- Opowiadanie: Nessekantos - Ziemniaki, złoczyńcy i superbohaterowie

Ziemniaki, złoczyńcy i superbohaterowie

Superbohaterem być? Komiksy i filmy sugerują, że to absolutnie poważna sprawa, że to najważniejsza rzecz na świecie i że herosi to zawsze profesjonaliści w swoim fachu. Z chlubnymi wyjątkami pokroju Shazama czy Deadpoola, superbohaterowie zawsze wiedzą co robią i są w stanie wyjść z każdej opresji. Wielka moc, to faktycznie wielka odpowiedzialność. Ale już niekoniecznie wielkie umiejętności.

Poniższe opowiadanie wyśmiewa patos superbohaterski i pokazuje, że nawet z magicznymi mocami można być partaczem. I że ziemniaki, to superpoważna sprawa :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Ziemniaki, złoczyńcy i superbohaterowie

– Pietrek!

– Noo?!

– Złaź od tego komputera i idź ziemniaków na obiad ukopać!

Chłopak westchnął i przewrócił oczami, ale posłusznie zapauzował i zapisał grę. Miał szesnaście lat i jak każdy nastolatek nie funkcjonował zbyt dobrze przed południem, tym bardziej, że wraz z kolegami włóczył się wczoraj po wsi do trzeciej nad ranem. Dziś więc nawet gnicie przed komputerem sprawiało mu ból, nie mówiąc już o fizycznej pracy. Ale z drugiej strony, na ostatniej spowiedzi ksiądz proboszcz kazał mu się poprawić w słuchaniu rodziców. A jak ksiądz proboszcz coś mówił na spowiedzi, to nie przelewki. Nim jednak chłopak zdążył wstać i coś odpowiedzieć matce, z dołu rozległ się zniecierpliwiony głos rodzicielki:

– Idziesz?!

– Idem!

Stękając i burcząc pod nosem, stoczył się po schodach na parter, zgarnął wiaderko z obierkami i wyszedł na dwór. Był środek lata i dochodziło południe, z nieba lał się więc nieznośny żar. Powietrze stało nieruchome, duszące wręcz, a ziemi nie zaszczycał swą obecnością cień jednej choćby chmurki. Cała okolica nie zaznała wytchnienia i ani krzty deszczu już od wielu tygodni. “Susza,” pomyślał chłopak ze zgryzotą, obserwując pył wzbijający się spod jego stóp gdy przecinał wyjeżdżone, beztrawe klepisko podwórza. Wyrzucił obierki na kompostownik, minął stodołę zamykającą obejście od tyłu i przez małą, skrzypiącą furtkę wyszedł na pole.

Okolica była urokliwa: wieś leżała w płytkiej, acz rozległej dolinie upstrzonej kratownicą łąk i upraw wszelkiego rodzaju. Krajobraz wciśnięty był między pasma wzgórz ciągnących się ze wschodu na zachód od horyzontu po horyzont. Na północy wzgórza porastał las, zaś na południu dzikie, wysokie trawy, na których od wielu lat nikt już nie wypasał zwierząt. Gdzieś dalej, za postrzępionymi kamienistymi grzbietami, wiła się droga szybkiego ruchu, której szum zakłócał spokój doliny tylko, gdy padało.

Piotrek szedł polną drogą w dół łagodnego zbocza i wsłuchiwał się w dźwięki otoczenia, na które składało się głównie brzęczenie owadów niezagłuszanych przez najmniejszy nawet szum wiatru. Koniki polne cykały w trawach, a pszczoły mimo skwaru uwijały się między więdnącymi w oczach kwiatami. Było tak gorąco, że powietrze drgało, niby w agonii. Piotrek tymczasem wreszcie dotarł do kartofliska i ze szczerym przygnębieniem spojrzał na powiędłe krzaki czerwonych renet, które z takim upodobaniem co sezon sadził jego ojciec. Plony nie udały się w tym roku i choć każdy z krzaków zawiązał wiele smakowitych bulw, tylko nieliczne dorastały do sensownych rozmiarów. Większość, przez brak wody, osiągała gabaryty pokaźnego orzecha włoskiego.

Chłopak przeczesał palcami blond czuprynę i z roztargnieniem kopnął pobliskie kretowisko.

– Ała! – krzyknął, gdy stopa boleśnie zatrzymała się na skamieniałym kopcu.

Było tak sucho, że gliniasta gleba zbiła się w twarde jak kamień, zlepione ze sobą grudy. I wtedy chłopak przypomniał sobie, że nie zabrał ze sobą haczki. Zdeterminowany, by nie drałować z powrotem kilkadziesiąt metrów pod górę, podszedł do pierwszego krzaka z brzegu, złapał łęty obiema rękami i ostrożnie pociągnął. Roślina stawiła opór, łodygi zatrzeszczały, ziemia popękała niby gotowa się poddać, a potem… trzask! Piotrek poleciał w tył i wylądował na twardej, skopanej już ziemi, boleśnie obijając sobie tyłek. Z resztkami ziemniaczanego krzaka w ręce, piekącym potem spływającym do oczu i w chmurze kurzu gryzącego w gardło, chłopak poddał się nastoletniej frustracji. Zaklął szpetnie i ze złością zatłukł pięściami w ziemię.

Wtedy jego ciało przeszył wstrząs, zupełnie jak kiedyś, gdy nieuważnie złapał za uszkodzony kabel od krajzegi i wywalił korki w całym gospodarstwie. Włosy zjeżyły mu się na karku, mięśniami targnął spazm, a metaliczny posmak zalał przełyk. W powietrze uniósł się jeszcze większy tuman kurzu niż przed chwilą, całkowicie oślepiając zaskoczonego nastolatka. Gdy opadł, oczom Piotrka ukazały się wiszące w powietrzu, czerwonawe bulwy. Zaskoczony, aż sapnął, a wtedy równie zaskoczone pyrki rozsypały się po ziemi zostawiając zdezorientowanego chłopaka jego własnym, niezbyt lotnym przemyśleniom.

 

***

Syreny alarmowe niekulturalnie rozwrzeszczały się w całej Akademii, a towarzyszące im, migające czerwono światła, wywoływały u Pana Plamy niekontrolowane i piekielnie bolesne migreny.

– Albercie, na miłość boską, wyłącz te trąby jerychońskie i te błyski jak z wiejskiej dyskoteki – wychrypiał udręczony Plama, już czując wzbierające w skroniach pulsowanie.

– Oczywiście – spokojnie odparł kamerdyner, stukając kilkukrotnie w ekran smartwatcha i skutecznie przywracając ciszę. – Niemniej jednak, w przypadku alarmu klasy sigma osiem, będzie konieczność zebrania drużyny i wezwania Profesora.

– Nie ma takiej potrzeby – do rozmowy włączył się trzeci głos.

Albert i Pan Plama odwrócili się zaskoczeni i ujrzeli jak z przejścia ukrytego w pokrytej boazerią ścianie wyłania się sam pomysłodawca Akademii, Profesor Alsatian. Pan Plama nerwowo podkręcił wąsik i głośno przełknął ślinę, poprawiając przy tym okulary połówki, gdy masywna postać nowo przybyłego na chwilę przecięła linię okien, rzucając wokół złowieszczy cień. Z długiego płaszcza ogromnego mężczyzny ściekała woda, zaś z pleców unosiła się para. Nad stanem Nowy Jork dopiero wstawał świt, ale Alsatian nie zwykł spędzać nocy w ciepłym łóżku. Szczególnie, gdy zbliżała się pełnia.

Albert nie tracił czasu i wykorzystując swą kamerdynerską magię wyczarował zimnego shake’a proteinowego, którego od razu podał Profesorowi.

– Dziękuję, Albercie. Jesteś nieoceniony. – Zmęczony długim biegiem olbrzym nie krył wdzięczności.

– A ja? – upomniał się Pan Plama, nagle odzyskawszy rezon. – Albercie, jakaś kawa na dobry początek dnia?

– Ekspres jest w kuchni, gotowy i do dyspozycji – odparł kamerdyner, wbijając niezbyt lubianemu przez siebie gościowi Akademii trudną do przeoczenia, acz niewątpliwie dystyngowaną szpilę.

– Skończmy te bezsensowne dyskusje – zakomenderował Profesor z zadowoleniem popijając swojego shake’a. Otaczająca go jeszcze przed chwilą drapieżna aura rozwiała się całkowicie. – Panowie, alarm sigma osiem, to nie zdarza się codziennie. Chodźmy zobaczyć któż to nam się odpalił.

Pozostali zgodnie skinęli głowami i ruszyli przed siebie długim korytarzem utrzymanej w neogotyckim stylu posiadłości. Mijając liczne drzwi pustych obecnie pokojów, Profesor z rozrzewnieniem wspominał czasy, gdy mury Akademii niemal pękały w szwach, a gwar rozmów i śmiechy nie cichły aż do późnej nocy. To jednak minęło i dawni wychowankowie w większości już nie żyli, zaś ci którzy pozostali rzadko mieli powody do radości. Dziś, być może miało się to zmienić.

Trójka mężczyzn dotarła do końca korytarza, zamkniętego mocno wyróżniającymi się masywnymi drzwiami z wypolerowanego tytanu. Profesor Alsatian podszedł do nich, wpisał dwunastocyfrowy kod na cyferblacie, dał zeskanować sobie siatkówkę i linie papilarne z obu dłoni po czym zdjął z szyi sporych rozmiarów klucz z wyjątkowo misternym układem nacięć i wypustek. Zamek szczęknął, a drzwi z cichym sykiem otworzyły się na potężnych zawiasach. Kłąb zimnej pary wypadł z pomieszczenia po drugiej stronie, omiatając trójkę mężczyzn rześkim powiewem. Pan Plama, aż sapnął z wrażenia na widok tego co kryło się w środku. Choć był częstym gościem w Akademii, to do tej pory tylko raz miał okazję przekroczyć próg wypolerowanych tytanowych drzwi.

Octaedro, bo tak nazywał to pomieszczenie Profesor, był centrum dowodzenia i planowania zamkniętym w niepenetrowalnej bryle o kształcie ośmiobocznego diamentu. To tu, Alsatian szkolił swoich uczniów, przygotowując ich na wszystkie niebezpieczne misje i to tu z wściekłości tłukł w monitory, obserwując jak jego podopieczni giną z rąk Doktora D. i jemu podobnych. To jednak była przeszłość. Octaedro, gdyby nie był tak doskonale hermetyczny, pewnie już dawno obrósłby pajęczynami.

– Robi wrażenie, prawda? – zagadnął Alsatian, długimi susami przemierzając główną platformę.

– Już zdążyłem zapomnieć jakie to jest ogromne. – Pan Plama nie krył podziwu.

