- Opowiadanie: Oliada - Jaezir et'Cadulum

Jaezir et'Cadulum

Ave,

droga kręta 

Atrybut: Młot o głowni z malachitu

Motyw: To nie jest kraj dla starych nieludzi 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy, Irka_Luz, Użytkownicy II

Oceny

Jaezir et'Cadulum

Diaren nie płakał, gdy Avegadra umierała. Po prawdzie nawet nie odwrócił głowy, nawet nie usłyszał jej jęku bólu, zajęty walką. Gdy walczył, nic innego go nie obchodziło, cały świat mógł się walić, podczas gdy on, Jaezir et’Cadulum, Diaren Holdin, Strażnik Huraganu, wybraniec Brawury wirował wśród hord wrogów jak huragan, miażdżąc wszystko na swej drodze ciosami najpotężniejszej broni na świecie. Znali go, a jednak nie uciekali, co samo w sobie nieźle świadczyło o ich odwadze. Ale na nic im się ona zdawała. Diaren był jak burza – on niszczył, a jego pokonać się nie dało. Był jak wąż powietrzny, zwinny, niesamowicie szybki, uderzał precyzyjnie tam, gdzie uderzyć należało. Spod przyłbicy hełmu błyskały jego zęby, okrutnie wyszczerzone w szale, makabryczne. Zaś w głębi duszy mężczyzna śmiał się i cieszył z rzezi, jaką tworzył.

A za jego plecami trafiona strzałą Avegadra umierała.

W końcu zobaczył, że nie ma jej u jego boku i obejrzał się, ani na chwilę nie przerywając sekwencji ciosów, którymi roznosił właśnie w proch kolejny pułk wroga. Tak, mógłby łudzić się nadzieją, że ją uratuje. Chirurdzy i medycy rozstawili swe namioty w niewielkim oddaleniu od pola walki, by być gotowymi na każde wezwanie. Diaren mógłby przerwać walkę, na chwilę zostawić Gwardzistom Przysięgi powstrzymywanie nawały Mrokowców i zanieść dziewczynę do lekarzy. Uratować ją, lub przynajmniej spróbować uratować.

Nie spróbował. Nie przerwał walki.

Bo wiedział, że nic by to nie dało.

***

Pałac cesarza zaprojektowano tak, by przytłaczał. I to się udało. Monstrualna budowla, kształtem przypominająca nieco spiczastą piramidę, zajmowała całą niemal powierzchnię Wyspy Słonecznej i była wielkości połowy stolicy. Wzniesiono ją prawie w całości z tego samego materiału, z którego znaczną większość budowli w kraju, to jest z marmuru – jedynego dostępnego w niemal nieograniczonej ilości budulca na Marmurowych Wyspach. O ile jednak większość domów w miastach i wsiach była zwykłymi białymi sześcianami, o tyle ściany pałacu cesarza budowniczowie zamienili niemalże w dzieła sztuki, rzeźbiąc i ryjąc w nich płaskorzeźby oraz ryciny przedstawiające tak wydarzenia religijne, jak i czyny wielkich herosów. Tych ostatnich ukazywano zazwyczaj stojących samotnie naprzeciw ogromnych hord Mrokowców i w pojedynkę stawiających im czoła, co było oczywistą przesadą – żaden bohater nie ruszał w bój bez gwardii, bez żołnierzy strzegących jego flank i pleców.

Żaden poza Diarenem.

Zsiadł z kulbaki przed frontem pałacu i ruszył schodami o szerokich stopniach w górę, w stronę bramy. Mimo całego dnia spędzonego w zbroi, na walce, niezbyt odczuwał zmęczenie – w każdym razie nie ciała. Ale w sercu czuł ból. To go dziwiło. Czy śmierć Avegadry tak nim wstrząsnęła? Przecież wiedział, że ona umrze, wiedział już w chwili, gdy zadeklarowała chęć towarzyszenia mu na polu bitwy, tak jak robiły to czasem żony żołnierzy. Ba, wiedział już w chwili, gdy stał wraz z nią na stopniach świątyni i wypowiadał słowa przysięgi.

A może jeszcze wcześniej?

Jedno z dwóch ogromnych skrzydeł drewnianej bramy było otwarte zgodnie z tradycją mówiącą, że cesarz ma w każdej godzinie i o każdej porze pozostawać otwarty na swych poddanych i wysłuchiwać ich próśb. W rzeczywistości zaszczytu audiencji dostępowali nieliczni, większość suplikantów straż pałacowa zatrzymywała na Wielkich Schodach. Diarena oczywiście nikt nawet nie próbował powstrzymywać – po pierwsze miał prawo przybywania do pałacu i opuszczania go w dowolnej chwili, po drugie żaden ze strażników nie ośmieliłby się stanąć mu na drodze. Diaren budził strach i szacunek jeszcze za czasów, gdy był człowiekiem, teraz zaś, gdy stał się herosem, bano się go i podziwiano na całych Marmurowych Wyspach. Nikt mu więc nie przeszkadzał, gdy przeszedł przez bramę i skierował się w stronę sali tronowej, w której o tej porze cesarz zwykle udzielał audiencji. Przeszedł przez korytarz, przecinający w poprzek cały pałac jak włócznia wbita w ciało, i pchnął wielkie wrota, które zazwyczaj otwierało sześciu strażników.

Gdy wszedł, w gwarnej komnacie zapadła cisza.

Pomieszczenie nie było przesadnie wielkie. Tak naprawdę poza audiencjami używano go tylko przy ważnych uroczystościach, mogło pomieścić z górą cztery setki osób. Teraz była tu najwyżej dziesiąta część tej liczby, w większości kupcy, patrycjusze, dworzanie i kapłani, stojący w grupkach pomiędzy wejściem a tronem. Pod ścianami, w cieniu marmurowych kolumn, przemykali bezszelestnie araskańscy służący, przez większość czasu wykonujący swą pracę tak dobrze, że pozostawali niemal niewidoczni. Na honorowym miejscu, pod wielkim, okrągłym, witrażowym oknem znajdował się tron – wysokie, czarne krzesło z jakiegoś kamienia, Diaren nie znał jego nazwy.

Gdy wszedł, rozmowy się urwały a wszystkie spojrzenia skierowały w jego stronę. Przywykł do tego – nawet przed Błogosławieństwem zwracał uwagę ludzi. I nie dziwota. Trudno było nie dostrzegać zwalistego, liczącego sobie niemal siedem stóp wzrostu olbrzyma o posturze trolla, o długich, czarnych jak smoła włosach zaplecionych w dwa grube warkocze i opadających aż do połowy pleców. W licznych bojach dorobił się zaś jeszcze wielu blizn, w tym jedna, powstała po wyjątkowo szpetnym ciosie, który omal nie pozbawił go oka, biegła od czoła przez prawy oczodół aż do zawiasu szczęki, nadając mu potworny wygląd.

Już od dawna nie znajdował chętnych do pojedynkowania się.

Pobrzękując zbroją ruszył w stronę tronu, choć zaraz po wejściu dostrzegł, że jest on pusty – cesarz musiał udać się gdzie indziej. Ludzie pospiesznie schodzili mu z drogi, unikając spojrzenia mu w oczy, a gdy ich minął, zdawali się oddychać z ulgą, jakby mówiąc: „uff, poszedł”. Gdy zbliżył się do podwyższenia tronowego, dostrzegł wśród zgromadzonych obok dworzan znajomego – Imedara, starego generała Gwardii Przysięgi, obecnie będącego raczej członkiem honorowym formacji. Był to jeden z nielicznych ludzi na Wyspach, który nie bał się Diarena.

– Witaj – pozdrowił go starzec, a reszta dworzan trwożliwie cofnęła się o krok, gdy podszedł.

– Gdzie cesarz? – spytał chrapliwie heros. Jego głos brzmiał jak pomruk burzy, był głęboki i niski, a mimo to dobrze słyszalny nawet po drugiej stronie sali. Imedar wzruszył ramionami.

– Jeszcze przed kwadransem udzielał audiencji tamtemu kupcowi, ale chyba dostał jakieś wieści przez araskana, bo ogłosił przerwę i wyszedł. Pewnie jest w swych komnatach.

Holdin odwrócił się, by wyjść. Po kilku krokach głos starego generała dobiegł go jednak ponownie.

– Diarenie.

Zatrzymał się.

– Bitwa poszła dobrze?

Ból pulsujący w skroniach. Nagłe obrazy, stające przed oczami jak żywe. Nawała wrogów, rozpadających się w proch. Upadający żołnierze.

I wykrzywiona w bólu twarz Avegadry. Jej ręka wyciągnięta ku niemu, jakby w błaganiu o ratunek.

I wiedza, że nic nie można zrobić. Czemu, na Dół, tak się przejmował? Od początku wiedział, jak to się skończy.

Zacisnął szczęki do bólu, aż zgrzytnęły zęby.

– Tak – wycedził. – Poszła dobrze.

***

Cesarz był sam w swym gabinecie. Przez na wpół otwarte drzwi Diaren zobaczył, że władca siedzi za biurkiem i w skupieniu czyta trzymany w ręku list. Choć nie był starcem – miał pięćdziesiąt dwa lata, a więc byli rówieśnikami – w jego włosach dało się dostrzeć wiele pasm siwizny, a czoło przecinała bruzda, powstała na skutek częstego jego marszczenia. Teraz też to robił, a to znaczyło, że wieści nie są pomyślne.

Wszedł do pokoju, odruchowo schylając się w drzwiach. Cesarz – Krahar Medelran – na jego widok rzucił list na blat biurka, a jego twarz rozpogodziła się i rozjaśniła uśmiechem. Był bodaj jedynym człowiekiem, który na widok Diarena reagował tak entuzjastycznie, nawet mimo tego, że uśmiech ów był oczywiście wyuczony.

– Diarenie! – wykrzyknął władca, obchodząc stół i podając mu rękę. – Dobrze cię widzieć.

 

– Dobrze cię widzieć, Diarenie – powiedział Krahar. Stali na balkonie zbudowanym na północnej ścianie pałacu, na samym krańcu wyspy, owiewani przez zimny wiatr. Poniżej nie było nic, tylko Dół, bezdenna otchłań, zasnuta ciemnym, mglistym oparem. Dziedzina Mrokowców.

