­dzą­ce­go chło­pa.

– Za­wsze taka była, ale dzie­ci rodzi zdro­we, a kie­dyś bę­dziesz bo­ga­tym karcz­ma­rzem.

– To jed­nak co in­ne­go wziąć sobie taką, co za panny miała duże po­wo­dze­nie, a co in­ne­go dzie­lić się z po­ło­wą mia­sta wła­sną po­ło­wi­cą.

Czę­stu­jąc Woj­cie­cha pod­kra­da­nym te­ścio­wi mio­dem, po­dej­rza­nie cią­gnął go za język. Ich zna­jo­mość skoń­czy­ła się w dniu, w któ­rym Su­dlak przy­niósł bu­kłak miodu, ale wy­mó­wił się bra­kiem czasu. Woj­ciech po­szedł nad Wisłę, za­pa­trzył się na rzekę i po­cią­gnął łyk. Nagle po­czuł, jakby na pierś spadł mu wielki głaz. Oddychał płytko, a pot spływał po czole i plecach.

– Cze­goś mi zadał druhu?! – wes­tchnął ża­ło­śnie.

Potem ogar­nął go mrok i my­ślał, że umarł. Jed­nak po chwi­li po­czuł na twa­rzy sło­necz­ny blask i usły­szał zna­jo­my głos:

– Wy­glą­da jak sma­ko­ły­czek, ale woń ma kiep­ską…

– Hia­cynt się na­brał. Żebyś go potem wi­dział! Nawet pia­sek jadł!

– Ten Hia­cynt to wy­jąt­ko­wy głu­pek, ale coś dawno go nie wi­dzia­łam.

– Prze­szedł na ludz­ką stro­nę, pew­nie z tego wła­śnie po­wo­du zja­wił się tu ten mały… jak mu tam Za­ją­czek.

– Nie wie­dzia­łem, że kie­dyś to po­wiem, ale cza­sem lep­szy czło­wiek niż taki smok… – mruk­nął kon­fi­den­cjo­nal­nie pierw­szy głos.

– Nie ma go już od czasu owo­co­wa­nia wi­no­man­da­ry­nek a dla nas to tylko le­piej, co by o tym nie mó­wi­ła bied­na Chry­zo­li­ta. Po nie­daw­nych eks­ce­sach ze zło­dzie­ja­mi jaj za­dba­li­śmy, żeby por­ta­le po­zo­sta­wa­ły za­mknię­te. Dzię­ki temu nie plą­czą się tu roz­ma­ite in­dy­wi­dua…

– A ten tu jed­nak jakoś wszedł?

– Jest nie­szko­dli­wy. Lu­bież­ny, ale w grun­cie rze­czy dobry i tro­chę za­gu­bio­ny, są­dząc po jego my­ślach, nie uwa­żasz.

– Nie chcę go wię­cej wą­chać, ale masz rację… nie jest pa­zer­ny na nasze klej­no­ty i ma ja­kieś za­sa­dy. Jego myśli…

Zając po­de­rwał się jak ra­żo­ny gromem.

– Cicho smoki! Gdyby nie ten wasz Hia­cynt, to żył­bym teraz spo­koj­nie, a może i cno­tli­wie!

Ro­zej­rzał się i do­strzegł, że tym razem zna­lazł się w ja­kiejś innej czę­ści smo­cze­go świa­ta.

Leżał na gę­stej jak mech, szma­rag­do­wo­zie­lo­nej tra­wie, a u jego stóp roz­cią­ga­ła się sze­ro­ka do­li­na, w któ­rej łą­czy­ły się rzeki róż­nej barwy. Ho­ry­zont za­my­ka­ły po­szar­pa­ne jak smo­cza łuska, bia­ło­sza­re skały.

W dole, nad samym brze­giem żół­tej rzeki, sie­dział Ja­spis i więk­szy od niego smok o bar­wie mleka, który w słoń­cu lśnił wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tęczy.

Biały smok co jakiś czas wzdy­chał, wy­pusz­cza­jąc z noz­drzy smuż­ki per­ło­wobia­łej, opa­li­zu­ją­cej mgły, która snuła się potem wzdłuż rzek, jak gęsi puch. Zając przez mo­ment ob­ser­wo­wał pły­ną­ce do­ko­ła blade kłęb­ki, a potem kon­ty­nu­ował z prze­ję­ciem:

– Wo­je­wo­da mnie po­lu­bił, do­ga­da­łem się ze straż­ni­ka­mi, a on wlazł w mój świat i wszyst­ko w nim ze­psuł! Jak ogień, który przy­po­mi­na barwą!

– Cóż więc po­ra­bia młody smok w świe­cie ludzi? – spy­tał spo­koj­nie Ja­spis.

– Żre, co po­pad­nie, pali, co mu się chce, stra­szy wszyst­kich i wy­le­gu­je się na plaży nad rzeką.

– Po­cie­szę cię. Na zimę wróci, u was jest dla smo­ków za zimno…

– Do zimy to ktoś mi za tę prze­brzy­dłą ga­dzi­nę łeb ukrę­ci! Poza tym zna­lazł sobie głę­bo­kie jamy pod ska­ła­mi.

– To nie­do­brze – mruk­nął z wa­ha­niem smok. – Je w nad­mia­rze mięso, ma się gdzie ukryć… cóż mój panie Za­ją­cu – chyba w isto­cie masz kło­pot.

– On chce być dia­men­tem!

– Co?! –  Smok huk­nął, aż w po­wie­trzu roz­le­gło się echo jak grzmot.

Siła echa spra­wi­ła, że Zając za­chwiał się. Ukląkł, za­krył sobie uszy i roz­warł usta, bo po­czuł, że dźwięk roz­dzie­ra mu umysł, jak woda, zle­ża­ły bu­kłak.

– Tylko mnie nie spal – po­pro­sił po­kor­nie.

Smoki za­czę­ły po­ro­zu­mie­wać się ba­so­wym dud­nie­niem, któ­re­go nie ro­zu­miał.

Wresz­cie Ja­spis pod­niósł wiel­ką głowę i za­bu­czał z taką siłą, że wierzchołek jednej ze skał po­sy­pa­ła się w do­li­nę ka­ska­dą po­szar­pa­nych odłam­ków.

Woj­ciech po­czuł po­ku­sę, by sku­lić się w kłę­bek, lecz wy­trwał.

Po­wie­trze pach­nia­ło burzą, a pędy trawy były tak na­elek­try­zo­wa­ne, że aż le­pi­ły się do nóg. Dud­nie­nie, które roz­le­gło się z róż­nych stron, zda­wa­ło się wprost szar­pać trze­wia.

Woj­ciech usły­szał w gło­wie słowa: “zdraj­ca”, “kara”, “ogień”.

Drga­nia które od­czu­wał do­ko­ła, wtar­gnę­ły do jego wnę­trza wy­peł­nia­jąc mu głowę my­śla­mi, sło­wa­mi i ob­ra­za­mi, któ­rych nie mógł pojąć.

Wresz­cie za­mknął oczy i po­zwo­lił temu cze­muś za­wład­nąć sobą.

Kiedy głosy uci­chły, otwo­rzył oczy i zo­ba­czył sie­dzą­ce na rozległych łąkach smoki. W górze, na tle błę­kit­ne­go nieba, wi­sia­ła wście­kła Chry­zo­li­ta, któ­rej ko­lo­ry pul­so­wa­ły od barwy mło­dej trawy, aż do głę­bo­kiej czer­ni.

Krą­ży­ła w po­wie­trzu, usi­łu­jąc pod­le­cieć do niego, by zro­bić mu krzyw­dę.

– Kłam­ca! – krzy­cza­ła. – Mój Hia­cynt się tobą opie­ko­wał, a ty chcesz skłó­cić go z po­bra­tym­ca­mi! To ty Za­ją­cu je­steś zdraj­cą. Stąd pew­nie twoje imię!

– Teraz mam na imię Woj­ciech!

– W twoim ję­zy­ku ozna­cza to wo­jow­ni­ka, któ­re­go cie­szy walka… to chyba jakiś żart?! – wark­nę­ła po­gar­dli­wie smo­czy­ca. – Nie ma w tobie nic z woja!

– Chry­zo­li­to – za­czę­ła ła­god­nym gło­sem duża, biała smo­czy­ca zwana Opal. – Sama je­stem matką. Trosz­czę się i mar­twię o moją Perłę, ale gdyby chcia­ła wy­stą­pić prze­ciw­ko nam, nie wa­ha­ła­bym się jej uka­rać.

– On łże! – wrzesz­cza­ła w za­pa­mię­ta­niu Chry­zo­li­ta, nie słu­cha­jąc ni­ko­go.

– Może je­stem nie­du­ży – za­czął Woj­ciech ostroż­nie. – I nie mam wiel­kie­go zna­cze­nia w swoim świe­cie, ale cięż­ko pra­cu­ję na sza­cu­nek. Dbam o moje mia­sto i nie za­wa­ha­łem się dla niego ry­zy­ko­wać życia. Za­ry­zy­ko­wał­bym je też dla ko­bie­ty, którą mi­łu­ję! – kiedy to po­wie­dział, za­milkł, bo sam sie­bie za­sko­czył tym wy­zna­niem.

Na za­sko­czo­ne wy­glą­da­ły rów­nież i smoki.

– Mó­wi­łem, że jest w nim ukry­ty blask! Każdy ma w sobie smoka, musi tylko po­zwo­lić mu się wy­kluć – mruk­nął, ma­to­wie­jąc ze wzru­sze­nia Ja­spis.

– Jest w nim zgni­li­zna. Pa­mię­ta­cie, chyba że mój syn o mało nie padł mar­twy, kiedy chwy­cił go w pasz­czę! – ryk­nę­ła Chry­zo­li­ta pi­ku­jąc na Woj­cie­cha.

Smoki osło­ni­ły go, czymś czego nie mógł zo­ba­czyć, ale co od­czu­wał jako chłod­ną mgłę.

– Twój syn łapie w pasz­czę wszyst­ko, co zo­ba­czy i to nie świad­czy zbyt do­brze o jego mą­dro­ści. Nawet dwu­dzie­sto­let­nie smocz­ki po­tra­fią przed je­dze­niem po­wą­chać zdo­bycz! – sark­nę­ła po­gar­dli­wie Opal. – Na do­da­tek wy­da­je mu się, że jest kimś wy­jąt­ko­wym. Jest za­du­fa­ny w sobie jak ry­ce­rze, któ­rych cza­sem tu spo­ty­ka­my. – Do­da­ła pół­gęb­kiem. – To bar­dzo ry­zy­kow­ne po­łą­cze­nie!

– Ów Woj­ciech – Ja­spis spoj­rzał na niego życz­li­wie – nie ukradł na­szych klej­no­tów, mimo że miał ku temu oka­zję. Nie przy­łą­czył się, do tego tam zło­dzie­ja, wska­zał w stro­nę ja­snej skały w kształ­cie czło­wie­ka z wor­kiem na ple­cach. Ni­ko­mu o nas nie po­wie­dział!