Tymczasem Albert, dyskretny jak zawsze, uruchomił zasilanie, powłączał światła i niepostrzeżenie przetarł fotel na którym miał usiąść Profesor. Bardziej ostentacyjnie wytarł swój, podkreślając niechęć do Plamy, którego uważał za intruza.

Holograficzne ekrany potężnych kwantowych komputerów rozbłysły, wyświetlając przed ścianą półprzezroczysty obraz mapy świata. Na drugim końcu globu, gdzieś w Polsce, uwagę przyciągał pojedynczy migający czerwienią punkcik.

– No dobrze, co my tu mamy – mruczał Profesor, stukając w klawiaturę i sprawnie operując przerośniętym trackballem. – Dobrze, tak, oczywiście, oczywiście. Telekinetyk i sejsmik w jednym, ciekawe. Dobra aura, może trochę prosta, ale jednak…

Trwało to jakąś chwilę, a siedzący obok mężczyźni nie śmieli przerwać chwili skupienia swojego mentora (wszak nie można zapominać, że Albert i Pan Plama byli niegdyś klasowymi kolegami).

– Ty wiesz, co on tam sprawdza? – zapytał półgębkiem Plama.

– Chyba znalazł nowego – odparł Albert.

– Tyle to się sam domyśliłem.

– No to wiemy tyle samo. Czyli zgoła nic.

– O, słodka wilczyco kapitolińska! – sapnął Profesor.

– Co się stało? – wykrzyknęli jednocześnie jego towarzysze.

– Spójrzcie – powiedział Alsatian wskazując coś na monitorze. – Jego moc jest poza wskaźnikami! Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Czujniki pokazują, że fale sejsmiczne, które wzburzył wywołały mini trzęsienia ziemi w całej Europie.

– Co to dla nas znaczy? – zapytał Pan Plama.

Zanim jednak uzyskał odpowiedź, pomieszczenie wypełniły dźwięki pieśni torreadora z opery Carmen, wygrywane w formacie midi rodem z nokii 3310.

– Ocho, to nie może być nic dobrego – stwierdził Profesor patrząc na gigantyczną ikonę powiadomienia przychodzącego, która zmaterializowała się nad ich głowami. – To Admirałka Europa i chyba domyślam się w jakiej sprawie dzwoni.

Alsatian odebrał połączenie i na głównym ekranie pojawiła się twarz Admirałki Europy, która (a jakże!) nie dzwoniła z niczym dobrym.

– Profesorze, melduję, że wody rozstąpiły się przed Mojżeszem. Mamy pełen pakiet.

– Musimy się więc pospieszyć – odparł Alsatian. – Europo, przekazuję ci koordynaty, spotkamy się na miejscu jak najszybciej.

– Potrzebuję godziny – zakomunikowała kobieta i nie tracąc czasu na zbędne pożegnania, rozłączyła się.

– Mojżesz? Pełen pakiet? – dziwił się Pan Plama. – Co to znaczy?

– Doprawdy… – żachnął się Albert. – Niby przesiadujesz w Akademii przez pół życia, a nadal nie znasz podstaw?!

– A więc może zechcesz mnie oświecić?

Alberta wyręczył jednak Profesor.

– Znaczy to, drogi Plamo, że Doktor Deprawator wyruszył ze swej bazy pod Jeziorem Bajkał, by przejąć naszego odpalonego. I, co gorsza, nie wyruszył sam. Mamy mniej niż godzinę. Ruszajmy.

 

***

Minęło już południe i nadchodził największy skwar. Chociaż lipiec zbliżał się ku końcowi pogoda w tym roku najwyraźniej miała zamiar rozpieszczać wszystkich zwolenników smażenia się na słońcu i kolekcjonowania różnych odmian raka skóry. Na niebie wciąż nie było ani jednej chmurki, a upał dobijał do trzydziestu pięciu stopni w cieniu. Już nawet owady się poddały i ucichły, a jedynym dźwiękiem jaki chwilowo zakłócił panującą na zewnątrz ciszę był ryk przelatującego nisko odrzutowca. Piotrek Kowalski usiadł przy kuchennym stole, zajmując miejsce możliwie najbliżej otwartego okna i z cichą wdzięcznością przyjmował każdy najlżejszy podmuch chłodniejszego powietrza.

Jego matka, Krystyna, nie mogąc pozwolić sobie na ten komfort, pracowicie krzątała się przy garach przygotowując obiad. Choć dobiegała dopiero czterdziestki, ciężkie życie wypełnione równie ciężką pracą wyraźnie dawało o sobie znać. Garbiła się delikatnie i poruszała bez gracji, przekrzywiona na jedną stronę przez minimalnie krótszą, źle zrośniętą nogę. Pamiątkę po niefortunnym upadku z ciągnika przed kilkoma laty. Dłonie i twarz miała pomarszczone od ciągłego wystawienia na słońce podczas pracy w polu, zaś błękitne oczy nieco już przyszarzałe i zmęczone. Nie była nigdy zbyt urodziwą kobietą, ale niedawno stało się ewidentne, że najlepsze lata ma już za sobą. I tylko włosy odstawały od tego wizerunku, długie, gęste i zadbane, spływające czarnym wodospadem za łopatki. Piotrek patrząc w ich ciemny bezkres zawsze odnajdywał spokój i ukojenie. Ale nie tym razem. Tym razem jego myśli gnały przed siebie nerwowo, bez ładu i składu, jak pies, który wystraszył się petard w dniu odpustu.

Chłopak próbował zająć się czymś, ale nic mu nie wychodziło. Wyciągnął więc z pudełka na strychu stare komiksy ojca, licząc, że pozwolą mu one oderwać się na chwilę od natrętnych, niezrozumiałych myśli. Ślęczał właśnie nad jednym z zeszytów Thorgala i z mizernym skutkiem starał się zagłębić w przygody bohaterów w Krainie Qa. Felerne ziemniaki pyrkały wesoło w garnku, ze stukotem podrzucając metalową pokrywkę, zaś matka wzięła się do ubijania kotletów, dorzucając do mentalnego chaosu chłopaka swoje trzy grosze.

Piotrek, zrezygnowany spojrzał na komiks i mimowolnie pomyślał o innych obrazkowych historiach, które znał. O ludziach w kolorowych strojach i umiejętnościach tak dziwnych, że wprawianie ziemniaków w lewitację wydawało się przy nich całkiem zwyczajne.

“Nie, co ja wymyślam, to niemożliwe!” rugał się w duchu. “To musiał być udar, na pewno. Poszedłem bez czapki, przygrzało mi i o!” Chłopak nie potrafił jednak przekonać nawet samego siebie. Wciąż pamiętał to elektryzujące uczucie, które przeszyło jego ciało, to oszałamiające uderzenie… mocy!

“Muszę spróbować jeszcze raz!” pomyślał i już gotów był rzucić się na dwór, gdy w progu stanął ojciec.

Tato, Bogdan Kowalski, trzymał się lepiej od swej małżonki. Był już po czterdziestce i twarz miał ogorzałą, a skronie obficie przyprószone siwizną, ale z oczu biły siła i zdecydowanie. Harował ciężko, od rana do nocy, dzieląc czas między zmiany w rzeźni i pracę na roli, ale wydawało się, że to tylko dodaje mu sił. Piotrek wspominał ojca, jak przed ośmioma laty, w trakcie remontu stodoły, spadł z kalenicy i złamał kręgosłup. W trakcie tych miesięcy, gdy przykuty był do łóżka, gdy po prostu leżał bezsilny i nieprzydatny, jego spojrzenie napawało wszystkich lękiem. Lękiem, dotychczasowa ostoja i opiekun zniknie z ich życia pogrążywszy się w odmętach rezygnacji i alkoholu. Bogdan jednak wrócił do zdrowia, pracowity chyba jeszcze bardziej niż wcześniej. Zawsze chodził wyprostowany i tylko nieliczni wiedzieli ile kosztowało go to wysiłku, by nie pokazywać jak bardzo cierpi przez bolący kręgosłup. Piotrek wiedział i szanował ojca jeszcze bardziej. Ten był surowy, ale i sprawiedliwy, a dobro rodziny cenił ponad wszystko. Nigdy nie podniósł ręki na żadne z nich, nigdy nie krzyczał, a odkąd wydobrzał praktycznie nie tykał alkoholu. Bogdan stanowił dla Piotrka wzór do naśladowania i chłopak niczego nie pragnął bardziej niż jego aprobaty. I właśnie dlatego, teraz przeraził się nie na żarty widząc rozczarowanie w oczach ojca:

– Synu, jacyś… ludzie do ciebie.

– Ludzie, jacy ludzie? – zainteresowała się matka. – Obiad za niedługo. Piotruś, ty nigdzie teraz nie wychodź. Powiedz kolegom, że pójdziesz z nimi później.

– Krysiu, to nie są jego koledzy.

Skonsternowany Piotrek ruszył ku drzwiom wyjściowym, by zobaczyć kto i po co do niego przyszedł. Rodzice chłopaka podążyli za nim jak cienie. Zaniepokojeni, szeptali między sobą. Chłopak poczuł na języku metaliczny posmak i włosy zjeżyły mu się na karku. “Tak jak wtedy!” zauważył, coraz wyraźniej wyczuwając nietypową atmosferę unoszącą się wokół.

Cała trójka wyszła na podwórko, jakby wiedziona niewidzialną siłą. Piotrek, oślepiony ostrym słońcem osłonił oczy ręką, a gdy już wróciła mu zdolność ostrego widzenia ujrzał przed sobą pięcioro bardzo nietypowych postaci.

– Witaj, Piotrze – odezwał się mężczyzna stojący na czele.

Chłopak zlustrował przybysza baranim wzrokiem, z trudem przetwarzając to co widzi. Przed nim stał człowiek jak wyrwany z sadomasochistycznego filmu porno. Stosunkowo niski, ale umięśniony, z łysą naolejowaną głową i wyjątkowo bujnym zarostem na piersi. To ostatnie Piotrek mógł ocenić, gdyż obcy ubrany był wyjątkowo skąpo: w skrajnie obcisłe szorty uzupełniane glanami, ćwiekowaną uprzężą i długim płaszczem. Wszystko czarne i skórzane. Mężczyzna w jednej dłoni trzymał oficerski kapelusz, w drugiej zaś coś co najwyraźniej było pałką o bardzo niewybrednym kształcie.

– Kto ty?! – wydusił z siebie całkowicie zszokowany nastolatek.

Przybysz uśmiechnął się, a towarzysząca mu zgraja równie ekscentrycznych postaci zarechotała zgodnie.

– Och, gdzie moje maniery. Zapomniałem, że jesteśmy na wsi i nie każdy musiał o mnie słyszeć. – Szyderstwo było wyraźne w jego głosie, a uśmiech wyjątkowo paskudny, nieludzki wręcz.