– Dobrze cię widzieć, bo twój powrót zawsze zwiastuje zwycięstwo. Nie zdarzyło się jeszcze, byś wrócił z wieścią o klęsce. Teraz też tak nie jest, jak mniemam? Bitwa była trudna?

– Nie – skrzywił się. – Łatwa, jak każda inna. Nigdy zbyt wielkie siły nie przechodzą mostami, wygląda to raczej na zwiady niż prawdziwe najazdy. Powinieneś pozwolić mi uderzyć na Ciemne Wyspy.

– Nie jesteś nieśmiertelny – ostrzegł władca. – A ja nie mam dość sił, by dać ci armię zdolną do ataku. Nie, Diarenie. Nie mogę ryzykować twej utraty. Nie tylko dlatego, że w pojedynkę rozgramiasz oddziały, którym nie dałoby rady kilkudziesięciu gwardzistów. Również, a może i przede wszystkim dlatego, że dajesz ludziom wiarę, inspirujesz ich. Nie rozumiesz? Każde nowe zwycięstwo daje nam motywację, której tak rozpaczliwie potrzebujemy. Czy wiesz jak bardzo wzrosła liczba dobrowolnych ochotników, chcących zaciągnąć się do Gwardii Przysięgi, po tym jak stanąłeś na jej czele? Trzykrotnie, Diarenie. Trzykrotnie.

Holdin wzruszył ramionami. Nie skomentował.

– Zasłużyłeś na odpoczynek. – Cesarz poklepał go po ramieniu, odwracając się ku drzwiom do komnaty. – Wróć do domu i…

– Ona nie żyje.

Władca zatrzymał się. Spojrzał Diarenowi w oczy i westchnął.

– Avegadra?

Wojownik nie potwierdził, ale Krahar tego nie potrzebował. Zacisnął usta.

– Lord Tenar będzie niepocieszony. Od waszego ślubu minął jedynie miesiąc… szybko, Diarenie.

– Szybko – warknął Holdin. – Była głupia. Ona i jej rodzice. Powinni wiedzieć.

– Ano powinni – wzruszył ramionami cesarz. – Ale wciąż bardzo wielu chciałoby mieć ciebie za zięcia. Cóż, znajdę ci kolejną kandydatkę.

To powiedziawszy, władca skierował się ku wyjściu. Diaren długo patrzył za nim. Uświadomił sobie, że z całej siły zaciska zęby, dopiero w chwili, gdy ból szczęk stał się naprawdę mocny. Zmusił się do zaprzestania. Ale gniewu nie mógł powstrzymać tak łatwo. Avegadra. Wcześniej Bellana. Jeszcze wcześniej Cila. A przed nimi Notana i Katra. I inne, których imion nawet nie pamiętał. Dziewięć kobiet. Dziewięć żon na przestrzeni trzech lat. I każda umierała najwyżej po pięciu miesiącach. Te, które mądrze postanawiały zostawić jemu rzemiosło wojenne, żyły zawsze nieco dłużej od tych, które jak Avegadra chciały towarzyszyć mu w boju. Ale i one w końcu umierały, czy to z powodu choroby, czy w wypadku. I zawsze cesarz po niedługim czasie znajdował mu nową kandydatkę na żonę. Dlaczego? Diaren nigdy nie zapytał.

Był tylko jeden sposób na to, by zapomnieć i znajdował się on niedaleko rynku stolicy. Gospoda u Barleya.

***

MIESIĄC WCZEŚNIEJ

 

– Nie patrz tak na mnie – burknął Diaren, po czym wychylił jednym haustem połowę wielkiego pucharu wypełnionego winem. Avegadra siedziała sztywno wyprostowana na zydlu, patrząc za okno, na ciemny ogród, rozświetlany w tej chwili jedynie mdłym blaskiem gwiazd. Służące bardzo postarały się, by zamienić ją w dzieło sztuki na czas ślubu, ale kobieta ewidentnie źle się czuła w długiej, zielonej sukni i z upiętymi w jakąś przedziwną fryzurę włosami. Od samego początku też nie potrafiła nie okazywać swej niechęci wobec niego. Starała się – to było oczywiste – ale widział spojrzenia, jakie rzucała mu gdy myślała, że nie patrzy.

– Wiedziałaś, że wychodzisz za wojownika. Za herosa – powiedział niechętnie. – O co ci więc chodzi?

– O nic, panie – odparła, nadal na niego nie patrząc. – Jestem dumna, że pozwolono mi cię poślubić.

Diaren prychnął. Bywały chwile, że nienawidził Krahara za zmuszanie go do coraz to nowych ożenków. Cesarz twierdził, że lud tego chce, że u boku wielkiego herosa musi być piękna kobieta, która w przyszłości da mu godnego potomka i kolejnego obrońcę kraju. Diarena to nużyło. Krahar nigdy nie osiągnie tego, co chciał, jedynie sprowadzał śmierć na kolejne kobiety, zgadzając się na mariaże lub wręcz samemu je organizując. Ta tutaj, Avegadra, też była już martwa. Była martwa, choć sama jeszcze o tym nie wiedziała.

– Rozumiem, panie – odezwała się całkiem niespodzianie – waszą niechęć do mnie. Jesteście wojownikiem, niepotrzebna wam żona, która potrafi czytać, gotować i szyć. Ksiąg nie macie, żywicie się żołnierską strawą, a z ubrań nosicie jedynie te metalowe. Ja jednak chcę być wam dobrą żoną, dlatego oświadczam, że jeśli się zgodzicie, z radością będę towarzyszyć wam w walce.

Diaren z trudem utrzymał kamienny wyraz twarzy. Ta kobieta… ta biedna, dobre dziesięć lat od niego młodsza kobieta sądziła, że odnosi się do niej z dystansem i mimowolną niechęcią dlatego, że sądzi, iż nie będzie w stanie być dla niego dobrą żoną. O Bogini.

***

Barley był najlepszym karczmarzem na Marmurowych Wyspach, co wpływało na liczbę jego gości. Gospoda zawsze, niezależnie od pory dnia i roku była wypełniona ludźmi niemalże po brzegi. Zbierał się tu cały przekrój społeczeństwa – od herosów i lordów, przez żołnierzy, kupców i patrycjuszy, aż po zwykły gmin. Dla wszystkich znajdowało się miejsce, większość jednak piła i bawiła się w głównej izbie na parterze. Diaren oczywiście należał do tych nielicznych, którzy osobnym wejściem dostawali się na piętro i wybierali jedną z odgrodzonych przegród, stanowiących w zasadzie prywatne, luksusowe pomieszczenia. Większość żołnierzy i awanturników marzyło o takim awansie, o możliwości przejścia szczebel wyżej w drabinie społecznej i dostaniu się na piętro gospody. On też za czasów żołnierskich pragnął tego. A teraz nie potrafił się tym cieszyć.

Loża najbardziej oddalona od wejścia, w samym rogu karczmy, należała do niego – karczmarz i jego słudzy nie wynajmowali jej nikomu innemu. Dlatego Diaren z irytacją przyjął głosy, które dobiegły go zza ciężkiej kotary, gdy podszedł. Niecierpliwie odsunął zasłonę, uważając, by jej nie zerwać, i zobaczył trzech mężczyzn i kobietę, siedzących na ławach przy stole i pogrążonych w jakiejś zażartej dyskusji, którą jego wejście najwyraźniej przerwało. Znał tylko dwójkę z nich. Midir, chudy jak szczapa wysoki mężczyzna o szpakowatych włosach i nosie noszącym ślady dawnego złamania, był jego dawnym druhem z wojska, obecnie, po awansie, pełniącym służbę w straży pałacowej. Naprzeciwko niego siedział książę Calborn, pan Południowego Skrzydła, którego córkę Diaren miał swego czasu poślubić, ale do mariażu nie doszło z powodu choroby księżniczki. Dwójki pozostałych – kobiety w wielkim kapeluszu i powłóczystej szacie czarodziejki, oraz małego mężczyzny o chytrej, mysiej twarzy, nie znał i nigdy nie widział.

– Ta loża – wycharczał, starając się zachować spokój – należy do mnie.

Midir pierwszy otworzył usta, ale książę Calborn powstrzymał go i zmierzył Diarena pełnym wyższości spojrzeniem.

– Ta loża – odpowiedział przesadnie uprzejmym tonem – należy do gospodarza, starego Barleya, który wynajął ją nam przed godziną. Zapłaciliśmy, więc zgodnie z prawem jest to w chwili obecnej nasza loża, a to wy, panie, jesteście tu intruzem.

Kobieta czarodziejka położyła mu rękę na ramieniu i odezwała się pojednawczym tonem:

– Wydaje mi się, że zaszło małe nieporozumienie. Nie mamy jednak nic przeciwko, panie, żebyście do nas dołączyli. Zaszczytem będzie wieczerzać w towarzystwie tak zacnej i znanej persony, jak heros Jaezir et’Cadulum, Strażnik Huraganu.

– Tak jest – dodał Midir. – Nie gniewaj się, przyjacielu, lecz zasiądź z nami i przyłącz się do rozmowy.

„Przyłączenie się do rozmowy” było ostatnim o czym marzył Diaren, ale mimo to usiadł na wolnym miejscu obok czarodziejki. Midir pociągnął za sznurek w suficie, przeznaczony do wzywania obsługi.

– Rozmawialiśmy o zagrożeniu, jakie stanowią dla nas Mrokowcy – odezwała się czarodziejka. – Jesteście prawdziwym ekspertem w tym temacie, prawda? Chronicie nas przed nimi od dziesiątek lat…

– Jestem – mruknął Diaren. – I mogę powiedzieć tyle, że żadnego zagrożenia nie ma. Ich ataki są słabe, wysyłają małe liczby wojowników, niezdolne do przełamania naszej obrony.

– A jednak zdobyli Ciemne Wyspy – zauważył Calborn. Holdin wzruszył ramionami.

– To było dawno. Teraz, gdyby cesarz udzielił zgody, na czele Gwardii Przysięgi odbiłbym wyspy i przywrócił je pod nasze panowanie.

– Czyżby?

Diaren zdziwił się, bo to pytanie zadał Midir, o którym sądził, że będzie najbardziej skłonny poprzeć jego zdanie.