– I tak go za­bi­ję! – za­ry­cza­ła Chry­zo­li­ta i wzle­cia­ła gwałtownie, nie­mal roz­ta­pia­jąc się w słoń­cu, jak wra­ca­ją­cy do domu zbłą­ka­ny pro­mień.

– Idź na swoją stro­nę czło­wie­ku – wes­tchnę­ła Opal. – Po­sta­ra­my ci się pomóc. Pa­mię­taj jed­nak, że Chry­zo­li­ta ma dla cie­bie tylko jad i ogień.

Woj­ciech przez chwi­lę mil­czał, kon­tem­plu­jąc ich słowa.

– Jak mam iść? I jak mam się strzec smo­ków?!

– Wszyst­ko po kolei. Na po­czą­tek wskocz na mnie – za­dud­nił Ja­spis – za­nio­sę cię. Teraz w cza­sie słoń­ca bę­dzie naj­ła­twiej.

– Wy też czci­cie słoń­ce?

– My je­ste­śmy słoń­cem… nie pytaj tyle. Wsia­daj!

Wzle­cie­li, a widok ty­sią­ca je­zior wcze­pio­nych sie­cią rzek w ota­cza­ją­ce je góry jak kolia za­parł Woj­cie­cho­wi dech w pier­siach. Opal biała, ol­brzy­mia smo­czy­ca trzy­ma­ła się wciąż tuż pod nimi.

Nagle Ja­spis za­czął spa­dać głową w dół, ce­lu­jąc w śro­dek tur­ku­so­wej rzeki.

– Co ro­bisz?! Spa­da­aaamy! Będę rzy­y­yy… – wrzesz­czał Woj­ciech, trzy­ma­jąc się kur­czo­wo rę­ka­mi, no­ga­mi i całym cia­łem wszyst­kie­go, co mógł schwy­cić na smoku.

Kilka me­trów nad wodą Ja­spis z gra­cją zło­żył wpół gib­kie, ga­dzie ciało i po­mknął nad fa­la­mi w stro­nę końca do­li­ny. Po­mknął sam.

Nad dła­wią­cym się Woj­cie­chem za­mknę­ła się zie­lo­na toń.

 

***

Mia­sto cze­ka­ło nie­cier­pli­wie na Dzień Ku­pa­ły. Roz­ma­wia­no o nim przy kra­mach na rynku i przy prze­pra­wach rzecz­nych. Księż­nicz­ka miała zo­stać rzu­co­na w od­mę­ty Wisły, wraz z wian­ka­mi pa­nien na wy­da­niu. Kto wy­ło­wił wia­nek, mógł zgod­nie z tra­dy­cją, wziąć sobie dziew­kę za żonę, nawet jeśli nie uzy­skał na to zgody jej rodu.

Za to rękę księż­nicz­ki otrzy­mać miał woj, który wy­ło­wi ją z rzeki. Niby było to cał­kiem przy­pad­ko­we, jak u pro­ste­go ludu, ale księż­nicz­kę za­wsze do­sta­wał za­ufa­ny to­wa­rzysz Kraka, po­cho­dzą­cy z rodu, który ksią­żę chciał moc­niej do sie­bie przy­wią­zać. Wy­ła­wiał sobie żonę, a ksią­żę zdo­by­wał jego do­ży­wot­nią wier­ność.

Taką ło­wią­cą so­jusz księż­nicz­kę wo­ła­no Wędą tak jak wiot­ki kijek za­koń­czo­ny ko­ścia­nym ha­czy­kiem.

Węda, zwana przez ro­dzi­nę Bo­żen­ką, była jesz­cze bar­dzo dzie­cin­na i może wła­śnie dla­te­go, nie mogła się do­cze­kać, rzu­ce­nia do rzeki. Dwie stare ko­bie­ty po­twier­dzi­ły, że córka księ­cia Kraka stała się tego roku ko­bie­tą, nad­szedł więc jej czas.

Oczy­wi­ście ła­zę­gi, które od wio­sny szy­ko­wa­ły się do za­bi­cia smoka, pod­nio­sły wrzask, że obie­ca­no im rękę księż­nicz­ki i pół kró­le­stwa. Ośmie­la­li się wrzesz­czeć, że ksią­żę Krak ich oszu­kał. Bie­ga­li po zamku, do­ma­ga­jąc się po­słu­cha­nia, jakby to ich mał­żon­ki miano pła­wić w rzece i po­wieść do cu­dzej łoż­ni­cy.

Koło żony Kraka – księż­nej Mści­sła­wy plą­ta­ły się jesz­cze dwie księż­nicz­ki, ale obie pia­sto­wa­ły na rę­kach szma­cia­ne ku­kieł­ki i no­si­ły gie­zła nad ko­la­na. Nie­wąt­pli­wie miały kie­dyś stać się Wę­da­mi dla ojca lub może dla braci, ale na­le­ża­ło na to jesz­cze po­cze­kać z tuzin lat.

Ksią­żę, do któ­re­go do­tar­ły wie­ści o za­cho­wa­niu przy­by­szy, z po­cząt­ku po­czer­wie­niał na twa­rzy, za­zgrzy­tał zę­ba­mi, a na ko­niec zgo­dził się ich przy­jąć.

Wy­szedł w oto­cze­niu wojów, odzia­ny w długi ku­brak z su­słów, ob­ci­śnię­ty z wierz­chu kol­czu­gą i bez żad­nych wstę­pów tu­bal­nym basem ob­wie­ścił:

– Com wam obie­cał, tom obie­cał i się tego nie wy­pie­ram! Jed­nak już pełny kwar­tał jecie przy mych ła­wach, obie­cu­jąc smo­cze kły i ję­zy­ki, a nic z tego nie wy­ni­kło! – Nic mię­dzy gru­by­mi pa­lu­cha­mi księ­cia pana, zda­wa­ło się nik­nąć jesz­cze bar­dziej. – Nie­któ­rzy z was byli tak bez­czel­ni, by obie­cy­wać mi sie­dem smo­czych ję­zy­ków, co jaw­nie świad­czy, że nie wi­dzie­li nawet na wła­sne oczy be­stii! Po­wiem więc raz i nie będę po­wta­rzać! Jeśli któ­ryś z wa­sze­go grona ubije smoka i bę­dzie mógł tego do­wieść, dam mu jedną z młod­szych księż­ni­czek. A po­nie­waż są jesz­cze nie­du­że… – Krak wy­raź­nie się roz­rzew­nił – bo­ha­ter do­sta­nie pół skarb­ca że­la­znych sie­kier!

Zgro­ma­dze­ni, aż za­tch­nę­li się z wra­że­nia… Nawet ci, któ­rzy do tej pory wy­glą­da­li na zbyt pi­ja­nych, wbili w księ­cia uważ­ny wzrok.

– I niech mi nikt, nie mówi, żem obie­cy­wał pół księ­stwa! Ono nie jest moje, bo­go­wie nam Kra­kom je po­wie­rzy­li i oni nam je kie­dyś od­bio­rą! Tylko bo­go­wie!

Kraka, do tej pory opa­no­wa­ne­go, za­czę­ła ogar­niać go­rącz­ka. Na skro­niach i szyi wy­stą­pi­ły mu żyły, twarz po­czer­wie­nia­ła, nos zsi­niał i książę za­czy­nał gubić wątek. Nie mogąc go od­na­leźć, chwi­lę chrzą­kał i splu­wał, a potem za­czął brnąć w fan­ta­zje re­li­gij­ne, które ostat­nio na­cho­dzi­ły go dość czę­sto i nie­po­ko­iły jego do­rad­ców.

W tam­tej chwi­li, jedni za­sta­na­wia­li się jakim spo­so­bem można do­paść smoka i do­brać się do że­la­zne­go skar­bu, a inni, co zmie­ni w mie­ście nowy Krak, jak tego trafi szlag. Ksią­żę chwi­lę łapał dech, roz­darł trocz­ki pod pur­pu­ro­wym pod­gar­dlem, a potem do­koń­czył.

– Mogę, choć nie­któ­rzy temu za­prze­cza­ją, sam dys­po­no­wać skar­bem! Wy­sła­li­śmy do Księ­cia Wiel­ko­mo­raw­skie­go, proś­bę o roz­pra­wę z Cha­za­ra­mi, a potem skar­gę na wy­bry­ki prze­brzy­dłe­go gada. Przy­szła od­po­wiedź, że mamy ra­dzić sobie sami, bo wład­ca ma inne kło­po­ty na gło­wie. A teraz daj­cie nam w spo­ko­ju świę­to­wać.

 

***

 

Wła­śnie w mo­men­cie, kiedy Węda szła śpie­wa­jąc przez most na Sta­ru­sze w stro­nę plaży nie­opo­dal świą­ty­ni, Woj­ciech wy­nu­rzył się z wody, łap­czy­wie chwy­ta­jąc od­dech.

– O Mo­ko­szy! – jęk­nął z pre­ten­sją – ba­wisz się ze mną jak kot z myszą!

Wy­gra­mo­lił się na brzeg i jęk­nął bo­le­śnie, bo­wiem po­środ­ku płyt­kiej Sta­ru­chy zdję­ły go skur­cze brzu­cha, a potem tak strasz­li­we mdło­ści, że dła­wiąc się, o mało nie uto­nął.

Gnąc w ko­lej­nych spa­zmach i brnąc w kie­run­ku za­tocz­ki peł­nej pałek wod­nych, mo­dlił się żar­li­wie. Gdy wresz­cie udało mu się wy­do­stać i klę­czał na tra­wie, ocie­ka­jąc zie­lon­ka­wym bło­tem, do­tarł do niego za­pach pa­lo­ne­go miodu i wosku, ofia­ro­wy­wa­nych Mo­ko­szy.

– Ku­pal­noc­ka – szep­nął z roz­ma­rze­niem.

Po­szedł w stro­nę zamku, cho­ciaż jego serce, rwało się ku Ja­gód­ce.

Brzeg Wisły lśnił dzie­siąt­ka­mi ognisk i tęt­nił śpie­wem. Czer­wo­ne łuny pło­nę­ły też na kop­cach daw­nych Kra­ków.

Woj­ciech ostroż­nie wspiął się wąską ścież­ką, omi­ja­jąc gło­śne i naj­wy­raź­niej pod­pi­te po­ste­run­ki zam­ko­we.

Po­nie­waż całą drogę nie mógł prze­stać dumać o uści­skach, do­cze­kał się. Nie­spo­dzie­wa­nie z ciem­no­ści wy­chy­nę­ły ra­mio­na, które chwy­ci­ły go jak szcze­nia­ka.

– Perun raz wali! – huk­nął ra­do­śnie miaż­dżą­cy go wiel­ko­lud, zwany na zamku Ru­cza­jem. – Kogo, jak kogo, ale cie­biem się nie spo­dzie­wał. Je­steś jak orzech w se­ro­wym pie­roż­ku! Mó­wi­li, żeś po­marł, potem żeś zbiegł, a tu wra­casz żywy, cho­ciaż tro­chę, wy­bacz szcze­rość, cuch­ną­cy.

– Kto mnie szu­kał?

– Byli tacy… Prze­śpij się u nas w wieży, a rano zo­ba­czy się, kto cię ze­chce obej­rzeć i po­wą­chać.

– Do­brze, już do­brze pójdę się umyć!

– Można po­słać dzie­cia­ka do two­jej lubej, niech da ubra­nie na zmia­nę. Jak masz.

– A mam!

– No to sia­daj, zjemy coś i na­pi­je­my się za ten czerw­co­wy ogień.

– Za twar­de mie­cze i mięk­kie łona! – wrza­snął ktoś wy­so­ko na wieży.

– Słod­ki miód, słod­kie usta, a na­sio­na niech dadzą plon! – od­po­wie­dział mu inny – jakby było to hasło obo­zo­we.

Woj­ciech usnął w wieży cięż­kim, ka­mien­nym snem, jakby go ktoś wal­nął w łeb obusz­kiem. Przez jego głowę prze­wi­ja­ły się sny, pełne ko­lo­rów i zda­rzeń, na które nie miał żad­ne­go wpły­wu, zu­peł­nie jak w życiu.

Nagle usiadł cał­ko­wi­cie roz­bu­dzo­ny i prze­stra­szo­ny.

W po­wie­trzu, w wieży, a może w jego gło­wie roz­le­gły się gniew­ne głosy:

– Ten ma­min­sy­nek nie bę­dzie dia­men­tem!

– To jasne jak słon­ce, ale złe jest to, że ta myśl przy­szła mu do pu­ste­go, zło­te­go łba!

– Były wśród smo­ków młode dia­men­ty i za­wsze wy­wo­dzi­ły się od smo­ków o żółtej barwie!

– To były, moja droga, młode smoki, a nie dzie­cia­ki bez kom­ple­tu łusek i zębów!

– Z tego, co mówił ten par­szy­wy zdraj­ca, mój Hia­cynt ma już wszyst­kie łuski!

– Jest wiel­ki, głupi i zły!

– Na­le­ży go uka­rać!

– Nie ośmie­li­cie się!

– On ośmie­lił się po­żą­dać wła­dzy nad nami!

– Tak! Hia­cynt nie jest go­dzien być uwa­ża­ny dłu­żej za smoka!

– Ten chu­der­la­wy, ludz­ki zdraj­ca za­pła­ci mi za to głową!

„Chu­der­la­wy zdraj­ca” czuł, jak serce usi­łu­je wy­rwać się z za­pad­nię­tej pier­si.

– No tego mi jesz­cze bra­ko­wa­ło! – wes­tchnął gorz­ko.

Już wcze­śniej wy­da­wa­ło mu się, że cza­sem w nocy sły­szy, o czym mówią smoki, ale pierw­szy raz do­szła do niego cała roz­mo­wa.

 

***

– Wi­dzia­łeś kie­dyś tru­chło lisa prze­trą­co­ne­go przez wilki? – spy­tał znu­dzo­nym gło­sem wo­je­wo­da Spyć­mier, a nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, mówił dalej: – Nie zja­da­ją go zwy­czaj­nie jak psa, tylko łamią mu kark i po­rzu­ca­ją.

Woj­ciech sie­dział za­pa­trzo­ny we wła­sne ciżmy i mil­czał. Odkąd przy­szedł na we­zwa­nie, dwie wisły temu, nie od­zy­wał się ani sło­wem. Jego mil­cze­nie za­czy­na­ło już po­wo­li draż­nić Spyć­mie­ra.

– Słu­chaj Za­jącz­ku – za­czął, a do­strze­gł­szy gniew­ne spoj­rze­nie mło­dzień­ca, uśmiech­nął się pod su­mia­stym wąsem. – Może nie wiesz, ale naj­czę­ściej spo­ty­ka to lisy, któ­rym nie chce się po­lo­wać. Za­miast pra­co­wi­cie szu­kać my­szek, czy wie­wió­rek, łażą za wil­ka­mi li­cząc, że na­sy­cą się resz­tka­mi… I za­czy­na mi się zda­wać, że je­steś wła­śnie takim lisem…

– My­śla­łem, że za­ją­cem…

– Za dużo my­ślisz go­ło­wą­sie! Zo­staw to mą­drzej­szym od sie­bie! – roz­ka­zał su­ro­wo stary woj. – I czemu wzdy­chasz, jak­byś był dziew­ką, co jej każą iść za sta­re­go za mąż?! Do­brze wiesz, że cię lubię, ale do­cho­dzą do mnie nie­po­ko­ją­ce wie­ści… Re­gu­lar­nie do­no­szą mi, że cha­dzasz do smoka. Nie wia­do­mo po co, to zna­czy ty pew­nie wiesz, ale nie mó­wisz o tym ni­ko­mu. Spo­ty­kasz się z po­dej­rza­ny­mi ludź­mi – pod­niósł rękę, uci­sza­jąc jego pro­test – a ostat­nio ktoś wi­dział cię przy bia­łej wieży. Za więk­szość tych rze­czy można oddać gar­dło katu…

– Chcia­no mnie otruć na roz­kaz Zło­ciu­gi, za to chyba też można dać gar­dło… A skar­gi też pew­nie po­cho­dzą od niego.

– Wza­jem­nie się oskar­ża­cie, tylko że Zło­ciu­ga jest sza­cow­nym oby­wa­te­lem, cho­ciaż łaj­da­kiem, a ty ła­zę­gą bez sta­łe­go za­ję­cia, choć miłym. Poza tym nie tylko on cię oskar­ża.

– Z wieżą to bzdu­ra! – dodał szyb­ko Woj­ciech.

Biała wieża wzniesiona za małą Wisłą, przez sta­re­go Kraka, ojca obec­ne­go księ­cia była pierw­szym ka­mien­nym bu­dyn­kiem w mie­ście. Wy­so­ka na tuzin łokci, a sze­ro­ka tak, że trze­ba było ośmiu męż­czyzn, aby ją objąć.

Wy­ko­rzy­sty­wa­na do obro­ny mia­sta, peł­ni­ła rów­nież funk­cję skarb­ca. Tam skry­wa­no, co po­wszech­nie wie­dzia­no w mie­ście, że­la­zne sie­kie­ry, gro­ma­dzo­ne jako try­but dla Księ­cia Wiel­ko­mo­raw­skie­go, oraz sprowadzany z północy bursz­tyn.

– Pew­nie, że bzdu­ra! Wszy­scy wie­dzą, że więk­szość tych, co krę­ci­li się przy bia­łej wieży, wy­pły­wa­ła potem gdzieś na Sta­ru­sze. Ksią­żę jest za­zdro­sny o swoje skar­by… tak, to naj­lep­szy dowód two­jej nie­win­no­ści – po­twier­dził zgod­nie Spyć­mier, dra­piąc się w brodę z chrzę­stem przy­po­mi­na­ją­cym grze­chot kol­czu­gi. – Cho­ciaż pa­trząc w drugą twarz po­są­gu – każdy przy­zna, że ty je­steś zręcz­ny, masz szczę­ście jak kuna… i jak ona umiesz prze­my­kać się nocą!

– Nie byłem tam!

– Nie­mniej jed­nak nie mogę igno­ro­wać tak licz­nych po­dej­rzeń – wes­tchnął stary. – No po pro­stu nie mogę! A że cię lubię, to po­ra­dzę co do­brze i cał­kiem pry­wat­nie, żebyś opu­ścił mia­sto.

– Gdzie mam niby iść?!

– Przed sie­bie. Świat jest wiel­ki. Pełno w nim miast, ludzi, pie­nię­dzy i oka­zji do roz­po­czę­cia no­we­go życia, jeśli się tym ży­ciem jesz­cze dys­po­nu­je.

– Ja­gód­ka nie pój­dzie ze mną w świat! Nie po­wle­cze dzie­cia­ka.

– Wia­do­mo za to, że ra­czej szyb­ko – kon­ty­nu­ował wo­je­wo­da, jakby go nie sły­sząc.

– Ale czemu?!

– Spi­żar­nie ksią­żę­ce świe­cą pust­ka­mi. Pod po­wa­ła­mi zo­sta­ła nam może setka za­jącz­ków i ba­żan­tów, więc trze­ba nam się ru­szać na po­lo­wa­nia, a ja je­stem wojem, a nie kwoką.

– Może po­ja­dę z wami?!

– Nie! – od­parł ka­te­go­rycz­nym tonem. – Wi­dzia­łem, jak sie­dzisz w sio­dle, po dru­gie jeśli ktoś na­praw­dę chce się cie­bie po­zbyć, to tam też nie bę­dziesz bez­piecz­ny. 

– Czyli opusz­cze­nie mia­sta na za­wsze to moja je­dy­na szan­sa?

– Jest też druga – Spyć­mier za­wie­sił głos, jakby do­pie­ro teraz wpadł na ten po­mysł – po­zby­cie się be­stii. Wtedy pew­nie do­sta­niesz za żonę ko­lej­ną Wędę i tyle że­la­znych to­po­rów ile bę­dzie mógł unieść twój koń. Tyle, że kiedy cię nie było, trzech ko­lej­nych śmiał­ków ru­szy­ło na smoka. Trze­cie­go po­zba­wił głowy, wy­jąt­ko­wo cel­nie wy­plu­wa­jąc nań tar­czę po­przed­ni­ka. 

– Fi­glarz…

– Tak. Naj­wy­raź­niej be­stia lubi jar­marcz­ne sztucz­ki. Gdyby był nieco mniej­szy, ro­bił­by fu­ro­rę w cza­sie świąt.

– Może spró­bu­ję…?

– Pró­buj, jeśli masz chęć, ale ja nie chcę o ni­czym wie­dzieć. A jeśli masz tro­chę oleju w gło­wie, po­słu­chasz mojej rady.

 

***

Do smoka ru­szył póź­nym po­po­łu­dniem. 

Z po­cząt­ku prze­my­kał ścież­ką przez mo­kra­dła, nie od­da­la­jąc się od brze­gu rzeki. Ska­kał z kępy na kępę, by od czasu do czasu wy­chy­nąć i roz­gląd­nąć się do­ko­ła nie­spo­koj­nie.

Jak zając – po­my­ślał kwa­śno.

Czuł w brzu­chu nie­przy­jem­ne drże­nie, jakby usy­chał konar na jego opie­kuń­czym drze­wie. Drze­wem Woj­cie­cha był głóg na roz­sta­ju dróg, na po­łu­dnie od mia­sta, pod któ­rym oj­ciec za­ko­pał przed laty jego ło­ży­sko. Głogi zwano za­ję­czą grusz­ką, może wła­śnie dla­te­go już od dziec­ka wo­ła­li go Za­jącz­kiem.

Do­pie­ro kiedy uszedł milę od mia­sta, ode­tchnął i z przy­jem­no­ścią ro­zej­rzał się do­ko­ła.

Lato miało się ku koń­co­wi. Nie­dłu­go miano świę­to­wać te­go­rocz­ne zbio­ry.

Świę­to zwane śliw­ko­wym lub dniem ko­zioł­ków, było jed­nym z jego ulu­bio­nych. Wy­glą­da­ło, że w tym roku nie bę­dzie brał w nim udzia­łu.

Na po­lach dzie­siąt­ki odzia­nych w szare, lnia­ne ko­szu­le ludzi zbie­ra­ło grykę, rzepę i ka­pu­stę. Od po­ło­żo­nych nad Wilgą sadów do­cho­dził śpiew dziew­cząt, rwą­cych doj­rza­łe jabł­ka, grusz­ki i śliw­ki.

Gdy tylko Woj­ciech zbli­żył się do miej­sca, gdzie prze­sia­dy­wał ca­ło­żer­ca, usły­szał ra­do­sny i pod­eks­cy­to­wa­ny szmer wielu gło­sów. Piski, śmie­chy, nie spo­sób było za­błą­dzić. Spyć­mir miał rację, gad mógł stać się atrak­cją nie­jed­ne­go jar­mar­ku.

U stóp skał roz­ło­ży­ły się kramy z piwem i ob­wa­rzan­ka­mi. Obok jakiś je­go­mość opra­wiał i piekł na ogni­sku ka­pło­ny. Za nim usta­wi­li się sprze­daw­cy wstą­żek, mie­dzia­nych za­usz­nic i pier­ścion­ków.

Do­ko­ła stra­ga­nów kłę­bił się oży­wio­ny ludz­ki tłum. Były tu za­ko­cha­ne pary, wścib­skie babki, a nawet całe ro­dzi­ny z ma­ły­mi dzieć­mi, drze­mią­cy­mi w chu­s­tach na ple­cach.

Po­mię­dzy za­cny­mi miesz­cza­na­mi krę­ci­ła się też spora grupa miej­skiej ga­wie­dzi.

Jedni ra­czy­li się sma­ko­ły­ka­mi, sie­dzie­li na tra­wie i ga­pi­li się na wi­do­wi­sko, inni jesz­cze krę­cili się w tłu­mie, szu­ka­jąc oka­zji do za­rob­ku, lub zna­le­zie­nia pary.

Ze sto kro­ków przed nimi, na zie­lo­nej, ukwie­co­nej łące stało pię­ciu ry­ce­rzy.

Dwaj – oj­ciec i syn, któ­rzy kilka ty­go­dni temu przy­by­li z kraju Gal­lów, na­ra­dza­li się szep­tem. Jakiś ol­brzym ubie­rał się po­wo­li w zbro­ję, a po­zo­sta­li dwaj pa­trzy­li smęt­nie na bez­gło­we zwło­ki w srebr­nym na­pier­śni­ku, le­żą­ce opo­dal i już nie­bru­dzą­ce krwią trawy.

– Ru­szaj tam który na smoka! – za­ry­czał sprze­daw­ca piwa, zwany Chmie­lem. – Po­łu­dnie mi­nę­ło, słoń­ce się prze­chy­li­ło i lu­dzie nie­dłu­go będą mu­sie­li wra­cać do domu! A tu nu­uudy!

– Nie ma po­śpie­chu – za­re­cho­tał jakiś dam­ski głos – jak już się ruszą, to w pół wisły smok się roz­pra­wi z nimi wszyst­ki­mi. Nie mogę się już do­cze­kać!

– No, ale lenią się jak spa­sio­ne koty! Ksią­żę kazał wal­czyć, a ci się gapią na tego na­po­czę­te­go nie­bo­ra­ka już tyle czasu, że zdą­żył­byś dojść na zamek i wró­cić.

– Wła­śnie! Co tu pa­trzeć! Głowę mu smok od­gryzł, to i po­marł…

Jeden z Gal­lów spoj­rzał na tłum z pre­ten­sją w oczach, ale tamci pa­trzy­li na niego bez­czel­nie, jak na szczu­te­go na dzika psa.

Woj­ciech po­stał chwi­lę z boku, ob­ser­wu­jąc to wszyst­ko z nie­sma­kiem. Po­słu­chał ko­men­ta­rzy, plo­tek, a potem po­wo­li zbli­żył się do ry­ce­rzy.

– Czego tu chcesz ła­chu­dro? – mruk­nął nie­życz­li­wie jeden z nich.

– Wo­je­wo­da kazał mi po­szu­kać spo­so­bu na be­stię – od­parł obo­jęt­nie.

– Mówią, że tyś go tu spro­wa­dził – dodał za­czep­nie inny – wska­zu­jąc za sie­bie. Jakby widok smoka mógł do­wo­dzić czy­jejś winy.

Wska­zał do­kład­nie tam gdzie słoń­ce zło­ci­ło się i mię­kło, roz­le­wa­jąc się ni­czym miód na cie­ście. Woj­ciech zmru­żył oczy i do­strzegł, że przy­naj­mniej część tego zło­te­go bla­sku, była cia­łem smoka.

Hia­cynt, teraz czte­ro­krot­nie więk­szy, niż kiedy go po­znał, leżał zwi­nię­ty w kłę­bek wśród wy­gnie­cio­nych zbóż.

Igno­ru­jąc po­bur­ki­wa­nia ry­ce­rzy, Woj­ciech zbli­żył się do gada. Kiedy był o pół kopy kro­ków od smo­czej mordy, otwo­rzy­ło się jedno oko, wiel­kie jak koło wozu i złote jak dukat. Wąska, pio­no­wa źre­ni­ca barwy kasz­ta­na roz­sze­rzy­ła się jak na­cią­ga­na cię­ci­wa łuku, a smok sap­nął i opu­ścił po­wie­kę.

– Mój chudy, roz­pust­ny druh – mruk­nął dud­nią­cym basem. – Po co cię licho przy­nio­sło?! Nie mam na cie­bie ape­ty­tu ani dziś, ani nigdy. Chyba że się po­pra­wisz…

– Może ty byś się po­pra­wił smoku. Idzie zima, trze­ba by wró­cić do cie­pła i tłu­stych jed­no­roż­ców – po­wie­dział, a jed­no­cze­śnie kątem oka do­strzegł, że ga­wiedź na wzgór­ku prze­rwa­ła je­dze­nie i za­czę­ła uważ­nie przy­słu­chi­wać się ich roz­mo­wie.

Ry­ce­rze też po­de­szli kilka kro­ków bli­żej, rów­nież uważ­nie na­sta­wia­jąc uszu.

– Coś mi ra­dził jeść?! – za­mru­czał sen­nie smok.

– Jed­no­roż­ce. Chyba bar­dziej by ci słu­ży­ły.

– Chyba wzrok cię oszu­ku­je głupi czło­wie­ku. Wi­dzia­łeś kie­dyś tak wiel­kie­go smoka?!

– Nie­dłu­go lu­dzie ubiją i za­so­lą trzo­dę, a na ziemi za­pa­nu­ją mrozy.

– Wtedy będę jadał wasze Wandy – za­chi­cho­tał smok.

– Wanda chyba by już ci nie po­słu­ży­ła.

– Ech, wi­dzia­łem… – fuk­nął smok z nie­sma­kiem w gło­sie, otwie­ra­jąc oczy i pod­no­sząc głowę. – Pierw­szy raz wziął ją jesz­cze nad rzeką! Je­ste­ście gorsi niż kró­li­ki!

Woj­ciech mu­siał przy­znać, że mimo swo­jej wiel­ko­ści Hia­cynt wciąż za­cho­wy­wał wdzięk. Nie był smu­kły jak jego po­bra­tym­cy, ale po­tęż­ny jak bursz­ty­no­wa góra. Jed­nak wciąż był pięk­ny.

– A co z mro­zem?

– Scho­wam się w tu­tej­szych ja­ski­niach, na szczę­ście nie bra­ku­je ich w oko­li­cy. Wiesz Za­ją­cu, tro­chę się tu już ro­zej­rza­łem… i zna­la­złem cie­płą norkę. A ty?

– Nie wiem, czy któ­raś cię po­mie­ści.

– Uro­słem – od­po­wie­dział smok z dumą. – Nie przy­chodź tu wię­cej! – roz­ka­zał.

– Uwierz mi… smoku – po­wie­dział, nie uży­wa­jąc jego imie­nia, żeby nie po­twier­dzać plo­tek o ich bli­skiej zna­jo­mo­ści. – Dzia­łam dla two­je­go i swo­je­go dobra.

– Nie mamy wspól­ne­go dobra!

– Może, gdy­byś się za­sta­no­wił…

– Nie lubię się za­sta­na­wiać! Smoki za dużo myślą. Prze­chwa­la­ją się jakie są mądre, a tym­cza­sem takie małe, chu­tli­we ro­ba­ki jak wy zaj­mu­ją cały świat!

– Hia­cynt ja na­praw­dę nie chcę dla cie­bie źle – szep­nął żar­li­wie, a grom­kim gło­sem dodał: – Wróć do swo­je­go świa­ta, smoku!

– Wy­ko­nu­jesz roz­ka­zy ludzi, któ­rzy mogą za chwi­lę już cię nie po­trze­bo­wać… A ja czuję, że już by mi się tam nie po­do­ba­ło. Wiem, że byłeś tam na mnie skar­żyć! – fuk­nął ob­ra­żo­ny.

– Bo wszyst­ko psu­jesz! Spa­li­łeś wszyst­ko, co z takim tru­dem zbu­do­wa­łem.

– Nie. Do­pie­ro teraz ci wszyst­ko spalę – szep­nął smok z chy­trym uśmie­chem, a potem pod­niósł się na całą swą wy­so­kość i wy­krzyk­nął na cały głos: – Po co tu przy­cho­dzisz zdra­dli­wy Za­ją­cu?! Na­ma­wia­łeś mnie, żebym się osie­dlił w kra­inie Kraka i obie­cy­wa­łeś tyle tłu­stych krów, ile tylko po­miesz­czę! Prze­cież chcia­łeś, żebym na końcu po­żarł księ­cia, abyś mógł na jego miej­sce wpro­wa­dzić no­we­go. Ów Le­szek, zwany bia­łym księ­ciem, obie­cał ci górę że­la­znych sie­kier!

– Chyba stra­ci­łeś rozum – wrza­snął Woj­ciech. – Ja mogę po­wie­dzieć, że je­steś kotem, któ­re­go cza­row­ni­ca zmie­ni­ła w smoka za ła­kom­stwo! I co? Uwie­rzy mi ktoś?! – Spojrzał za sie­bie i zmar­twiał.

– Ja wie­rzę! – ryk­nął wście­kle Gall, ru­sza­jąc z pod­nie­sio­nym mie­czem na Woj­cie­cha. Jego to­wa­rzysz, ści­ska­jąc w dło­niach trój­ząb i sieć, za­cho­dził go z dru­giej stro­ny.

Woj­ciech cof­nął się o kilka kro­ków, usi­łu­jąc zna­leźć jakiś spo­sób uciecz­ki. Prze­ciw­ni­cy krą­ży­li do­ko­ła niego, a on cofał się i roz­pacz­li­wie pró­bo­wał wy­my­ślić słowa, które mo­gły­by go ura­to­wać.

– Nie wierz­cie smo­ko­wi! – krzy­czał. – On łże jak, jak…

– Ty łżesz! – ryk­nął wy­so­ki Gall o ospo­wa­tej twa­rzy i usi­ło­wał po­chwy­cić go w sieć.

Woj­ciech usko­czył i nagle po­czuł, że pada tył­kiem na coś ży­we­go i sprę­ży­ste­go.

Hia­cynt, o któ­re­go się oparł, a który wy­glą­dał na ogrom­nie za­do­wo­lo­ne­go z roz­wo­ju sy­tu­acji, rów­no­cze­śnie pchnął go łapą do przo­du i wy­pu­ścił z pasz­czy mały stru­myk ognia.

Ospo­wa­ty Gall wrza­snął i upu­ścił na zie­mię sieć, znad któ­rej za­czął uno­sić się dym.

– Sami wi­dzi­cie, że ten mło­kos jest w zmo­wie ze smo­kiem. Nie wiemy co knują, ale na pewno coś złego – ob­wie­ścił niż­szy i okrą­glej­szy Gall tu­bal­nym gło­sem.

– A ty chę­do­żysz wła­sną sio­strę – od­po­wie­dział wrza­skiem Woj­ciech i mu­siał na­tych­miast usko­czyć.

Młod­szy Gall już cze­kał na niego z wy­sta­wio­nym trój­zę­bem, a ode­pchnię­ty przez smoka chło­pak na­dział się na ostrze tą czę­ścią ciała, któ­rej już w żaden spo­sób nie da się na­zwać szla­chet­nym sło­wem „plecy”.

Wrza­snął, za­kry­wa­jąc dło­nią krwa­wią­cy tyłek i usi­ło­wał jed­no­cze­śnie umknąć w bok, ale tam cze­kał już na niego drugi ry­cerz, który zra­nił go w ramię.

Zgro­ma­dzo­ny tłum ob­ser­wo­wał walkę z za­cie­ka­wie­niem, cho­ciaż nie­któ­rzy gry­ma­si­li, że takie go­nie­nie przez dwóch uzbro­jo­nych dra­bów, za jedną bez­bron­ną chu­dzi­ną jest tro­chę nie­smacz­ne.

– Jak­byś rzu­cił psom kur­cza­ka, wrzask, pióra la­ta­ją no i po spra­wie – ko­men­to­wał ktoś znu­dzo­nym gło­sem.

Na szczę­ście dla wi­do­wi­ska i dla Woj­cie­cha, smok miał roz­wi­nię­te ku­glar­skie wy­czu­cie sceny. Kiedy wyż­szy Gall pod­niósł z ziemi i za­rzu­cił na Woj­cie­cha nad­tlo­ną sieć, Hia­cynt zręcz­nym kłap­nię­ciem od­gryzł mu rękę z trój­zę­bem. Po czym wy­pluł broń, ce­lu­jąc do­kład­nie tuż obok sza­mo­cą­cej się w sieci ofia­ry.

Po­zba­wio­ny dłoni ry­cerz stał z głu­pią miną, wpa­tru­jąc się w try­ska­ją­cy krwią kikut, a potem na drżą­ce jak stru­na liry drzewce trój­zę­bu.

– Wie­dzia­łem, że jeden z was pach­nie sma­ko­wi­cie, tylko nie mia­łem pew­no­ści który – mruk­nął roz­ma­rzo­ny Hia­cynt i w tej samej chwi­li od­ciął zę­ba­mi górną po­ło­wę bez­rę­kie­go ry­ce­rza.

Mlasz­cząc z za­do­wo­le­niem, od­wró­cił się tyłem do Woj­cie­cha. Zaraz oka­za­ło się, że był to zwód tak­tycz­ny. Kiedy drugi Gall ru­szył na smoka ze wznie­sio­nym mie­czem, gad nie prze­ry­wa­jąc żucia, przy­ci­snął go do ziemi tylną nogą. Roz­le­gło się nie­przy­jem­ne chrup­nię­cie, a smok dodał nie­wy­raź­ne:

– …a drugi brzyd­ko.

Tłum krzyk­nął, nie wia­do­mo czy z prze­ra­że­nie, obrzy­dze­nia, czy może z za­chwy­tu.

Gad, kiedy już skoń­czył wy­bie­rać ciało Galla ze zbroi, ru­szył w stro­nę po­zo­sta­łych ry­ce­rzy, a oni za­czę­li ucie­kać pie­szo, konno, kto jak mógł.

Smok sapnął i wzniósł się nieco, za­dzi­wia­ją­co lekko bio­rąc pod uwagę ol­brzy­mie ciel­sko. Pod­le­ciał do ucie­ka­ją­ce­go konno ry­ce­rza z koń­skim ogo­nem przy­cze­pio­nym do hełmu. Ob­ró­cił się w po­wie­trzu na bok i wy­cią­gnął szyję, by zręcz­nie chap­snąć zad ga­lo­pu­ją­ce­go ru­ma­ka. Nie­szczę­sne zwie­rzę wy­da­ło z sie­bie prze­ra­ża­ją­ce rże­nie, a jego resz­ta po­to­czy­ła się po tra­wie, wlo­kąc z sobą jeźdź­ca.

Ga­wiedź po­gna­ła do samej rzeki, by po­pa­trzeć w jaki spo­sób przed­nie ko­py­ta wierz­chow­ca wbiły się w ry­ce­rza i ukon­ten­to­wa­na wró­ci­ła do mia­sta.

– Że też aku­rat tam go szka­pa tra­fi­ła – mru­cze­li za­do­wo­le­ni, bo wypad za mia­sto oka­zał się owoc­ny i wie­dzie­li, że tego wie­czo­ru w mie­ście każdy chęt­nie po­sta­wi im kubek miodu w za­mian za opo­wie­ści.

– Ko­lej­na smo­cza sztu­ka…

– A mi się zdaje, że to fart taki…

– Wi­dzia­łeś kumie, jak go chap­snął?! Wy­su­nął wargi jak dama z ksią­żę­ce­go dworu, kiedy jej po­dasz go­rą­ce­go ka­pło­na. Aż dziw, że nie za­żą­dał wody do rąk! – za­re­cho­tał kra­marz, a tłum za­wtó­ro­wał mu ha­ła­śli­wym śmie­chem.

Razem z ga­wie­dzią, ale w dużo gor­szym hu­mo­rze, do grodu wró­cił Woj­ciech. Teraz sam ro­zu­miał, że jego szan­se na po­zo­sta­nie w mie­ście są w za­sa­dzie żadne.

Istny Zając w niedź­wie­dziej dupie! Zo­stać się nie da, a wyjść strach!! – po­my­ślał gorz­ko.

Wpadł na mo­ment do domu Ja­gód­ki, by uści­skać ją i dzie­cia­ka, któ­re­go za­czął ostat­nio trak­to­wać już pra­wie jak czło­wie­ka, a nie tłu­stą, wrzesz­czą­cą prze­szko­dę na dro­dze do uko­cha­nej.

Ja­go­da, jak to nie­wia­sta, pła­ka­ła ci­chut­ko, za­kry­wa­jąc sobie twarz far­tusz­kiem i pro­te­sto­wa­ła, kiedy wpy­chał jej w rękę ostat­nią, za­osz­czę­dzo­ną z do­brych cza­sów, srebr­ną mo­ne­tę.

Nie zo­stał zbyt długo. Nie po­tra­fił zna­leźć ja­kich­kol­wiek słów po­cie­chy, a pa­trząc na jej sku­lo­ną, drżą­cą syl­wet­kę miał ocho­tę wziąć ją na ko­la­na i tulić w ra­mio­nach, ale do­brze wie­dział, czym by się to skoń­czy­ło. Za­trza­snął drzwi i nie zwle­ka­jąc, po­biegł na zamek.

Nad mia­stem kłę­bi­ły się cięż­kie, desz­czo­we chmu­ry.

Wmie­szał się w tłum na dzie­dziń­cu i dła­wiąc się żół­cią, cze­kał na nie­unik­nio­ne. Kiedy stra­że wpu­ści­ły wresz­cie zgro­ma­dzo­nych do głów­nej kom­na­ty, wes­tchnął cięż­ko i wszedł.

Mimo że pa­rad­na sala zamku była na­praw­dę duża tłum, który się w niej zgro­ma­dził, spra­wił, że po chwi­li nie było już czym od­dy­chać. Do tego, na pa­le­ni­skach w obu ro­gach, ża­rzy­ły się ol­brzy­mie ko­na­ry. Dym pełzł wzdłuż ścian, wni­kał po­wo­li w belki stro­pu i cięż­kie futra.

Woj­ciech miał na sobie obie ko­szu­le, nowy so­lid­ny pas, do tego naj­lep­szy pół­ko­żu­szek, więc było mu już go­rą­co, zwłasz­cza że złość i nie­po­kój pa­li­ły go od środ­ka. Bał się, że w mo­men­cie na­pię­cia ze­mdle­je jak wy­stra­szo­na dziew­ka, ale skoro ist­nia­ła spora szan­sa, że bę­dzie mu­siał ucie­kać z mia­sta na nie­pew­ny los, chciał być przy­go­to­wa­ny.

Tłum dalej gęst­niał z każdą chwi­lą i wszy­scy zgro­ma­dze­ni mó­wi­li o ko­lej­nych wy­bry­kach smoka i no­wych roz­ka­zach księ­cia.

Nie­któ­rzy ze stło­czo­nych na nie­wiel­kiej prze­strze­ni ry­ce­rzy i straż­ni­ków po­zna­wa­li Woj­cie­cha.

Jedni skła­nia­li głowy w po­zdro­wie­niach, ale jakoś tak nie­śmia­ło, dru­dzy pa­trzy­li zdu­mie­ni, a jesz­cze inni po­śpiesz­nie na­chy­la­li się do ucha są­sia­da. Nikt jed­nak z nim nie roz­ma­wiał.

Pew­nie znowu im śmier­dzę – sark­nął w duchu. Trze­ba było zo­stać u smo­ków.

Wresz­cie służ­ba uchy­li­ła wiel­kie, pro­wa­dzą­ce do kom­nat księ­cia wrota i sta­nął w nich Krak w oto­cze­niu dworu. Ksią­żę miał za­ci­śnię­te szczę­ki i prze­krwio­ne oczy. Zszedł ze scho­dów zde­cy­do­wa­nym kro­kiem. Woj­ciech znał go już na tyle, że wie­dział, że jest wście­kły.

Krak usiadł na przy­go­to­wa­nym dla niego pod­wyż­sze­niu z takim im­pe­tem, że po­tęż­ne, dę­bo­we krze­sło nie­bez­piecz­nie jęk­nę­ło.

– Dużo nowin do­cho­dzi ostat­nio do moich uszu… – za­czął ksią­żę spo­koj­nie, roz­glą­da­jąc się po twa­rzach zgro­ma­dzo­nych.

Tłum za­czął szem­rać i po­wta­rzać jego słowa jak echo. Nie­któ­rzy do­ma­ga­li się od razu miodu albo sta­ra­li zbli­żyć się do ksią­żę­ce­go stol­ca, żeby przed­sta­wić ja­kieś swoje spra­wy.

– …ale jakoś nie mogę do­cze­kać się wie­ści o śmier­ci smoka – za­ry­czał jak ranny tur, waląc obie­ma pię­ścia­mi w poręcze.

Zgro­ma­dzo­ny tłum ucichł nagle jak od ude­rze­nia bi­czem. W kom­na­cie za­le­gła taka cisza, że sły­chać było bzy­cze­nie ja­kiejś zbłą­ka­nej psz­czo­ły.

Po chwi­li do gnie­wu księ­cia za­czę­li przy­łą­czać się bo­go­wie, bo do mia­ro­we­go szumu desz­czu spły­wa­ją­ce­go po zam­ko­wym dachu do­łą­czy­ły pierw­sze, dość jesz­cze od­le­głe grzmo­ty.

Przed ob­li­cze księ­cia wy­stą­pił ol­brzy­mi ry­cerz, któ­re­go Woj­ciech wi­dział ran­kiem przy smoku i nie kła­nia­jąc się wcale, po­wie­dział wolno ce­dząc słowa:

– Ja Mści­woj z Zie­lo­ne­go Grodu przy­by­łem jako i inni, chcąc za po­mo­cą smo­czej skóry po­pra­wić swój los – mówił, a po­zo­sta­li ry­ce­rze za­chę­ca­li go po­mru­ka­mi. Dla­te­go, w miarę jak się roz­krę­cał, mówił coraz szyb­ciej i coraz bar­dziej chla­pał do­ko­ła śliną. – Nie je­stem byle chłyst­kiem. Wal­czy­łem ze smo­ka­mi na ba­gnach w del­cie Du­na­ju, po­lo­wa­łem w Scy­tii na gryfy, a za Kau­ka­zem na trzy­gło­we lwy, alem nigdy nie spo­tkał się z takim trak­to­wa­niem ry­ce­rzy! Obie­ca­na zwy­cięz­cy księż­nicz­ka zo­sta­ła wy­da­na za mąż, skarb gwa­ran­to­wa­ny za smo­cze głowy po­je­chał już ponoć precz, na po­łu­dnie, a po zamku plą­cze się nie­ustan­nie ten po­kurcz! – Palce wiel­ko­lu­da wy­sko­czy­ły oskar­ży­ciel­sko w stro­nę Woj­cie­cha. – O któ­rym smok mówi, że jest jego do­rad­cą! Trze­ba nam opu­ścić ten zamek i całą tę zie­mię i zo­sta­wić was na pa­stwę zło­te­go gada!

– Jedź i niech twoi bo­go­wie mają cię w opie­ce, Mści­wo­ju, zwany jak nam do­no­szą w swo­ich stro­nach Ro­ma­nem z Si­li­stry, albo Ro­ma­nem Kłam­cą…

– Kto tak mówi, niech sta­nie ze mną do walki!

– Póki jesz­cze mo­żesz iść, od­jedź w świat – burk­nął groź­nie jeden z to­wa­rzy­szy księ­cia Siej­mir – nie bę­dzie­my tra­cić czasu. Mamy na gło­wie smoka!

Ob­ra­żo­ny ol­brzym wy­szedł, rzu­ca­jąc do­ko­ła wście­kłe spoj­rze­nia.

– Ksią­żę panie, czy ol­brzym był kłam­cą czy nie, wiem że w spra­wie tego gierm­ka, co się zma­wia ze smo­kiem, mówił praw­dę. Sam sły­sza­łem! – za­wo­łał inny z wę­drow­nych ry­ce­rzy.

– Gier­mek?! Jaki z niego gier­mek?! To jest syn szew­ca! Jakiś dra­twą przez zad szyty szew­czyk ścią­gnął nam na głowę to nie­szczę­ście! – wrza­snął inny.

– Może zatem wy­star­czy ubić szew­czy­ka?! – za­pro­po­no­wał rze­czo­wo ktoś z tyłu. – Może smok sam od­stą­pi od mia­sta?!

Woj­ciech wy­czuł, że za chwi­lę może być po nim. Że jego krót­kie życie za­koń­czy się głu­pa­wą pio­sen­ką o Za­ją­cu, co chciał się przy­jaź­nić ze smo­kiem, a może o za­ję­czej skó­rze na tycz­ce…

W jego sko­ło­wa­nej gło­wie bez­wol­nie ukła­da­ły się już pierw­sze stro­fy pie­śni.

„Był raz szewc Za­ją­cem zwany.

Łotr do­praw­dy nie­sły­cha­ny.

Ludzi nie bał się ni bogów,

do obozu bie­gał wro­gów.

Sam se rabuś nie po­ra­dził,

Zając smoka wnet spro­wa­dził…”

Nie cze­kał aż jego na­tchnie­nie się do­peł­ni. Wy­sko­czył na sze­ro­ką ławę, przy któ­rej nie raz bie­sia­do­wał i krzyk­nął:

– Klnę się na bogów, że nigdy nie dzia­ła­łem na szko­dę księ­cia Kraka! Za­wszem był mu wier­ny i niech mnie szlag tu na miej­scu trafi jeśli łżę!

Ktoś kop­nął w ławę i Woj­ciech za­chwiał się, ledwo utrzy­mu­jąc rów­no­wa­gę. W tym mo­men­cie grom ude­rzył już gdzieś cał­kiem bli­sko.

– W Wisłę rzu­cić zdraj­cę! – wrzesz­czał ktoś z tłumu.

– Może złowi sobie męża – dodał jakiś żar­tow­niś.

– On ra­czej łowił żony – za­re­cho­tał inny.

– Lu­dzie! – Wściekł się Woj­ciech. – Ja się tu klnę, a was ze­bra­ło na głu­pie żarty?! Czy teraz na to pora?!

– Ła­chu­dra jeden bę­dzie nas uczył grzecz­no­ści!

– Jak się klnie na bogów, rzu­cić go na oł­tarz i na­ma­ścić ka­mie­nie jego krwią! Na to śliw­ko­we świę­to!

– Do­brze mówi Zbi­gniew! Za­miast ko­zioł­ka na ka­mień po­ło­żyć!

Sły­sząc te słowa, Woj­ciech rzu­cił się bie­giem do cięż­kich wrót.

Kilku co za­ja­dlej­szych prze­ciw­ni­ków sko­czy­ło za nim, są­dząc że chce ra­to­wać się uciecz­ką. On jed­nak wy­padł na dzie­dzi­niec i wspiął się zręcz­nie na ka­mień ofiar­ny Pe­ru­na. Wy­szedł wy­so­ko. Za­chwiał się, ale zaraz sta­nął wy­pro­sto­wa­ny pa­trząc z góry na mro­wie ludzi wy­pły­wa­ją­ce z wrót.

Ry­ce­rze po wyj­ściu chwy­ta­li zo­sta­wio­ne pod stra­żą mie­cze. Jed­nak gdy do­strze­gli go na oł­ta­rzu, wśród sie­ką­cych do­ko­ła pio­ru­nów, nikt się na ka­mień za nim wyjść nie ważył.

Wresz­cie na dzie­dzi­niec wy­szedł sam ksią­żę w oto­cze­niu dru­ży­ny.

Sto­ją­cy na ka­mie­niu ofiar­nym, w ulew­nym desz­czu i wśród grzmo­tów Woj­ciech, za­ci­snął rękę na Pe­ru­no­wym ostrzu z taka siłą, że po­czuł ból i cie­płą krew spły­wa­ją­cą po ka­mie­niu. Stał tam i krzy­czał:

– Klnę się na naj­wyż­sze­go Pe­ru­na, żem nigdy nie zdra­dził księ­cia Kraka i że za­wsze dzia­ła­łem dla dobra mia­sta! Kto mówi, że łżę niech wyj­dzie na ten ka­mień! Bóg roz­są­dzi kto prawy!

Ry­ce­rze krę­ci­li gło­wa­mi i splu­wa­li de­mon­stra­cyj­nie, ale jakoś żaden nie przy­jął rzu­co­ne­go wy­zwa­nia.

Wtedy Woj­ciech po­czuł, że wy­grał.

Koniec

Komentarze

Hej 

A się pozmieniało od ostatniego czytania :). Moją opinie o opowiadaniu znasz ;). Fajnie, że moje sugestie się przydały :D 

Klikam i pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Dzięki Bardziejaskrze za celne uwagi na becie i klika.

Wycięcie własnej krwawicy bolało, ale tekst zelżał i chyba zyskał.

Lożanka bezprenumeratowa

Witaj. :)

Fajnie znów poczytać o przesympatycznym Zającu. :) Zwłaszcza, że jego dalsze przygody są pełne niespodziewanych zwrotów akcji, przerażające i niezmiernie zaskakujące. :) Odważny, nie ma co! :) Jak sądzę z zakończenia, będziesz w przyszłości kontynuować opowieść? :)

 

Z technicznych spraw wpadły mi w oko:

Nie liczący tych drobnych, ale potwierdzających celność występków, porzucił płoche życie i czuł, że wreszcie ma szanse rozwinąć skrzydła (niczym smok).

Strażnicy zamkowi okazali się wdzięcznymi towarzyszami w grach i smakowaniu świeżo uważonego piwa.

Siadali wałach, machali nogami i obserwowali nosiwodów ciągnących od domu do domu beczki na kółkach, na dzieci i starców wracających do miasta, jak wielkie jeże, ze sterczącymi naręczami chrustu na grzbietach.

Wszystkie miały na głowie wianki plecione gałązek jabłoni, wiśni i gruszy, które zrywały kilka tygodni wcześniej i trzymały w wodzie, na zapiecku, a w stroju koniecznie coś zielonego kubrak, spódnicę lub chociaż wstążkę.

Nosiły na głowach wianki z jemioły, a jeśli którąś była zamożniejsza, dodawała bursztynowe symbole Mokoszy.

Zając lubością tulił kolejne kobiety, obściskiwał wszystko miękkie, co wpadło mu w ręce i odpowiadał na pocałunki.

Poza tym stare smok, niby takie mądre, a żrą krowy z rogami, konie z kopytami a wierz mi, że nie rzadko rycerzy z mieczami, a potem przez miesiąc stękają, bo je coś gniecie w brzuchu.

-Ty zmieniasz się na gorsze! Czemu nie wrócisz do siebie?!

I jak tylko trochę podrosną, to planują, która jaskinie zasiedlą, gdzie zniosą jajo… i tak sto lat.

Z rycerzami jest na prawdę krucho! – westchnął teatralnie.

Nie udane to jest to, że każdego księcia nazywacie Krakiem, a każdą księżniczkę Wandą!

Hiacynt okazał się jednak tak skuteczny, że ci, którym udało się przeżyć, stracili zapał do polowania, a skupiali się raczej na wpychaniu się książęce uczty, naciąganiu na darmowy poczęstunek bywalców karczm i zawracaniu w głowach tutejszym dziewczętom.

Sudlak nie raz jęczał:

– Nie chce go więcej wąchać, ale masz rację… nie jest pazerny na nasze klejnoty i ma jakieś zasady.

Dwie stare kobiety potwierdziły, że córka księcia Kraka stała się tego roku kobietą, nadszedł wiec jej czas.

Biegali po zamku, domagając się posłuchania, jakby to ich małżonki miano pławić w rzece i powieść do cudzej łożnicy.

Nic między grubymi paluchami księcia pana, zdawało się niknąc jeszcze bardziej.

Krakiem, do tej pory opanowanego, zaczęła ogarniać gorączka.

Książę chwilę łapał dech, rozdarł troczki pod purpurowym podgardlem,  a potem dokończy.

Przyszła odpowiedź, że mamy radzić sobie sami, bo władca ma inne kłopot na głowie.

Właśnie w momencie, kiedy Węda szła śpiewając przez most na Starusze w stronę plaży nieopodal świątyni, Wojciech wynurzył się w wody, łapczywie chwytając oddech.

– Można posłać dzieciaka do twojej panny, niech da ubranie na zmianę.

 

Biała wieża zbudowana za małą Wisłą, przez starego Kraka, ojca obecnego księcia była pierwszym kamiennym budynkiem w mieście. Wysoka na tuzin łokci była tak szeroka, że trzeba było ośmiu mężczyzn, żeby ją objąć. Wykorzystywana do obrony miasta, była również używana jako skarbiec. Tam skrywano – co było tajemnicą powszechnie znaną w mieście, żelazne siekiery, gromadzone jako trybut dla Księcia Wielkomorawskiego, oraz przewożony przez kupców bursztyn.

Jedni raczyli się smakołykami, siedziała na trawie i gapiła się na widowisko albo kręciła się w tłumie, szukając okazji do zarobku, lub znalezienia pary.

 

Nad miastem kłębiły się ciężkie, deszczowe chmury. Wmieszał się w tłum kłębiący się na dziedzińcu i dławiąc się żółcią, czekał na nieuniknione.

– …ale jakoś nie mogę doczekać się wieści o śmierci smoka – zaryczał jak ranny tur, waląc obydwoma pięściami w oparcia.

Nie czekał aż jego natchnienie się dopełni . Zacisnął pięści, wyskoczył na szeroką ławę, przy której nie raz biesiadował i krzyknął:

– Może złowi sobie męża – dodał ktoś żartowniś.

Jednak gdy dostrzegli go na ołtarzu, wśród siekących dokoła piorunów, nikt się za nim na kamień wyjść się nie ważył.

Wtedy stojący na kamieniu ofiarnym w ulewnym deszczu i wśród coraz bliższych grzmotów Wojciech, zaciskając rękę na Perunowym ostrzu z taka siłą, że poczuł ból i ciepłą krew spływającą po kamieniu. (… – brak dokończenia zdania)

 

Pozdrawiam serdecznie, klik za humor, opisy obrzędów ludowych i pomysł. :)

Pecunia non olet

Dzięki nieoceniona bruce!

 

Poprawiłam, co zrozumiałam.

 

-Ty zmieniasz się na gorsze! Czemu nie wrócisz do siebie?!

A czemu tu jest źle?

 

– Można posłać dzieciaka do twojej panny, niech da ubranie na zmianę.

 Czemu to jest źle?

 

Jednak gdy dostrzegli go na ołtarzu, wśród siekących dokoła piorunów, nikt się za nim na kamień wyjść się nie ważył.

Czemu źle?

 

 

 

 

 

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Miło, że nie piszesz “czepialska”. :)) Bo się czepiam, wiem, masakrycznie… blush

Z tych trzech zdań zazgrzytało mi (ale to tylko sugestie, jak zawsze – do przemyślenia):

w pierwszym – brak spacji przez “Ty”,

w drugim – mam wątpliwość, czy można Jagodę nazywać obecnie “panną”

w trzecim – powtórzone “się”.

 

Ściskam. heart

Pecunia non olet

Ejże bruce, przecież o to chodzi, żeby się doskonalić i poprawiać;)

Lożanka bezprenumeratowa

Miałem czytać, ale nosem stukam już w klawiaturę. Zacznę jutro od tego. Będzie dobry dzień. :)

Ejże bruce, przecież o to chodzi, żeby się doskonalić i poprawiać;)

Podobnie to widzę i dzięki za wyrozumiałość. Jak sama pisałaś (broniąc moich mizernych wypocin sprzed tygodni heart), każdy z nas to amator, tu nie ma “z miejsca wybitnych pisarzy”, którzy od razu zdobywają laury na każdym poziomie, publikując tysiącami. :) Z każdą uwagą czy wątpliwością ja również mam… wątpliwości, bo nadal uczę się i wolę przy niej dać znak zapytania, wszak “człowiek myli się ciągle”… :)

Pozdrowionka. heart

Pecunia non olet

sokolą zręczność w posługiwaniu się procą. ← ?

Patrzyli na odradzające się, jak trawa, podgrodzie gdzie szybko stawiano nowe domy, kramy i karczmy nie przykładając żadnej wagi do ich solidności, kładąc nacisk jedynie na krótki czas i niski koszt budowy. ← mam tu problem z przecinkami, ale się nie znam

Książę kotki zjadł łakomie, popił łykiem wody i półgarńcem miodu, potem ucałował ślicznotkę serdecznie i zgodnie ze zwyczajem dokładał jej kilka złotych monet do wiana. ← dołożył

Ubogim rozdawano za to brukiew pieczoną z czarnuszką i jajka gotowane w łuskach cebuli i młodych pędach traw.

Śmierdzielek, zwany Zającem mlasnął, a krowi strzępek spadł z lepkim plaśnięciem. ← niejasne kto

– Kiedyś cię zjem, na pewno cię zaskoczę.

– Zrozum wreszcie, że to podczas wypraw nabrali mądrości, która tak cię zachwyca! ← kto?

Szczególnie kiedy ulegając woli Spyćmiera i podążał do smoka.

Raz, że nie był rycerzem, dwa że nie wybierał się na smoka (zupełnie tak jak oni tyle, że nie rozgłaszali tego publicznie), trzy, że gąb do podziału książęcych kapłonów, karpi i szynek było już i tak zbyt wiele i należało ich ilość zmniejszać dowolnymi sposobami. ← przecinki?

Już wcześniej wydawało mu się, że czasem w nocy słyszyPRZECINEK o czym mówią smoki, ale pierwszy raz doszła do niego cała rozmowa.

Niektórzy ze stłoczonych na niewielkiej przestrzeni rycerzy i strażników poznawali go. ← dałbym: Zająca

No i miałem rację, że odłożyłem czytanie na dzisiaj. Fajnie misię czytało i ma nadzieję, pewność, że będzie dalszy ciąg. Znalezione drobiazgi, wypisane wyżej, to świadectwo, że czytałem dokładnie. Klikam do biblioteki, za język, humor i fabułę, za całość. :)

 

Dzięki Misiu Koalo

Poprawki naniosłam, za miłe słowa i klika dziękuję.

 

Lożanka bezprenumeratowa

Fajna opowieść, chociaż nosi znamiona fragmentu – zakończenie cliffhangerowe, jakby to miał być koniec rozdziału, a nie tekstu. Smok wredny. Szkoda, że nie wyjaśniasz, o co chodzi z tym diamentem.

Dlaczego Wąwel, skoro Krak? Fajny żarcik ze stałością imion.

zaczęła uważnie obserwować ich rozmowę.

Rozmowę można podsłuchiwać, można jej się przysłuchiwać, ale obserwować? Toż nie gadali na migi.

– A ty chędorzysz własną siostrę

Ojjj, paskudny ortograf. Wstydź się.

Babska logika rządzi!

Chędożone, chędożenie! Chyba się rzucę w Wisłę! Ale może wyjdę po pracy;)

Chociaż po takiej miłej recenzji, to pewnie jakoś się pozbieram ;D

Podobno nazwa mogła brzmieć Wąwel, Bąbel naukowcy się dalej spierają.

 

Co do cliffhanerowego, kiedy już sprawdziłam w google, to mogę powiedzieć, że w pierwszym opowiadaniu o Zającu padły zarzuty, ż zakończyło się nijak. To teraz mam z przytupem!

Do diamentów jeszcze wrócę, zgodnie z przewidywaniami Koali.

Lożanka bezprenumeratowa

No tak, Zając istotnie rozpoczął nowe życie, i choć nie porzucił wszystkich dawnych nawyków, to mocno się ustatkował. I choć dobrze wspomina pobyt w świecie smoków, to teraz cieniem na wszystkim kładą się niecne poczynania jednego z nich – najmłodszego, pozbawionego skrupułów i wielce samolubnego Hiacynta.

Bardzo żałuję, że sprawy potoczyły się nie po myśli Wojciecha, że jest zmuszony po raz kolejny zaczynać wszystko od nowa, ale mam nadzieję, że w kolejnej odsłonie poznamy jeszcze nowsze życie Zająca.

Na razie, ze względu na mnogość usterek, nie mogę zgłosić opowiadania do Biblioteki.

 

Nędz­ne życie, licha śmierć – po­my­ślał smęt­nie. – Za­nie­dba­łem Sław­kę, córkę Zło­ciu­gi, upo­ko­rzy­łem przed całym mia­stem i teraz mam za swoje. → Druga półpauza jest zbędna – myślenia nie rozpoczynamy półpauzą.

 

miał krzy­wy nos i sło­mia­ne wą­si­ka… → Literówka.

 

i prze­szli, jak myślą, nie za­uwa­że­ni… → …i prze­szli, jak myślą, nieza­uwa­że­ni

 

w grach i sma­ko­wa­niu świe­żo uwa­rzo­ne­go piwa. Trzy­ma­jąc się no­wych zasad, Zając nie oszu­ki­wał już w grach… → Czy to celowe powtórzenie?

 

a nawet tyr­pa­ny przez swego krew­kie­go te­ścia… → Zbędny zaimek – czy byłby tyrpany przez cudzego teścia?

 

Czuł nie­po­kój na­tu­ry jakby nie­koń­czą­ce się drże­nie. Sam czuł się… → Czy to celowe powtórzenie?

 

w oto­cze­niu mniej­szych dziew­czy­nek, po­nio­sła ją w stro­nę rzeki. Kiedy nio­sła kukłę… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Nad rzekę ze­szli już pa­ra­mi, trzy­ma­jąc za ręce. → Pewnie miało być: Nad rzekę ze­szli już pa­ra­mi, trzy­ma­jąc się za ręce.

 

popił ły­kiem wody i pół­garń­cem miodu… → …popił ły­kiem wody i pół­garn­cem miodu

https://sjp.pwn.pl/doroszewski/polgarniec;5480497.html

 

od nie­daw­na wdowę po wi­śla­nym ry­ba­ku. […] Zło­ci­ste war­ko­cze wiły się mię­dzy nimi… → Skoro wdowa, to wcześniej była mężatką – czy na pewno miała warkocze?

 

Może miało na to wpływ prze­cią­głe miał­cze­nie synka Ja­gód­ki… → Może miało na to wpływ prze­cią­głe miaucze­nie synka Ja­gód­ki

Sprawdź znaczenie słowa miałczeć.

 

Pew­ne­go dnia wy­ru­szył na swoim nowym na­byt­ku gnia­dym wa­ła­chu, Dębie. → Czy zaimek jest konieczny – czy wyruszałby na cudzym nabytku?

Proponuję: Pew­ne­go dnia wy­ru­szył na nowo na­bytym gnia­dym wa­ła­chu, Dębie.

 

Do­py­tał się, gdzie smok trze­bi stada, i pali ogniem chaty i wła­śnie tam po­je­chał. -> Do­py­tał, gdzie smok trze­bi stada i pali ogniem chaty, i wła­śnie tam po­je­chał.

 

ro­bisz i… ->Jedna spacja wystarczy.

 

Śmier­dzie­lek, zwany Za­ją­cem – mla­snął gad… → Brak półpauzy rozpoczynającej wypowiedź.

 

ryk­nął Hia­cynt ni­skim, dud­nią­cym basem. → Zbędne dookreślenie – bas jest niski z definicji.

 

Zając po­my­ślał sobie, że może zbyt śmia­ło po­czy­na sobie z ol­brzy­mim smo­czy­skiem… → Brzmi to nie najlepiej. Pierwszy zaimek do wywalenia.

 

po­dob­no ka­żesz już na sie­bie mówić Woj­ciech. To brzmi już pra­wie… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Smok gra­so­wał w oko­li­cy, paląc i po­że­ra­jąc roz­ma­ite stwo­rze­nia. → Czy dobrze rozumiem, że smok najpierw palił zwierzęta, a potem je pożerał?

 

wielu wi­ta­ło go nie­chęt­ny­mi gry­ma­sa­mi. → Czy bywają też chętne grymasy?

Proponuję: …wielu witało go z grymasem niechęci.

 

Albo

– Ru­sza­my jutro z księ­ciem na po­lo­wa­nie… → Po Albo postawiłabym dwukropek.

 

jakby na pier­si spadł mu wiel­ki głaz. Od­dy­chał płyt­ko, a pot pły­nął mu po czole i ple­cach. → Mężczyzna ma jedną pierś. Czy oba zaimki są konieczne?

Proponuję: …jakby na pierś spadł mu wielki głaz. Od­dy­chał płyt­ko, a pot spły­wał po czole i ple­cach.

 

– Prze­szedł na ludz­ką stro­nępew­nie z tego wła­śnie po­wo­du zja­wił się tu ten małyjak mu tam Za­ją­czek… → Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach, sprawiają, że zapis staje się mniej czytelny. Spacja powinna być po wielokropku, nie przed nim.

Proponuję: – Prze­szedł na ludz­ką stro­nę, pew­nie z tego wła­śnie po­wo­du zja­wił się tu ten mały jak mu tam Za­ją­czek

 

Zając po­de­rwał się jak ra­żo­ny prą­dem. → Czy w czasach tego opowiadania wiedziano, co to znaczy razić prądem?

Proponuję: Zając po­de­rwał się jak smagnięty biczem.

 

wy­pusz­cza­jąc z noz­drzy smuż­ki per­ło­wo bia­łej, opa­li­zu­ją­cej mgły… → …wy­pusz­cza­jąc z noz­drzy smuż­ki per­ło­wobia­łej, opa­li­zu­ją­cej mgły

 

Wresz­cie Ja­spis pod­niósł swoją wiel­ką głowę… → Zbędny zaimek – czy podnosiłby cudzą głowę?

 

za­bu­czał z taką siłą, że jedna z koron skał po­sy­pa­ła się… → Czy skały mają korony?

A może: …za­bu­czał z taką siłą, że wierzchołek jednej ze skał po­sy­pa­ł się

 

Woj­ciech usły­szał w swo­jej gło­wie słowa: “zdraj­ca”, “kara, “ogień”. → Zbędny zaimek. Po słowie kara cudzysłów nie został zamknięty.

 

wtar­gnę­ły do jego wnę­trza wy­peł­nia­jąc mu ciało… → Czy drugi zaimek jest konieczny?

 

otwo­rzył oczy i zo­ba­czył sie­dzą­ce na oko­licz­nych po­la­nach smoki. → Polana to niezadrzewione, porośnięte trawą miejsce w lesie – nie wydaje mi się, aby jednocześnie można zobaczyć więcej niż jedna polanę.

 

za­ry­cza­ła Chry­zo­li­ta i wzle­cia­ła w górę… → Masło maślane – czy mogła wzlecieć w dół?

 

– Co ro­bisz?! Spa­da­aaamy! Będę rzy­y­yy… – Wrzesz­czał Woj­ciech… -> – Co ro­bisz?! Spa­da­aaamy! Będę rzy­y­yy… – wrzesz­czał Woj­ciech

 

Ja­spis z gra­cją zło­żył w pół swoje gib­kie, ga­dzie ciało… → Ja­spis z gra­cją zło­żył wpół gib­kie, ga­dzie ciało

 

Ośmie­la­li się wrzesz­czeć na cały głos, że ksią­żę Krak ich oszu­kał. → A można wrzeszczeć półgłosem?

 

jakby to ich mał­żon­ki miano pła­wić w rzece i po­wieźć do cu­dzej łoż­ni­cy. → Czym się wozi małżonki do łożnicy?

Pewnie miało być: …jakby to ich mał­żon­ki miano pła­wić w rzece i po­wieść do cu­dzej łoż­ni­cy.

Sprawdź znaczenie słów powieźćpowieść.

 

Na skro­niach i szyi wy­stą­pi­ły mu żyły, twarz po­czer­wie­nia­ła, nos zsi­niał i za­czy­nał gubić wątek. → Jaki wątek snuł nos, że teraz, zsiniały, zaczął go gubić?

 

pod­gar­dlem,  a… → Jedna spacja wystarczy.

 

za­wsze wy­wo­dzi­ły się od smo­ków no­szą­cych żółte geny! ->Skąd smoki wiedziały, co to geny? I proszę mi nie mówić, że smoki wiedzą wszystko.

 

łażą za wil­ka­mi li­cząc, że na­sy­cą się resz­ta­mi → Czy tu aby nie miało być: …łażą za wil­ka­mi, li­cząc że na­sy­cą się resz­tka­mi

 

– I czemu… → Jedna spacja po półpauzie wystarczy.

 

Biała wieża zbu­do­wa­na za małą Wisłą, przez sta­re­go Kraka, ojca obec­ne­go księ­cia była pierw­szym ka­mien­nym bu­dyn­kiem w mie­ście. Wy­so­ka na tuzin łokci była tak sze­ro­ka, że trze­ba było ośmiu męż­czyzn, żeby ją objąć. → Nie brzmi to najlepiej. Lekka byłoza.

Proponuję: Biała wieża wzniesiona za małą Wisłą przez sta­re­go Kraka, ojca obec­ne­go księ­cia, była pierw­szym ka­mien­nym bu­dyn­kiem w mie­ście. Wy­so­ka na tuzin łokci, a sze­ro­ka tak, że trze­ba ośmiu męż­czyzn, aby ją objąć.

 

oraz prze­wo­żo­ny przez kup­ców bursz­tyn. → Pewnie miało być: …oraz przy­wo­żo­ny przez kup­ców bursz­tyn.

Gdyby bursztyn był przewożony przez kupców, nie byłoby go w skarbcu.

 

inni jesz­cze krę­cił­li się w tłu­mie… → Literówka.

 

i lu­dzie za nie­dłu­go będą mu­sie­li wra­cać do domu! → …i lu­dzie nie­dłu­go będą mu­sie­li wra­cać do domu!

 

Jeden z Gal­lów spoj­rzał się na tłum… → Jeden z Gal­lów spoj­rzał na tłum

 

Scho­wam się w tu­tej­szych ja­ski­niach, na szczę­ście nie bra­ku­je ich w oko­li­cy. Wiesz Za­ją­cu, tro­chę się tu już ro­zej­rza­łem… i zna­la­złem cie­płą norkę. A ty? → Brak półpauzy rozpoczynającej wypowiedź.

 

– Chyba stra­ci­łeś rozum – wrza­snął Woj­ciech. – Ja mogę po­wie­dzieć, że je­steś kotem, któ­re­go cza­row­ni­ca zmie­ni­ła w smoka za ła­kom­stwo! I co uwie­rzy mi ktoś?! – ro­zej­rzał się za sie­bie i zmar­twiał. I co? Uwie­rzy mi ktoś?! Ro­zej­rzał się za sobą i zmar­twiał. Lub: I co? Uwie­rzy mi ktoś?! Spoj­rzał za sie­bie i zmar­twiał.

 

drżą­cy jak stru­na liry uchwyt trój­zę­ba. → Uchwyt trójzębu to drzewce.

Proponuję: …drżą­ce jak stru­na liry drzewce trój­zę­bu.

 

Smok sap­nął i wzniósł się górę… → Literówka i masło maślane – czy mógł wznieść się w dół?

Proponuję: Smok sap­nął i wzniósł się nieco

 

Pew­nie znowu im śmier­dzę – sark­nął w duchu. – Trze­ba było zo­stać u smo­ków. → Pew­nie znowu im śmier­dzę – sark­nął w duchu. Trze­ba było zo­stać u smo­ków.

Przed myśleniem nie stawiamy półpauzy.

 

za­ry­czał jak ranny tur, waląc obie­ma pię­ścia­mi w opar­cia. → …za­ry­czał jak ranny tur, waląc obie­ma pię­ścia­mi w poręcze.

Książę miał oparcie za plecami i było ono jedno, więc nie bardzo wiem, jak mógł walić w nie pięściami.

 

a może o za­ję­czej skó­rze na tycz­ce … → Zbędna spacja przed wielokropkiem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

zabuczał z taką siłą, że jedna z koron skał posypała się… → Czy skały mają korony?

No stąd trzy korony????

 

jakby to ich małżonki miano pławić w rzece i powieźć do cudzej łożnicy. → Czym się wozi małżonki do łożnicy?

 

Tak pojawiają się pomysły na konkurs erotyczny Jima????

 

zawsze wywodziły się od smoków noszących żółte geny! ->Skąd smoki wiedziały, co to geny? I proszę mi nie mówić, że smoki wiedzą wszystko.

 Gdyby sięgnąć do greki…;)

 

oraz przewożony przez kupców bursztyn. → Pewnie miało być: …oraz przywożony przez kupców bursztyn.

Gdyby bursztyn był przewożony przez kupców, nie byłoby go w skarbcu.

 On był transportowany z północy, magazynowany, a potem wysyłany dalej. Zmieniłam.

 

 

Poprawiłam. Już zawsze będę prosić bruce o betę.

Lożanka bezprenumeratowa

Ambush, skoro poprawiłaś, mogę odwiedzić klikarnię. ;)

 

edycja

W tekście zostało jeszcze wiele usterek, więc na razie zawróciłam z drogi do klikarni.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oj, bo mi zmian nie zapisało.

Pułapka taka;)

Lożanka bezprenumeratowa

Tak, widziałam wilcze doły, ale do klikarni dotarłam. ;) 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Miło mi;)

Lożanka bezprenumeratowa

;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

Nadrabiam zaległości czytelnicze i wreszcie zabrałam się za Nowe życie :)

Wciągające przgody sympatycznego Zająca, do tego kończące się intrygującym suspensem, który każe sięgnąć po kolejny odcinek. Świat opisujesz tak bardzo sugestywnie, że fikcja miesza mi się z historią, bo i smok, i wojowie, i Krak – są zupełnie jak żywi!

Język jest lekki i naturalny – jak zawsze w Twoich opowiadaniach. To była przjemna lektura :)

 

Zgłaszam oczywiście do biblioteki. Pozdrawiam!

Witaj @chalbarzyk, cieszę się, że wpadłaś i miło mi bardzo słyszeć te słowa. W weekend siadam do domknięcia zającowej trylogii.

 

 

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Nowa Fantastyka