– Nazywam się Rudolf von Schmetterling i jestem człowiekiem o bardzo wyjątkowym talencie. Widzisz, mój drogi chłopcze, to dzięki mnie policjanci strzelają do niewinnych, księża brzydko dotykają ministrantów, lekarze niby przypadkiem mylą niegroźne szczepionki ze śmiertelną trucizną, a kucharze plują gościom do zupy. Jeśli zechcę, potrafię też sprawić, że politycy mówią prawdę, choć przyznam szczerze, że to o wiele mniej zabawne od pozostałych opcji.

– Deprawator – wysyczał przez zęby Bogdan, napinając mięśnie i zaciskając pięści.

– Że co, proszę? – von Schmetterling udawał, że nie dosłyszał.

– Ty, jesteś Deprawator! – Piotrek, aż zachłysnął się własnymi słowami, gdy w końcu zrozumiał co się dzieje i kim jest ta zgraja dziwaków.

– Dla ciebie chłopcze, Doktor Deprawator.

 

***

Papieżyca, Marian Barbarzyńca, Złuszczona Czaszka, Słodka Sally, no i oczywiście: Doktor Deprawator. Każdy kto oglądał wiadomości znał tę piątkę. Byli to złoczyńcy z prawdziwego zdarzenia, siejący chaos w całej Europie, północnej Afryce i zachodniej części Azji. Zbyt słabi, by wchodzić w paradę swoim kolegom po fachu z innych części świata, ale wystarczająco silni, by zrobić Bałkanom drugą jesień średniowiecza. Idealni złoczyńcy średniego kalibru: Paskudni i Straszniechciwi. W zeszłym tygodniu zdemolowali pół Zurychu, “odbierając depozyt” nazistowskiego złota von Schmetterlinga, w środę wysadzili Eurotunel, bo chcieli zobaczyć, czy ciśnienie wody wystrzeli z niego pociąg (wystrzeliło), a dzisiaj przylecieli do nic nie znaczącej wsi w województwie świętokrzyskim szukając niezbyt rozgarniętego nastolatka.

Piotrek spoglądał na przybyszy z rosnącym przerażeniem i zastanawiał się czego mogą od niego chcieć. Miał przy tym bardzo nieprzyjemne wrażenie, że ta wizyta ma coś wspólnego z ziemniakami kipiącymi właśnie na kuchenkę. Jak się szybko miało okazać, miała z nimi wspólne zgoła wszystko.

– Czego od nas chcecie? – Jako pierwszy rezon odzyskał Bogdan, dumnie podnosząc głowę i patrząc Doktorowi Deprawatorowi prosto w oczy.

– Od was? – zdziwił się von Schmetterling. – Od was nic, jedynie od waszego gówniarza.

Krystyna zasłoniła usta rękoma i wydała z siebie zduszony okrzyk, gotowa rzucić się i zasłonić syna własną piersią. Jednak nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Wcześniej, Piotrek słusznie wyczuł, że w powietrzu wisi coś dziwnego. To Słodka Sally szeptała swoje sugestie, kontrolując domowników. Deprawator uśmiechnął się do Bogdana, wiedząc, że całkowicie panuje nad sytuacją.

– No, chłopcze – zwrócił się do Piotrka, stojącego jak słup soli – masz wyjątkową okazję odmienić swoje życie.

– Ja? – wydukał nastolatek tonem sugerującym, że ostatnie strzępy inteligencji opuściły sale jego umysłu.

– Tak, ty, geniuszu. Wszyscy wiemy o co chodzi, chyba nie ma sensu tego dłużej ukrywać, prawda?

– Synu, w coś ty się wpakował? – wyszeptał Bogdan ledwie słyszalnie. Usta mu drżały, a oczy zaszły łzami. Wiedział, w jak głębokiej dupie się znaleźli.

– Tatko, ja nie… ja nic…

– Mogę ich już rozpłatać? – do rozmowy wtrącił się niesławny Marian Barbarzyńca, wyrwany wprost z epoki kamienia łupanego pierwszy polski superzłoczyńca i prawdziwe utrapienie kraju odkąd globalne ocieplenie roztopiło wieczną zmarzlinę w okolicach Suwałk, budząc go z hibernacji.

– Nie, Marian – zirytował się Deprawator. – Jeszcze nie. Najpierw, zgodnie z umową, musimy się chłopaka zapytać, pamiętasz? Ćwiczyliśmy to pięć razy!

– Tak, pamiętam – zasępił się jaskiniowiec, smutno wiercąc dziurę w trawie swoim wielkim kościanym mieczem.

– No cóż, chłopcze… Widzę, że z efektu zaskoczenia nici, więc powiem wprost: albo się do nas przyłączysz, albo was zabijemy.

To co wydarzyło w ciągu następnych kilku minut z pewnością przeszłoby do annałów historii maleńkiej podkieleckiej wsi, gdyby nie jeden szczegół. Nikt poza domownikami nie zobaczył tego co działo się na podwórzu rodziny Kowalskich, szczelnie otoczonym budynkami i bujnymi krzewami leszczyny.

A było to tak:

Najpierw matka Piotrka zaczęła krzyczeć jakby ją obdzierali ze skóry, potem ojciec Piotrka zaczął rzucać przekleństwami tak siarczystymi, że nawet Paskudni i Straszniechciwi byli zgorszeni, a w końcu sam Piotrek wykazał się inwencją i zupełnie zapominając, że niemal jest już dorosły, rozbeczał się jak dzieciak, któremu ktoś rozwalił ulubioną zabawkę.

Doktor Deprawator wywrócił oczami na ten festiwal żenady, westchnął i zdawszy sobie sprawę, że nic sensownego tu nie zdziała, kiwnął w kierunku Mariana Barbarzyńcy.

– Na plasterki? – zapytał troglodyta.

– Na plasterki.

Nie zwlekając ani chwili dłużej, barbarzyńca jakby w obawie, że szef zmieni zdanie, z wysoko uniesionym mieczem ruszył na całkowicie bezbronnych Kowalskich. Nim minęła dobra sekunda, dopadł do Piotrka i z bojowym okrzykiem zamachnął się ostrzem z siłą, która na pół przecięłaby mamuta. Chłopak zdążył się jedynie skulić, a jego myśli wypełniło paniczne: “Nie chcę umierać! Nie chcę umierać! Nie chcę umierać!” I rzeczywiście, śmiertelny cios nie nadszedł. Zamiast tego coś trzasnęło, mlasnęło i jęknęło, zaś z piersi zarówno rodziców chłopaka, jak i stojących nieopodal złoczyńców, wyrwały się zdumione okrzyki. Piotrek usłyszał jak coś ciężko zwala się na ziemię tuż obok niego i dopiero wtedy odważył się spojrzeć.

U jego stóp, z gigantycznym kościanym mieczem wprasowanym w twarz, leżał pierwszy superzłoczyńca RP, Marian Barbarzyńca. Bardzo nieżywo leżał, trzeba zauważyć, co żołądek nastolatka skwitował niekontrolowanymi torsjami.

– Coś ty, gówniarzu zasrany zrobił?! – krzyczała Papieżyca. – Gdzie ja takiego chłopa teraz znajdę? No gdzie, ty kaszojadzie jeden?!

– Ja, zrobiłem? – nie dowierzał Piotrek. – Jak?

– Już ja ci pokażę, jak! – wrzasnęła kobieta, sięgając do pasa i odbezpieczając jeden z przytroczonych do niego świętych granatów ręcznych.

Doktor Deprawator próbował ją powstrzymać, ale Papieżyca okazała się szybsza. Zamachnęła się potężnie i rzuciła. Obscenicznie złota kula, z wysadzanym diamentami detonatorem w kształcie krucyfiksu, zatoczyła w powietrzu niewielki łuk lecąc wprost na przerażonego i zdezorientowanego Piotrka. Ten odruchowo osłonił głowę ramionami, a wtedy granat po prostu się odbił od niewidzialnej bariery i jak wystrzelony z procy poleciał w kierunku domu, rozbił okno i zniknął gdzieś w kuchni.

Bogdan, widząc rozdziawione w skrajnym niedowierzaniu usta Słodkiej Sally, w iście nadludzko krótkim momencie uświadomił sobie trzy i zrobił dwie rzeczy:

Po pierwsze, Sally nie szeptała już swoich słodkich słówek. Po drugie, wróciła mu zdolność do poruszania się. Po trzecie, wszystko zaraz wybuchnie. Działając więc całkowicie odruchowo i instynktownie pozwolił milionom lat ewolucji i doboru naturalnego wziąć sprawy w swoje ręce, by: jeden, złapać szlochającą żonę za ramiona oraz dwa, rzucić się wraz z nią na ziemię.

Ułamek sekundy później, dom eksplodował. Solidne ściany z pustaka rozprysnęły się jak dorodny pomidor, siejąc wokół zabójczymi odłamkami. Słodka Sally dostała starym czterdziestożebrowym żeliwnym grzejnikiem prosto w twarz i straciła zarówno swój nieskazitelny uśmiech, jak i całą głowę. Stojący obok, Złuszczona Czaszka oberwał pokaźnym ładunkiem tłuczonych szyb, mielonych cegieł i osiągającej prędkości naddźwiękowe zastawy stołowej, ale nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Dopiero podążająca za tym miksem lodówka skrzyniowa ostatecznie zwaliła go z nóg.

Jakimś cudem Doktor Deprawator i Papieżyca się uchowali, podobnie jak Bogdan i Krystyna, którzy plackiem przytuleni do ziemi poczuli jedynie gorący podmuch wybuchu na plecach. Piotrek natomiast jakby nie do końca kodował co się dzieje, gdyż stał jedynie, otoczony bańką wytworzonego spontanicznie pola siłowego.

Najbardziej ucierpiały nieszczęsne ptaki, które obficie zasiedlały krzaki leszczyn gęsto posadzone wzdłuż ogrodzenia. Teraz wszystkie te wróbelki i sikorki bogatki leżały martwe na ziemi, zmiecione z gałęzi siłą podmuchu i rojem szczątków. Największa strata dla okolicznej fauny miała jednak nadejść z opóźnieniem.

Tuż za zabudowaniami, na łące widocznej z miejsca, w którym stali, pasła się krowa, ulubienica Piotrka. Przestraszone hałasem zwierzę muczało teraz przeraźliwie i szarpało łańcuch, próbując uciec. Gdy już prawie udało się jej oswobodzić, z nieba, z przeraźliwym świstem spadł na nią oderwany od domu komin.

– Krasula! – zawył Piotrek odzyskując kontakt z rzeczywistością.

Chłopak zrobił się czerwony na twarzy, a pulsująca ostrzegawczo żyła wystąpiła mu na zroszone potem czoło.

Doktor Deprawator pobladł i rzucił się do ucieczki popychając protestującą Papieżycę i rzucając ją na ziemię. Nie ubiegł jednak daleko, gdyż wkrótce potem wybuchł, zamieniając się w chmurę czerwonego pyłu.

 

***

– Dobry Boże, co tu się wydarzyło?

Profesor Alsatian spoglądał przez okna Wielkiego Ptaka na pobojowisko poniżej. Naddźwiękowy ultranowoczesny odrzutowiec Akademii zawisł w bezpiecznej odległości nad całkowicie zniszczonym podwórkiem rodziny Kowalskich. Wyglądało jednak na to, że było już po wszystkim, a Doktor Deprawator i jego drużyna zdążyli się ulotnić. Nie pozostało więc nic innego jak wylądować i zbadać rozmiar tragedii oraz, być może, uzyskać jakieś pożyteczne informacje. Czujniki Wielkiego Ptaka wykrywały na ziemi pięć śladów życia, więc istniała duża szansa, że Profesorowi i pozostałym uda się dowiedzieć czegoś przydatnego na temat losu ich “odpalonego”.

– Albercie, wyląduj proszę na polu za stodołą. Tam powinno być bezpiecznie – zaordynował Alsatian.

– Tak, jest.

Kanarkowożółty odrzutowiec opadł w kierunku ziemi, wzbijając kłęby kurzu, które jeszcze przez dłuższą chwilę utrzymywały się w powietrzu. Dlatego, gdy trójka nowoprzybyłych ujrzała zbliżający się w ich kierunku cień, od razu przygotowali się na najgorsze. Pan Plama, ze strachu pocący się obficie, nie wytrzymał napięcia i wystrzelił z karabinu, który zabrał z pokładu. Ale pociski jedynie rykoszetowały ze świstem, szczęśliwie wbijając się w deski stodoły zamiast w ludzi.

– Hola, spokojnie! – odezwał się cień, opuszczając trzymaną w ręku tarczę. – Ja, brzoza, nie strzelać!

– Europa!? – wykrzyknął zaskoczony Plama. – Ty już tutaj?!

– Tak, dotarłam jakiś kwadrans temu. Pewnie widzieliście jak wygląda okolica. To była rzeźnia!

Alsatian zasępił się, nie brzmiało to dobrze. A tak liczył na nowego studenta! Dlaczego Doktor D. znowu musiał okrutnie z niego zakpić?!

– Czy udało ci się dowiedzieć czegoś o odpalonym? Żyje? Dokąd go zabrali?!

Zamiast odpowiedzieć, Europa uśmiechnęła się szelmowsko i gestem zaprosiła przyjaciół, by poszli za nią.

– Chodźcie, sami musicie to zobaczyć.

I poszli, a potem bardzo długo nie mogli się temu wszystkiemu nadziwić.

Podwórko rzeczywiście wyglądało jak pole bitwy, dywan martwych ptasich ciał zaścielał perymetr, a zgliszcza domu wciąż się dymiły lecz Akademicy zdecydowanie nie TAKIEGO wyniku sytuacji się spodziewali.

Trupy Paskudnych i Straszniechciwych leżały rozrzucone na niewielkiej przestrzeni, prezentując sobą doprawdy paskudny widok. Bezgłowa Słodka Sally, Marian Barbarzyńca z czerepem niemal rozpłatanym na pół swoim własnym mieczem oraz Złuszczona Czaszka o niejasnym statusie kranialnym. Tego ostatniego poznali po charakterystycznych kowbojskich butach wystających spod przygniatającej go lodówki.

Mężczyźni nie wierzyli w to co widzą. Potężni złoczyńcy zmieceni z powierzchni ziemi jak byle banda przebierańców w rajtuzach.

– A Deprawator? – dopytywał Alsatian. – Uciekł? Sam? Wiesz gdzie jest?

– Hmmm… – Europa zmieszała się. – Można powiedzieć, że jest wszędzie po trochu.

– Co, co to znaczy?

– Wydaje mi się… – włączył się Pan Plama – …że Admirałka ma na myśli, iż Doktor D, a raczej jego fragmenty, są wszędzie wokół.

– Co? Ja… o, och…

Profesor wreszcie zauważył to co dyskretnym ruchem głowy wskazywał mu Albert. Charakterystyczna gałka oczna z wielokolorową źrenicą, zwisała smętnie z pobliskiej gałęzi leszczynowego krzaka.

Nim jednak znaczenie tego faktu w pełni dotarło do Alsatiana, czyjś agonalny jęk całkiem zepsuł moment.

Cała czwórka odwróciła się w kierunku źródła bolesnych dźwięków i z czymś niemal przypominającym współczucie patrzyła na konającą Papieżycę.

– O, matko… – jęknęła Europa. – Myślałam, że nie żyje…

Papieżyca wyglądała jak kawałek krwistego steku, którego ktoś porzucił w połowie przeżuwania. Piękne, białe szaty były w strzępach, a całe ciało kobiety znaczyły ślady ugryzień. Gdzieniegdzie brakowało nawet kawałka. Najgorzej wyglądała twarz, z obgryzionymi uszami, nosem i ustami oraz dziurą w jednym policzku. Nawet dla zaprawionych w boju superbohaterów był to widok trudny do zniesienia.

– Co jej się jej stało? – zapytał Albert ze zgrozą patrząc na skatowane ciało łotrzyni.

– Z tego co się orientuję, von Schmetterling musiał ją przez przypadek zdeprawować. Z oprawcy stała się ofiarą, a potem jej ministranci próbowali ją zjeść. Musiałam zabić te biedne istoty, bo i mnie zaatakowały.

– Jeeezu… – lakonicznie, acz bardzo trafnie podsumował Pan Plama.

– Zaa… zabij mnieee… – ledwie słyszalne błaganie wydobyło się z gardła konającej. – Proszę…

Nim ktokolwiek inny zdążył zareagować, Plama uklęknął przy Papieżycy i delikatnie położył jej dłoń na piersi.

– Och, Maddie… gdyby nie te twoje ambicje, gdyby nie ta mania na punkcie tego na górze… moglibyśmy być tacy szczęśliwi… Starczy już bólu… Żegnaj, kochana.

Czarne rakowe plamy rozlały się po skórze kobiety, a potem wniknęły w jej ciało, szybko, skutecznie i bezboleśnie wyłączając organy wewnętrzne oraz przynosząc upragniony koniec.

– Dziękuję… – wyrwało się wraz z ostatnim tchnieniem i tak oto Paskudni i Straszniechciwi oficjalnie przestali istnieć.

Podniosłą atmosferę przerwał Profesor, który w obliczu grozy napotkanej w tej niepozornej polskiej wsi, zupełnie nie potrafił się cieszyć z unicestwienia swojego arcywroga. Akademicy przybyli tu w konkretnym celu i na nim powinni się skupić.

– Odpalony? – zapytał rzeczowo.

Wtedy pozostali również przypomnieli sobie o swojej misji i skupili wzrok na Europie.

– Nadal tu. To musi być jedno z nich – odparła, wskazując na skuloną i wtuloną w siebie rodzinę Kowalskich, drżącą ze strachu i zmęczenia kilkanaście metrów dalej.

 

 

***

Komendant Bagieta powolnymi okrężnymi ruchami masował skronie próbując pozbyć się tego nieznośnego bólu głowy, który towarzyszył mu przez większość dzisiejszego popołudnia. A zaczęło się niewinnie, od zgłoszenia pożaru domu w pobliskiej wsi. Jednak zaraz potem dotarła wiadomość o wybuchu, zaangażowane zostały więc trzy zastępy straży pożarnej, wysłane dwie karetki oraz oddelegowany jeden patrol policji. Jak na lokalne warunki, akcja bez precedensu, nadal jednak daleka od migrenogennej. Dziwnie zaczęło się robić dopiero później. Najpierw ktoś napomknął o przelatujących nad wsią odrzutowcach, potem o krzykach, które dało się słyszeć przed i po wybuchu, aż wreszcie komendanta całkiem wyprowadziła z równowagi plotka o toczącym pianę karle w ministranckiej komży, który wskoczył chłopu pod kombajn. A to był dopiero początek.

– Bagieta – mówił burmistrz Jawor cztery godziny później – musisz zrozumieć jak się sprawy mają. To był zwykły wybuch gazu, tak? Kowalscy potwierdzili, macie zeznania, sprawa zamknięta.

– Ale, panie burmistrzu – zżymał się komendant – na miejscu znaleźliśmy ludzkie oko!

– Oko, sroko! – odparował Jawor. – I to od razu ludzkie?! Przecież Kowalscy tłumaczyli, że w domu mieli kota. Biedaczyna wziął się i wybuchł, niestety.

– Tylko, że przecież…

– Już, już! – przerwał burmistrz. – Oko znaleźliście, oko zgubiliście. Podobno lodówka na materiały biologiczne się otworzyła w transporcie i próbka zaginęła. Przecież tak się nie da pracować, Bagieta! Potrzebujecie nowego, profesjonalnego sprzętu, a nie tego szmelcu!

– Ale ja nie o tym… – Policjant próbował się jeszcze bronić, ale nie miał szans.

– I jeszcze samochody! Nowe samochody wam są potrzebne, komendancie. Najwyższa pora, aby gmina zainwestowała w swoje służby.

– Po raz pierwszy dzisiaj się z panem zgadzam, ale tu zupełnie nie o to chodzi. Poza tym, skąd weźmiecie na to teraz pieniądze?

– Och, Bagieta. O to ty się już nie martw, dobry gospodarz zawsze znajdzie sposób.

W to komendant nie wątpił. I choć jego wewnętrzny służbista buntował się okrutnie, brak dowodów i wizja nowych samochodów skutecznie go pacyfikowały. Poza tym, chwilę przed przybyciem do burmistrza, Bagieta dostrzegł na niebie niewyraźny kształt przypominający kanarkowożółty odrzutowiec. To wspomnienie ostatecznie go przekonało, by położyć uszy po sobie i więcej nie drążyć.

Kolejne cztery godziny i pół ryzy papieru później, komendant pocierał skronie starając się spiąć to wszystko w sensowną całość. Z wybuchem gazu, który tak skrupulatnie dokumentował i udowadniał przez większość dnia, wiązał się tylko jeden problem, no ewentualnie dwa. Raz, we wsi nie było gazociągu. Dwa, Bagieta jako dobry przyjaciel Bogdana Kowalskiego, pół roku wcześniej pomagał mu w remoncie kuchni. I właśnie wtedy, we dwóch wytaszczyli starą kuchenkę gazową, by wstawić nowiuteńką indukcję.

 

***

“Mieszkanie w hotelu nie jest wcale takie złe,” myślał Piotrek mocząc tyłek w basenie i przyglądając się dziewczętom wyciągniętym na leżakach nieopodal. Ośrodek wypoczynkowy “Żabieniec” swoje najlepsze lata miał już za sobą, ale chłopakowi zupełnie to nie przeszkadzało. Choć od rodzinnej wsi dzieliło go mniej niż piętnaście kilometrów, czuł się tutaj jak na wczasach nad morzem. Sosnowy las, piaszczysta ziemia i ta specyficzna atmosfera wywczasu, tworzyły wyjątkową kombinację, przypominając młodemu Kowalskiemu o koloniach, na które pojechał przed dwoma laty. Radosne piski, śmiechy i pokrzykiwania kojąco niosły się między niskimi budynkami kompleksu, a miarowe plaśnięcia piłki do siatkówki zachęcały, by wyskoczyć z wody i pobiec w ich kierunku.

Chłopak starał się nie myśleć o wydarzeniach z zeszłego tygodnia i w swej wrodzonej prostolinijności skupiał się raczej na tu i teraz. Nie korzystał też ze swoich mocy, jakby w obawie, że znowu ściągnie na siebie kłopoty. Chociaż tak naprawdę wielokrotnie kusiło go, by spróbować znowu i przypomnieć sobie jakie to uczucie. Rozdarty, balansował między świerzbiącą chęcią poruszenia siłą woli choćby głupiej szyszki, a jawnym wyparciem, że cokolwiek nadprzyrodzonego miało miejsce.

Zresztą, zgodnie z oficjalną narracją, przyczyną całego zamieszania był wybuch gazu ze starej, nagrzanej butli gazowej, zaś zrównany z ziemią dom Kowalskich miał zostać odbudowany z pieniędzy z odszkodowania. O hojnym wsparciu ze strony tajemniczego darczyńcy ze Stanów, lepiej było nie wspominać.

Plotki co do tego ostatniego trudno było jednak ukryć, a pewne zachowania Akademików dodatkowo komplikowały sytuację. Jak choćby przylot supernowoczesnym odrzutowcem do prowincjonalnego ośrodka wypoczynkowego i lądowanie na środku boiska piłkarskiego.

Zawstydzony Piotrek najchętniej zapadłby się teraz pod ziemię, albo przynajmniej opadł na dno basenu, wiedział jednak, że to tylko pogorszyłoby sytuację. Chcąc nie chcąc wyszedł więc z wody i poczłapał w kierunku przybyszy. Wkrótce też się spotkali.

– Ojciec jest? – wypalił Alsatian bez zbędnego przywitania. – Musimy przedyskutować pewne… kwestie.

– W pokoju. Chodźcie, zaprowadzę was.

Europa i Profesor podążyli za chłopakiem, każde pogrążone we własnych, niezbyt pogodnych myślach.

Alsatian zastanawiał się jak przekonać młodego Polaka, by dołączył do Akademików. Europa zaś rozważała jak się go pozbyć, jeśli odmówi.

 

***

– Najlepiej będzie jeśli Piotr pojedzie z nami do Akademii. Tam będziemy mieli możliwość ocenić jego zdolności oraz nauczyć go jak nad nimi panować. – Mówiąc to, Alsatian znacząco uniósł brew. Było jasne, że to coś więcej niż zwyczajna sugestia.

– Zgadzam się – odparł Bogdan, dłonią uciszając tak żonę, jak i syna. – Chcę tylko, żeby była jasność. To on decyduje, czy i na jak długo tam zostanie.

– W porządku – przytaknął Profesor. – Jednak zanim go wypuścimy musimy mieć pewność, że chłopak wie co robi.

– Chwila! – do rozmowy włączył się Piotrek. – A ja nie mam nic do powiedzenia?

– Nie chcesz pojechać do U-S-A? – podpuścił go Alsatian, doskonale już znając słabości nastolatka. – Moglibyśmy połączyć przyjemne z pożytecznym i po testach w Akademii wybralibyśmy się na wycieczkę. Co ty na to?

Całkowicie uspokojony już chłopak jedynie kiwnął głową w wyrazie milczącej aprobaty. Wizja przejażdżki kabrioletem ze wschodniego na zachodnie wybrzeże była bardzo kusząca i przyćmiewała wszelkie obawy. Krystyna nie wyglądała na zbyt szczęśliwą, ale Bogdan dostrzegał korzyści. Mimo, iż Bagiecie udało się zdusić w zarodku większość plotek, postać Piotrka Kowalskiego nadal budziła niezdrową fascynację wśród sąsiadów i rówieśników.

– Dobrze – uśmiechnął się Alsatian. – Postanowione więc?

– Postanowione. Tylko jedna uwaga. Musicie odstawić go z powrotem przed początkiem roku szkolnego.

 

***

Szli przez korytarze Akademii, Piotrek i Profesor, a towarzyszyła im jedynie cisza. Wkrótce po powrocie z Polski Pan Plama zniknął bez słowa i śladu, jak to często miał w zwyczaju, Admirałka próbowała gasić konflikty we wrzącej Katalonii, zaś Albert krzątał się gdzieś, jak zwykle dyskretny.

– I to wszystko jest wasze? Taki wielki dom i podwórko?

– Tak, Piotrze. Cała posiadłość ma prawie dwieście akrów. Głównie to lasy, ale jak widziałeś mamy też całkiem przyjemne tereny zielone i park z jeziorem z prawdziwego zdarzenia.

– Tyle ziemniaków… – rozmarzył się chłopak.

– Słucham? – Alsatianowi wydawało się, że słyszy coś o ziemniakach, ale chyba musiał się pomylić. Albo tłumacz znowu szwankuje…

– Mówiłem, że można by tu posadzić naprawdę dużo, dużo ziemniaków – doprecyzował Piotrek.

– Och… – zmieszał się Profesor. – No tak, rozumiem. Tu się tym nie zajmujemy.

Dotarli do wielkich drzwi z wypolerowanego na błysk tytanu. Dziś mieli sprawdzić jak wielką mocą dysponuje chłopak.

– No właśnie! – podekscytował się nastolatek patrząc na imponujące wejście do Octaedro. – A co wy w ogóle robicie? Ratujecie świat i w ogóle?

Nieco zażenowany Profesor tylko uśmiechnął się pobłażliwie. Młody Kowalski nie należał do najbystrzejszych strumieni w okolicy.

– Tak. Ratujemy i w ogóle. A dzisiaj spróbujemy się przekonać jak by to poszło tobie.

Drzwi się otworzyły i obaj weszli do środka. Piotrek, aż sapnął w zachwycie. Czegoś takiego się nie spodziewał. Było to największe i najdziwniejsze miejsce, w jakim się znalazł w całym życiu.

– To jest to całe Octacośtam?

– Octaedro – poprawił go Alsatian. – Ale tak. To nasze laboratorium, sala treningowa i centrum dowodzenia.

Nagle, spod ziemi (i to bardzo dosłownie) wyrósł Albert, ze szklanką wody dla Piotrka i proteinowym shakem dla swojego mocodawcy. Obaj przyjęli napoje z wdzięcznością.

– Wszystko już gotowe, urządzenie jest skalibrowane, możemy przystąpić do testów – zdał raport kamerdyner.

– Fantastycznie. – Przyklasnął Profesor podekscytowany. – Nie zwlekajmy więc i zobaczmy na co stać naszego młodego gościa.

Wspólnie podłączyli Piotrka do aparatury mierzącej chyba wszystkie możliwe parametry. Plątaninę kabli dopełniał karykaturalny (również srebrny) hełm, który ułatwiał odczyt fal mózgowych.

– Czy będzie bolało? – przeraził się chłopak.

– Ani trochę, ale z początku możesz czuć się zdezorientowany. Nie przejmuj się, to minie – uspokoił go Profesor.

Alsatian odsunął się na bezpieczną odległość, Albert uruchomił symulację, a Piotrek przeniósł się zupełnie gdzie indziej. Przed jego oczami ukazał się obcy półpustynny krajobraz. Jałowe pagórki przyozdobione ubogą roślinnością ciągnęły się w każdym kierunku, aż po horyzont.

– Widzę, że zaczynamy z grubej rury – szepnął Profesor do kamerdynera.

– W pojedynkę unicestwił naszych arcywrogów – półgębkiem odparł Albert. – Wydaje mi się, że nie ma sensu zaczynać od podstaw.

– Gdzie ja jestem? O co tu chodzi? – bezradnie rozglądający się wokół siebie Piotrek wyraźnie zaczynał się denerwować.

– Spokojnie, to tylko symulacja – wyjaśnił Alsatian. – Coś jak gra komputerowa. Musimy sprawdzić jak radzisz sobie ze swoimi umiejętnościami.

– W jaki sposób?

– W akcji, oczywiście.

I wtedy, jak na zawołanie, z wirtualnego nieba na ziemię spadło pięć kapsuł desantowych Skrilli. Obcy wyskoczyli na zewnątrz i ze świergotliwym skrzekiem rzucili się na chłopaka. Piotrek zareagował instynktownie.

Karabin pierwszego z obcych wyrwał mu się z łap i przebił się przez szarozieloną skórę, a potem niebieskawe organy wewnętrzne. Paskudne bulgotanie dobiegło uszu wszystkich, gdy wirtualny kosmita padał martwy na piasek. Nie przeraziło to jednak jego towarzyszy, atakujących jeszcze zajadlej. Bez skutku. Wystrzeliwane pociski odbijały się od niewidzialnej siłowej bańki, albo rykoszetując w przestrzeń albo wprost w atakujących. Czterech ze Skrilli zginęło zanim zdołali choćby zbliżyć się do chłopaka, ale piąty obrał inną taktykę, zakradając się od tyłu. Gdy był już tuż tuż, początkowo oszołomiony Piotrek odzyskał skupienie i natychmiast skontratakował. Fala mocy uderzyła w osamotnionego Skrilla, który poleciał trzydzieści metrów w powietrze, a potem zderzył się ze ścianą i rozprysł jak dojrzały pomidor.

– O, szlag – wyrwało się Piotrkowi na widok wielkiego statku kosmicznego wiszącego w powietrzu.

– O, szlag – wyrwało mu się znowu, gdy okręt odwrócił się do niego bokiem i rozpoczął ostrzał.

Mimo zachęt ze strony Alsatiana, młody Kowalski tylko uciekał, nawet nie podejmując prób walki.

– On jest za wielki! – krzyczał. – Co niby mam zrobić?

Wtedy z pomocą przyszedł Albert, materializując w symulatorze rodziców chłopaka. Ten, na ich widok najpierw się ucieszył, a potem przeraził. Zupełnie nie odróżniał rzeczywistości od symulacji i jego strach był autentyczny. Podobnie jak zgroza i wściekłość, gdy jeden z pocisków ze statku uderzył wprost w wirtualne obrazy Bogdana i Krystyny.