– W każdej bitwie giną ich setki – ciągnął żołnierz – na każdego naszego zabitego człowieka przypada co najmniej dwudziestu Mrokowców. A mimo to ciągle znajdują coraz to nowe i nowe siły, by je przeciw nam rzucić. Gdybyśmy my ponosili takie straty, za rok całe Marmurowe Wyspy dostałyby się pod panowanie potworów. Z tego wniosek, że ich siły gigantycznie przewyższają nasze. Nie sądzisz, Diarenie, że gdyby zamiast słabego szarpania naszej granicy rzucili do ataku wszystko, czym dysponują, to nie oparlibyśmy się?

Holdin długo nie znajdował odpowiedzi. Zdziwiły go słowa chudzielca, sam nigdy na to nie wpadł. Poczuł złość i przemożną chęć udowodnienia Midirowi, że się myli.

– Jeśli tak – wysyczał – to czemu jeszcze tego nie zrobili, co? Dlaczego, jak mówisz, jeszcze nas nie zmiażdżyli? Powiem ci: bo to bzdura. Możliwe, że ciągle mają napływ nowych wojowników, ale nie dość duży, by zdołali zgromadzić groźną armię. To raz. A dwa…

– Dwa – przerwała mu z dziwnym uśmiechem czarodziejka – nie są wystarczająco inteligentni, by zaplanować taką akcję.

Diaren zmarszczył brwi i zwrócił się ku niej.

– Jeśli czytasz w moich myślach… – zaczął groźnie, ale przerwała mu znowu.

– Bierzesz ich, Jaezirze, za bezmyślne bestie. To błąd. Jeśli nie potrafią myśleć taktycznie, dlaczego po zdobyciu Ciemnych Wysp zaprzestali ataków na cały kraj? Wcześniej wszak, jak mówią podania, wspinali się po ścianach wysp z Dołu i małymi grupami wychodzili na górę, tak, że nigdzie nie było całkiem bezpiecznie. Gdy jednak utraciliśmy część Wschodniego Skrzydła, te ataki się skończyły, tak jakby wszystkie swoje siły przenieśli tam. Dlaczego? Odpowiem ci: ponieważ właśnie tam zbierają siły do decydującego ataku.

W tym momencie rozmowę przerwało wejście młodej araskańskiej służącej, niosącej tacę ze spienionymi kuflami piwa. Diaren – zły na przebieg dyskusji – chwycił kubek i wypił alkohol jednym haustem. Gdy odjął naczynie od ust, napotkał wzrok tego małego człowieczka o chytrej twarzy, który od jego wejścia nie wypowiedział ni słowa. Chwilę mierzyli się spojrzeniami, a Diaren spostrzegł coś dziwnego: oczy mężczyzny były czarne. Nie miał zwyczajnie ciemnych tęczówek, co się zdarzało, nie, on nie miał białek. Całe jego oczy wyglądały jak dwie wypalone dziury. Przez chwilę Holdin myślał, że może tak rzeczywiście było – karę oślepienia stosowano niekiedy dla wyjątkowych przestępców… ale nie. Dałby głowę, że człowieczek przeszywa go wzrokiem na wylot, czuł na sobie jego spojrzenie.

Otworzył usta, chcąc o to zapytać, ale nie zdążył. Przerwało mu słabe, częściowo zagłuszone przez odległość i grubość ścian, ale wciąż słyszalne bicie dzwonu. Zamarł. To samo zrobili i inni obecni w pomieszczeniu. Dźwięk rozlegał się nadal, uderzenia były wyraźne i czyste, jękliwe, jak wezwanie pomocy. Diaren wiedział, co to oznacza, wszyscy wiedzieli, że dzwonów używa się wyłącznie do obwieszczenia śmierci kogoś bardzo ważnego, albo w przypadku zagrożenia. Przez całe swoje życie dzwon słyszał tylko dwa razy: gdy wybuchał pożar.

Pierwszym, który zareagował, był Calborn. Książę obrócił się gwałtownie, złapał małego człowieczka o czarnych oczach za ramię i wbił w niego wzrok.

– Przecież to za wcześnie! – warknął, a coś, chyba przerażenie, dławiło mu słowa w gardle. – Przecież… jeszcze nie czas… O co tu chodzi, do kroćset, Kervin!?

Diaren nie rozumiał, o co chodzi Calbornowi i prawdę mówiąc mało go to w tej chwili obchodziło. Dźwięk dzwonu pobudził go, kazał zapomnieć o zmęczeniu i zmusił do działania. Zerwał się z ławy i wypadł na korytarz. Zamiast jednak pobiec w prawo, ku wyjściu, skierował się w lewo, w stronę niewielkich drzwiczek, łączących karczmę ze stojącą obok wieżą obserwacyjną. Drzwiczki były solidne, okute metalem, dodatkowo ktoś zamknął je skoblem od tamtej strony. Na Diarenie nie zrobiło to wrażenia, z rozbiegu uderzył w nie barkiem z taką siłą, że zasuwa pękła, a drzwi zatoczyły półkole i z hukiem wyrżnęły o ścianę. Holdin nawet się nie zatrzymał, przesadzając po trzy stopnie ruszył w górę. Klatka schodowa była wąska i stroma, obijał się o ściany, potykał, ale nie zwalniał biegu. Błogosławieństwo obdarzyło go nadludzkimi siłami witalnymi, dzięki czemu dotarł na szczyt wieży nawet się nie zasapawszy. Tu napotkał kolejne, tym razem otwarte drzwi, przez które wyszedł na otaczający wieżę balkon.

I zobaczył piekło.

Cała północna część miasta stała w ogniu. Płonęły kramy i wozy kupieckie na targowiskach, ogień strzelał wysokimi pióropuszami z dachów kamienic i wież świątyń. Czarne słupy dymu biły w powietrze jak kolumnada w pałacu cesarskim. Widział ludzi biegających po ulicach, usiłujących gasić na sobie płonące ubrania, krzyczących, uciekających w panice byle dalej od pożogi, która błyskawicznie rozlewała się coraz dalej jak fala przypływu, pochłaniając wszystko co stanęło jej na drodze. Na jego oczach coraz to nowe domy wybuchały ogniem w o wiele za szybkim tempie, by mogło być to dziełem wiatru. To właśnie upewniło go w myśli, że pożar nie jest po prostu katastrofą wywołaną przez czyjąś nieuwagę.

Jego uszu dobiegły krzyki, krzyki przerażonych do granic możliwości ludzi. Dopadł barierki, wychylił się i spojrzał w dół. U podnóża wieży biegła szeroka ulica, prowadząca ku rynkowi. Ulicą tą biegło kilkunastu ludzi, mieszczan, kilkoro w płonących ciuchach. Za nimi… za nimi biegły trzy postacie, przypominające ludzi, ale całe czarne, wyglądające jak zwęglone, ożywione trupy. Każda z nich trzymała broń.

– Nie… – wycharczał przez ściśnięte gardło Diaren. – Nie! NIE!

Odepchnął się od barierki i skoczył ku schodom. Jeśli zaś w górę biegł szybko, w dół leciał jak lawina, prawie nie dotykając stopni, pozwalając swemu ciału ciągnąć się w dół. W okamgnieniu znalazł się przy drzwiach, otworzył je i wypadł na ulicę wprost na jedną z czarnych postaci, rzucającą właśnie płonącą żagiew na dach karczmy. Holdin nie miał przy sobie swojego młota, ale nie potrzebował go. Dopadł Mrokowca, chwycił go za gardło i rozerwał, dosłownie, jak rozrywa się tkaninę. Potwór nie wydał żadnego odgłosu, one nigdy nie wydawały odgłosów. Po prostu rozsypał się w pył.

Nie myśląc o tym, co robi, ruszył biegiem ulicą aż do skrzyżowania. Nie bał się – Błogosławieństwo pozbawiło go tego odczucia. Czuł jedynie wielką, niepohamowaną furię i chęć zabijania. Jak ci Mrokowcy się tu dostali? Jak przeleźli przez mury? Co z resztą kraju? Nie zadawał sobie tych pytań, nawet o nich nie myślał. Nazywał się Jaezir et’Cadulum, był stworzony do zabijania.

Sam nie do końca wiedząc jak i kiedy, znalazł się w przylegającej do karczmy stajni. Jego wierzchowiec zarżał i zatupał na jego widok, niecierpliwiąc się. Diaren odczepił swój młot od siodła i od niechcenia zawinął nim w powietrzu. Malachitowa głownia zaświszczała złowieszczo. Chwycił konia za uzdę i wyprowadził go z boksu. Gdy opuścił stajnię, zza otwartych wrót wyłoniło się dwóch Mrokowców. Ci nie mieli broni, za to z ich zdeformowanych dłoni wyrastały gigantyczne, długie na dwie stopy szpony. Holdin z furią wziął zamach i jednym ciosem rozwalił obydwu w proch. Był bardzo zły.

Choć pragnął galopować ulicami, zabijając wrogów i broniąc stolicy, wiedział, że są pilniejsze sprawy. Skoro miasto zostało zaatakowane, kto mógł wiedzieć, co dzieje się w reszcie kraju. Spiął konia i pocwałował w kierunku bramy północnej. W stronę pałacu cesarza.

***

Z dala już widział, że na Wyspie Słonecznej sprawy nie mają się lepiej, niż w stolicy. Prowadzący na wyspę most wypełniony był gwardzistami pałacowymi, rozpaczliwie usiłującymi stawić czoła czarnej fali Mrokowców, spychającej ich coraz dalej. Jakkolwiek desperacka, obrona była zupełnie bezsensowną – wiele z potworów znajdowało się już na wyspie. Część szturmowała mury i wrota pałacu, część mogła zaraz uderzyć w plecy formacji gwardzistów.

Diaren ściągnął młot z pleców. Kto inny uznałby, że dostanie się na wyspę jest niemożliwością, ale on był Jaezir et’Cadulum. Runął na zgrupowane na moście szyki wroga. Zauważyli go dopiero wówczas, gdy wpadł w ich tłum, roztrącając potwory na boki i szerokimi ciosami młota zamieniając całe ich grupy w pył. Ich ciała prawie nie stawiały oporu, malachitowy bijak przechodził przez nie jak przez mgłę. W końcu obrócili się i stawili mu czoła – mało zresztą skutecznie. W połowie mostu jednak cios długiej włóczni dosięgnął jego wierzchowca. Zwierzę zakwiczało z bólu, przednie nogi złożyły się pod nim. Nie tracąc rozpędu, Diaren zeskoczył z siodła i jak w tańcu ruszył dalej. Za niedługą chwilę dotarł do muru tarcz, utworzonego przez gwardzistów. Z trudem się zatrzymał, całe jego ciało ciągnęło dalej, pragnąc kontynuować ten taniec śmierci.

Opuścił młot i spojrzał na żołnierzy, dziwiąc się, czemu jeszcze nie opuścili tarcz i nie rozstąpili się by go przepuścić. Zobaczył na ich twarzach coś w rodzaju mieszanki przerażenia i fascynacji. Nie rozumiejąc, obrócił głowę i spojrzał w tył.

Most był niemal pusty. Zostało na nim ledwie kilkunastu Mrokowców.

Holdin ze zdumieniem spojrzał na swoje ręce i na wciąż kurczowo ściskany młot. Zabił ich wszystkich. Sam. Kilkuset Mrokowców. Podczas walk na granicy z Ciemnymi Wyspami pokonywał góra setkę, resztę załatwiali Gwardziści Przysięgi. Nigdy też nie czuł takiej łatwości zabijania i takiego… zewu. Nawet teraz całe jego ciało było spięte i gotowe, a głos w głowie podpowiadał, by pójść dalej, by uderzyć na tych zgromadzonych przed nim żołnierzy. Bo w zasadzie czemu nie? Skoro nie chcieli rozstąpić się przed nim, Jaezirem et’…

Otrząsnął się. O czym on myślał?

– Przepuście mnie – rozkazał chrapliwie. – Idę do pałacu.

Wykonali rozkaz skwapliwiej, niż gdyby wydał go cesarz. Trudno było ocenić, czy są bardziej przerażeni, czy przepełnieni szacunkiem za to, że Diaren sam wybił oddział, z którym ich setka nie mogła sobie poradzić. Holdin przeszedł pomiędzy nimi i dotarł do dowódcy, około trzydziestoletniego mężczyzny, którego szarżę ukazywały złote zdobienia na naramiennikach.

– Połowę swoich ludzi zostaw tu do obrony – rozkazał, samemu nie wiedząc, czemu to robi. – Resztę wyślij do pomocy na dwa pozostałe mosty. Roześlij też zwiadowców na równinę, niech donoszą o wszelkich zbliżających się grupach wrogów.

– Rozkaz, panie – zasalutował mu oficer. Ten przynajmniej nie był aż tak rozkojarzony, jak jego ludzie. – Ale większość z nich wylazła z Dołu, wspinając się po brzegach wysp. Jedynie nieliczni nadeszli od zachodu i południa.

A więc to tak zaatakowali – pomyślał Diaren. Nie przyszli od strony Ciemnych Wysp, lecz z Dołu, tak jak opowiadała ta czarodziejka. Jeśli tak, to cały kraj jest w niebezpieczeństwie.

Ruszył dalej, teraz już pieszo. Pomiędzy nim a pałacem było jeszcze dużo Mrokowców. Diaren uniósł bijak młota do twarzy i w zamyśleniu pogłaskał go, jak głaszcze się chrapy konia.

***

Mury pałacu były na tyle wysokie i grube, że bez machin oblężniczych nie dało się ich dobyć. Jedynym słabym punktem w ich pierścieniu była brama, a tutaj właśnie, na schodach, sformowali swój szyk strażnicy pałacowi. Ci byli dużo mniej zaskoczeni nagłym atakiem i lepiej ustawieni – w szeroką na całe schody falangę, ze wspierającymi ich z góry łucznikami. Zaś wyżej, na murze, stało kilku magów. Na oczach Diarena w stronę grupki Mrokowców, którzy zbliżyli się zanadto, poleciała szeroka na trzy dłonie kula ognia. Za chwilę już tylko dym i plama płonącej trawy wskazywały miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stali przeciwnicy.

Obroną schodów dowodził kapitan Iram Creteroft, niegdysiejszy przełożony Holdina z czasów służby w Gwardii Przysięgi. Na jego widok Iram wyraźnie odetchnął z ulgą, zaraz też szyk gwardzistów rozstąpił się.

– Dobrze cię widzieć – kiwnął mu głową kapitan, gdy stanęli koło siebie. Towarzyszył mu jeden z magów, ten najwyraźniej miał odwagę zejść na schody, pomiędzy żołnierzy, zamiast kryć się na bezpiecznych murach.

– Gdzie cesarz? – zapytał Diaren.

– W środku, są z nim generałowie. Jak widzisz, pałac jest dobrze broniony. Te grupki maruderów nie stanowią zagrożenia, a jedyny jak na razie poważny atak na bramę odparliśmy. Z twoją pomocą bylibyśmy w stanie nawet odbić całą wyspę i wszystkie trzy mosty. To byłby dobry przyczółek aby myśleć, co dalej. Co ty na to?

– Muszę upewnić się, że cesarz jest bezpieczny – mruknął Holdin. – Ten wróg jest nieobliczalny.

Kapitan niecierpliwie wzruszył ramionami.

– Upewniaj się więc, jeśli wola. Ale wróć potem do nas, byśmy razem zaplanowali dalsze kroki.

– To prawda, że po tych przeciwnikach można się wszystkiego spodziewać – powiedział drżącym nieco głosem czarodziej. – Ot, choćby te latające stwory. Gdyby nie ochrona magów, mogłyby bezkarnie przenieść setki i tysiące potworów do wnętrza pałacu. Któż by je wówczas powstrzymał?

Diaren ze zdziwieniem zadarł głowę ku górze. Rzeczywiście, na tle błękitnego nieba Widniało kilkadziesiąt ciemnych punkcików, tak dalekich, że ledwie widocznych. Zacisnął zęby, już rozumiejąc.

– Tak dostali się do stolicy – warknął. – Mogli opanować jedną z bram szybkim atakiem z powietrza i wpuścić całe hordy swych pobratymców. Nie wiem o co tu do cholery chodzi, ale w obliczu tego co już widziałem, ich umiejętność latania wcale mnie nie dziwi.

Powiedziawszy to, ruszył po schodach w górę.

***

Korytarze pałacu były opustoszałe jak nigdy dotąd. Nawet araskańscy służący, których obecności zazwyczaj prawie się nie zauważało, nie przemykali pod ścianami. Diaren zaraz po wejściu z dziedzińca do właściwego pałacu skierował się najszybszą trasą do komnat cesarza, gdzie monarcha powinien przebywać. Po kilku minutach dotarł na skrzyżowanie korytarzy. Tu zatrzymał się i dokładnie obejrzał posadzkę. Na marmurowych płytach leżało trochę fioletowego proszku, sypkiego jak mąka, ale odbijającego światło zawieszonych na ścianie latarni. Pojawiał się zawsze w miejscach, w które ktoś się teleportował, i znikał po kilku godzinach.

Diaren uniósł brew. Pałac otaczała aura ochronna, jedynie nieliczni mieli prawo teleportować się w obręb murów. Gdy jednak cały kraj był atakowany, łatwo było sobie wyobrazić, że ktoś przeniósł się tu dla bezpieczeństwa lub niosąc wieści. Holdin ruszył dalej, czujnie nasłuchując jakichkolwiek odgłosów. I to okazało się zbawienne.

Znalazłszy się w skrzydle pałacu, gdzie znajdowały się komnaty cesarza, usłyszał cichutki szmer za plecami. Wiedział dobrze, co należy robić, miał wprawę – słyszał takie szmery wielokrotnie. Odskoczył w bok, słysząc jednocześnie świst ostrza przecinającego powietrze, gdzie stał jeszcze pół sekundy wcześniej, obrócił się błyskawicznie, mając już w ręce swój młot. Przeciwnik był bardzo szybki – w czasie, gdy Diaren się obracał, on już zdążył znaleźć się na odległość ciosu od niego. Holdin odruchowo sparował cios miecza drzewcem, mając przeciwnika za blisko, by uderzyć młotem, użył bardziej konwencjonalnej broni: potężnym, precyzyjnie wymierzonym kopnięciem w brzuch odrzucił go w tył. Człowiek, bo Mrokowiec to nie był z całą pewnością, poleciał jak wyrzucony z katapulty, z mdlącym trzaskiem uderzył plecami o ścianę, bezwładnie osunął się po niej na ziemię.

Diaren po chwili podszedł do niego, nogą, nie zważając na jęk bólu tamtego, przewrócił go na plecy.

I zmartwiał.

Patrzył w twarz Midira.

Jego dawny przyjaciel oddychał ciężko, spazmatycznie, jego pierś unosiła się nierówno. Diaren ukląkł obok, odkładając młot. Kopnięcie i uderzenie o ścianę musiały połamać gwardziście żebra, kto wie, czy nie przebijając płuc.

– Dlaczego? – wycharczał, chwytając Midira za ramię. – O co tu, na Huragan, chodzi!?

Dawny żołnierz krzywił się z bólu, wyraźnie próbując zogniskować na nim rozbiegany wzrok. Z wyraźnym trudem otworzył usta.

– Uciekaj stąd, Diarenie – wyszeptał. – Tej bitwy nie możesz wygrać.

– O czym ty bredzisz? Jeśli jest jedno bezpieczne miejsce na tych przeklętych wyspach, to znajduje się tu, w pałacu. Muszę bronić cesarza. Gdzie on jest?

Midir wykrzywił usta w jakiejś parodii bolesnego uśmiechu.

– Mylisz się. I tu nie jest bezpiecznie.

Odkaszlnął, z jego ust wyprysnęła krew. Dłuższą chwilę kaszlał, ale kiedy znów spojrzał na Diarena, jego wzrok był przytomny.

– Nie zdradziłem kraju – powiedział. – To nie zdrada, jeśli nie ma szans na zwycięstwo.

Chwilę milczał. Diaren nie wiedział, co robić: spieszyć czym prędzej do Krahara, czy czekać na jego ostatnie słowa.

– Ja Ją widziałem, Diarenie – podjął w końcu Midir. Holdin zmarszczył brwi.

– Kogo widziałeś?

– Widziałem… naszą porażkę. W… w jednej z bitew zostałem poważnie ranny. To był kontratak na Ciemne Wyspy, ale Mrokowcy nas wyparli. Gwardziści się wycofali, a ja zostałem pomiędzy trupami, raniony, ale przytomny. Było pusto, cicho i wtedy zobaczyłem Ją. Szła pomiędzy ciałami naszych i Mrokowców, wysoka i piękna, Przeszła trzy kroki ode mnie. Stanęła na skraju wyspy, obok mostu, patrząc się na nasze ziemie, ledwo widoczne z oddali. Potem uniosła ręce ku górze, jakby wzywając lub przyzywając coś… i wówczas oni wstali. Mrokowcy, ci wszyscy, których zabiliśmy w bitwie, wstali z ziemi jak nowonarodzeni, ściskając swą broń, gotowi do walki.

Midir oddychał ciężko, zmęczony tak długą wypowiedzią. Diaren milczał.

– Nie jest ważne, ilu zabijemy. Oni i tak powrócą. My umieramy, oni się odradzają. Ona ich odradza. Walczymy z wrogiem, którego nie możemy pokonać.

– I dlatego – dokończył, przymykając oczy – pomogłem zabić cesarza.

***

Diaren nie biegł długo. W ledwie parę chwil od momentu gdy zostawił umierającego Midira, od strony komnat cesarza, do których miał już ledwie kawałek drogi, dobiegł go potężny wybuch, tak silny, że posadzka pod jego stopami zadrżała. Mężczyzna zatoczył się na ścianę, ale ustał na nogach, nie zaprzestał biegu. W chwilę później usłyszał następny wybuch, a po nim wrzask, nie wiadomo, bólu czy wściekłości. A potem wypadł zza załomu korytarza i zobaczył wszystko na własne oczy.

Miejsce to, nazywane Węzłem, było rozległą i bardzo wysoką komnatą, w której zbiegało się pięć korytarzy z całego pałacu. Prowadziły stąd wielkie, marmurowe schody, biegnące w górę wprost do prywatnych komnat cesarza.  Na schodach tych stała kobieta w szacie i kapeluszu czarodziejki, unosząca właśnie w dłoni kulę ognia wielkości ludzkiej głowy i celująca ewidentnie w człowieka w bogatym stroju, kryjącego się za jedną z wysokich kolumn i usiłującego razić ją z kuszy. Widać było również ślady po poprzednich wybuchach – posadzka w kilku miejscach była czarna od ognia i pokrywały ją płonące węgielki. Po tym, jak spotkał Midira, Diaren nie miał żadnych wątpliwości z kim ma do czynienia – to byli ci, z którymi ledwie parę godzin wcześniej rozmawiał w karczmie, Calborn i ta czarodziejka. W tej chwili jednak całkiem nie miał ochoty dociekać kto, z kim i w jakim celu, był wściekły, bardziej jeszcze niż zazwyczaj. Śmierć Midira, niewyjaśniona zagadka całej tej intrygi, informacja o Kraharze…

Ruszył biegiem w stronę Calborna. Książę dostrzegł go niemal od razu, bo też Diaren wcale nie próbował się kryć. Władca Południowego Skrzydła wrzasnął, tym razem z całą pewnością był to strach, zamiast w czarodziejkę, skierował kuszę w szarżującego na niego olbrzyma z młotem. Wycelował, nacisnął spust. Trzasnęła cięciwa, bełt ze świstem pomknął przez komnatę i wbił się w ciało Diarena, pomiędzy pierś a prawe ramię. Straszna rana. Zwykłego człowieka powaliłaby z pewnością, a w każdym razie wyłączyła mu z użytku rękę.

Na Diarenie nie zrobiła najmniejszego wrażenia.

Nawet nie zwolnił biegu. Calborn krzyknął znowu, cisnął kuszę na ziemię i rzucił się do ucieczki, ale już było za późno. Diaren dopadł go jak wilk, jak ogromny górski niedźwiedź, zamachnął się, zadał jeden, miażdżący cios młotem. Nisko. Prosto w brzuch. Głownia z gruchotem zmiażdżyła żebra i narządy wewnętrzne, wyrzucając jednocześnie mężczyznę na kilka metrów w górę.

Holdin nawet nie czekał, aż trup spadnie na ziemię, był w szale, jak zawsze, gdy Brawura wspierała go na polu walki. Ledwo widział, wzrok zasnuwała mu czerwona mgiełka gniewu. W tym momencie mógłby wyżynać całe legiony Mrokowców lub ludzi, bez różnicy. Wciąż biegnąc, odbił w bok, w stronę schodów i zobaczył coś dziwnego. Czarodziejka, zamiast atakować go lub uciekać, kręciła się w jednym miejscu jak oszalała, unosząc ręce jakby próbując coś odeprzeć. Dopiero po chwili dostrzegł, że wokół niej kłębi się jakiś czarny opar, jakby mgła, ale dziwna, poruszająca się nienaturalnie szybko, niby latający, półprzeźroczysty wąż. Zmarszczył brwi, potem wzruszył ramionami i znów rzucił się do biegu, przeskakując po trzy stopnie na raz.

Zanim się zbliżył, czarna mgła przebiła się wreszcie przez tarczę czarodziejki, otoczyła ją. Kobieta krzyknęła głucho i upadła, drżąc cała w konwulsjach. Wciąż nie zastanawiając się nad tym, co robi, Diaren zadał cios młotem w ten dziwaczny obłok. Głownia przeszła oczywiście gładko, nie czyniąc żadnych szkód, zyskał jednak przynajmniej to, że mgła zostawiła czarodziejkę i zwróciła się przeciwko niemu. Cofnął się o krok, przyjmując postawę, jego wyuczone umiejętności bitewne sprawdzały się jednak przeciwko fizycznym wrogom, nie przeciw magicznym mgłom. Obłok zawirował wokół niego, jak wcześniej wokół kobiety. Czując, że jego stopy odrywają się od ziemi, upuścił młot i zaczął gorączkowo machać rękami, opędzając się od mgły jak od chmary wściekłych owadów. Obłok, nic sobie nie robiąc z jego wysiłków, uniósł go ponad schody i pociągnął w bok i w górę, ku wysokiemu sklepieniu sufitu. Holdin domyślił się, że chce najzwyczajniej zrzucić go z wysokości, a takiego upadku nawet on nie zdołałby przeżyć.

Z dołu, od strony schodów i leżącej na nich czarodziejki, rozległ się nagle gwizd, a mgnienie oka później uderzył w nich łuk błękitnej energii. Czarna mgła natychmiast skupiła się w jednym miejscu, materializując przed Diarenem dziwną, czarną postać z wielkimi, kruczymi skrzydłami, trzymającą go w pasie. Trwało to tylko moment, jedną krótką chwilę, nim postać znów zaczęła się rozmywać i rozlewać w mgłę, ale ten moment Diarenowi wystarczył.

Ryknął w szale takim, jakiego nie czuł jeszcze nigdy i obiema mocarnymi rękami chwycił wroga za szyję. Jego twarz – teraz widział ją wyraźnie – wykrzywiła się w straszliwym grymasie bólu i przerażenia, ale to też trwało tylko moment. Holdin nie próbował go dusić. Zamiast tego wbił palce w jego szyję, niczym orzeł swe szpony, i rozerwał mu gardło. Skrzydła przeciwnika momentalnie przestały się poruszać i zaczęli spadać nierównym, korkociągowym lotem z wysokości dwóch postawionych na sobie domów. W końcu, będąc już chyba na czterech metrach, uderzyli w marmurową kolumnę i osunęli się po niej na posadzkę.

 

***

 

Diaren nie miał pojęcia, ile leżał nieprzytomny. Zdawało mu się, że bardzo długo. Gdy powrócił do żywych i usiadł, czując ból w całym ciele, zobaczył ciało skrzydlatego nieprzyjaciela leżące tuż obok niego. Skrzydła miał połamane, gardło rozerwane a obydwie nogi nienaturalnie powykręcane, ale jego twarz ocalała, dzięki czemu mógł jeszcze raz się jej przyjrzeć, tym razem uważniej. I zauważył ze zdziwieniem, że ją zna. Te same lisio chytre rysy, te same krzaczaste brwi, te same oczy, otwarte, a jednak czarne jak otchłań. To był ten czwarty z karczmy, ten, którego Calborn nazwał Kervinem. Książę leżał o kilka kroków dalej. Midir zaatakował go wcześniej w korytarzu. A jeśli tak… jeśli tak, to kobieta na schodach musiała być tą czarodziejką, z którą się kłócił. Co oni tu na Dół robili?

Podniósł się, sycząc z bólu. Upadek musiał mu złamać żebro, z jego tolerancją na ból nie był to jednak wielki problem. Chciał ruszyć w stronę klatki schodowej, ale zatrzymał go jęk dochodzący z boku. Obejrzał się, odruchowo przybierając znów obronną postawę. Potem zmarszczył brwi i podszedł bliżej.

Jęczał książę Calborn. Władca Południowego Skrzydła miał połamane, wystające z ciała kości, brzuch rozbity ciosem młota i zranioną od upadku głowę. Mimo to jego oczy były otwarte i śledziły ruchy Diarena z mieszanką paniki i nienawiści. Jakim cudem wciąż żył?

– Ty… – wycharczał Calborn, plując krwawą pianą. – Ty łajdaku! Sądzisz… uważasz się za zwycięzcę, co? Uważasz… że jesteś taki… silny? Bo nas po… pokonałeś? Ha, ty gnido. Nic nie zyskałeś. Z Jej potęgą… nie masz szans. Ona… rozgniecie cię w pył!

Holdin ukląkł obok niego, wyciągnął sztylet.

– Powiedz mi co to za „ona” – rozkazał – a pozwolę ci umrzeć bez dalszego bólu.

Calborn wykrzywił usta w dziwnym paroksyzmie, ni to bólu, ni śmiechu.

– Dowiesz się. Tak, dowiesz się… już bardzo niedługo. Ona… cię odnajdzie. Ciebie ty… ty potworze. Nie jesteś człowiekiem. Przestałeś nim być gdy… gdy wróciłeś ze świątyni Brawury. Teraz… – Książę skupił się, wbił w niego rozbiegany wzrok i wycedził cicho, ale wyraźnie: – Teraz jesteś nieczłowiekiem. Jesteś starym reliktem minionych czasów. A to nie jest kraj dla starych nieludzi.

Wyprężył się, głowa opadła mu na bok, z ust pociekła stróżka śliny zmieszanej z krwią. Diaren schował sztylet.

 

Czarodziejka leżała wciąż na schodach, ale była przytomna. Patrzyła na niego, gdy wspinał się w górę po stopniach i gdy podnosił swój młot, który wcześniej tu zostawił. Dopiero gdy spojrzał jej w oczy, odezwała się:

– Masz bardzo niewiele czasu. Jeśli chcesz nas ocalić, musisz się spieszyć.

Holdin ukląkł obok niej.

– Najpierw – wysyczał – odpowiesz mi na pytania.

Kobieta westchnęła.

– Domyśliłam się tego. Pytaj więc.

– Gdzie cesarz?

Czarodziejka skrzywiła się.

– Krahar nie żyje – odparła. – To było nasze zadanie: wyeliminować władcę, by wojska Wysp nie mogły się zjednoczyć pod rozkazami jednego człowieka i by Mrokowcy tym łatwiej ich rozbili.

– Dlaczego? – Wściekłość dławiła Diarena tak, że ledwo mógł mówić. – Dlaczego, czarodziejko? Dlaczego zdradziliście swój kraj, swego władcę, swój lud? Dlaczego przeszliście na stronę potworów!?

Kobieta pokręciła głową.

– Każdy z innego powodu – odpowiedziała. – I nie byliśmy jedyni. Midir się bał, Calborn liczył, że po zaprowadzeniu nowego porządku zostanie władcą całych Wysp, zaś ja… ja byłam głupia. Prowadząc badania w Dole dałam się omamić złym siłom tak, że wkrótce nie rozróżniałam już, co jest mą własną myślą, a co podpowiada mi głos szepczący gdzieś z tyłu głowy. Ale śmierć Krahara była dla mnie ciosem, na tyle potężnym, bym zdołała wyrzucić to coś z siebie. Wtedy ich zaatakowałam. Midir uciekł, ale Kervin stawił mi czoła. Słusznie się domyślasz, on był sługą ciemności, Mrokowcem, ale nie jednym z tysięcy, które zabijałeś. Potężniejszym, zdolnym przybierać postać człowieka. Powiernikiem… Jej.

– Kim jest ta „Ona”? – spytał znów Diaren. Czarodziejka chwilę milczała.

– Nie umiem ci odpowiedzieć – odparła wreszcie. – Wiem tylko, że to Ona rządzi Mrokowcami, to ona stoi za obecnym atakiem na Wyspy.

Wbiła weń wzrok.

– Diarenie – powiedziała wolno. – Żołnierze wciąż walczą, miasta i fortece bronią się i szybko nie przestaną. Nawet po śmierci Krahara Wyspy wciąż mogą ocaleć, o ile nie zawiodą czarodzieje, o ile ich magia nie przestanie chronić ludzi. Ona to wie i dlatego największy, najstraszliwszy atak skieruje na Huragan. Diarenie, musisz go ochronić, jeżeli mamy przetrwać.

Holdin oddychał ciężko, starając się opanować. Przez gniew nie do końca słyszał, co czarodziejka mówi, zrozumiał jednak w czym rzecz.

– Huragan – warknął – jest po drugiej stronie głównej wyspy, dzień konnej drogi stąd. Jak niby miałbym tam dotrzeć?

– Teleportuję cię – odparła kobieta. – Nie mogę pójść z tobą, w obecnym stanie teleportacja by mnie zabiła. Zostanę w pałacu i pomogę w obronie. Ale ty musisz tam pójść.

Diaren wyszczerzył zęby. W tej chwili ledwo nad sobą panował, wielką miał ochotę wybiec z pałacu i w pojedynkę rzucić się na wszystkie zastępy wroga. Ale słowa czarodziejki do niego trafiały, rozumiał, że Huragan – potężny monolit o nieskończonej energii, chroniący Wyspy od ich powstania, nie może upaść.

– Dobrze – zgodził się. Kobieta nabrała powietrza w płuca, jakby szykując się do wielkiego wysiłku, po czym zatoczyła dłonią szybki krąg w powietrzu, mamrocząc coś pod nosem. Holdin miał wrażenie, że się kurczy, zapada do środka siebie, a potem świat naokoło niego zniknął.

 

***

 

Miał wrażenie, że spada, że leci w dół z ogromnej wysokości. Trwało to jednak tylko krótką chwilę, a potem pod jego nogami zmaterializowała się ziemia. Zatoczył się w tył, natychmiast jednak złapał równowagę. Od razu jego uszu dobiegł szczęk żelaza i krzyki, dźwięki do których przywykł, będące jego codziennością. Rozejrzał się, odruchowo unosząc młot. Poznał gdzie się znajduje – był tu już. Płaskowyż na Wyspie Huraganu, suche, poprzecinane szczelinami pustkowie. Huragan – ogromny, czarny i nieskazitelny sześcian z dziwnego kamienia, znajdował się za jego plecami, przed nim zaś znajdowało się płaskie pustkowie, ciągnące się aż do widocznych w oddali otchłani i przerzuconym przez nią mostem.

Całą tę przestrzeń zajmował tłum Mrokowców.

Choć całe życie z nimi walczył, choć stoczył tysiące bitew, Diaren nigdy jeszcze nie widział tak wielkiej ich armii. Mrowie czarnych istot o kształcie ludzi, prymitywnie używających broni zrobionej z tego samego pyłu co oni. Wyglądali niby ogromna fala przypływu, zalewająca nabrzeże i niszcząca wszystko na swej drodze. Zaś przed nimi, odgradzając tę masę od Huraganu, stał żałośnie cienki przy hordzie potworów szereg Gwardzistów Przysięgi, specjalny elitarny oddział, oddelegowany do obrony tego najważniejszego miejsca na Wyspach. Sformowani w najeżony włóczniami mur tarcz żołnierze stawiali zacięty opór, ale z pierwszego rzutu oka można było poznać, że słabną. Ich linia chwiała się, w wielu miejscach była pofałdowana w skutek naporu Mrokowców, tak, że zamiast prostego szeregu tworzyli wyginającą się w różne strony wstęgę. Potwory nie walczyły jak ludzie, atakowały szaleńczo, z niesamowitą odwagą lub bezmyślnością rzucając się na tarcze i pod ostrza włóczni i ginąc, ale miejsce każdego zabitego zajmował kolejny.

A dla gwardzistów nie nadchodziło żadne wsparcie.

Diaren odruchowo rozejrzał się w poszukiwaniu możliwych posiłków, jakie mógłby poprowadzić w pomoc słabnącym wojownikom, ale wokół oczywiście nie było nikogo więcej. Żałował, że nie mógł przybyć z pałacu na czele kilku setek cesarskich gwardzistów, ale wątpił, by nawet najpotężniejszy mag potrafił przeteleportować taką liczbę. Był sam. I sam musiał wystarczyć za wsparcie.

Ściągnął młot z pleców i jak wiele razy wcześniej ruszył ratować sytuację.

 

***

 

Poprowadził klin kilkuset żołnierzy naprzód. Z Diarenem na czele wbili się w hordę Mrokowców jak lawina, biegiem, nie zwalniając kroku przebijali się coraz dalej i dalej w stronę mostu. Potwory przed nimi rozstępowały się lub ginęły, za nimi jednak czarna masa zamykała się ponownie niby woda za rufą łodzi. Obok Holdina biegł generał gwardzistów, Fren Milat, znany mu z dawnych lat w armii. I to właśnie Fren pierwszy zwrócił uwagę zajętego walką Diarena na pojawienie się nowego zagrożenia. Generał, wielki, prawie dwumetrowy chłop, ułapił Holdina za ramię i osadził w miejscu. Za nimi klin gwardzistów począł zatrzymywać się również.

– Co? – wycharczał Diaren spluwając krwią. Milat wskazał w stronę wcale nieodległego już mostu, od którego oddzielała ich jednak wciąż czarna masa. Przez most przejeżdżał właśnie jakiś dziwny pojazd, ciągnięty przez dwa czarne rumaki. Było to coś na kształt rydwanu, ale zrobionego z jakiejś zdającej się pochłaniać światło materii. Jego koła zostawiały płonący ślad na drewnie.

Na rydwanie jechała wysoka kobieta o sięgających niemal stóp kruczoczarnych włosach i bladej twarzy, jakby nigdy nie widzącej słońca. Diaren od razu wiedział kto to jest. I bodaj po raz pierwszy w życiu poczuł zimny dreszcz, przebiegający mu po plecach.

– Z… – coś ścisnęło mu gardło – zbierz ludzi w szyk. Niech mi żaden na stopę nie ruszy na bok ani w tył. Ruszamy na most.

– Diarenie – grobowy głos generała ponownie osadził Holdina w miejscu. – Kim ona jest?

Heros ponownie zerknął w stronę przepaści, na której skraju, już przebywszy most, przetaczał się właśnie czarny rydwan. Mrokowcy rozstępowali się przed nim, a ci stojący najbliżej zdawali się rosnąć, puchnąć od wewnątrz, kłębiąca się w nich ciemność robiła się jeszcze gęstsza i czarniejsza.

– Nasz wróg – odparł ponuro Diaren. – To z nią walczymy, nie z Mrokowcami. Dalej! Wracać do szyku! Do szyku!

Gwardziści na powrót sformowali klin, ale ruszali się niechętnie i bez takiego wigoru, jaki przepełniał ich na początku ataku. Horda potworów wokół nie atakowała ich wprawdzie, ale pomiędzy nimi a najeżonym włóczniami szykiem gwardzistów były dwa kroki. Mrokowcy stali w absolutnej, nienaturalnej ciszy, jak bezwolne duchy czekające na rozkazy.

– Naprzód – rozkazał Holdin. Ruszyli.

Gdy tylko zrobili pierwsze kroki, Mrokowcy rzucili się na nich znowu. Teraz jednak był to dużo gorszy atak niż wcześniej. Potwory skakały na tarcze ze wszystkich stron, rzucały swą mroczną bronią, wspinały się jeden na drugiego żeby przeskoczyć ponad ścianą tarcz do wnętrza klina. Oddział, momentalnie zatrzymany, samoistnie, bez żadnych poleceń, przeformował się w szyk obronny – okrąg chroniony tarczami ze wszystkich stron, także od góry. Diaren i Fren znaleźli się w środku tej formacji.

– Nie możemy tak zostać! – wrzasnął Holdin do ucha generała, mimo to ten ledwo go słyszał przez krzyki gwardzistów i łomot broni uderzającej o tarcze. – Ich są tysiące, zmiażdżą nas i to za chwilę! Musimy ruszać naprzód!

– Jak!? – odkrzyknął Milat. – Nie pójdziemy naprzód w formacji obronnej, nie utrzymamy szyku! A jak się rozformujemy, momentalnie nas zmiażdżą.

– Idźmy sami – zdecydował Diaren. Generał wytrzeszczył oczy.

– Sami? We dwóch?

– Oni skupiają się na żołnierzach. We dwóch, ramię w ramię, z moim młotem, mamy niewielką szansę.

Fren ze słyszalnym świstem wciągnął powietrze.

– To śmierć – wymamrotał.

– A zostanie tutaj to niby co!?

Generał rozejrzał się, jakby szukając pomocy czy wsparcia. Potem kiwnął głową i dobył swej długiej szabli.

– Idźmy.

Wypadli z szyku jak dwa wilki. Fren oprócz szabli trzymał jeszcze tarczę, Diaren był uzbrojony jedynie w swój wspaniały młot. I momentalnie znów zaczął robić z niego użytek, przebijając hordę Mrokowców bez żadnego oporu. Biegli jeszcze szybciej niż wcześniej, rozpychając na boki potwory i zabijając te, które odsunąć się nie zdążyły. To nie byli prawdziwi wojownicy, lecz monstra słuchające ślepego rozkazu. A rozkaz brzmiał: atakować żołnierzy. Choć więc niejeden Mrokowiec odwrócił się za nimi, choć niejeden uniósł swą broń do ciosu, zaraz odwracał się z powrotem w kierunku pancernego jeża gwardzistów. A Diaren z Frenem byli coraz bliżej i bliżej czarnego rydwanu. Choć zbiegli ze wzgórza, Holdin widział go już ponad głowami przeciwników. Jego i wysoką kobietę o kruczych włosach, opadających idealnie prostymi pasmami w dół. Mimo iż dzieliła ich wciąż jeszcze pewna odległość, heros przysiągłby, że kobieta patrzy wprost na niego, że przeszywa go wzrokiem jak sztyletem. Natychmiast przypomniał sobie wszystko, co mówili o niej Midir, Calborn i ta czarodziejka. I znów poczuł, że mimo rozgrzania, mimo potu spływającego po jego ciele, robi mu się nagle zimno. Kim była ta kobieta? Jaką mocą władała, że potrafiła opanować Mrokowców, a nawet nakłonić do swej woli niektórych ludzi?

I nade wszystko, czy on, Jaezir et’Cadulum, miał dość sił, by stawić jej czoła?

Otrząsnął się, zauważając, że zostaje w tyle za Frenem. Generał kilkanaście kroków z przodu przedarł się oto już przez ostatnie szeregi Mrokowców i wypadł na wolną przestrzeń.

Naprzeciw dwóch czarnych rumaków i jeszcze mroczniejszego rydwanu.

Diaren dogonił przyjaciela. Gdy stanął obok, zobaczył, że ten dziwnie znieruchomiał, opuściwszy bezwładnie obie ręce, wpatrzony rozszerzonymi oczami w jeden punkt. Holdin powiódł spojrzeniem za nim.

I napotkał wzrok wysokiej, bladej kobiety.

Natychmiast świat dla niego zniknął. Przestał słyszeć krzyki i odgłosy walki broniącego się oddziału, nie widział już otaczającej go hordy potworów, nie czuł bólu ran ani zmęczenia ciała, ani nawet zawsze kojącego dotyku trzonka młota. Była tylko ona. Ta wysoka kobieta o pięknej twarzy. Dziwnej, bladej jak papier, poprzecinanej żyłkami niby marmur, a jednak pięknej bardziej niż jakakolwiek inna, jaką Diaren dotąd widział. Nagle zrozumiał, że jego trwające całe życie poszukiwania żony były niepotrzebne, że tylko sprowadził na nie śmierć. Tamte kobiety nie były godne jego, Jaezira et’Cadulum. Tylko ta kobieta była dość silna, dość godna być jego żoną.

– Jaezirze – powiedziała nie ruszając ustami. Jej głos rozległ się wprost w głowie Diarena, był potężny i słodki zarazem. Miał taką moc, że Holdin mimowolnie się wyprostował, ale jednocześnie brzmiał łagodnie i melodyjnie. – Podejdź, Jaezirze.

Zrobił krok wprzód nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Potem jednak trans przerwał głos Frena.

– Diarenie.

Odwrócił głowę. Głos generała zabrzmiał teraz, w kontraście do kobiety, prosto i szorstko, nieprzyjemnie.

– Diarenie, musimy zaatakować razem.

Słowa z trudem przebijały się do jego umysłu. Atakować? Kogo? I po co?

Nagle otrząsnął się. Co się z nim działo? Przyszli tu by raz na zawsze położyć kres atakom na Wyspy, a on zamiast zabić tę kobietę, myślał o tym jaka jest wspaniała?

– Ja podejdę od lewej i odwrócę jej uwagę. – Fren teraz szeptał, jakby mówienie sprawiało mu trudność. – Ty w tym czasie z przeciwnej strony zaatakujesz ją i zabijesz swym młotem.

Diaren kiwnął głową. Fren ruszył ku rydwanowi i stojącej na nim kobiecie, która od chwili gdy tu przybyli ani razu nawet się nie poruszyła. Holdin, pilnując się, by na nią nie patrzeć, ruszył w przeciwną stronę niż przyjaciel.

– Jaezirze – głos mimo wszystko znów rozbrzmiał w jego umyśle. – Od dziesięcioleci czekałam na to spotkanie. Ty i ja. Najpotężniejsi na całym świecie. I w końcu spotykamy się tutaj, przy Huraganie. Czy to nie ciekawe?

Diaren najwyższym wysiłkiem zmusił się, by ignorować jej słowa i iść dalej. Fren był już bardzo blisko rydwanu, jedynie kilka kroków dzieliło go od miejsca, gdzie mógłby nań wskoczyć i zadać cios…

Koło pojazdu, dotąd jedynie zostawiające ognisty ślad, wybuchło nagle płomieniem dokładnie w chwili, gdy generał je mijał. Ogień momentalnie dosięgnął jego ciała i podpalił skórzany kaftan. Fren wrzeszcząc padł na kolana, gorączkowymi uderzeniami rąk usiłując go zgasić, płomień jednak, zamiast gasnąć, rozprzestrzeniał się błyskawicznie po całym jego ubraniu.

– Jaezirze.

Diaren z niedowierzaniem patrzył, jak tam, gdzie jeszcze przed sekundą stał jego przyjaciel, jak ryba bez wody rzuca się na piasku potworny, płonący i wrzeszczący kształt.

– Jaezirze!

Głos zmusił go do spojrzenia ponownie w twarz wysokiej kobiety. Zobaczył, że schodzi ona z rydwanu i powoli, niespiesznie podchodzi do niego. Nie mógł się ruszyć.

– Jesteś potężny, Jaezirze – mówiła w jego głowie. – Bardzo, bardzo potężny. Nosisz boskie imię. Przed wiekami twój przodek, Jaezir, syn Brawury, ochronił Wyspy przed falą mroku. Ale on był bogiem. Ty masz tylko jego krew w żyłach. Nie posiadasz mocy, by mi się przeciwstawić. Brak ci sił, bo jesteś tylko człowiekiem. Naprawdę nigdy nie pragnąłeś stać się kimś więcej, Jaezirze? Nie musieć słuchać cesarzy ani książąt, być ponad nimi wszystkimi, ponad życiem i… śmiercią?

Nawet nie zauważył, że podeszła do niego. Była wyższa o niemal głowę. Jej włosy cudownie pachniały, dotyk jej alabastrowych dłoni na jego poranionej skórze koił, łagodził nerwy.

– Stań u mojego boku – głos kobiety przypominał melodyjne słowa opiekunki, opowiadającej dziecku bajkę przed zaśnięciem. – Zaczerpnij mocy z Huraganu, Jaezirze. On ci na to pozwoli. A wtedy – na moment jej głos zrobił się zimny – wtedy wyssij całą jego moc i napełnij nią siebie. Stań się potężniejszy niż twój przodek, potężniejszy od samej Brawury! Władaj światem razem ze mną. Mnie słucha mrok, ciebie ludzie. Razem zawładniemy wszystkim, od Otchłani po najwyższe szczyty gór. I będziemy żyli po wieczność, niewrażliwi na czas, na ból ani na chorobę. Oto twoje przeznaczenie, Jaezirze. Wraz ze mną władać światem. Raduj się, jesteś wybrańcem.

Diaren nie wiedział, kiedy klęknął. Wsparty dłońmi o ziemię, dyszał ciężko. Czuł, że moc, jaką otrzymał w świątyni Brawury, jest jeszcze gdzieś w jego sercu, ale tli się ostatnim, najmniejszym płomieniem, zalewana ze wszystkich stron przez wzbudzoną słowami kobiety wątpliwość. Władca świata? Zawsze czuł, że dusi się pośród ludzi. Nawet Krahar, jego przyjaciel, krępował jego moc, zamiast pozwolić na atak na Ciemne Wyspy, wykorzystywał go jedynie do granicznych potyczek. Zaczerpnąć z Huraganu? Z tego nieskończonego źródła mocy? Przecież… przecież nie można.

– A teraz, Jaezirze – głos kobiety znów rozbrzmiał w jego zdezorientowanym umyśle – wstań. Wstań i stań u boku Valli Władczyni Mroku. Razem zjednoczmy mrok i światłość.

Diaren poczuł, że mimowolnie się podnosi. Zmarszczył brwi. Nie! Zjednoczyć mrok i światłość? Znaczy… wpuścić Mrokowców na Wyspy? Pozwolić im zająć miasta? A co z ludźmi?

Nagle pękła bańka w jego umyśle i zaczął znów widzieć świat wokół. Słyszał krzyki rozpaczliwie broniącego się oddziału, widział w oddali ogromny czarny malachit, Huragan. Coś mu to przypominało.

Ona to wie i dlatego największy, najstraszliwszy atak skieruje na Huragan. Diarenie, musisz go ochronić, jeżeli mamy przetrwać.

– Chcesz Huraganu dla siebie – wymamrotał. Valla zmarszczyła brwi.

– O czym ty mówisz? – Na moment jej głos znowu się zmienił. Diaren powoli wyprostował się, wciąż klęcząc.

– Wcale nie chcesz mnie u swego boku. Ty nie będziesz dzielić się mocą. Nie pragniesz też Marmurowych Wysp. Tobie zależy na Huraganie. Chcesz dostępu do jego mocy. – Mówił teraz powoli, cedząc słowa i wbijając wściekły wzrok w twarz Valli. – A ja mam ci go otworzyć, byś mogła zdobyć nieskończoną moc i sama była zdolna zniszczyć każdego, kto stanie ci na drodze. Tego chcesz!

Zerwał się na nogi. Płomień z jego serca momentalnie rozlał się po całym ciele, wypierając ciemność i wypełniając je energią, aż Diaren zaczął świecić. Valla cofnęła się o krok z paniką wymalowaną na twarzy. Mrokowcy, dotąd trzymający się na dystans, rzucili się do ataku na Holdina, ale natychmiast zaczęli rozpadać się w proch od bijącego z niego światła. Diaren chwycił z ziemi swój młot. Malachitowa głownia, dotąd zawsze matowa, rozbłysła nagle jasnym, zielonym światłem, które dołączyło do blasku Diarena. Heros spojrzał na Vallę. Od samego jego spojrzenia kobieta zachwiała się, a potem niezgrabnie upadła na piasek. Zbliżył się powoli.

– Nie nazywam się Jaezir et’Cadulum – powiedział powoli. – Jestem Diaren Holdin, wybraniec Brawury i Strażnik Huraganu. Bronię Marmurowe Wyspy. A ty, Vallo, próbujesz je zagarnąć dla siebie.

– Ten kraj jest mój! – wysyczała kobieta. – Należy do mnie! Żyję od tysiącleci, jestem potężniejsza od ciebie i od wszystkich ludzi! To moja ziemia!

Diaren uśmiechnął się.

– Żyjesz od tysiącleci – powtórzył. – Jesteś więc stara. Bardzo, bardzo stara. A to nie jest kraj dla starych nieludzi.

Zadał cios z góry. Świecący malachitowy bijak dosięgnął celu.

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

Przejmujące opisy walk, emocje Diarena, wartka akcja z błyskawicznymi zwrotami, super dobrane do fabuły imiona oraz nazwy własne, niezwykłe zmagania herosa z najeźdźcami, interesująco wykorzystany atrybut z motywem konkursowym – sporo się tu dzieje… :)

Po drodze napotkałam nieco spraw technicznych, lecz skupiałam się wyłącznie na wciągającej treści.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia, klik. :):)

Pecunia non olet

A dziękuję dziękuję :)

Książki powinny wywoływać emocje – ale nigdy znudzenie

Przeczytałem ze sporym zaciekawieniem, co może poświadczać, że tekst jest niezły. Poświadczać dlatego, że do fanów fantasy nie należę – chociaż są wyjątki – więc “słabo” przejmuję się bohaterami, antybohaterami i ich perypetiami. Tu jednak centralna postać, obdarzona nadzwyczajnymi mocami i umiejętnościami, zaciekawiła od momentu, w którym niejako poskarżyła się, że czuje się marginalizowana, nie w pełni wykorzystywana w roli “głównej siły bojowej”. Skoro tak, reguły fantasy nakazują, by nadszedł moment tegoż wykorzystania… O tyle ciekawszy od klasycznej walnej bitwy o wszystko, że rozegrany między dwiema postaciami, Nią, która na pewno nie była i nie jest człowiekiem, i Diarenem, który praktycznie też człowiekiem przestał być.

Zauważyłem kilka(naście?) usterek językowych, ale nie zatrzymywałem się przy nich, więc ich nie wskażę.

Generalnie, jak na wstępie, całkiem całkiem opowiadanie.

Dzięki AdamKB za komentarz i pozytywną opinię. Rzeczywiście zdarzyło się trochę błędów językowych bo wrzucałem tekst na szybko żeby się zmieścić w terminie. Postarałem się już większość z nich wyeliminować. 

Książki powinny wywoływać emocje – ale nigdy znudzenie

Wciągająca przygodówka połączona z fantasy. Dobrze się czytało, ale nie porwało. Sorry. Powodzenia.

bardzo ciekawy koncept, tak trzymać! 9/10.

Bardzo solidny kawałek heroic fantasy. Bohater, jak się patrzy: mocarny, niepokonany, trochę wyobcowany, z jakąś mroczną tajemnicą na dnie serca. Oczywiście miewa chwile słabości , ale pokona je i zmiażdży podobnie jak chmary Mrokowców. Nic, tylko zapakować go do słoja i umieścić w Sèvres jak wzorzec herosa :) To jest na plus.

Fabuła nie funduje jakichś wielkich zaskoczeń, ale nie nuży. Czytało się przyjemnie do samego końca. Dobrym elementem, jest rozłam wśród zdrajców i myślę, że można było ten wątek bardziej rozbudować, na przykład kosztem kwestii seryjnej utraty żon. Na początku odniosłem wrażenie, że to będzie jakiś istotny czynnik w tym opowiadaniu, ale potem tak jakoś zanika bez rozwiązania. Ja przynajmniej nie dopatrzyłem się wyjaśnienia. Nie chodzi mi przy tym o przyczynę zgonu, ale raczej z czego wynika tak wysoka śmiertelność w populacji żon :). Nie jest to jednak coś, co by mi nie dawało zasnąć.

Podsumowując: Może bez fajerwerków, ale to całkiem przyzwoite opowiadanie. 

 

Dzięki Koala Kazik12 :)

 

czeke wielkie dzięki za rozbudowaną opinię :D. Masz rację, wątek śmiertelności żon Diarena miał być w zamyśle dużo bardziej rozbudowany, to główna zła miała sprowadzać na nie śmierć żeby złamać bohatera itd, miałem jeszcze parę ciekawych pomysłów ale zabrakło miejsca, czasu… wszystkiego :/

Książki powinny wywoływać emocje – ale nigdy znudzenie

Dobre heroic fantasy, choć czasem mam wrażenie, że trochę naigrywasz się z potęgi bohaterów (moc bohatera dorównuje Thorowi, a może i przewyższa ;)). Nie powiem bym polubiła go, ale chętnie mu towarzyszyłam w jego przygodach. Pozostałe postacie, choć epizodyczne, również były dla mnie dobrze przedstawione. Polubiłam czarodziejkę smiley. Ciekawy pomysł na przeciwnika. Ogólnie miło spędziłam czas i klikam:).

Monique.M dzięki :). Diarena powszechnie nie lubiła większość osób na Wyspach, to był efekt zamierzony :). 

Książki powinny wywoływać emocje – ale nigdy znudzenie

Bohater nieco przesadzony, ale może -paradoksalnie – dlatego właśnie czytało się dobrze i wciągnęło. Gdyby miał nieco mniej mocy, byłby jednym z szeregu innych. Zrobiłeś też mocne wejście, przedstawiając go w chwili śmierci żony, choć ma to pewien minus – niezamknięty wątek żon. Czemu właściwie władca tak go namawiał do ożenku, mimo że wiedział, co się dzieje z kolejnymi żonami? I czemu się działo? MMocne wejście zwróciło uwagę na ten właśnie wątek.

Sama historia może jakoś szczególnie oryginalna nie jest, ale opko faktycznie wciąga. Podobało mi się :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

O właśnie, zapomniałam zapytać o żony:).

Przytłoczyła mnie ilość zaimków. Miałam wrażenie, że niektóre sceny opisujesz nieco dłużej niż powinieneś. Czyli scena mnie wciągała, ale w pewnym momencie traciłam zainteresowanie.

Lożanka bezprenumeratowa

Irka_Luz wiem niestety, że ten wątek nie został zamknięty bo zabrakło mi miejsca w opowiadaniu :D. Może w przyszłości po zakończeniu konkursu dopiszę to. 

Ambush trochę nie potrafię się odnieść. Możesz podać na przykładzie?

Książki powinny wywoływać emocje – ale nigdy znudzenie

Ale fajny bohater. Heros level master.

Ja tam nie czekałam na drugie dno śmierci jego żon. Ot, los złośliwie skazał go na bycie samotnym i patrzenie na kolejne śmierci jego kobiet. Natomiast cesarz, czemu go tak usilnie żenił? Pewnie wiedział, że bohater musi mieć maskotkę, musi mieć piękną dziewczynę u boku, bo tego oczekuje legenda, tego oczekują ludzie.

Czytając opowiadanie, Diarena było mi zwyczajnie żal. On tylko przyjął jarzmo i podążał wytyczoną ścieżką, tak, jak od niego oczekiwano. Taki samotny, wyobcowany i wzbudzający więcej strachu, niż jakichkolwiek innych uczuć, a jednak stający do walki za każdym razem, za ludzi, którzy go nawet nie lubią.

Do mnie to opowiadanie przemówiło. Takie heroic fantasy do bólu. Jakoś tak Legenda Gemmella mi się przypomniała, ale bardzo, bardzo dawno temu czytałam.

 

Tylko jedną mam uwagę w kwestii technicznej i muszę, bo się uduszę:

“spiął ostrogi” – czym? Klamerką? Chyba, żeby łatwiej je w ręku nieść. W kontekście, w którym Ty tego sformułowania używasz, musi być “spiął konia ostrogami” lub po prostu “spiął konia”, bo inaczej nie ma sensu.

Koń jaki jest każdy widzi, a i tak darowanemu w zęby nie zaglądasz.

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Fantasy bardzo heroiczne.

Szkoda, że wątek ginących jak muchy żon nie doczekał się rozwinięcia, bo zaciekawił.

Trochę mam wrażenie, że bohaterowi wszystko idzie za łatwo. Oprócz tych żon, wydaje się nie mieć zmartwień, każdego rozgniata młotem, w razie potrzeby wpada w berserkerski szał, rany mu nie przeszkadzają…

z ust pociekła stróżka śliny zmieszanej z krwią.

Sprawdź w słowniku, co znaczy “stróżka”. Możesz się zdziwić.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka