- Opowiadanie: Iwo Bylica - Łuska i ziarno

Łuska i ziarno

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Łuska i ziarno

 

Łuska i ziarno

 

 

 

 

1

 

 

Nosi w sobie wspomnienia tysięcy żywotów, pamięta wszystko. Trwa w głębi jaskini, gdzie nie sięga najdalszy poblask dnia. Przez wiele cykli księżycowych pełza pośród wilgoci, cierpliwie wyszukując ulubiony swój pokarm – nieduże stworzenia, jakie zjawiają się tu o stałych porach i zapadają w letarg, tworząc liczne grudowate skupiska. Jaskinia ma wiele rozgałęzień i niejedno ujście. Jest ogromna. W niektórych korytarzach silnie wieje, a chociaż on znosi przeciągi zupełnie dobrze, to woli te miejsca, gdzie powietrze stoi, ślepe odgałęzienia, głębokie nisze i zapadliska wielkich sal. W szczególności dotyczy to czasu, kiedy przystępuje do budowy kokonu. Liczne brodawki na jego ciele nabrzmiewają wówczas i zaczynają obficie broczyć. Lepki śluz szybko pokrywa skórę i gęstnieje, lecz nie zastyga całkowicie, póki on sam się porusza. Później wszakże, gdy całe ciało przyodziewa już gruba warstwa na wpół stwardniałej wydzieliny, jego ruchy zwalniają. Wreszcie, przyklejony do kamiennego dna nieruchomieje zupełnie, a okrywający go kokon zaczyna twardnieć. Potem jego skorupa upodabnia się do występujących tu skał.

Pod okrywą tą zwolna dokonuje się przemiana. Niemal wszelki ruch ustaje, wreszcie zaś, za sprawą wydzielanego kwasu, stare ciało rozpuszcza się w gęstą, jednorodną ciecz. Przez długi okres pozostaje tak, niby jakowaś zamknięta na głucho, ogromna kamienna butla, potem atoli w płynie tym, niby w ścinającym się mleku, zaczyna się coś wytrącać, oddzielać i różnicować. Musi jednak upłynąć wielokrotność tego czasu, jaki przeminął od chwili powstania kokonu, aby w końcu coś od środka jęło naciskać na skorupę, osłabiając ją, wybrzuszając i krusząc. Niedługo potem, ponownie odrodzony, wypełza na zewnątrz.

 

Gdy świadomość zanika, zanika również zdolność do uświadamiania sobie faktu zanikania. Nie da się doświadczyć braku doświadczenia, jego kresu. O tym, że się zasnęło lub umarło, można dowiedzieć się dopiero wówczas, gdy przyjdzie moment przebudzenia, wskrzeszenia. Odrodzenia.

Gdy niszczeje i odnawia się jego ciało, kiedy mające się dopiero zrodzić nowe, unicestwia to, co stare, przed świadomością spadają zasłony i widzi on wówczas wyraźnie wszystko to, czym był. W owych chwilach – tuż przed zanikiem lub zaraz po odrodzeniu – otwiera się przed nim widok tysięcy przebytych cykli.

On, który jest Zwieńczeniem, pamięta wszystko.

 

 

 

2

 

 

Od wschodu przytykał do miasta rozległy obszar starych cmentarzysk z tysiącami murowanych lub wykutych w skale grobowców. Powstawały one przez kilka wieków, a grzebano w nich nie tylko ludzi miejscowych, ale także mieszkańców bardziej oddalonych terenów. Obecnie wielkim cmentarzyskiem było też samo miasto.

Cenił sobie charakter i odosobnienie tego miejsca, jego bogactwo i ciszę. Było tu łatwiej o moc i mądrość niż gdziekolwiek indziej.

Pod koniec upałów, gdy miał już za sobą wielomiesięczną wędrówkę po dalekich osadach, w których od kilkunastu lat występował jako święty mąż i znachor, powracał na parę miesięcy do swej pustelniczej siedziby, której położenia nie znał nikt więcej. Jedną ścianę jego chaty stanowił mur wpół zawalonej ruiny, reszta zaś była dobudowana z luźnych kamieni i gałęzi. Przez niewielkie okno starej ściany miał widok na miejsce, które musiało być niegdyś zaludnione, pełne ruchu i zgiełku, rodzaj nasłonecznionego ryneczku, na który wychodziło kilka uliczek z wysokimi murowanymi budynkami. Teraz wszystko tu zarastało. Kamienne ściany i gruzowiska zajmowały pnącza, zioła i trawy; skarłowaciałe drzewka wczepiały się w gzymsy, wnęki i otwory po oknach. Wąskie uliczki tonęły w mroku, zaś w miejscach nasłonecznionych, pośród rozbitych naczyń i ludzkich kości wygrzewały się jaszczurki i żmije. Było to akuratne otoczenie dla kogoś takiego jak on.

W czasach, gdy miasto samo było jeszcze żywe, położone na zewnątrz nekropolie bywały chyłkiem odwiedzane przez tych, którzy chcieli coś zabrać zmarłym. Łatwo rozpoznawał ślady ich działalności. Przychodzili kraść zmarłym biżuterię i amulety, a także szczątki ciał do wytwarzania własnych amuletów oraz dla innych tego rodzaju celów. Dziś tylko on jeden tu przychodził i nie potrzebował czynić tego chyłkiem.

 

Zawieszony u pasa długi sznur paciorków wydawał lekki chrzęst, gdy pustelnik pochylał się, by odsłonić nieduże, ciemne wejście. Od kilku dni jadł bardzo niewiele, a jego ostatni posiłek stanowiła maleńka czarka wywaru z ziół i wieszczych grzybów. Przecisnął się przez otwór i zasunął pokrywę. Panował tu mrok, lecz on nie potrzebował już światła. Usiadłszy na jednej ze starych trumien spędził kilka chwil z zamkniętymi oczami, regulując oddech, tętno i pozwalając na to, by niezawodne wędzidło formuł – następujących niezmiennie jedna po drugiej jak paciorki w sznurze – nadało właściwy porządek i ton jego myślom. Potem nie potrzebował nawet wymacywać sobie drogi, gdy wstał i nieco pochylony skierował się ku spoczywającej w niszy pustej trumnie, którą zwykł nazywać swoim wozem. Zdjął wieko i wpełzł do środka. Poluźniwszy rzemień, którym był opasany, długi czas spoczywał nieruchomo, jakby smakując to, co miało go czekać, wreszcie powoli, głęboko wciągnął powietrze i zasunął wieko.

Gdy ciało spoczywało w zupełnej ciemności i bezruchu, jak w kokonie, jego myśli poruszały się miarowo, wedle z góry ustalonego szlaku formuł. Potem jeszcze zwolniły. Obracały się teraz wokół jednego punktu, wciąż coraz wolniej, coraz bliżej. Czy trwało to tyle, co parę modlitw pobożnego meneity? A może dzień, dwa lub więcej?

Gdy świadomość utkwiła w owym punkcie i zanurzyła się, kiedy punkt ją pochłonął, wówczas jął otwierać się przed nim jakby wielki lej, na którego końcu widział byt starszy i bardziej rzeczywisty niż ten, w którym był tylko człowiekiem co pewien czas zstępującym do grobowca. Potem odsłaniały się przed nim widoki wielu miejsc, sznur przedwiecznych egzystencji, ponad nimi zaś znaki jego najgłębszej tożsamości, a ta wykraczała daleko poza ciasny widnokrąg ludzkiej istoty i poza wszystko to, co ograniczało ramy kolejnych wcieleń.

W tych starych, przezwyciężonych już wcieleniach, stale miewał przeczucie, że jest czymś znacznie więcej niż człowiekiem. Poprzez stulecia owe duchowe odciski powracały, dawały o sobie znać, przypominały, lecz to, co tam było tylko przeczuciem, teraz, w ekstazie, stawało się ujawnieniem i pewnością.

Dusza wydzieliła się z ciała, potem duch oddzielił się od duszy. I widział. U celu wędrówki, w ostatecznej głębi, mógł oglądać pałający rdzeń, oś, wokół której roztaczał się krąg jego wszystkich, przeszłych i przyszłych żywotów – wcieleń, co zdawały się jakby wizerunkami utworzonymi przez promienie wychodzące z owego centrum. Centrum tym i prawdziwą osnową jego długowiecznego jestestwa było coś na kształt figury na poły ludzkiej, na poły zaś robaczej, wrzecionowatej, segmentowanej, każdy zaś z owych segmentów wypromieniowywał z siebie pewną liczbę wcieleń w kręgu. Figurka wyglądała, jakby uczyniona była z jasnoszarego metalu, a w segmentach, na podobieństwo kamieni wprawionych w srebrny relikwiarz, tkwiło coś białawego, wyglądem przypominającego oszlifowane kawałki kości. Niektóre segmenty pozostawały puste, tych jednak było już niewiele. Wszystkie je zresztą widział daleko mniej wyraźnie niż ten jeden jedyny, ku któremu prowadziła wizja. Zauważył, że od poprzedniego razu przybyło w nim białawej materii, a chociaż wciąż nie wypełniała ona swego gniazda w całości, to brakowało do tego już bardzo niewiele.

 

 

*

 

Po latach ćwiczeń i prób nauczył się zdejmować kolejne łuski wizji i zaglądać w głębinę wiekuistego jestestwa. Wyrobił sobie niejako regularny dostęp do sedna swego bytu, dzięki czemu mógł też świadomie podjąć wysiłek pokonywania kolejnych stopni przeistoczenia. Służyły temu, poprzedzane długotrwałymi przygotowaniami, okresy wielodniowego zamknięcia. Każde niosło ze sobą maleńką cząstkę przemiany, rozłożonej na wiele cykli, czyniąc go coraz bardziej tą istotą, którą pragnął się stać, a coraz mniej człowiekiem z ciasnotą jego ograniczeń poznawczych, moralnych i cielesnych.

Kiedy wychodził z zamknięcia, gdzieniegdzie na jego skórze pojawiały się dziwne znamiona, niepodobne do tych, jakie mają ludzie, przypominające raczej porosty na pniach. Potem zanikały, pozostawiając tylko niepozorne blizny.

Gdy się zestarzał, osiadł na stałe w ruinach górskiego klasztoru. Tam przyjął do siebie ucznia, chorowitego sierotę, któremu nadał imię Lulek – od nazwy jednego z ziół, których używał niegdyś, by ułatwić sobie przejście w zamknięcie.

 

 

 

3

 

 

Zajmowali parterowy budynek, mieszczący w sobie kilka dawnych cel mnisich. Był położony wyżej niż inne, na pochyłości, stosunkowo dobrze zachowany, oczyszczony z zielska i pnączy, jakie porastały mury sąsiednich budowli i większość przestrzeni między nimi. Naprzeciw wejścia wiła się wśród ostów i traw ścieżka ku klasztornej bramie. Brama była stąd niewidoczna, zasłaniało ją młode drzewo, rozsadzające wielowiekową konstrukcję niedużej kaplicy. Pień drzewa wyrastał wprost z rozsypującego się, na wpół zapadłego sklepienia i wybijał hożą, bujną zielenią korony ku niebu, kaplica zaś stawała się coraz bardziej stertą luźnych kamieni, utrzymywanych jeszcze na miejscu siłą oplatających je pędów.

Lulek był sierotą i niewiele pamiętał z wczesnego dzieciństwa. Żyli tu we dwóch, ze Starym, jak w myślach nazywał czasem swego opiekuna i mistrza. Odkąd przybył do pustelni, nie widział już innych ludzi.

Mistrz czasem zamykał się na wiele dni w skrzyni i wtedy Lulek był zupełnie sam. Dawniej zamknięcie takie trwało dwa tygodnie, lecz w ostatnich latach Stary jeszcze je wydłużał, pozostając w tym dziwnym stanie pełny cykl księżyca. Robił tak parę razy w roku. Gdy Lulek był jeszcze dzieckiem, te okresy wielodniowego osamotnienia były dla niego bardzo trudne. Stary przygotowywał go do tego, wyznaczając mu plan codziennych zajęć, pośród których szczególny nacisk kładł na powtarzanie na głos formuł i długotrwałe wpatrywanie się w określony punkt wybranego świętego obrazu. Jednak Lulek o pewnych porach mimo woli wyobrażał sobie, że korzystając z nieobecności Starego przyjdą tu demony i rozszarpią go. Wprawdzie mistrz przed zamknięciem sporządzał figurkę z kaszy, którą poświęcał i pozostawiał na zewnątrz, pod murem, aby w nocy mogły pożywić się nią tutejsze duchy, ale Lulek i tak się bał, nawet wtedy, gdy w ciągu dnia mógł się przekonać, że ofiarna figurka rzeczywiście została pożarta przez jakieś nocne istoty, co było wszak poręką ich przychylności.

Stary od początków wdrażał go do zupełnego posłuszeństwa, całkowitego poddania się jego władzy. Uczeń zachował osobliwe wspomnienie zdarzenia sprzed lat, gdy był małym dzieckiem. Wydawało mu się, że pewnego razu Stary pochwycił go mocno i zasłonił mu ręką usta i nos, tak iż zupełnie nie mógł oddychać. Czyniąc tak mistrz drugą ręką przykładał mu jednocześnie do czoła pewien niewielki przedmiot, drewnianą figurkę. Lulek pamiętał swój przestrach i rozpacz, że nie może złapać tchu i omdlewa, lecz w chwilę później następowała rzecz najdziwniejsza. Nie było już strachu, ani uczucia duszenia się, a on sam był drewnianą figurką, czy raczej tkwił we wnętrzu figurki, jakby przeniósł się nagle do nowego ciała, tymczasem to, które dotąd było jego własnym, widział od zewnątrz, jakby patrzył na obcego, śpiącego człowieka albo jakiś martwy przedmiot. Potem Stary sprawił, że Lulek na powrót znalazł się w swoim przyrodzonym ciele. Później, jako młodzieniec, nie był pewien, czy zdarzenie to miało miejsce w rzeczywistości, czy może uroiło mu się tylko lub przyśniło, ale wciąż skłonny był wierzyć, że nawet jeśli było to tylko snem, to w jest mocy Starego czynić tego rodzaju rzeczy.

Przez cały okres spędzony w pustelni nigdy otwarcie nie próbował się sprzeciwiać mistrzowi, zarazem jednak zdawał sobie sprawę, że nie potrafi robić wszystkiego tak, jak tamten od niego oczekiwał. Z pewnością, gdy był młodszy, służył gorliwiej niż obecnie.

Z upływem lat przywykł do okresów samotności związanych z cyklicznymi praktykami Starego i nawet polubił je za to, że przez pewien czas mógł poczuć się uwolniony od kontroli ze strony mistrza.

Kiedyś Stary wyuczył go Schematu Pałacu Ducha. Lulka kosztowało to wiele mozołu, ale udało mu się wreszcie opanować wszystkie elementy. Potem przez dwa lata każdego dnia oddawał się opartej na tym praktyce. W jego celi, na uboczu, w miejscu, którego nie wolno było mu deptać, był na kamiennej posadzce wyryty zarys kwadratu o bokach długości trzech stóp. W takiej to ramie według stałej kolejności Lulek, zawsze o tej samej porze dnia, odtwarzał wszelkie zawiłości budowy Pałacu Ducha i wszelkie zapełniające go figury, przechodząc w myślach wedle stałego porządku od przedmiotu do przedmiotu i od postaci do postaci. Każdego dnia jego umysł po wielekroć przebiegał tę samą, zawiłą ścieżkę. Po ponad roku praktyki po raz pierwszy dostrzegł zmianę. Dotąd myśl jego podczas odwzorowywania Schematu nie napotykała oporu – czynność owa, gdy już nabrał biegłości, zdawała mu się właściwie jałowa, pusta. I to naraz się odmieniło. Niespodziewanie zaczął doświadczać lekkiego, lecz wyraźnie uchwytnego oporu. Było to nie tylko zaskakujące, ale i dziwnie pokrzepiające, opór ów bowiem dawał jakby jakieś oparcie jego staraniom. Dukt powtórzeń przestał wydawać mu się pusty i jałowy. Lulek zaczynał czuć, że jego praca ma następstwa, a Duchowy Dom naprawdę zaczyna istnieć, tam, w owym kwadracie, w którym poruszała się jego poddana żelaznej regule myśl. Po dziewięciu miesiącach od tego momentu na posadzce pojawił się niezwykle delikatny, lecz doskonale czytelny ślad, jakby wyrysowany czubkiem ołowianego rysika, misternie oddający każdy szczegół Domu, choć Lulek nie dotykał tego obszaru przez cały ten okres. W kolejnych miesiącach to nie on rysował wysiłkiem swego umysłu Dom Ducha, lecz raczej to Dom prowadził jego umysł. Myśl jego przybierała wówczas postać psa przemierzającego korytarze i komnaty budynku. Zaczął też wtedy spotykać różne istoty, duchy, które się tam sprowadziły. Jednak parę miesięcy temu jedna z nich zaatakowała i zabiła psa. Lulek stracił wówczas świadomość. Ocknął się, chory i obolały, dopiero następnego dnia.

Potem przez pewien czas czuł w sobie jakieś zmącenie i rozdarcie. Niekiedy zdawało mu się, że w umyśle jego pojawiają się rzeczy nie pochodzące wcale od niego, jakby to Stary wysyłał mu z innego miejsca pustelni jakieś własne, dziwaczne myśli i polecenia.

 

 

*

Kiedy pustelnik, po paru tygodniach spędzonych bez ruchu w ciasnocie i ciemności, miał opuścić skrzynię, był bardzo osłabiony. Dawniej, na początku pobytu chłopca w pustelni, Stary sam zamykał się w skrzyni, a gdy nadeszła pora, samodzielnie odsuwał zasuwę i o własnych siłach wychodził na zewnątrz. Jednak już samo szczelne domknięcie drzwi masywnej skrzyni, a potem ich otwarcie, wymagało użycia dość znacznej siły. Tymczasem sędziwy mistrz był nie tylko z upływem lat coraz słabszy, lecz także okresy jego pobytu w ciemnicy stały się częstsze i dłuższe niż dawniej, a wszak im dłuższy pobyt, tym większy ubytek sił. Już kilka lat temu pomoc Lulka stała się niezbędna, tedy zasuwę, niegdyś znajdującą się w środku skrzyni, trzeba było umieścić na zewnątrz. Podczas zamknięcia do obowiązków Lulka należało obserwować księżyc i pilnie rachować dni (na wypadek, gdyby niebo zasłoniły chmury), a kiedy nadszedł wyznaczony termin, co miało miejsce podczas pełni, schodzić do sali relikwiarzy i ostrożnie sprawdzać, czy mistrz ocknął się już i chce wyjść. Następnie trzeba było go wyciągnąć ze skrzyni – wydawało się, że Stary był wtedy słaby i bezradny niby pisklę wykluwające się ze skorupy i w żaden sposób nie byłby zdolny wydostać się o własnych siłach. Lulek zaczął wręcz podejrzewać, że mistrz trzyma go tu już nie po to, aby go czegokolwiek nauczyć, lecz po to tylko, aby sam mógł jak najczęściej i jak najdłużej przebywać w skrzyni.

 

 W trakcie zamknięcia, póki nie nastał wyznaczony termin, Lulkowi nie było wolno ani schodzić do sali, ani też opuszczać pustelni. Gdy po raz pierwszy naruszył ów zakaz oddalając się poza obręb murów dawnego klasztoru, po powrocie obawiał się bardzo, że Stary jakimś tajemniczym sposobem może obserwować z oddali jego poczynania w swojej ciemnicy. Potem jednak nic się nie stało, nie było żadnej kary; Stary zdawał się po prostu o niczym nie wiedzieć. To ośmieliło go do dalszych prób. Podobało mu się, że może robić, co zechce, decydować, co zje, gdzie pójdzie i na czym upłynie mu dzień.

 

Podczas ostatniego zamknięcia sporo włóczył się po najbliższej okolicy, którą właściwie dopiero teraz poznawał. Do pustelni powracał wtedy głównie po to, aby posilić się i zanocować. Jedyne, czego mu brakowało, to może widoku innych ludzi. W niższej części doliny, o ćwierć dnia drogi od pustelni, znajdowała się niewielka grota. Wieśniacy parę razy w roku zostawiali tam dary dla pustelnika i jego ucznia. Zawsze o tych samych porach, podczas świąt meneickich przynosili mąkę, kaszę, olej, suszone owoce i inne rzeczy, po czym natychmiast odchodzili, nie śmiąc narzucać się świętemu mężowi, który mieszkał w pustelni na górze. Lulek od wielu lat regularnie chodził po tę żywność, lecz ani razu nie widział żadnego z wieśniaków.

Ostatnim razem, gdy nadeszła właściwa pora i Lulek wyciągnął Starego ze skrzyni, ten był tak słaby, że cały dzień musiał pozostać na miejscu, nie mogąc się ruszać.

– Człowiek to nietrwała rzecz – rzekł w pewnym momencie nie otwierając oczu, bardzo powoli, ale dziwnie wyraźnie. – Jest jak włókna roślin, jak kłębki sierści, które gna wiatr. Duch nie może być sługą tej mierzwy, tego kurzu.

Zamilkł i znieruchomiał zupełnie na kilka długich chwil, potem jednak Lulek usłyszał dalsze słowa, ciche, powolne, ale wyraźne, jakby wycięte nożem.

– Lecz kiedy na zgniliznę padnie ziarno poznania, może ono wzejść i wyrosnąć w górę, wysoko. Jak drzewo, co rozsadza skały. Człowieczek? A co to takiego? To tylko naczynie, pudło, skorupa. Łuska, spod której mogłoby wykiełkować coś stokroć lepszego.

Potem jeszcze od czasu do czasu mamrotał trochę, ale ciszej i daleko mniej zrozumiale.

 

 

 

4

 

 

Po wielodniowych przygotowaniach, krótko przed pełnią, pustelnik w towarzystwie ucznia zszedł do obszernej, sklepionej komnaty, która była jednym z najlepiej zachowanych pomieszczeń dawnego klasztoru.

Pod ścianami znajdowało się wiele ustawionych pionowo skrzyń różnej wielkości, wykonanych z ciemnego, twardego drewna i okutych blachą. Posiadały one pojedyncze bądź podwójne drzwiczki; kilka miało założone kłódki. W skrzyniach tkwiły relikwie, a w niektórych, tych większych, nawet mumie świętych mężów, jacy w dalekiej przeszłości zamieszkiwali to miejsce. Jeden z tego rodzaju sarkofagów, na którego srebrnym obiciu widniał schematyczny wizerunek lecącego ptaka, został specjalnie przystosowany do celów Starego, wysłany w środku materią, uszczelniony i wyposażony w proste siedzisko.

Jak larwa w kokonie, owinięty w szary lniany całun, Stary z pomocą Lulka zamknął się w swej skrzyni, gdzie nie mógł ani położyć się, ani powstać, w zupełnym mroku.

 

 

*

 

Podobnie czynił od wielu dziesiątek lat – tutaj i jeszcze przedtem. Każde zamknięcie było wszak kolejnym z wielu subtelnych szczebli wielkiego przeistoczenia.

Podczas gdy ciało trwało w znieruchomieniu, w umyśle, podobnie zastygłym, z wolna rodziło się światło.

Kiedy, oczyściwszy świadomość z mdłych osadów doczesności, doprowadził wizję do promieniejącej figurki, zobaczył, że postęp od ostatniego razu był znaczący. Gniazdo było już niemal całkowicie wypełnione.

Znajdował się blisko nowego progu, nowego wzejścia. Mógł odrzucić starą łuskę.

 

 

 

5

 

 

Tym razem Stary miał pozostawać w zamknięciu całe dwa miesiące. Dla Lulka oznaczało to dwa miesiące swobody, lecz w pierwszym tygodniu męczyły go dziwne, posępne myśli, jakby coś się z nim odmieniło, na złe. Na przykład przed wejściem do pustelni kilkakroć spostrzegał jakiegoś niedużego ciemnego ptaka; nie wiadomo dlaczego zdawało mu się, że to wciąż ten sam, że ma on jakoweś niedobre zamiary i ma go na oku. Mimo woli zaczął podejrzewać, że ptak rzucił na niego jakiś bardzo zły urok. Zaś przy na wpół zawalonej bramie starego klasztoru – pomiędzy murem, pokrytym kudłami płowiejących ziół, a wpół wypróchniałym drzewem – było miejsce, na które dotąd nie zwracał uwagi, teraz wszakże, ilekroć je mijał, czuł jakieś przygnębienie i niewytłumaczalny lęk. I jakkolwiek poniższe określenie może wydać się absurdalne, to wyraża jak najściślej jego ówczesne odczucia: otóż wielekroć stwierdzał wówczas, że powietrze w tym miejscu, właśnie powietrze, było jakby skalane, wągrowate, usiane dziobami i skazami. Podobnych doświadczeń było więcej.

Potem jednak jego nastrój się odmienił. Wówczas, zupełnie nieoczekiwanie dla siebie samego, podjął decyzję. Ciągnęło go do ludzi, do świata. Gdy nastanie moment otwarcia skrzyni, Lulek nie zejdzie do sali relikwiarzy. Po tak długotrwałym znieruchomieniu i poście Stary żadną miarą nie zdoła o własnych siłach wydostać się na zewnątrz, a bez pomocy swego wychowanka skona tam – i za jakiś czas stanie się bezpowrotnie nieobecny i nieszkodliwy, niczym owa wyschła mumia, którą Lulek widział kiedyś w innej skrzyni.

Postanowienie to napełniło go radością, jakiej nigdy dotąd nie odczuwał. Odtąd będzie wolny. Na zawsze. Urządzi sobie życie po nowemu. Będzie mógł chodzić, gdziekolwiek zechce, a pustelnia i tak pozostanie wyłącznie do jego dyspozycji. Wieśniacy nie przestaną przynosić jedzenia do groty – bo niby czemu mieliby przestać? Nie będą wiedzieć, że mistrz już nie żyje, a nawet jeśli kiedyś postanie im w głowach taka myśl – Stary był wszak naprawdę bardzo posunięty w latach – to przecież on sam, Lulek, był jego jedynym uczniem i przyszłym następcą. Miał zostać świętym mężem – i dla wieśniaków będzie nim, jeśli zajdzie taka potrzeba.

 

Cały następny dzień spędził na łażeniu, wracając tylko parokrotnie do pustelni, aby się posilić. Nie czuło się wiatru, słońce było przygaszone. Ze szczerb w murach dawnych klasztornych zabudowań zwisały jakieś jasne, delikatne kosmki, niteczki. Nie wiedział, czy były to włókna roślin, czy dzieło jakichś owadów.

Gdy zapadł zmrok Lulek ułożył się do snu w swej izbie.

Parokrotnie był bliski zaśnięcia, lecz budził go jakiś niepokój. Ponownie ogarnęło go podniecenie, jednak już nie tak radosne jak przedtem. Zaczęły męczyć go teraz liczne wątpliwości, których w ciągu dnia nie brał pod uwagę. Po pierwsze, czy zdoła w spokoju odczekać dość długo, by mieć pewność, że Stary już na zawsze odszedł? A po drugie, czy to, że Stary był zdolny wytrwać w zamknięciu przez dwa miesiące bez żadnego pokarmu ni napoju, nie czyni jednak do pomyślenia taką możliwość, że byłby także w stanie zachować życie nawet po kolejnych miesiącach? Lulek zdał sobie sprawę, że raczej nie zaśnie tej nocy. Lecz czy kolejne noce będą lepsze? Do wyznaczonej pory pozostało ich jeszcze tak wiele!

Zaczynało już dnieć, gdy olśniła go prosta myśl. Wiedział już jak raz na zawsze uwolnić się od niepokoju, przeciąć wszelkie wątpliwości. Zerwał się z legowiska. Na zewnątrz wprawdzie robiło się już widno, lecz aby zejść na dół budynku, potrzebował oświetlenia. Rozniecił ogień w ostygłym palenisku, po czym zapaliwszy lampkę łojową, wziął nóż, otworzył drzwi i ruszył ku sali relikwiarzy.

 

 

*

 

Nie chciał, bardzo tego nie chciał, by Stary był teraz przytomny. Stąpał ostrożnie, jakby bał się, że mistrz zaraz ocknie się ze swego letargu i w jakiś sposób mu przeszkodzi. Wciąż jednak obawiał się go – jego słabego głosu, jego spojrzenia, jego tajemnic.

Teraz wszystko się rozstrzyga, muszę być zdecydowany, pomyślał pchając postękujące cicho drzwi.

Sala była dość duża i ciemna nawet w środku dnia. Teraz nikłe światło lampki, niesionej w lewej ręce, wydobywało z mroku jedynie najbliższe przedmioty, w miarę jak przesuwał się ku skrzyni. Gdy rozpoznał w ciemnościach znajomy zarys, położył lampkę na kamiennej posadzce i zaciskając dłoń na rękojeści długiego noża postąpił ku skrzyni. Dyszał głośno, lecz nie był tego świadomy. Dygocącymi rękami wymacał zasuwę, przesunął ją gwałtownie i odchylił drzwiczki. Zarys nieruchomej sylwetki był blady niby domysł, lecz Lulek wiedział, gdzie uderzać. Pchnął z całej siły raz i drugi… Nóż wyślizgnął mu się z ręki. Nagły przestrach sprawił, że on sam omal nie upadł, cofając się gwałtownie przed zawiniętą w całun istotą, która z głębi skrzyni nagle wychyliła się na zewnątrz i zwaliła na posadzkę u jego stóp.

Po długiej chwili całkowitego osłupienia, oprzytomniawszy nieco, podniósł nóż i jego ostrzem odchylił tkaninę. Krzyknął, gdy spod całunu wionął nań kłąb jakby niezwykle gęstego dymu. Chmura trzepocących skrzydełkami moli rozpierzchła się po ciemnej sali. Gdy doszedł nieco do siebie, stwierdził ze zdumieniem, że w fałdach lnianej materii pozostała tylko garść próchna i szczątki owadów. Stary zniknął.

 

 

*

 

Włóczył się nie mając jasnej świadomości swego celu ani upływającego czasu. Nie był pewien, czy to wszystko, co teraz mu się przydarza, jest snem, czy jawą. Nie wiedział, w jakiej okolicy się znajduje. Wciąż jednak miał przy sobie tamten nóż.

W pewnej chwili przysiadł obok pnia wielkiego zwalonego drzewa i – posłuszny jakiemuś staremu nawykowi – zamknął oczy, jął regulować oddech i poddał myśl uździe rytmicznie powtarzanej formuły. Z wolna w jego umyśle zaczął formować się zarys Pałacu, lecz nim wizja dojrzała, wszystko się rozpadło, a myśli stały się znów zmącone i omdlałe – i tak osobliwe, jakby całkiem nie należały już do niego.

Było dość ciemno, mżyło i chyba zbliżał się wieczór, gdy zobaczył chatę, podobną trochę do tych, które pamiętał z dzieciństwa. Wyglądała na zaniedbaną, ale gdzieś, z niewidocznego otworu szedł dym. Lulek poczuł jadło. I głód, głód, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczał.

Pchnął małe, krzywe drzwiczki i wszedł do środka. Przy palenisku siedziała stara kobieta. Nie patrząc na nią pochwycił garnek, zanurzył rękę w gorącej wilgotnej zawartości i jął łapczywie wpychać to sobie do ust. Dopiero po dłuższej chwili oderwał wzrok od wnętrza naczynia. Starowina miała rozpuszczone ciemnosiwe włosy, tłuste i rzadkie. Nieduże, pocięte licznymi zmarszczkami oblicze było wykrzywione złością, gdy próbowała mu wyrwać garnek. Wrzeszczała coś zapamiętale, a gdy ciałem osłonił swą zdobycz, jęła grzmocić go po plecach. Najpierw zdziwił się tym, potem ogarnęło go rozjuszenie. Był głodny! Zamachnął się pięścią, raz i drugi, potem sięgnął po nóż.

Na zawartości garnka nie poprzestał. Czuł niezwykły głód i musiał go zaspokoić.

Odszedł nad ranem, zabierając ze sobą w dużym koszu wszystko to, co nadawało się do spożycia, i rozmaite inne rzeczy, które zresztą później porzucił w drodze, pozostawiając przy sobie tylko jedzenie i pęk postronków.

 

 

*

 

W tych dniach niekiedy przychodziło doń jakieś uświadomienie i pamięć. Zadawał sobie wówczas pytania, co się z nim dzieje, gdzie teraz jest i co właściwie robił parę chwil temu – ale myśli te zaraz omdlewały i rwały się. Czasem niewyraźnie majaczyło mu w głowie, że jest psem. Psem od dawna martwym.

Przez parę dni mieszkał pod wykrotem. Nigdy przedtem nie jadł tak dużo. Gdy zużył cały zdobyty zapas pokarmu, zaczął żywić się jagodami, młodymi pędami i liśćmi. Korą, bulwami i robactwem.

 

 

*

 

Lina, którą ukręcił z postronków zabranych starce, była już dawno gotowa. Niedaleko jego legowiska, w płytkim zagłębieniu gruntu, rosło stare drzewo o pniu szerokim, włochatym, jakby porosłym sierścią. Niższą część korony, rozpostartej szeroko jak poroże jelenia, porastały kępy ziół oraz brody jakichś korzeni i pnączy, a miękki mech przy pniu sięgał człowiekowi do pasa. Na wysokości dwóch sążni odchodził niemal poziomy konar – masywny, zawsze wilgotny, od spodu czarny. Wdrapawszy się na ów konar, Lulek przywiązał linę, na drugim końcu wyregulował pętlę i założył ją sobie na szyję. Siedział tak czas jakiś, dyndając nogami i popatrując gdzieś w rudawy mrok lasu. Potem nagle odepchnął się i ześlizgnął z konaru. Posypały się okruchy kory i porostów. Ciało szarpnęło liną i zakolebało się gwałtownie.

 

 

 

6

 

 

To, że jest czymś więcej niż człowiekiem, przeczuwał od lat dziecięcych, ale przebudził się ponownie dzięki chorobie.

Jego opiekunom we wczesnych latach wydawało się, że nigdy nie nauczy się chodzić jak człowiek i na zawsze pozostanie niemy. Przez długi czas poruszał się na czworaka i wydawał z siebie dźwięki podobne zwierzęcym chrząknięciom. Ale potem rozwijał się jak zwykłe dziecko, może tylko nieco opóźnione. Około trzynastego roku życia ciężko zachorował. Osłabł, gorączkował, a skórę pokryły wrzody. Jego opiekunowie i ich sąsiedzi bardzo bali się choroby, więc uwięzili go w starym szybie, skąd o własnych siłach nie mógłby się wydobyć nawet, gdyby był zdrowy. Opuszczali mu tam raz dziennie jedzenie i wodę na sznurze, czekając aż umrze. To właśnie w tym dole, na progu śmierci, za sprawą mimowolnego zamknięcia – coś otworzyło się w jego umyśle, miał wizję, mającą przywrócić mu pamięć drogi, na którą wkroczył przedtem, na długo przed ostatnimi narodzinami.

Odtąd ów najgłębszy rdzeń jestestwa dawał mu o sobie znać, chociaż przez długi czas działo się to z rzadka i było dlań niejasne, niby zagadkowe bóle w kończynie, którą się utraciło dawno temu. Czuł, nawet w owych latach, gdy nie podejmował jeszcze żadnych systematycznych środków, że jego teraźniejszy byt jest niepełny i że poza nim jest coś większego, starszego, co przekracza ów sen o byciu człowiekiem pośród innych ludzi i nie pozwala mu zapomnieć, kim naprawdę jest. Potem do jego umysłu zaczęły przebijać się wizje, a były one tak przejmujące, że gdy go opuszczały, pozostawał obojętny na wszystko inne. Z nich też zaczerpnął wskazówki względem regularnej praktyki, prowadzącej ku temu, aby – szczebel po szczeblu, warstwa po warstwie – zzuć kiedyś z siebie tę lichą skorupę człowieczeństwa, by móc prawdziwie dojrzeć i wykluć się.

 Przez długi czas bardzo się obawiał tego, że w którymś z następnych wcieleń znów to utraci. Śmierć i nowe narodziny to mimo wszystko jakieś ryzyko dla owego ziarna, które w sobie nosił. Domyślał się, że istnieją na to pewnego rodzaju środki i pragnął je poznać. Po latach doszedł do przekonania, że aby móc w pełni władać swoją własną duszą, trzeba było opanować sztukę ‘wyduszania’ dusz cudzych.

 

Podczas długich podróży w osadach, gdzie udzielał się jako znachor, opowiadano mu niekiedy o jakichś okolicznych złych ludziach. Nie zdradzał się z tym, co o tym sądził. Jak dla niektórych zły, ostry pies to właśnie ‘dobry pies’, tak i z ludźmi – ci ‘najgorsi’ bywają do pewnych celów ‘najlepszymi’. W jednej osadzie usłyszał o awanturniku, który zarąbał dwóch sąsiadów, a potem zaszył się w lesie. Gdzie indziej o młodziku niezmiernie zuchwałym i krewkim, który zastraszał całą okolicę. W jakiś czas po odjeździe znachora okazywało się, że ten czy ów miejscowy łotr gdzieś przepadł. Jemu tymczasem przybywało nowych amuletów.

W owych latach sporządzał też niekiedy lalki do czarów. Początkowo umieszczał w nich jakieś fragmenty cudzych ubrań, potem do ich wykonywania jął używać części pochodzących wprost z ludzkich ciał. Tych żywych i nie tylko. Kosmyki włosów, potem drobne ułamki kości. Spostrzegł, że takie lalki mają większą moc. I cierpliwie dążył do doskonałości.

Pewnego razu znalazł nieboszczyka w lesie i od tej pory jął czynić liczne próby z ludzkimi narządami wewnętrznymi, które odpowiednio preparował. Wreszcie zabrał się za sztukę wyższego poziomu – zaczął tworzyć lale bezpośrednio ze zwłok dziecięcych, które przedtem mumifikował. Choć najczęściej korzystał z ciał świeżo pogrzebanych, to kilkakroć zdarzyło mu się własnoręcznie uśmiercić małe dziecko. Po latach tego rodzaju działalności odkrył, że lalę dało się uczynić nawet z żywej ludzkiej istoty, choć miało to swoje ograniczenia. Trzeba było niejako wydrążyć jej świadomość, a następnie osadzić tam czar. Ktoś taki nie umierał zaraz, lecz żył potem niby w letargu, który znachor mógł do pewnego stopnia kontrolować. Jednakowoż w takim wydrążeńcu czar nie utrzymywał długo swej pierwotnej czystości i mocy, z upływem czasu podlegał z jednej strony pewnemu zwietrzeniu, z drugiej zaś jakby kiśnięciu i wypaczeniu. Cóż, droga ku doskonałości nie była łatwa.

 

 

 

7

 

 

Po kilku dniach ptaki zdążyły już wisielcowi wydłubać oczy i mocno poranić twarz. Choć ciepłe dni dawno przeminęły, ciało bardzo się wzdęło. Skóra zbrunatniała i pokryła się wyraźnymi spękaniami.

Kruk wylądował na barku wisielca, wprawiając go w nieznaczne, powolne kołysanie. Przekrzywił łeb, jakby szukał jakiegoś kąska, lecz tylko musnął dziobem martwe oblicze i, wyraźnie czymś spłoszony, ponownie wzbił się w powietrze, by, zatoczywszy krąg, usadowić się znacznie wyżej, na sąsiednim drzewie, i w milczeniu, z bezpiecznej odległości, móc bacznie obserwować to, co tak go zaniepokoiło. Rzeczywiście, po kilku dobrych chwilach, gdy kołysanie trupa zamarło już niemal zupełnie, coś poruszyło się w obrzmiałym korpusie, następnie oderwał się jakiś kawał, przez moment zawisł na strzępie łachmanów, podobny płatowi kory uschłego drzewa, a zaraz potem z osobliwym chrobotem i mlaśnięciem coś jeszcze wypadło z wisielca, zapadając w wybujałe mchy na dole. Na sznurze, jak monstrualny porzucony kokon, chwiała się teraz tylko jakaś ciemna, pusta skorupa.

Najwyraźniej kruk postanowił sobie solennie mieć oko na dalszy rozwój wypadków i jeszcze długo pozostawał na miejscu. Słońce skryło się za górskim grzbietem, a nad przełęczą zawisła doskonale okrągła tarcza księżyca. Było tam wciąż dostateczne widno, by mógł wreszcie zobaczyć, jak z cieni gąszczu pod drzewem, kolebiąc się niezdarnie, wypełza jakaś blada, ociekająca śluzem istota, by wkrótce skryć się pod płaszczem wysokich paproci. Przypominała trochę świeżo zrodzone szczenię, a trochę ludzkie dziecko.

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

Osobliwy nastrój opowieści i przerażające zdarzenia wciągają szybko czytelnika w zawiłą akcję, ukazującą dzieje “Starego” – pustelnika i jego zbuntowanego ucznia – Lulka. Te zamknięcia w trumnie – z czasem zdarzające się coraz częściej i coraz dłużej trwające – bardzo specyficzne. :) Podobnie – makabryczne zachowania młodzieńca (szczególnie od czasu podjęcia decyzji o ucieczce). Do tego dochodzi jeszcze wizja ówczesnego świata i mnóstwo filozoficzno-psychologicznych przemyśleń. W sumie to ciekawy pomysł, który moim zdaniem zasługuje na klik, choćby za oryginalność i klimat.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

potem atoli w płynie tym, niby w ścinającym się mleku, zaczyna się coś wytrącać, oddzielać i różnicować.

aby w końcu coś od środka jęło naciskać na skorupę, osłabiając ją, wybrzuszając i krusząc. ← zaczęło

i widzi on wówczas wyraźnie wszystko to, czym był.

Kamienne ściany i gruzowiska zajmowały pnącza, zioła i trawy; ← podmiot, Pnącza, zioła i trawy obrosły kamienne ściany i gruzowiska;

 Było to akuratne otoczenie dla kogoś takiego jak on. ← ?

co parę modlitw pobożnego meneity? ← Nie znalazłem w necie słowa meneita.

Gdy świadomość utkwiła w owym punkcie i zanurzyła się, kiedy punkt ją pochłonął

Na tym kończę ‘łapankę’ , bo mi przeszkadza w czytaniu i nie mam tyle czasu. Ktoś dyżurny zrobi to dokładniej i lepiej.

Jestem prosty zwierzak i nie przemówiło to opowiadanie do mnie. Sorry.

 

Nie wiem czy Autor czytał kiedyś jakiś poradnik odnośnie pisania tekstów literackich, ale we wszystkich takich publikacjach, mamy poradę, by pisać zmysłami. Czyli nie tylko wzrok, ale i słuch, zapach, smak… Piszę o tym, bo uważam, że pierwszy akapit tego opowiadania, powinien być wzorem do naśladowania jak powinno się to robić! Brawa!

 

Mam trzy, małe, uwagi:

 

Zajmowali parterowy budynek, mieszczący w sobie kilka dawnych cel mnisich.

To mnisich mi tu zgrzytnęło. Świetnie operujesz słowem, masz bardzo dobry styl, a Twoje zdania maja polot, ten specyficzny rytm, który bardzo cenię, ale to jedno zdanie mi tu nie współgrało.

 

Jednak parę miesięcy temu jedna z nich zaatakowała i zabiła psa.

To dość ważne wydarzenie, a przedstawione zostało tak bardzo szybko, że niemal od niechcenia. Czytelnik czuje się w tym momencie co najmniej zmieszany. To tak jakby napisać: Pojechałem w odwiedziny do mojej ukochanej babci. A ona zmarła. 

Mam nadzieję, że zrozumiałeś o co mi chodziło.

 

Trzeci zarzut, to zaimki. Opowiadanie zbudowane jest na opisach i ma to swoja cenę. Zwłaszcza zaimek się rozpanoszył się ;) Ale jest to wada, na którą mogę przymknąć oko, bo Twoje zdania uważam za świetne, nierzadko piękne i liryczne. 

 

Co do fabuły – WSPANIAŁA!

Podobał mi się ten kokon, ta powolna przemiana, cena jaką za nią trzeba było zapłacić. Ogólnie wielkie brawa za konsekwencję w poprowadzeniu tego tekstu. Całe to opowiadanie jest jednym wielkim, powolnym przepoczwarzeniem się. Doceniam również tytuł “Łuska i ziarno”. Jak się domyślam znachor był ziarnem, a jego uczeń łuską. Tekst stoi na bardzo zgrabnych i konsekwentnych metaforach. 

Te przemiany trochę skojarzyły mi się z filozofią nadczłowieka Fryderyka Nietzschego. To kim teraz jesteśmy to tylko etap, poczwarka, kokon, a możemy stać się kimś lepszym.

 

Nominuję opowiadanie do biblioteki i do piórka!!!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Przeczytałam z niejakim trudem, albowiem choć gęsto tu od opisów niecodziennych zdarzeń i osobliwych zachowań, że o szczególnym otoczeniu nie wspomnę, to jednak przedstawione sprawy nie zdołały zainteresować mnie na tyle, bym wykrzesała w sobie choć trochę zainteresowania dla poczynań tak Starego jak i Lulka.

Zauważyłam, Iwo, że nadal masz problemy z użyciem właściwych cudzysłowów i zamiast nich stosujesz jakieś „namiastki”.

 

…parę modlitw pobożnego meneity? → Kim jest meneita?

 

fi­gur­ka istot­nie zo­sta­ła po­żar­ta przez ja­kieś nocne isto­ty… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Po­do­ba­ło mu się, że może robić, co mu się po­do­ba… → Czy to celowe powtórzenie.

 

mumie świę­tych mężów, jacy w da­le­kiej prze­szło­ści… → …mumie świę­tych mężów, którzy w da­le­kiej prze­szło­ści

 

Krzyk­nął, gdy spod poły wio­nął nań kłąb… → Istota, jak wcześniej napisałeś, była zawinięta w całun, a całuny nie mają pół.

Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bruce

 

Dzięki za przeczytanie opowiadania i życzliwy komentarz.

Piszesz:

Osobliwy nastrój opowieści i przerażające zdarzenia wciągają szybko…

A na końcu:

… choćby za oryginalność i klimat.

 

Chciałbym bardzo, aby rzeczywiście było to wciągające dla przynajmniej niektórych czytelników.

Pewna osobliwość i oryginalność to też jest coś, co – chciałbym wierzyć – da się jednak rzeczywiście odczuć podczas lektury. Jako autor tego tekstu jestem zdania (to może brzmieć egotycznie i nieskromnie, ale chcę być szczery – czy się w tym mylę, czy nie), że on rzeczywiście odchyla się od obiegowych klisz gatunku i zawiera jak na swoje rozmiary znaczną dawkę dosyć przemyślanych i oryginalnych elementów. To jednak może, prócz innych składników estetyki (jak np. język), zarazem stanowić pewną barierę dla wielu czytelników, bo przeważnie ludzie lubią poruszać się myślami w starych, wyrobionych koleinach. Ja szukam świeżych formuł starej harmonii.

Pozdrawiam!

 

 

 

Nazgulu!

 

Wielkie dzięki!

Jestem przywiązany do tego tekstu, do pewnych motywów tam zawartych.

Bardzo mi ulżyło, jak przeczytałem Twój komentarz, bo z jakichś powodów obawiałem się, że tekst może być w lekturze nie dość czytelny. Dołożyłem pewnych starań, aby tak nie było, jednak wciąż miałem wątpliwości. Ale widzę, że z łatwością chwyciłeś sens, rozpoznałeś ważne elementy. I to jest dla mnie istotna informacja, pewien twardy fakt. Bo masz oczywiście rację z rolą przepoczwarzania w tekście, z łuską i ziarnem oraz z tym, że to zdanie jest ważne: Jednak parę miesięcy temu jedna z nich zaatakowała i zabiła psa.

Pewnie jeszcze sobie podumam nad Twoimi trzema zastrzeżeniami przy okazji wprowadzania poprawek do tekstu.

Pozdrawiam!

 

 

 

Regulatorzy

 

Zauważyłam, Iwo, że nadal masz problemy z użyciem właściwych cudzysłowów i zamiast nich stosujesz jakieś „namiastki”.

 

Jak miło!

 

Zawsze sprawiasz mi radość swoją niezawodną obecnością w komentarzach. Dzięki za Twój wkład. Jest on nieoceniony i chyba godny jakichś państwowych odznaczeń. No a przynajmniej specjalnej ody (niestety, nie jestem poetą). Tym bardziej należy Ci się wdzięczność, że w komentarzach jesteś zawsze opanowana jak znakomicie urodzona lady, w kwestiach merytorycznych precyzyjna, dociekliwa i metodyczna jak naczelnik prokuratury, spostrzegawcza jak kieszonkowiec, kategoryczna jak pomocnik kata, a w zakresie ilości pracy, jaką tu wykonujesz – wysokowydajna niczym doskonała kosiarka spalinowa z czterosuwowym silnikiem dużej pojemności.

 

 

…parę modlitw pobożnego meneity? → Kim jest meneita?

Wyznawca nauki Menesa.

 

…figurka istotnie została pożarta przez jakieś nocne istoty… → Nie brzmi to najlepiej.

Słusznie, dzięki.

 

Podobało mu się, że może robić, co mu się podoba… → Czy to celowe powtórzenie.

Przeoczenie. Dzięki. Tekst pewnie ma jeszcze trochę błędów tego rodzaju.

 

 

Krzyknął, gdy spod poły wionął nań kłąb… → Istota, jak wcześniej napisałeś, była zawinięta w całun, a całuny nie mają pół.

 

Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»

Co do ‘poły’, to zastrzeżenie poniekąd słuszne. Ale, po pierwsze, gdy jakaś rzecz pełni funkcję i wykazuje pewne podobieństwo do innej rzeczy, zastępuje ją niejako, wówczas wydaje się dopuszczalne (zwłaszcza w dziele artystycznym, a nie w instrukcji obsługi zmywarki na przykład) przeniesienie nazwy części tej rzeczy na odpowiadającą im część tej drugiej. Ponieważ w tym przypadku widzę podobieństwo funkcji między płaszczem (a można wziąć przy tym pod uwagę, że dawniej płaszcz był bodaj czymś bardzo prostym, były czasy, że nie posiadał rękawów, rozcięć, wyodrębnionego kołnierza) a całunem, używam nazwy ‘poła’ na nazwanie tej części całunu, która w danych okolicznościach spełnia tę funkcję, co poła w płaszczu (z grubsza biorąc coś, co można zawinąć na ciele). Po drugie, rozumiem, że SJP PWN to nie beletrystyka dla pensjonarek, ale warto mieć na uwadze, że istnieją też inne definicje i inne słowniki języka polskiego. Słowniki o bardziej rozbudowanych hasłach, w tym słowniki etymologiczne. Ja niestety żadnej takiej świętej księgi nie posiadam akurat przy sobie, więc nie mogę po nią sięgnąć i się nią zasłonić jak tarczą.

Pozdrawiam!

Dało się poczuć na pewno, dzięki, powodzenia, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Iwo, niezmiernie się cieszę, że mój skromny komentarzyk sprawił Ci radość i skłonił do wyrażenia, jakże miłych, słów wdzięczności. Jestem urzeczona Twoimi porównaniami, a najbardziej przypadły mi do gustu słowa o kosiarce. ;D

 

W sprawie poły – rozumiem Twoją chęć zachowania własnego zdania, ale nie wydaje mi się, aby o czymś, co pół nie ma, mówić tak, jakby rzeczone poły miało. Czy chwytając róg prześcieradła rozesłanego na materacu powiesz, że chwyciłeś je za połę. A całun przecież jest takim kawałem płótna i jako żywo można je przyrównać do prześcieradła.

A może, choć nie upieram się, zdanie mogłoby brzmieć: Krzyk­nął, gdy spod całunu wio­nął nań kłąb

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Świetny tekst, Iwo, ale należący do tych trudniejszych. Lubię tematy egzystencji, człowieczeństwa i długowieczności. Jednak rzadko trafiam na utwory, które mają odpowiedni ciężar gatunkowy. Dan Simmons ze swoim Hyperionem jest na pewno dobrym przykładem. Nie porównuję Twojego opowiadania do powieści, ale przyznaję, że bardzo świadomie kreujesz bohatera, jego przemianę i upływający czas. Bardzo łatwo jest popłynąć z takim tekstem w “strumień świadomości”, który przestaje być utworem, a staje się bełkotem. Tobie udało się wszystko utrzymać w ryzach.

Dobry pomysł z kokonem, który ma oczywiste skojarzenie i przez moment może wydawać się sztampowy, to jednak przełamujesz ten obraz, nadając mu nowej jakości. Z wyczuciem uzupełniasz postać bohatera sługą, właściwie jego skrajnym biegunem, ale istotnym i potrzebnym. Trochę przypomina to bohaterów opowiadań CMa, ale to absolutnie nie jest zarzut. Cóż dodać więcej, oby więcej takich utworów w Twoim wykonaniu.

Pozdrawiam.

 

Darcon

 

Mimo niejakiej skłonności piszącego te słowa do popadania w stan stuporu w rozmaitych okolicznościach, pewnie odpowiedziałbym wcześniej, ale przez tydzień byłem offline i dopiero dzisiaj przeczytałem ten komentarz (tak tak, istnieją na tym świecie istoty dwunożne bez smartfona). Wpis Twój (i zresztą Nazgula również) to jest ten rodzaj komentarzy i sytuacji w ogóle, które pamięta się latami. Dzięki serdeczne!

‘Hyperiona’ Simonsa nie czytałem, ale miałem to w planach – teraz mam nowy powód, by to zrobić.

 

Trochę przypomina to bohaterów opowiadań CMa

Nie mam pojęcia, niestety, kto to jest CMa.

 

Wszystkiego dobrego!

Cześć, Iwo!

 

Hmm… no nie siadło. Chyba po prostu nie jestem odbiorcą tego typu tekstów. Nie nazwę tego opowiadania złym, bo ma swoje zalety, ale zbytnio rozpłynęły się w treści.

Potrafisz operować słowem, budować plastyczne opisy, ale początek był dla mnie tym przesycony. Jeszcze nie wiedziałem o czym czytam, a dostałem dość długi i tajemniczy opis. Przyznam, że się na nim wyłączałem – nie dostałem okazji, by się złapać na haczyk.

I o ile później wyklarowała się już jakaś historia, którą łatwiej było śledzić i zrozumieć, to wciąż rozpływała się w opisach.

Z pewnością znajdziesz odbiorców dla takiej literatury (zresztą są tutaj powyżej w komentarzach), ale dla mnie, prostego czytelnika, troszkę zbyt ciężka.

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Witaj, Krokusie!

Zdaję sobie sprawę z tego, że ta literatura, którą najbardziej lubię i cenię, nie jest przez wszystkich czytelników lubiana i ceniona (ani nawet przez większość czytających). Przyjmuję więc też za coś naturalnego fakt, iż moje teksty nie trafią w gust wielu, nawet bardzo wielu, czytelników.

Przejrzyście, nawet z pewnym dystansem, przedstawiasz własną percepcję tekstu – i, tak czy owak, jest to wartościowe. Dzięki za życzliwe słowo.

Pozdrawiam!

Podoba mi się podniosły styl, tajemnicza atmosfera, autorska metafizyka i bardzo sugestywny opis mrocznych przestrzeni, piwnic, wymarłego miasta, jaskini, itp. Pod względem stylistycznym trudno mi się czepiać, widzę dużą staranność i zarazem elastyczność, bo opis drzewa wychodzi równie dobrze, jak jaskini albo wyimaginowanej przestrzeni. .

 

Minusem jest dla mnie nadmiar zamaszystej narracji. Większość czasu spędzamy we wspomnieniach, za pojedynczymi zdaniami stoją nieraz miesiące lub lata, a czasem nawet ciągi żywotów. Brakuje mi jednak nieco osadzenia w konkrecie, gdzie narracja opowiada o tym, czego doświadcza bohater w określonym miejscu i czasie. Połączyć to z warstwą abstrakcyjną, to by było coś.

 

Jest to specyficzny sposób pisania, z okazjonalnymi dialogami, bez wyraźnego napięcia czy konfliktu. Mnie wciągnął klimat i metafizyka, ale nie dziwi mnie, czemu niektórzy zareagowali jak zareagowali. 

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Wielkie dzięki za życzliwe uwagi!

 

Minusem jest dla mnie nadmiar zamaszystej narracji. Większość czasu spędzamy we wspomnieniach, za pojedynczymi zdaniami stoją nieraz miesiące lub lata, a czasem nawet ciągi żywotów. Brakuje mi jednak nieco osadzenia w konkrecie, gdzie narracja opowiada o tym, czego doświadcza bohater w określonym miejscu i czasie. Połączyć to z warstwą abstrakcyjną, to by było coś.

 

Chciałem napisać niedługie opowiadanie o kimś-czymś odradzającym się przez tysiąclecia. Gdybym pominął informacje zawarte w niektórych partiach tekstu, byłby on chyba o wiele mniej zrozumiały. Zapewne do tego tematu stosowniejsza byłaby o wiele dłuższa forma, powieść, czy cykl powieści, zwłaszcza że jest tam trochę ‘autorskich’ pomysłów związanych z kreacją świata. Poza tym być może nie wszystkie pożądane właściwości tekstu da się połączyć, a przynajmniej połączyć dobrze. Możliwe, że niekiedy tak połączone rzeczy będą się wzajemnie znosić czy zakłócać. Może róża bez kolców to już nie róża?

 

Jest to specyficzny sposób pisania, z okazjonalnymi dialogami, bez wyraźnego napięcia czy konfliktu. Mnie wciągnął klimat i metafizyka, ale nie dziwi mnie, czemu niektórzy zareagowali jak zareagowali.

 

Duża rola opisu, a zarazem niewiele partii dialogowych to poniekąd cechy tego, co zazwyczaj pisuję, bo lubię faktury i kontury, cienie i pólcienie. I to nie będzie się wszystkim podobać – jest to dla mnie jasne. W tym tekście może dodatkową barierą dla przygodnych czytelników jest to, o czym wspomniałem – temat, który wymagałaby może raczej jakiejś znacznie dłuższej formy.

 

Zauważyłem, że opowiadanie zostało przez Ciebie oraz Nazgula i Darcona zgłoszone do wyróżnienia jako tekst miesiąca – dzięki i za to. Niezależnie od tego, jak oceniają to inni czytający, jest to dla mnie jakiś znak, że tekst jest w miarę zrozumiały, odrębny i wyrazisty.

 

Pozdrawiam!

Bardzo dobrze poprowadzona fabuła – to jest moja pierwsza myśl po zakończeniu. Podobały mi się przedstawione elementy, podobała mi się przemiana oraz finał. Prowadzisz do nich czasem zbyt mocno wydłużonymi jak na mój gust, ale jednak potrzebnymi opisami. Jak sam zauważasz, Autorze, masz specyficzny styl, gdzie ciągnące opisy są ważniejsze niż dialog. Jednak dla mnie nie przekroczyłeś pewnej granicy, za którą narrator zmienia się w gadułę. Za to brawa :)

Technicznie czytało się ok, jak wspomniałem czasem niestety miałem wrażenie dłużyzny. Ot, kwestia gustu.

Tak więc koncert fajerwerków dla mnie przedni, choć definitywnie nie dla każdego.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Kurcze, mam dylemat. Z jednej strony styl mnie mocno przerósł i czytało się prawdę mówiąc nie najlepiej. Nie ukrywam, że trochę w target nie trafiam (dużo więcej czytałem klasycznego sf niż klasycznej literatury:P), a i całkiem możliwe, że czytałem w gorszy dzień. Ale jakbyś przełamał i zmienił nieco dynamikę, to może łatwiej byłoby utrzymać uwagę. Nie jest też tak zresztą, że wszystko bardzo opisowe czyta mi się źle, a i nie przepadam też za tekstami przedialogowanymi:P Powiedziałbym, że nie miałem tego flow:P

Z drugiej – widzę dobrze poprowadzoną fabułę. Nawet bardzo dobrze. Może gdybym sam pisał, to końcówkę bym trochę szybciej rozegrał, bo nie wiem, czy nie za dużo nie wyjaśniałeś. Ale to może kwestia osobistych preferencji – wolę po prostu szybsze końce:)

Nie ukrywam jednak, że przez cięższy styl umknęła mi fabuła i w tym co piszę, jest więcej przeczucia, niż pewnych stwierdzeń. Zastanowię się, może spróbuję sczytać jeszcze raz jeśli dam radę, i postaram jeszcze wrócić.

Слава Україні!

Cześć i dzięki za komentarze.

 

 

NoWhereMan

 

Opisy mogą zawierać mocny sok, podczas gdy pewne dialogi i stereotypowe ‘sensacyjne akcje’ nader często bywają jak rozwlekła, czcza gadanina. To nie jest tekst do szybkiego czytania na smartfonie. Nie wymagajmy od literatury, a zwłaszcza od fantastyki, by była jak serial dla emerytowanych ekspedientek.

 

Pozdrawiam!

 

 

 

Golodh

 

Nie ukrywam, że trochę w target nie trafiam (dużo więcej czytałem klasycznego sf niż klasycznej literatury:P)

No, to prawie jak ze mną, tylko że na odwrót. Ludzie różnią się. Także rodzajami wrażliwości czytelniczej.

Niektóre teksty ‘pracują’ w naszej pamięci wraz z upływem czasu (o ile pozostawią w niej dostatecznie głęboki ślad i o ile nasz umysł pozostaje wystarczająco otwarty) – po miesiącu, kwartale, roku nasz stosunek do nich może się zmieniać.

 

Pozdrawiam!

Na pewno tekst jest ładnie napisany, z plastycznymi opisami.

Trochę mi przeszkadzało, że bohaterowie właściwie do niczego nie dążą, nie mają jakichś celów, nie planują, jak je osiągnąć. Żyją z dnia na dzień, jak zwierzęta. I to te bardziej prymitywne – bo takie wilki polują w stadzie, muszą mieć jakąś wizję posiłku i do niej dążą. No, Stary się zamyka, ale w jakim stopniu to jego decyzja, a w jakim przymus?

Ciekawą rolę odgrywa bunt ucznia (o, wreszcie jakieś działanie). Chociaż niedopowiedzianą. Czy bunt stanowił część wielkiego planu? Mógł wynikać z tego, że coś zabiło psa i być w pełni sterowany. Czy zepsuł coś bardzo ważnego i przez to istota odrodziła się w jakiś sposób skażona? A może nie miał znaczenia, bo wszystko i tak skończyłoby się podobnie?

Opowiadanie jest nietypowe, a to liczy się na plus.

Będę na TAK, czyli, chociaż z pewnym wahaniem.

Babska logika rządzi!

Hej

Przykro mi, ale do mnie nie trafiło.

Może jestem jedną z tych osób, które lubią – jak sam piszesz – poruszać się w starych, wyżłobionych koleinach, ale z koleinami jest taki “problem”, że nie są koleinami bez powodu. A i wyżłobioną koleiną niekoniecznie łatwo się jedzie ;)

Masz plastyczne opisy, to muszę przyznać i bardzo umiejętnie operujesz słowem, ale jednocześnie masz tendencję do wydłużania zdań zbędnymi ozdobnikami, co w połączeniu z powtarzaniem informacji, po prostu mnie męczyło. Więcej nie znaczy lepiej, a obraz warto nakreślić najmniejszą ilością znaków, resztę zostawiając czytelnikowi do uzupełnienia w głowie.

Bohaterowie… są. W połowie tekstu znałem zakończenie. Motyw starego mistrza i buntującego się ucznia, który źle kończy, już gdzieś widziałem. Hodowanie sobie nowego ciała i przeniesienie duszy, cóż, nic nowego. Przyznam, że Lulek okazał się o wiele bardziej ludzką postacią niż mistrz, chociaż przejście od wiernego sługi do mordercy potraktowałeś bardzo skrótowo, co mnie dziwi, jako że to chyba najważniejsza decyzja jego życia. Nie rozumiem też, dlaczego nie poczekał po prostu, aż stary umrze w skrzyni. Skoro już wcześniej wymagał pomocy przy jej otwieraniu, zostawienie go na pewną śmierć bez konieczności zabijania wydawałoby mi się bardziej naturalną reakcją u chłopaka, który nigdy nikogo nie skrzywdził.

Ogólnie narzekam, bo uważam to opowiadanie za niesamowicie przegadane i nie wzbudziło we mnie żadnych uczuć, ale skoro ma swoich fanów, którzy uznali je za warte piórka, pozostaje mi tylko uznać, że nie jestem grupą docelową tego typu tekstów, życzyć powodzenia i oddalić się, by poczytać coś o wampirach i wilkołakach (koniecznie z miłosnym trójkątem!) ;)

Pozdrawiam

Yo!

 

Dobry wstęp do opowiadania. Jest bardzo organiczny, a zarazem niepokojący, od razu skojarzył mi się z “Vatran Auraio” M. Huberatha, trochę mniej z “Kamuflażem” Haldemana i czymś, co mam na w miarę świeżo, czyli “Swamp thing saga” duetu Moore&Totleben. Sama organiczność oczywiście czymś niepokojącym nie jest, ale sposób w jaki zostanie ujęta już potrafi poruszyć niektóre struny wyobraźni. Tobie się udało zagrać tym wstępem na mojej ciekawości i zaintrygowaniu.

Fragment oznaczony dwójką już jest inny, bardziej idzie w gawędę, moje zainteresowanie trochę siadło, ale nadal utrzymywało się powyżej przeciętnej. I tak juz zostało do końca.

Sam motyw mistrza, który przygotowuje obrzęd/rytuał/łatewer mający pozwolić mu żyć dłużej/wiecznie nie jest specjalnie nowy i oryginalny. Ale siła Twojego tekstu nie leży w oryginalności fabuły, tylko w oryginalności przedstawienia procesu – wszystko ładnie spina sie i łączy, wynika jedno z drugiego, oczywiście pod warunkiem, że dobrze zrozumiałem co się zadziało w opowiadaniu.

Popraw mnie, jeśli się mylę – mistrz u kresu swych dni, kiedy wiedział, że jest mu potrzebna nowa łuska, w której zasadzi ziarno swej duszy, przyjął Lulka. Potem uczył go wchodzić do Domu Duszy, w którym Lulkowy awatar miał formę psa – nie wiem, czy wybrałeś te zwierzę, bo Ci pasowało, czy może pies miał odzwierciedlać służalczą wierność, ograniczony do wykonywania komend intelekt, umiejętność rozpoznawania wyuczonych wzorców. Mistrz w letargu zabił w Domu Duszy awatara Lulka, zabił jego duszę, robiąc w Lulkowym ciele miejsce dla własnej. Przemiana Lulka z wiernego sługi w chłopaka, który chce się uwolnić od Starego jest nieco gwałtowna, delikatnie podbudowana wcześniej, ale jeśli przyjmiemy, że zaczyna postępować lawinowo po utracie duszy, to ta gwałtowność jest bardzo na miejscu, bo osadzona na silnym fundamencie (a może właśnie nieosadzona na żadnym fundamencie? ;)).

W momencie, w którym Lulek wbija nóż w zmumifikowane ciało Starca mogłem się już domyślić, co będzie dalej. I domyśliłem się, choć nie spodziewałem się, że dasz radę uciągnąć kolejne wydarzenia w podobnym tonie. Naprawdę nieźle sobie wykombinowałes, że Lulek, w którym dojrzewa dusza Starego, będzie potrzebował więcej pożywienia, że jego ciałem zawładną instynkty, a ludzka część zostanie odrzucona. Ziarno wymagało zasilenia, ciało Lulka zamieniło się w kokon skrywający poczwarkę. Nie sposób nie zauważyć tutaj podobieństw do moich ukochanych ksenomorfów, obcych inkubujących jajka w ciałach zainfekowanych nosicieli. Wrażenie to się jeszcze we mnie wzmogło, kiedy doczytałem do końca, w którym opisujesz uwolnione z łuski stworzenie jako hybrydę ludzko – psią: ksenomorfy różnią się budową zewnętrzną zależnie od gatunku nosiciela, więc czemu inkubowana w ciele innego człowieka dusza nie miałaby się przepoczwarzyć w coś, co nie do końca jest indywidualne, ale przejęło cechy usuniętej duszy? Tak to rozumiem, bo piszesz wcześniej z perspektywy narratora, którym jest nowy Stary, że pierwsze lata opiekunowie myśleli, że ich podopieczny będzie niemową i nigdy nie nauczy się chodzić jak człowiek. Potwierdza to również mowa o kiśnięciu i wietrzeniu czaru w ciele wydrążonego człowieka – Lulek został podobnie wydrążony, a dusza Starego, która zajęła miejsce duszy Lulka, zanim wydostała się na zewnątrz łuski, zanim stała się obleczoną w ciało nową istotą, nieco skisła i zwietrzała, przyjmując cechy oryginalnej duszy, którą niegdyś łuska była wypełniona.

Mniej więcej tak odczytuję Twój zamysł i bardzo mi się podoba: skłonił mnie do łączenia kropek (nawet jeśli połączyłem je nieco inaczej niż autor), zadowolił mnie językowo, zmusił na końcu (ale nie końcu tekstu, tylko końcu rozmyslań o tym co w tekście zawarte) do skinięcia głową z uznaniem. Jestem na TAK, inaczej być nie może.

Świetna robota, Iwo :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Cześć!

 

Solidny kawał nieźle napisanej gawędy, w której się nieco pogubiłem. Początek niespieszny, mroczny i pobudzający wyobraźnię, jednak dosyć długo miałem problem ze zrozumieniem, o czym to będzie i co chcesz pokazać (w sumie dobrze, bo zachęcało do czytania dalej, ale też nie do końca pozwalało płynąć przez tekst, bo nie byłem pewny, no co zwrócić uwagę). Powoli odsłaniasz karty, prowadząc przez wydarzenia. Oto mamy istotę, takiego wiecznego wędrowca, który wciąż odradza się z siebie lub – jeżeli dobrze rozumiem – czasem z ucznia, który jest tytułową łuską. Pod postacią pustelnika kokonem stają się trumny, w końcu bandaże z których w końcu wylatują motyle. I tu raptem wszystko się zmienia, świat przyspiesza: uczeń odchodzi – choć nie ucieka, rusza w świat i poznaje głód, wchodzi w buty mistrza…? Chyba, jakoś nie do końca rozumiem, co się dzieje. A potem samobój, po którym jednak następuje coś niespodziewanego. Motyle przeniosły jestestwo z ciała do ciała, czy może w domu dusz stało się coś, czego nie złapałem?

Pokazałeś to wszystko zgrabnie operując słowami, barwnie, bez większych zgrzytów (jak na gawędę, w której czas płynie swoim rytmem), jednak jakoś nie widzę tu wspólnego mianownika, refleksji, celu… Widzę jedynie formę, która reinkarnuje. I tyle. Znaczenie widać mi umknęło.

Piórkowo zatem będę na NIE.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Piórkowo będę na NIE.

To nie znaczy, że uważam, że to jest zły tekst. Są w nim takie elementy, które są naprawdę bardzo udane: dobrze ci wychodzi kreowanie nastroju, masz też bardzo dobre światotwórcze pomysły. O NIE zadecydowała przede wszystkim nie zawsze konsekwentna, moim zdaniem, stylizacja, a konkretnie archaizacja (część zdań jest na granicy niezamierzonej śmieszności), a także fakt, że w mojej opinii warstwa fabularna nie dorównuje światotwórczej. Ale tekst generalnie udany i dobrze wróży na przyszłość.

ninedin.home.blog

Ja ostatecznie też mówię NIE, choć zgadzam się z ninedin – wróży dobrze; mam nadzieję, że będę miał szansę coś Twojego przeczytać:P

Слава Україні!

Naniosłem poprawki. To raczej drobne rzeczy, kosmetyka językowa.

 

 

Jakiś czas temu zdawało mi się, że nie będzie więcej żadnych komentarzy i nie ma co więcej zaglądać w sprawie tekstu, a tu naraz widzę, że jakiś konkurs Eurowizjji odpalił pod moim kawałkiem. O mały włos, a byłbym przespał i przegapił całą imprezę. Po prawdzie, to nie bardzo lubię konkursy i plebiscyty. Moja ulubiona kapela nie miałaby żadnych szans na Eurowizji. Sokrates, Chrystus – przegrywali swoje życiowe plebiscyty.

Jednocześnie współczuję tym, którzy z jakiegoś portalowo-statusowego obowiązku trudzą się lekturą i próbują przystawiać własny strychulec do próbek mojej działalności literackiej. To jednak zabiera czas i zapewne dla niektórych bywa nieco nieprzyjemne. To jest trochę tak, że osądzasz tekst, ale i zostajesz przez tekst osądzony, a może nawet cokolwiek poddany egzekucji.

Outta Sewer wspomniał o ‘strunie wyobraźni’. Gdy brakuje tej struny (odpowiednio umiejscowionej czy nastrojonej), to lektura smakuje jak drewno – i wówczas komentatorzy albo otwarcie wyrażają estetyczną obcość i niezrozumienie, albo brną we własne projekcje skaz, udając przenikliwość – to już zależy, kto się z tekstem mierzy.

Nawiasem mówiąc już samo czytanie tekstu literackiego z ekranu to coś cokolwiek niekomfortowego, jakby trochę wadliwego, bo typ medium ma pewien wpływ, jak sądzę, na typ uwagi czytającego, w określony sposób ją pobudza i jednocześnie blokuje, preferując komunikaty znajome i zredukowane treściowo. Zatem dziękuję za poświęcenie.

 

Czcigodni:

Zanais

krar85

ninedin

Golodh

– Dziękuję za lekturę i komentarze. Pozdrawiam.

 

 

(Jeśli wolno, przy okazji, bo nie znam się, mam takie małe pytanie. Czy jeśli np. za tydzień zgłoszę jakiś znaleziony na tym portalu tekst (no, powiedzmy, jakieś 500 000 znaków) do ‘piórka’ w przeznaczonym do tego temacie, to będzie to z żelazną koniecznością skutkować tym, że za parę tygodni całe Wasze Szacowne Grono odda się lekturze zgłoszonego tekstu, po czym uroczyście i urzędowo niejako zbierze się pod nim, aby z należną sprawie powagą wymierzać wyroki? Będę wdzięczny za informację. Bardzo mnie to ciekawi.)

 

 

 

 

 

 

Finkla

 

Dzięki za komentarz.

 

Trochę mi przeszkadzało, że bohaterowie właściwie do niczego nie dążą, nie mają jakichś celów, nie planują, jak je osiągnąć. Żyją z dnia na dzień, jak zwierzęta.

 

 

Wiele starych kultur ma własne tradycje ascetyczne i takie czy inne ich uzasadnienia.

Np. takie:

I to powiedział, że człowiek, który mieszka na pustyni i trwa w skupieniu, wolny jest od potrójnej walki: o słuch, o mowę i o spojrzenie. Musi jedynie walczyć o serce.

 

Nie jestem znawcą, ale wydaje mi się, że na przykład w kulturach Orientu (Indie, Tybet) praktyki tego rodzaju bardzo często uchodziły za środek do pozyskania specjalnych mocy. Mieli oddawać się nim także bogowie, a nawet niektóre demony.

 

 

 

 

Outta Sewer

 

Bardzo to miłe, że ktoś tak utalentowany (kogo zapamiętałem z mojej obecności tutaj dwa lata temu) znalazł coś dla siebie w moim tekście. I że tekst pobudził trochę do domysłów i spekulacji.

 

…poruszyć niektóre struny wyobraźni

No właśnie, struny wyobraźni. Pneumatycy (i po części psychicy) mają te struny, a hylicy zwyczajnie ich nie mają. Niestety, jak wiadomo, hylików jest grubo najwięcej, więc to oni rządzą plebiscytami.

 

 

…wstęp… …od razu skojarzył mi się z “Vatran Auraio” M. Huberatha, trochę mniej z “Kamuflażem” Haldemana i czymś, co mam na w miarę świeżo, czyli “Swamp thing saga” duetu Moore&Totleben.

 

Nie czytałem jeszcze żadnej z tych rzeczy. Może kiedyś uda się to nadrobić.

 

Mistrz w letargu zabił w Domu Duszy awatara Lulka, zabił jego duszę, robiąc w Lulkowym ciele miejsce dla własnej.

 

Coś koło tego. Ja sobie myślałem o tym właściwie tak, że wtedy, w Domu Duszy, jeszcze nie tyle zabił duszę Lulka, co opętał Lulka (doprowadził do sytuacji, że w ciele chłopca ‘zamieszkał’ drugi duch, który mógł zdominować ducha Lulka i potem ostatecznie niejako wyzuć go z jego ‘fizycznego obleczenia’). Można powiedzieć, że zabił władzę czy suwerennośc duszy Lulka.

 

Co do ksenomorfów, to musiałem – chyba znów – sobie przypomnieć co to takiego… Podobieństwo jest, lecz to coś jak korwengencja w biologii, czyli byty podobne, ale o wzajemnie niezależnej genezie.

 

Wrażenie to się jeszcze we mnie wzmogło, kiedy doczytałem do końca, w którym opisujesz uwolnione z łuski stworzenie jako hybrydę ludzko – psią: ksenomorfy różnią się budową zewnętrzną zależnie od gatunku nosiciela, więc czemu inkubowana w ciele innego człowieka dusza nie miałaby się przepoczwarzyć w coś, co nie do końca jest indywidualne, ale przejęło cechy usuniętej duszy? Tak to rozumiem, bo piszesz wcześniej z perspektywy narratora, którym jest nowy Stary, że pierwsze lata opiekunowie myśleli, że ich podopieczny będzie niemową i nigdy nie nauczy się chodzić jak człowiek. Potwierdza to również mowa o kiśnięciu i wietrzeniu czaru w ciele wydrążonego człowieka – Lulek został podobnie wydrążony, a dusza Starego, która zajęła miejsce duszy Lulka, zanim wydostała się na zewnątrz łuski, zanim stała się obleczoną w ciało nową istotą, nieco skisła i zwietrzała, przyjmując cechy oryginalnej duszy, którą niegdyś łuska była wypełniona.

 

To miejscami wykroczyło poza mój plan. Ale raczej się z nim nie kłóciło. Interesujące. Czytelnikowi wolno wynalazczo interpretować, zwłaszcza w ramach zasadniczo trafnego odczytania.

 

Trochę szczegółowiej się odniosę, np:

 

Tak to rozumiem, bo piszesz wcześniej z perspektywy narratora, którym jest nowy Stary, że pierwsze lata opiekunowie myśleli, że ich podopieczny będzie niemową i nigdy nie nauczy się chodzić jak człowiek.

Taki był, bo zanim został znaleziony, żył pewien czas w lesie, jak zwierzę; poza tym on od wieków jakby nie jest już człowiekiem. Podobnie zresztą bywały opisywane znajdowane w puszczach, ‘zdziczałe’ ludzkie dzieci, które były wcześniej ‘adoptowane’ przez zwierzęta, przez niedźwiedzice, małpy itp. [Swoją drogą za bardzo interesujące zagadnienie uważam to, w jaki sposób człowiek-niedźwiedź z Litwy – znany z paru niezależnych relacji z XVII w., w tym J.Ch. Paska – mógł przeżyć ówczesne, niezwykle przecież długie i mroźne zimy. Trudnością był mróz, ale jeszcze bardziej głód podczas zimy – niedźwiedzie wtedy hibernują. Albo jakoś nauczył się gromadzić zapasy/sadło i hibernować, albo spędzał ten czas w gawrze z hibernującą niedźwiedzicą i ssał jej wymiona, które swoją drogą musiały być wówczas niezwykle zasobne w mleko.]

 

Potwierdza to również mowa o kiśnięciu i wietrzeniu czaru w ciele wydrążonego człowieka – Lulek został podobnie wydrążony, a dusza Starego, która zajęła miejsce duszy Lulka, zanim wydostała się na zewnątrz łuski, zanim stała się obleczoną w ciało nową istotą, nieco skisła i zwietrzała, przyjmując cechy oryginalnej duszy, którą niegdyś łuska była wypełniona.

Pisząc tekst zakładałem, że umieszczenie czaru w czyimś ciele i umieszczenie w nim ducha to dwa różne działania, ale jednocześnie uważałem, że pierwsze może być etapem przygotowawczym i rodzajem ćwiczenia dla praktykowania tego drugiego, które jest już jakby umiejętnością wyższego rzędu. Ale jakiejś sprzeczności, niemożliwości tu nie widzę. Można chyba powiedzieć, że proces utraty pewnej części pamięci w nowym ciele to coś analogicznego do wietrzenia i kiśnięcia czaru.

 

Czołem!

Nie jestem znawcą, ale wydaje mi się, że na przykład w kulturach Orientu (Indie, Tybet) praktyki tego rodzaju bardzo często uchodziły za środek do pozyskania specjalnych mocy.

Owszem, tacy ludzie istnieją. Ale ich przygodny raczej nie stanowią świetnego materiału na opowiadanie.

Czy jeśli np. za tydzień zgłoszę jakiś znaleziony na tym portalu tekst (no, powiedzmy, jakieś 500 000 znaków) do ‘piórka’ w przeznaczonym do tego temacie, to będzie to z żelazną koniecznością skutkować tym, że za parę tygodni całe Wasze Szacowne Grono odda się lekturze zgłoszonego tekstu, po czym uroczyście i urzędowo niejako zbierze się pod nim, aby z należną sprawie powagą wymierzać wyroki?

Nie wystarczy jeden Twój głos i 500 k to za dużo, żeby nominować tekst. W wątkach nominacyjnych są podane zasady, przejrzyj sobie.

Babska logika rządzi!

Owszem, tacy ludzie istnieją. Ale ich przygodny raczej nie stanowią świetnego materiału na opowiadanie.

Cóż, z mitologią Orientu zetknąłem się bardzo pobieżnie, ale są tam opowieści o tym, jak asceza powodowała np., że wokół bohatera dymiła ziemia, miały miejsce cuda i wielkie bitwy. 

No, to już coś. Ale jeszcze jedno – taki asceta na ogół do czegoś dąży – nirwany, zbawienia siebie lub innych, osiągnięcia doskonałości… A ja nie widzę, do czego dążą Twoi bohaterowie. Nie mówię, że to jakiś wielki problem, bo zagłosowałam na TAK, ale IMO jest tu potencjał do poprawy warsztatu w przyszłości.

Babska logika rządzi!

Tam sporo jest o tym, do czego on dąży.

No i to, że zagłosowałaś na ‘tak’, zdziwiło mnie trochę i nadal dziwi. Nie wiem, czy zakończyliście już ten swój święty synod, ale jeśli nie, to chyba nic nie stoi na przeszkodzie, by zmienić swój głos na ten właściwszy, prawda? Ja zresztą wolałbym prawdziwe ‘tak’, a nie jakieś takie ze zmarszczonym nosem: ale o co chodzi, warsztat do poprawy…

W ogóle tak przy okazji, Finklo, to myślę sobie, że ponieważ należysz do Loży, to na tym Twoim awatarze, czy jak to się zwie, powinno to być należycie uwidocznione i u innych również. Wydaje mi się, że czarna maska i żelazna laska byłyby odpowiednie jako atrybuty wysokiego statusu sędziowskiego – maska jako oznaka nieprzeniknioności, żelazna laska (lub pałka), jako oznaka władzy.

No i to, że zagłosowałaś na ‘tak’, zdziwiło mnie trochę i nadal dziwi. Nie wiem, czy zakończyliście już ten swój święty synod, ale jeśli nie, to chyba nic nie stoi na przeszkodzie, by zmienić swój głos na ten właściwszy, prawda? Ja zresztą wolałbym prawdziwe ‘tak’, a nie jakieś takie ze zmarszczonym nosem: ale o co chodzi, warsztat do poprawy…

Ale wiesz, że można zagłosować na TAK i mieć uwagi do tekstu? TAK nie oznacza uważania opowiadania za idealne.

W ogóle tak przy okazji, Finklo, to myślę sobie, że ponieważ należysz do Loży, to na tym Twoim awatarze, czy jak to się zwie, powinno to być należycie uwidocznione i u innych również. Wydaje mi się, że czarna maska i żelazna laska byłyby odpowiednie jako atrybuty wysokiego statusu sędziowskiego – maska jako oznaka nieprzeniknioności, żelazna laska (lub pałka), jako oznaka władzy.

Każda osoba z Loży ma po prawej stronie postu (tam, gdzie u Ciebie widnieje “autora”) plakietkę z “loża”. To wystarczy.

Co do znaczka Loży – Zan już wyjaśnił.

Co do TAK-a przy jednoczesnych uwagach w zasadzie też. Moja poprzeczka jest zawieszona stosunkowo nisko, często głosuję na TAK. Ale to nie znaczy, że mój głos jest nieprawdziwy.

Babska logika rządzi!

Cześć, Iwo!

Przychodzę z zaległym komentarzem lożowskim. Przepraszam, że nie wyrobiłam się w terminie, ale byłam na wakacjach. W głosowaniu byłam na NIE, poniżej uzasadnienie.

Styl bardzo kwiecisty i ciężkawy momentami, zwłaszcza, że poetyckość zgrzyta – zaimkoza, szczegółoza, byłoza, powtórzenia, momentami niefortunnie dobrane słowa. Kiedy czytam coś tak nasyconego metaforami i skupionego na językowych fajerwerkach, oczekuję jednak dużo mniej potknięć. Bywały chwile, kiedy ta kwiecistość zmieniała się w wodolejstwo, w dodatku dość mocno podszyte patosem. Imho porwałeś się na bardzo ambitną stylizację i nie do końca udało Ci się ją udźwignąć.

Gdzieś pod tym wszystkim kryje się jakaś historia i – zapewne – przekaz. Przyznam jednak, że nie udało mi się do niego przebić przez barokowość narracji.

Klimat, ciężki i niepokojący, udało Ci się odmalować bardzo dobrze. Świat zarysowujesz ledwie kilkoma zdaniami, a jednak te elementy, które decydujesz się pokazać, wydają się na tyle interesujące, by przykuć uwagę: jak choćby porzucona nekropolia czy przedziwne rytuały, którym poddaje się pustelnik. Jednocześnie wszystko to wydaje się jakąś bardzo rozbudowaną metaforą, której prób analizy nie śmiem się podejmować, bo zwyczajnie nie mam pojęcia, ile z tego opowiadania zrozumiałam,

Przydługi wstęp, w szczegółach opisujący drogę Lulka do "przeobrażenia", prowadzi do punktu, w którym, imho, robi się naprawdę ciekawie. Kiedy Lulek wyrusza w podróż, cała historia nabiera życia, a także swego rodzaju upiorności, która bardzo przypadła mi do gustu. Zakończenie przychodzi jednak za szybko, niewiele wyjaśniając.

Ogółem, lektura nierówną i trudną mi się zdała, chociaż masz tu parę ciekawych elementów, które proszą się o rozwinięcie.

Powodzenia w dalszym pisaniu!

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Dzień dobry.

Dzięki za lekturę i komentarz.

Wydaje mi się, że posługujesz się bogatym kompletem nazbyt gotowych etykietek. I ich nadużywasz.

To jest taki dość autorytatywny pseudo-opis, który jest oceną, wynikającą z określonych nawyków, gustów. Nie celuję w ‘poetyckość’ stylu, chyba prędzej w ‘analizę’. ‘Wodolejstwo’ w końcu, czy ‘szczegółoza’, bo wydaje mi się to trochę sprzeczne? Jeśli podczas lektury sens umyka, to słowa, które go niosą, muszą wydawać się osadem, mułem, ‘kwiecistością’ itd.

Generalnie nie zamierzam zajmować się uwagami na temat mojego stylu, o ile nie są to uwagi sensowne i konkretne (na pewno zdarzają mi się błędy i przeoczenia) – tak jak nie zamierzam reformować sposobu, w jaki chodzę czy mówię.

 Twój komentarz jest jakąś informacją. Doceniam, że poświęciłaś czas.

 

Pozdrawiam.

Jednocześnie współczuję tym, którzy z jakiegoś portalowo-statusowego obowiązku trudzą się lekturą i próbują przystawiać własny strychulec do próbek mojej działalności literackiej. To jednak zabiera czas i zapewne dla niektórych bywa nieco nieprzyjemne. To jest trochę tak, że osądzasz tekst, ale i zostajesz przez tekst osądzony, a może nawet cokolwiek poddany egzekucji.

Jeżeli nie chcesz, by Twoje teksty były nominowane/brały udział w głosowaniach piórkowych, możesz zawsze to zaznaczyć w przedmowie.

Jeśli wolno, przy okazji, bo nie znam się, mam takie małe pytanie. Czy jeśli np. za tydzień zgłoszę jakiś znaleziony na tym portalu tekst (no, powiedzmy, jakieś 500 000 znaków) do ‘piórka’ w przeznaczonym do tego temacie, to będzie to z żelazną koniecznością skutkować tym, że za parę tygodni całe Wasze Szacowne Grono odda się lekturze zgłoszonego tekstu, po czym uroczyście i urzędowo niejako zbierze się pod nim, aby z należną sprawie powagą wymierzać wyroki? Będę wdzięczny za informację. Bardzo mnie to ciekawi.

Zachęcam do lektury regulaminu. KLIK

No właśnie, struny wyobraźni. Pneumatycy (i po części psychicy) mają te struny, a hylicy zwyczajnie ich nie mają. Niestety, jak wiadomo, hylików jest grubo najwięcej, więc to oni rządzą plebiscytami.

Dzielenie ludzi na zachwyconych i gorszych nie jest ani dobrą ani uczciwą praktyką.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Nowa Fantastyka