Z kolei to co stało się w następnej chwili nie na żarty przeraziło Profesora i Alberta. Piotrek z gniewnym rykiem pobiegł w kierunku statku, a potem rzucił się (dosłownie!) na niego. Potężnym susem wybił się w powietrze i skrząc od skondensowanej mocy, poleciał niczym Superman w kierunku krążownika. Całym ciałem wbił się w jego kadłub, a chwilę później gigantyczna, oślepiająca eksplozja wypełniła Octaedro rozgrzewając go do czerwoności. Betonowa kopuła ochronna w mgnieniu oka otoczyła Alsatiana i Alberta, chroniąc ich przed falą uderzeniową oraz gorącem. Gdy osłona opadła, oczom Akademików ukazało się pobojowisko. Większość aparatury centrum dowodzenia po prostu wyparowała, a reszta stopiła się. System wentylacji pracował na pełnych obrotach, tłocząc zimne powietrze do wnętrza Octaedro, ale tytanowe płyty, którymi wyłożone były ściany pomieszczenia, nadal emanowały nieznośnym gorącem, wydając trzeszczące dźwięki i stygnąc powoli. Niektóre nawet odpadły, ukazując zbrojony beton, któremu zdarzyło się popękać w kilku miejscach.

Piotrek stał w epicentrum, dysząc ciężko, a z jego ciała unosiły się kłęby syczącej pary. Wyglądał jak stwór prosto z piekieł. Mimo to nie miał nawet najmniejszego zadrapania.

– Dobry Boże – wydusił z siebie Alsatian. – Co to było? Nie sądziłem, że ma AŻ taką moc. Domyślam się, że zmiótł ten krążownik w drobny mak.

– Nie tylko krążownik – sprostował jak zawsze pomocny Albert, patrząc na wskazania na ocalałych ekranach. – Mówiąc szczerze, zeszklił swoje otoczenie w promieniu kilku kilometrów. Nigdy czegoś takiego nie widziałem…

 

***

Czwórka Akademików zebrała się w gabinecie Profesora na naradę. Gdy kilka tygodni temu alarm klasy sigma osiem rozległ się w posiadłości, czuli podekscytowanie. Gdy odnaleźli utalentowanego, niedoświadczonego nastolatka, który w pojedynkę rozprawił się z ich arcywrogami, myśleli, że to nowe otwarcie dla ich grupy. Świeży start i nadzieja na przyszłość.

Teraz jednak nie byli już tak pogodnie nastawieni. Obiecujący młody rekrut stał się dla wszystkich niespodziewanym i ogromnym ciężarem. I to stał się w najgorszy możliwy sposób: nie ze swojej winy.

– Moi drodzy – Alsatian przerwał ciszę – stoimy w obliczu wyjątkowo trudnego problemu natury praktycznej, moralnej i bezpieczeństwa. Wśród nas pojawił się młody człowiek, o niespotykanym zestawie zdolności i dysponujący mocą, która mnie osobiście, przeraża. To nie tylko uzdolniony telekinetyk i sejsmik, ale również potężny energeta. Nie znamy pełni jego potencjału, gdyż daleko wykracza on poza dostępną nam skalę, ale biorąc pod uwagę to co wiemy, nikt na tej planecie nie może się z nim równać. Ktoś tak potężny byłby z pewnością wspaniałym członkiem naszego skromnego stowarzyszenia, prawdziwą nadzieją w świecie cierpiącym na plagę superzłoczyńców. Niemniej jednak istnieje pewien niezaprzeczalny problem. Chłopak nie jest zainteresowany naszą pracą i chce wracać do domu.

Profesorowi odpowiedziało milczenie. Jeśli nie mogą przekonać Piotrka do dołączenia do nich, możliwe drogi były tylko dwie. I nikt nie miał ochoty rozważać którejkolwiek z nich.

– To prosty umysł – odezwał się Albert, bezradnie rozkładając ręce i wciąż wpatrując się w podłogę – podatny na wpływy. Naiwny.

– A mimo to, nie udało mi się go przekonać – zauważył Alsatian.

Pozostali Akademicy skierowali zaskoczone spojrzenia na swojego mentora.

– Nie próbowałeś wykorzystać swojego mambo-jambo, by na niego wpłynąć? – zapytała Europa, która kiedyś doświadczyła na własnej skórze jaki wpływ na innych potrafił wywierać Profesor.

– Próbowałem, a i owszem – westchnął. – Nie zadziałało. Jest całkowicie niepodatny na feromony, choć z drugiej strony łatwo było skłonić go do dodatkowych testów obietnicą wizyty w McDonaldzie.

– To jakiś absurd! – fuknęła Europa. – Nie możemy zostawić go samemu sobie. Jest jak luźna śruba wrzucona w mechanizm. To przepis na tragedię.

– Zgadzam się – odparł Alsatian. – Więc co proponujesz?

– Nie mamy wyboru, wiecie o tym. Jeśli nie chce dać sobie pomóc, nie możemy ryzykować, że kiedyś przekona go i wykorzysta ktoś inny. Mamy tylko jedną możliwość.

– Jesteśmy superbohaterami, Europo – Alsatian podkreślił oczywiste. – Jeśli chłopak nie chce być jednym z nas, powinniśmy to uszanować. Szczególnie jeśli robi to z uzasadnionych pobudek, woląc być z rodziną. Poza tym, nawet rozważając to co sugerujesz… czy odważyłabyś się?

– Bez żadnego treningu i przygotowania, tego samego dnia, którego obudził swoje moce, zmasakrował złoczyńców, z którymi my nie mogliśmy sobie poradzić przez lata – trzeźwo zauważył Pan Plama. – Musimy uważać, by chcąc pozbyć się potencjalnego problemu przypadkiem go nie stworzyć.

– Czyli co? – Europa nie dawała za wygraną. – Mamy po prostu założyć, że pewnego dnia nie zechce podbić świata?

– Chyba nie mamy wyboru…

 

***

Był piątek, 1 września, gdy Wielki Ptak podchodził do lądowania nad małą senną wioską w województwie świętokrzyskim. Odrzutowiec, z braku lepszego miejsca, usadowił się pośrodku kartofliska w pewnej odległości od świeżo odbudowanego domu rodziny Kowalskich.

Piotrek z nosem wlepionym w szybę gapił się na dobrze znane otoczenie tak jakby wracał nie po miesiącu, a co najmniej kilku latach. Dopiero, gdy silniki zgasły i otworzył się właz wyjściowy, nastolatek ocknął się i zerwał na równe nogi. Łzy napłynęły mu do oczu, gdy zobaczył rodziców idących w kierunku samolotu. Uświadomił sobie jak bardzo tęsknił.

– Mame, tate! – wykrzyknął wybiegając na zewnątrz i rzucając się rodzicom w ramiona. – Tak bardzo tęskniłem.

Tymczasem, w kokpicie Wielkiego Ptaka Profesor Alsatian przygotowywał się do zmierzenia z rzeczywistością. Jego wrodzona zaciętość kazała mu podjąć jeszcze jedną, ostatnią próbę przekonania Piotrka, ale wrodzony instynkt wyraźnie podpowiadał wynik tej rozmowy.

– Albercie, poczekaj tu – poprosił kamerdynera. – To nie potrwa długo.

Alsatian wytoczył się na zewnątrz i w milczeniu stanął w pewnej odległości od wciąż czule witającej się rodziny Kowalskich. Profesor budził respekt. Nie tylko był naprawdę potężnym mężczyzną o niemal zwierzęcej, dzikiej aparycji, ale też z jego twarzy i całej postawy bił ogromny, rzadko spotykany autorytet. Nigdy nie miał problemu z naginaniem innych do swej woli, ale wobec tego niepozornego nastolatka pozostawał bezsilny. No, prawie.

Piotrek wyczuł spojrzenie Alsatiana na karku i podszedł do niego z zamiarem pożegnania się. To był intensywny, często przerażający miesiąc i choć tego co przeżył miał nigdy nie zapomnieć, cieszył się z powrotu do domu.

– Profesorze – nastolatek pierwszy wyciągnął dłoń.

– Piotrze – Akademik odwzajemnił gest, jednak nie od razu puścił dłoń chłopca. – Znam odpowiedź, ale muszę zapytać po raz ostatni. Jesteś pewien, że chcesz właśnie tego? Prowadzić proste, zwyczajne życie i wykorzystywać swoje moce do, ekhm… kopania ziemniaków?

– Ja wiem jak to brzmi – zaśmiał się chłopak. – Dziękuję za szansę dla mnie i pomoc mamie i tacie. Róbcie dalej dobrą robotę w superbohaterstwie, bo jesteście super!

– Też możesz być jednym z nas, wiesz o tym.

– To nie dla mnie, ja jestem prosty chłopak. Poza tym…

– Tak?

– Idzie jesień, ziemniaki zaraz trzeba będzie pozbierać, poważyć, ludziom sprzedać. Ojciec sam nie da rady ze wszystkim.

Dla prostego chłopaka ze wsi ta argumentacja był doskonale logiczna, niepodważalna wręcz. Dla kogoś z zewnątrz i patrzącego z szerszej perspektywy, absurdalna.

– To szlachetne, że chcesz pomóc, ale czy to na pewno właściwy powód, by nam odmawiać? To co robimy jest bardzo ważne, Piotrze.

Chłopak uśmiechnął się przepraszająco i wzruszył ramionami.

– Na pewno jest. Ale wiem jedno.

Profesor uniósł brwi w oczekiwaniu na tą ostatnią, światłą myśl, która zdawało się, była dla chłopaka ostatecznym argumentem, by odrzucić hojną propozycją Alsatiana.

– Ratowanie świata poczeka, wykopki nie.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Dla mnie bomba. Doskonała śmiechawa z super mocy. Jak ważne są ziemniaki ( zboże słonecznik) obrazuje panika obecnej władzy. I doskonała puenta. A że super dobrzy nie umieścili Pietrkowi zminiaturyzowanej bomby termojądrowej w okolicach serca wynika tylko z panicznego strachu ! Bo takim Pietrkiem znacznie trudniej manipulować niżeli Supermenem .

Cześć!

Bardzo mi się spodobało umieszczenie fabuły w polskich klimatach, a zderzenie letniego, gorącego dnia na wsi z patetyczną akcją superbohaterską uważam za niezmiernie udane :)

Charakter chłopca jest fajnie oddany i przekonujący.

Piszesz językiem, który dobrze się czyta: jest dopracowany i zdyscyplinowany, że tak powiem.

Ode mnie klik.

Pozdrawiam!

@Za ho­ry­zon­tem, bardzo mnie cieszy, że się podobało! Przyznam szczerze, że miło było odpiąć wrotki i napisać tekst tak bardzo bez spiny. Czysty fun w trakcie pisania. Wychodzi na to, że efekt również jest całkiem sympatyczny :) Co do pomysłu z bombą termojądrową, dokładnie tak jak piszesz, woleli nie ryzykować wkurzenia nastolatka mogącego rozwalić ich pstryknięciem palców :)

@chalbarczyk, ach i och! Wypunktowałaś chyba wszystkie elementy, na których mi zależało, by zagrały. Także misja zakończona sukcesem :) Ten kontrast między miejscem akcji, a tematyką miał w założeniu podkreślić absurd całej sytuacji. Cieszę się, że mogłem umilić kilka chwil lekturą, no i pięknie dziękuję za klika! :)

Witaj. :)

 

Ze spraw technicznych dostrzegłam nieco usterek interpunkcyjnych (np.:

Na północy, (zbędny przecinek?) wzgórza porastał las, zaś na południu dzikie, wysokie trawy, na których …

Piotrek tymczasem, (i tu?) wreszcie dotarł do kartofliska i ze szczerym przygnębieniem spojrzał…

Tymczasem, dyskretny jak zawsze, Albert uruchomił zasilanie, powłączał światła i niepostrzeżenie przetarł fotel na którym miał usiąść Profesor

A dzisiaj spróbujemy się przekonać jak, by to poszło tobie);

 

błędnych zapisów dialogów (np.:

– Albercie, na miłość boską, wyłącz te trąby jerychońskie i te błyski jak z wiejskiej dyskoteki, – wychrypiał udręczony Plama, już czując wzbierające w skroniach pulsowanie

– Nie ma takiej potrzeby, – do rozmowy włączył się trzeci głos

– Dobrze, – uśmiechnął się Alsatian, – Postanowione więc?

– Nie próbowałeś wykorzystać swojego mambo-jambo, by na niego wpłynąć, – zapytała Europa, która kiedyś …);

 

powtórzenia (np.:

Bardziej ostentacyjnie wytarł ten, na którym siadł sam, podkreślając swoją niechęć do Plamy, którego uważał za intruza

Potężnym susem wybił się w powietrze i cały skrząc od skondensowanej mocy, poleciał niczym Superman w kierunku krążownika. Całym ciałem wbił się w jego kadłub, a chwilę później gigantyczna, oślepiająca eksplozja wypełniła… );

 

literówki (np.:

Pamiątkę po niefortunnym upadku z ciągnika przez kilkoma laty

Betonowa kopuła ochronna w mgnieniu oka otoczyła Alsatiana i Alberta, chroniąc ich przezd falą uderzeniową oraz gorącem

Jestem pewien, że to jest właśnie to czego chcesz?)

 

błędy logiczne (np.:

Szli przez korytarze Akademii, Piotrek i Profesor, a towarzyszyła im jedynie cisza. (…) Drzwi się otworzyły i oboje weszli do środka);

 

Opowiadanie ma świetny pomysł, dużo wyjątkowego humoru i dobrze stworzonych, drobiazgowo opisanych bohaterów. Skojarzyłam moce chłopca z artykułem, czytanym przed laty o dziewczynce, mającej zdolności przyciągania dłońmi niewielkich, metalowych przedmiotów. Cieszy mnie, że zakończyłeś optymistycznie, bo – przyznam – w pewnym momencie obawiałam się o życie Piotrka – co zadecyduje względem niego Akademia. Z Twojego tekstu z pewnością powstałby znakomity scenariusz filmu fantastycznego. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

 

Pecunia non olet

Pamiątkę po niefortunnym upadku z ciągnika przez kilkoma laty. ← chochlik

Europa zaś rozważała jak się go pozbyćPRZECINEK jeśli odmówi.

Te drobiazgi tak przy okazji, bo muszę pokazać, że przeczytałem, żeby ważny był klik. Po wniesieniu wszystkich poprawek tekst powinien znaleźć się w bibliotece. 

Z uśmiechem na pysku kliknę taką parodię superbohatera obdarzonego mocą poza skalą, który ma rację, że ratowanie świata może poczekać, a prace polowe nie. 

@bruce bardzo dziękuję za rozbudowany komentarz i wyłapanie baboli. Już poprawione. Z zapisem dialogów, nie wiem skąd mi się wzięły przecinki przed didaskaliami dotyczącymi czynności gębowych. Stosowałem je z premedytacją i konsekwentnie, ale przypomniałem sobie teraz poradnik z Fantazmatów, no i rzeczywiście, przecinków brak. Czasem odnoszę wrażenie, że przenoszę się między rzeczywistościami alternatywnymi, które różnią się od siebie takimi właśnie szczegółami. To jedyne logiczne wyjaśnienie :)

Inne błędy, o których wspominałaś również poddałem eksterminacji, a przy okazji znalazłem jeszcze jedną lub dwie literówki.

Mam nadzieję, że teraz, technicznie już wszystko gra :)

No i bardzo miło było mi przeczytać, że:

Opowiadanie ma świetny pomysł, dużo wyjątkowego humoru i dobrze stworzonych, drobiazgowo opisanych bohaterów.

Zawsze jest dla mnie szalenie ważne, by pomysł “zaskoczył”. W krótszych tekstach to właśnie on pozostaje z czytelnikiem na dłużej, a kwestie techniczno-literackie wystarczy, że nie będą przeszkadzać :)

Co zaś się tyczy humoru, oddanie go zawsze stanowi dla mnie spore wyzwanie, także tym milej słyszeć, że został odebrany pozytywnie.

 

Bardzo, dziękuję za klika :)

 

@Koala75

Z uśmiechem na pysku (…)

I w sumie tyle komentarza mi wystarczy. Jeśli tekst budzi emocje i to na dodatek pozytywne, to znaczy, że zrobiłem dobrą robotę pisząc go. A to miód na mą duszę.

Bardzo dziękuję za zwrócenie uwagi na wyłapane błędy oraz za nominację do biblioteki!

Czasem odnoszę wrażenie, że przenoszę się między rzeczywistościami alternatywnymi, które różnią się od siebie takimi właśnie szczegółami.

Ja tak mam non stop. :)

Cała przyjemność po mojej stronie. Dziękuję i pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Myślałam, że o wszelkich supermenach napisano już wszystko, ale cóż, myliłam się.

Udowodniłeś, Nessekantosie, że to temat niewyczerpany i można go pokazać na sposób całkiem świeży i wielce zajmujący, a przy tym błysnąć świetnej jakości humorem. To była szalenie satysfakcjonujące lektura i mogę tylko żałować, że dotarłam do niej dopiero dzisiaj.

Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc zgłosić opowiadanie do Biblioteki. :)

 

roz­le­głej do­li­nie upstrzo­nej kra­tow­ni­cą łąk i upraw wszel­kie­go ro­dza­ju. → Łąka może być upstrzona kolorowym kwieciem, ale łąki i pola nie będą pstrzyć doliny.

Proponuję: …roz­le­głej do­li­nie poprzecinanej kra­tow­ni­cą łąk i upraw wszel­kie­go ro­dza­ju.

 

Chło­pak prze­cze­sał pal­ca­mi swoją długą blond czu­pry­nę… → Zbędny zaimek – czy w opisanych okolicznościach mógł przeczesać cudzą czuprynę? Czy czupryna chłopaka na pewno była długa?

 

i z roz­tar­gnie­niem kop­nął w po­bli­skie kre­to­wi­sko. → …i z roz­tar­gnie­niem kop­nął po­bli­skie kre­to­wi­sko.

Kopiemy coś, nie w coś.

 

– Ała! – krzyk­nął, gdy jego stopa bo­le­śnie za­trzy­ma­ła się na ska­mie­nia­łym kopcu. → Zbędny zaimek – wiadomo, czyja to stopa.

 

Wtedy jego ciało prze­szył wstrząs, zu­peł­nie jak wtedy, gdy… → Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję: Wtedy jego ciało prze­szył wstrząs, zu­peł­nie jak kiedyś, gdy

 

po­pra­wia­jąc przy tym swoje oku­la­ry po­łów­ki… → Zbędny zaimek – czy poprawiałby cudze okulary?

 

Bar­dziej osten­ta­cyj­nie wy­tarł swój, pod­kre­śla­jąc swoją nie­chęć do Plamy… → Drugi zaimek jest zbędny.

 

w for­ma­cie midi rodem z Nokii 3310. → …w for­ma­cie midi rodem z nokii 3310.

https://sjp.pwn.pl/zasady/109-20-10-Nazwy-roznego-rodzaju-wytworow-przemyslowych;629431.html

 

zaś matka wzię­ła się za ubi­ja­nie ko­tle­tów… → …zaś matka wzię­ła się do ubijania ko­tle­tów…

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

 

rugał sam sie­bie. “To mu­siał być udar, na pewno. Po­sze­dłem bez czap­ki, przy­grza­ło mi i o!” Chło­pak nie po­tra­fił jed­nak prze­ko­nać nawet sa­me­go sie­bie. → Czy to celowe powtórzenie?

 

Lę­kiem, że ich osto­ja i opie­kun znik­nie z ich życia… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Lę­kiem, że dotychczasowa osto­ja i opie­kun znik­nie z ich życia…

 

– No, chłop­cze – zwró­cił się do Piotr­ka, sto­ją­ce­go jak słup soli, – masz… → Przed półpauzą nie stawia się przecinka.

 

 …z bo­jo­wym okrzy­kiem za­mach­nął się swoim ostrzem… → Zbędny zaimek.

 

uświa­do­mił sobie trzy i zro­bił dwie rze­czy. Jeden, Sally nie szep­ta­ła już swo­ich słod­kich słó­wek. Dwa, wró­ci­ła mu zdol­ność do po­ru­sza­nia się. Trzy, wszyst­ko zaraz wy­buch­nie. → Piszesz, że uświadomił sobie trzy rzeczy, a te są rodzaju żeńskiego, więc: …uświa­do­mił sobie trzy i zro­bił dwie rze­czy. Pierwszą, Sally nie szep­ta­ła już swo­ich słod­kich słó­wek. Drugą, wró­ci­ła mu zdol­ność do po­ru­sza­nia się. Trzecią, wszyst­ko zaraz wy­buch­nie.

 

do­sta­ła sta­rym czter­dzie­sto że­bro­wym że­liw­nym grzej­ni­kiem… → …do­sta­ła sta­rym czter­dzie­stoże­bro­wym że­liw­nym grzej­ni­kiem

 

le­ża­ły mar­twe na ziemi, zdmuch­nię­te z ga­łę­zi siłą po­dmu­chu i rojem szcząt­ków. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …le­ża­ły mar­twe na ziemi, zmiecione z ga­łę­zi siłą po­dmu­chu i rojem szcząt­ków.

 

zwie­rzę mu­cza­ło teraz prze­raź­li­wie i szar­pa­ło za łań­cuch… → …zwie­rzę mu­cza­ło teraz prze­raź­li­wie i szar­pa­ło łań­cuch

 

Ka­nar­ko­wo żółty od­rzu­to­wiec… → Ka­nar­ko­wożółty od­rzu­to­wiec

 

– … że Ad­mi­rał­ka ma na myśli… → Zbędna spacja po wielokropku.

 

Pa­pie­ży­ca wy­glą­da­ła jak ka­wa­łek krwi­ste­go steka… → Pa­pie­ży­ca wy­glą­da­ła jak ka­wa­łek krwi­ste­go steku

 

kształt przy­po­mi­na­ją­cy ka­nar­ko­wo żółty od­rzu­to­wiec. → …kształt przy­po­mi­na­ją­cy ka­nar­ko­wożółty od­rzu­to­wiec.

 

by sku­lić uszy po sobie i wię­cej nie drą­żyć. → …by położyć uszy po sobie i wię­cej nie drą­żyć.

„Położyć uszy po sobie” to związek frazeologiczny, czyli forma ustabilizowana, utrwalona zwyczajowo, której nie korygujemy, nie dostosowujemy do współczesnych norm językowych ani nie adaptujemy do aktualnych potrzeb piszącego/ mówiącego.

 

– Oj­ciec jest? – wy­pa­ro­wał Al­sa­tian bez zbęd­ne­go przy­wi­ta­nia. → Pewnie miało być: – Oj­ciec jest? – wypalił Al­sa­tian bez zbęd­ne­go przy­wi­ta­nia.

Za SJP PWN: wypalić 8. pot. «powiedzieć coś śmiało, bez namysłu»

 

– Tyle ziem­nia­ków… – za­ma­rzył się chło­pak. → Pewnie miało być: – Tyle ziem­nia­ków… – rozma­rzył się chło­pak. Lub: – Tyle ziem­nia­ków… – za­ma­rzyło się chło­pakowi.

 

– Mó­wi­łem, że można by tu po­sa­dzić na­praw­dę dużo, dużo ziem­nia­ków, – do­pre­cy­zo­wał Pio­trek. → Zbędny przecinek przed półpauzą.

 

– Wszyst­ko już go­to­we, urzą­dze­nie jest ska­li­bro­wa­ne, mo­że­my przy­stą­pić do te­stów, – zdał ra­port ka­mer­dy­ner. → Jak wyżej.

 

– Ani tro­chę, ale z po­cząt­ku mo­żesz czuć się zdez­o­rien­to­wa­ny. Nie przej­muj się, to minie, – uspo­ko­ił go Pro­fe­sor. → Jak wyżej.

 

– Wy­da­je mi się, że nie sensu za­czy­nać od pod­staw. → Pewnie miało być: – Wy­da­je mi się, że nie ma sensu za­czy­nać od pod­staw.

 

“On jest za wiel­ki!” krzy­czał. “Co niby mam zro­bić?” → Skoro krzyczał, powinieneś to zapisać jako dialog: – On jest za wiel­ki! – krzy­czał. – Co niby mam zro­bić?!

 

Nigdy cze­goś ta­kie­go nie wi­dzia­łem…. → Po wielokropku nie stawia się kropki.

 

– Moi dro­dzy – Al­sa­tian prze­rwał ciszę, – sto­imy… → Zbędny przecinek przed półpauzą.

 

– To pro­sty umysł – ode­zwał się Al­bert, bez­rad­nie roz­kła­da­jąc ręce i wciąż wpa­tru­jąc się w pod­ło­gę, – po­dat­ny na wpły­wy. → Jak wyżej.

 

i choć tego co prze­żył miał nigdy nie za­po­mnieć, cie­szył się na po­wrót do domu. → Piotrek już był w domu, więc: …i choć tego co prze­żył miał nigdy nie za­po­mnieć, cie­szył się z powrotu/ że wrócił do domu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, @regulatorzy, dopiero teraz zobaczyłem Twój komentarz. Jak zwykle bezbłędnie rozkładasz technikalia tekstu na czynniki pierwsze. W wolnej chwili poprawię babolki i dam znać :) A odchodząc od kwestii technicznych, bardzo miło mi czytać takie komentarze. Miałem mocne obawy przystępując do pisania (wiadomo, humor to szalenie trudna sprawa i łatwo sprawić, że zamiast śmiesznie wyjdzie niezręcznie) ale do tej pory odzew jest wyłącznie pozytywny, także szalenie mnie to cieszy. Po prostu,miło mi,że się podobało!

Nessekantosie, cieszę się, że mój komentarzyk sprawił Ci przyjemność i raz jeszcze wyznam, że zaprezentowany przez Ciebie humor niezwykle przypadł mi do gustu. Twoje obawy były płonne – nie jest niezręcznie, jest bardzo zabawnie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, regulatorzy poprawiłem praktycznie wszystkie błędy i literówki, które wylistowałaś. Jeszcze raz dziękuję za zwrócenie na nie uwagi. Przede wszystkim muszę uważać na zaimki, bo sporo było zbędnych. Jeśli chodzi o zapis dialogów to chyba po prostu niedostatecznie uważnie sprawdzałem tekst (przed publikacją zwykle przypominam sobie poradnik zapisu dialogów i poprawiam co namotałem, ale widzę, że trochę przecinków uciekło spod topora).

Zostały mi dwa uwagi, które chciałbym przedyskutować.

1.

rozległej dolinie upstrzonej kratownicą łąk i upraw wszelkiego rodzaju. → Łąka może być upstrzona kolorowym kwieciem, ale łąki i pola nie będą pstrzyć doliny.

Proponuję: …rozległej dolinie poprzecinanej kratownicą łąk i upraw wszelkiego rodzaju.

Czemu dolina nie może być upstrzona łąkami i uprawami? Słowo to użyte jest w odniesieniu do znaczenia nr 1 i 3 z definicji: https://sjp.pwn.pl/sjp/upstrzyc;2533224.html

Chodzi zarówno o wyróżnienie wizualne (bo odcinają się kolorystycznie od siebie nawzajem), jak i mnogość.

Jest to delikatnie poetyckie wykorzystanie słowa “upstrzyć”, ale nie uważam, aby było błędne.

 

2.

uświadomił sobie trzy i zrobił dwie rzeczy. Jeden, Sally nie szeptała już swoich słodkich słówek. Dwa, wróciła mu zdolność do poruszania się. Trzy, wszystko zaraz wybuchnie. → Piszesz, że uświadomił sobie trzy rzeczy, a te są rodzaju żeńskiego, więc: …uświadomił sobie trzy i zrobił dwie rzeczy. Pierwszą, Sally nie szeptała już swoich słodkich słówek. Drugą, wróciła mu zdolność do poruszania się. Trzecią, wszystko zaraz wybuchnie.

Moja idea w tym fragmencie była następująca i de facto można by go zapisać tak:

  1. Sally, nie szeptała już swoich słodkich słówek.
  2. Wróciła mu zdolność do poruszania się.
  3. Wszystko zaraz wybuchnie.

Nie będę tutaj bardzo obstawał przy swoim i jeśli moje wyjaśnienie nie jest satysfakcjonujące chciałbym zaproponować bardziej klarowne: Po pierwsze, Sally nie szeptała już swoich słodkich słówek. Po drugie, …

Brzmi ok?

 

 

Czemu do­li­na nie może być upstrzo­na łą­ka­mi i upra­wa­mi? Słowo to użyte jest w od­nie­sie­niu do zna­cze­nia nr 1 i 3 z de­fi­ni­cji: https://sjp.pwn.pl/sjp/upstrzyc;2533224.html

Albowiem łąki i pola/ zagony, jakkolwiek są kolorowe barwami różnych upraw, to nie są plamkami pokrywającymi jakieś tło. Jak już wspomniałam, zielona łąka może być upstrzona różnokolorowymi kwiatkami, tak jak zboże rosnące na polu może być upstrzone chabrami, kąkolami czy ostami.

Znaczenie trzecie definicji SJP PWN mówi o wpleceniu do czegoś zbyt wielu niepotrzebnych lub błędnych elementów, a nie wydaje mi się, aby łąki i uprawy mogły być niepotrzebnymi czy błędnymi elementami opisywanej przez Ciebie doliny.

 

Nie będę tutaj bar­dzo ob­sta­wał przy swoim i jeśli moje wy­ja­śnie­nie nie jest sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce chciał­bym za­pro­po­no­wać bar­dziej kla­row­ne: Po pierw­sze, Sally nie szep­ta­ła już swo­ich słod­kich słó­wek. Po dru­gie, …

Brzmi ok?

Owszem, Nessekantosie, brzmi OK.

 

Idę odwiedzić klikarnię, a po głębokim namyśle także nominowalnię. :)

 

edycja

Wróciwszy do przytomności uświadomiłam sobie, że z nominowaniem to się cokolwiek mocno spóźniłam. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy, dzięki raz jeszcze za wszystkie uwagi i wyjaśnienia. Oraz klika, oczywiście :)

A wirtualną nominację zachowam sobie w pamięci, bo nawet jeśli wymogi formalne uniemożliwiają zgłoszenie mojego tekstu, to i tak sama chęć dużo dla mnie znaczy.

No i pozostało mi czekać na szóstego czytelnika i, miejmy nadzieję, czwartego klika, który pozwoli doczłapać się Ziemniakom… do biblioteki ;’’D

Nessekantosie, niech to czekanie będzie jak najkrótsze. :)  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Chodźmy zobaczyć[+,] któż to nam się odpalił.

Trójka mężczyzn dotarła do końca korytarza, zamkniętego mocno wyróżniającymi się masywnymi drzwiami z wypolerowanego tytanu. Profesor Alsatian podszedł do nich, wpisał dwunastocyfrowy kod na cyferblacie, dał zeskanować sobie siatkówkę i linie papilarne z obu dłoni po czym zdjął z szyi sporych rozmiarów klucz z wyjątkowo misternym układem nacięć i wypustek. Zamek szczęknął, a drzwi z cichym sykiem otworzyły się na potężnych zawiasach. Kłąb zimnej pary wypadł z pomieszczenia po drugiej stronie, omiatając trójkę mężczyzn rześkim powiewem.

Trochę za dużo tej “trójki mężczyzn”.

Czasami masz przecinki w dziwnych miejscach:

Pan Plama[-,] aż sapnął z wrażenia na widok tego co kryło się w środku.

To tu[-,] Alsatian szkolił swoich uczniów, przygotowując ich na wszystkie niebezpieczne misje i to tu z wściekłości tłukł w monitory, obserwując[+,] jak jego podopieczni giną z rąk Doktora D. i jemu podobnych.

– Już zdążyłem zapomnieć[+,] jakie to jest ogromne.

Tymczasem Albert, dyskretny jak zawsze, uruchomił zasilanie, powłączał światła i niepostrzeżenie przetarł fotel[+,] na którym miał usiąść Profesor.

– To Admirałka Europa i chyba domyślam się[+,] w jakiej sprawie dzwoni.

Ogólnie przyjrzałabym się przecinkom, jest tego sporo.

No, podobało mi się takie połączenie superbohaterstwa z sielskością, wyszło lekko i zabawnie. Przyjemna lektura (poza kwestią interpunkcji, popracuj nad tym) :)

 

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka