- Opowiadanie: AP - Nadzieję daje nauka

Nadzieję daje nauka

Droga kręta

Atrybut: “Zielony ogień”

Motyw: “Zimne słońce” 

 

Tekst startuje w kategorii Nagrody dla “świeżynki”.

 

Pojawiają się wulgaryzmy.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

MrBrightside, Finkla

Oceny

Nadzieję daje nauka

I

– Proszę pana, proszę się nie awanturować, bo wezwę policję.

– A czy ja coś mówię? Pytam tylko, jak mam rozumieć to pytanie o liczbę osób, które mieszkają…

– To pan nie wie, ile osób mieszka w pana mieszkaniu?

– Proszę dać mi skończyć. Co to znaczy mieszka? Ja nie znam tych państwa terminów. Ktoś mieszka, bo jest zameldowany? Czy mam uwzględnić syna, który studiuje w Krakowie, ale co weekend…

– Panie, co mnie obchodzą pańskie sprawy? Ja, proszę pana nie jestem od rozstrzygania pańskich, proszę pana, wątpliwości. No już, wpisz pan, co pan uważasz, i spieprzaj mi stąd.

Warg stał oszołomiony. Przyszedł do spółdzielni i takie słowa. Podwinąć ogon i dać spokój, czy awanturować się dalej?

– Co stoisz pan jak ten palant? Co pan niemota jakaś? Ja pierdolę taką robotę.

– Ale, no wie pani, to trochę, że tak powiem, bo nie chcę być niegrzeczny, jakieś, proszę pani, to wszystko z pani strony takie nieprofesjonalne jest… że tak powiem. Bo…

– Jezu, szkoda, że nie nagrałam tego pańskiego wywodu. To taki bełkot jest, że jakbym panu teraz kark złamała i przekazała ścierwo do utylizacji, to każdy adwokat przed sądem by mnie wybronił, a pewnie też dostałabym odszkodowanie za ciężkie warunki pracy.

Warg stał jak wryty. Nie wierzył w to, co słyszał. Urzędniczka nawijała i nawijała. W końcu zdecydował się zapytać:

– Jurg, to ty?

Urzędniczka momentalnie przyhamowała z bluzgami. Przyjrzała się niepewnie interesantowi. Czy to możliwe?

– Jozeb?

– Warg.

– No tak. Warg. Grzeczny, miły Warg. Coś mi się zmysły przytępiły.

Oczy Warga i Jurg zaszkliły się łzami.

– Kończę pracę o piętnastej. Kujmy żelazo póki gorące.

– Piętnasta pięć przed spółdzielnią. Potem pójdziemy gdzieś, gdzie można spokojnie pogadać.

– Tak.

Warg obrócił się na pięcie i skierował do wyjścia. Odwrócił się jeszcze i zapytał:

– A ten wniosek?

– Spierdalaj.

– Dobra.

Nacisnął klamkę. Zanim wyszedł usłyszał: „Nie martw się. Masz to załatwione”.

 

Warg czekał cierpliwie przed drzwiami spółdzielni. Zlokalizował Jurg jakiś czas temu, ale nie spodziewał się, że odnajdzie ją przy okazji załatwiania banalnej sprawy egzystencjalnej. Spółdzielnia zmieniła sposób naliczania opłat za wywóz śmieci. Przestała się liczyć powierzchnia lokalu. Parametrem decydującym stała się liczba osób w nim zamieszkująca. A że spółdzielnia w swoich papierach miała trzy osoby, a nie jak to faktycznie było jedną, szykowała się niezła podwyżka czynszu.

Jurg generalnie lubiła grzebać w papierach, ale praca w spółdzielni była dużo poniżej jej kwalifikacji. Wyszła jako jedna z pierwszych z pracy. Kiedyś Warg miał jej wielokrotnie za złe, że jak uważał, dużo bardziej wolała archiwa niż swoich odwiecznych towarzyszy. Było to przyczyną nieustających kłótni między nimi, ale teraz, po kolejnym rozdaniu, przestało to mieć znaczenie. Co tu dużo mówić, chciał czy nie chciał, była dla niego najbliższą osobą od wielu, wielu lat.

Poszli do jakiejś pizzerii. Powoli euforia z odnalezienia towarzyszki zaczęła ustępować świadomości tego, z kim ma do czynienia. Ochłonął.

– Ukrywałaś się.

– Trochę.

– Ale byłaś w Egipcie?

– Tak. Czyli może nie do końca. Kto chciał, mógł mnie odnaleźć.

– Słaby ślad.

– Zostawiłam taki jak wszyscy. Twój jest silniejszy?

– Właściwie taki sam. Masz rację. Ale ja ponawiałem tam swoją obecność kilkukrotnie.

– Raz wystarczy. Wiesz przecież. Ktoś cię odnalazł, mimo wielokrotnego pobytu w …?

– Nie.

– No widzisz.

Warg odpuścił. Nie ma co kontynuować. Wiedział swoje. Jurg zawsze stroniła od innych. On w sumie też, ale miał poczucie obowiązku, które kazało mu lgnąć do swoich.

– Ale ja odnalazłem kilku.

– Ujawniłeś się?

– Nie.

– No widzisz.

To drugie spotkanie, bardziej niż pierwsze, kiedy natknął się na Jurg ukrytą w pod postacią spółdzielczej biurwy, uświadomiło Wargowi powód, dla którego nie był wystarczająco zdeterminowany do odnalezienia przyjaciółki. Gdyby naprawdę zależało im na utrzymywaniu kontaktów, to doprowadziliby do odnalezienia siebie już dawno.

– To kogo odnalazłeś? – zapytała Jurg, jakby chciała zatrzeć pierwsze złe wrażenie.

– Farsa i Samkiego. I – zawahał się – Morga.

– To raróg. – Jurg wypowiedziała to beznamiętnie. Jakby chciała powiedzieć, że nie ma to dla niej znaczenia, ale że przecież powinno mieć dla Warga.

– Raróg? Nie wierzę w te podziały. Przecież wiesz.

– Również teraz? Dalej nie wierzysz, mimo tego co się dzieje w Scytii?

– Przestań. Co ci siedzi w głowie?

– Mi? To ty cały czas…

– W Scytii? Co to za język? W którym wieku ty żyjesz? – Warg chciał przerwać. Wróciły wszystkie wspomnienia. Te bezsensowne kłótnie, te cholerne żale, zadry, te głupie pretensje ciągnące się przez wieki. Wiedział, że Jurg z tym już dawno zerwała i nie chciała brać udziału w pogłębianiu tych podziałów. Dlatego odsunęła się i nie próbowała nawiązywać kontaktów. I to doceniał. Nie rozumiał tylko, czemu jego próbowała w te podziały wpisywać. Bolało go to, bo świadczyło, jak mało go znała.

Pogadali chwilę jeszcze na inne tematy. Poopowiadali, jak się urządzili i jaką przebyli drogę. Powspominali stare złe czasy. Oczywiście pominęli rzezie.

– To mówisz, że odnalazłeś Farsa i Samkiego. Co oni teraz robią?

– No właśnie. Ja w sumie to w tej sprawie.

– Nie chcę tego słyszeć. – Jurg przeczuwała co się święci.

– Udali się do Kopalni i nie wrócili.

– Powiedziałam, że nie chcę tego słyszeć. Sami są sobie winni. Tam teraz wkroczył Orkus ze swoimi zmutowanymi elfami.

– Jurg, oni nie wrócili. Nie chcesz tego słyszeć? A co z rudą ukrytą w Kopalni? Wonna mikstura bez niej nic nie znaczy?

– Pewnie i tak jej już tam nie ma.

– A gdzie jest? Znasz recepturę, która by się bez niej obyła?

– Mam jeszcze trochę życia przed sobą. Składniki zawsze się jakoś odnajdywały i teraz się też odnajdą. A jak nie, to może i lepiej. Mam już dość tych wiecznych cykli. Jestem zmęczona. Trudno. A jak wam tak zależy, to poznajcie sens receptury. Co jest potrzebne, a co nadmiarowe. Będziecie w końcu niezależni. A może ta cała kąpiel w wonnościach to tylko zabobon, jakiś stary rytuał dla zacofanych feniksów. Dla was kolorowych ptaków może i mają znaczenie te wszystkie ceremonie. Ja stara pliszka jestem. Mi to niepotrzebne.

– Może i masz rację z tymi rytuałami. Nie wiem. Też wielokrotnie się zastanawiałem. Ale wiem jedno, kto zrezygnował z mikstury, umierał w potwornych męczarniach. I nie wierzę, że się na to godzisz. A i tak przecież się odrodzisz. Myślisz, że potem życie będzie lepsze? Znasz przykłady. Kto się na to zdecydował, to kolejny raz tego błędu nie powtórzył. Umieranie przez wieki? To już lepiej skończyć jak Arad.

– Ty mi tu z takimi nie wyjeżdżaj, bo to nieskuteczne gadki są. Na mnie takie branie pod pióro nie działa.

– No dobra. Dobra. Wiem przecież, że tylko się przekomarzasz i tak naprawdę cieszysz się na przygodę.

 

Siedział przy stoliku w najdalszym kącie od sceny. Kurczył się w sobie, jakby chciał się schować. Pił jakiegoś drinka. Nie znał się na nich, więc wziął coś przypadkowego. Ktoś podchodził, zaczepiał, ale Warg nie był zainteresowany. Owszem i on lubił niekiedy stroić się w piórka, czasem też zastanawiał się, by ufarbować włosy. Miał niewielki zestaw do makijażu i w domu wieczorami eksperymentował. I to wszystkie ekscesy, na które się porywał. Wyobrażał sobie różne rzeczy, ale gdy czegoś spróbował ze strojem czy wyglądem, to stwierdzał, że to nie dla niego.

Klub, w którym siedział, przez długie, długie lata nazywał się Żar Ptica, ale teraz pod wpływem ostatnich wydarzeń został przemianowany na Cud-Żar-Ptak. Był popularny wśród wschodnich uchodźców o specyficznych potrzebach i gustach. A ludzie jak ludzie nie bawią się w niuanse. Uchodźcy, byli obywatele Imperium, kolorowe ptaki. Mieszanka wybuchowa. Największe zło. Największe zagrożenie. Aby wejść do klubu, trzeba było przejść zakazanymi uliczkami Trójkąta Bermudzkiego i od jakiegoś podwórka, zaplecza jakichś spelun, knajp co to półtorej dekady temu wśród lokalnej bohemy przez moment były modne, dotrzeć do drzwi, przy którym stał wynajęty ochroniarz. „Artyści” opuścili to miejsce, ale stworzony przez nich popyt na różne fajne rzeczy: miękkie i twarde narkotyki czy przygodny seks, nie przestały być oferowane przez lokalne punkty usługowe. Zmienił się tylko rodzaj odbiorców. I nawet ten bramkarz został tu przysłany do ochrony przez dzielnicowy gang, zajmujący się wymuszaniem haraczy. Istnienie klubu, który przyciągał bogatą klientelę, było na rękę tego szemranego biznesu, więc teoretycznie powinno być bezpiecznie, ale nie zapominajmy o kwestiach ideologicznych, o wartościach, których jego członkowie nie byli pozbawieni. Tolerancja i ochrona w imię kasy – a i owszem, ale to też ma swoje granice i gdzieś tam Bóg, Honor i Ojczyzna, i oczywiście wartości rodzinne w kibolskim rozumieniu nie szły w zapomnienie.

W końcu doczekał się występu Morga. Drag queen zaśpiewał tym razem Sex Appeal i wywołał jak zwykle entuzjazm sali. Morg wielokrotnie już widział ten numer Eugeniusza Bodo, ale najwyraźniej publika była zbyt młoda, żeby rozpoznać nawiązanie do Piętra wyżej i w komentarzach dawała wyraz swojej ignorancji. Po Morgu wystąpił ktoś następny i potem jeszcze ktoś. Warg dopił drinka i zdecydował niechętnie, że jeszcze nie tym razem, że przyjdzie za tydzień i może wtedy…

– Przychodzisz co tydzień, pijesz w samotności, oglądasz moje występy i występy moich przyjaciół. A ja czekam, aż w końcu trafisz do mojej kanciapy. A ty nic. Dopijasz drinka i wychodzisz. – Morg stał obok w przebraniu scenicznym.

Warg spojrzał na niego:

– Usiądziesz?

– Czemu nie. Zamówię coś na koszt firmy. Wypijemy, pogadamy.

– Jak mnie rozpoznałeś?

– Ha, ha. No wiesz, ta mieszanka kardamonu i kadzidła. Czuć na odległość. A poza tym zostawiasz ślad po całej zapchlonej dzielnicy. Wiesz, że mam do tego nosa. Najpierw coś mnie tylko tknęło, ale potem, gdy tak sobota za sobotą czułem ten zapach grzecznego i powściągliwego gościa, to, sam rozumiesz, nie mogłem mieć wątpliwości.

Warg i Morg wypili kilka drinków. Powspominali stare złe czasy. I te dobre też, bo w końcu ich było więcej. Oczywiście pominęli rzezie.

– No dobra. Czemu teraz?

– Fars i Samki zaginęli.

– Co ty, poważnie? Wiesz, kiedy ich ostatnio widziałem? Jak spieprzaliśmy po żarliwych, ha, ha, no takich, wiesz, płomiennych kazaniach Jana Kapistrana. Pamiętasz? Rozdzieliliśmy się. O tym zaginięciu mówisz? Przepadliśmy wtedy dla siebie. A raczej zostawiliście mnie. Trochę, zanim dałem nogę, mnie przypiekli. Już myślałem, że podzielę los Arada. Na szczęście coś temu durniowi z boranem trietylu nie wyszło, więc jakoś się wykaraskałem. Szwędałem się całe lata, dochodząc do siebie. Aż w końcu, durny ja, w Nysie osiadłem. Co ja tam widziałem? I mimo że niewiele jeszcze lat miałem, udałem się do Egiptu, do Heliopolis. A potem udało mi się z powrotem uciec na wschód. To teraz każda menda, każdy gnój mnie od rarogów wyzywa.

– No to à propos rarogów, widziałem się z Jurg.

– A co ona ma z rarogami wspólnego?

– Tak mi się przypomniała, bo jak rozmawialiśmy, to tak ciebie nazwała.

– A skąd ona cokolwiek wie?

– Wiesz, to biurwa jest. Zna się na archiwach, umie w źródłach grzebać. A zresztą cholera wie. Nie mam pojęcia.

– Powiem ci, ona wciąż mnie zadziwia. To taka cicha woda, niepozorna…

– Pliszka.

– Tak, pliszka.

– Nie to co nasi bracia, złote orły. To mów, co z nimi.

– Pojechali do Kopalni i nie wrócili.

Morg spoważniał. Przestał się uśmiechać.

– Kpisz czy o drogę pytasz?

– Musimy się śpieszyć. Myślałem, że sytuacja się wyklaruje, ale na froncie jakiś impas nastał. Ani w tę, ani we w tę. Chciałem za dwa tygodnie wyruszyć, ale skoro się już spiknęliśmy, to proponuję wyprawę w przyszłą sobotę zacząć. Tyle powinno wystarczyć na przygotowanie. Mamy w końcu dwudziesty pierwszy wiek.

Morg trochę pomarudził, pokrzywił się, swego życia pożałował, że musi je opuścić, ale w końcu ustąpił. Warg był grzeczny i taki mało wydawało się przekonywujący, ale jak tylko coś postanowił, to potrafił narzucić innym swoje plany. Zwłaszcza że tak naprawdę, to jakie mieli wyjście?

Rozstali się i umówili na spotkanie za tydzień. Mieli zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Urlopy, zastępstwa, te wszystkie sprawy formalne to najmniejszy problem. Adoptowane dzieci Warga były już właściwie dorosłe. Musiał się z nimi pożegnać i przekazać instrukcje na wypadek, gdyby nie wrócił. Dostęp do kont, informacje o ubezpieczeniach, lokatach, prawa własności do mieszkania itd. U Morga sprawa była dużo prostsza. Żył z kimś w kolejnym związku i rozstania miał przećwiczone. Jak było z Jurg, nie wiedzieli. Przypuszczali, że jest sama, ale kto to wie. Wszystkiego można się było po niej spodziewać.

Warg wyszedł na podwórze, rzucając bramkarzowi „dobranoc”. Tamten tylko splunął. Skierował się do bramy, w której wieczór spędzało trzech młodzieńców, sącząc red bulle na przemian z jakąś wódą.

– Hej, panie wesołku, poczęstuj papierosem.

– Nie palę.

– To wyskocz z paru złotych. Kupimy sobie.

Warg chciał iść dalej. Nie miał czasu na pogawędki. Nie mówiąc już, że ta wymiana uprzejmości najprawdopodobniej zmierzała w niepożądanym kierunku. Niestety chłopaki zagrodzili mu drogę. Obejrzał się w stronę bramkarza. Tamten przyglądał się bez zainteresowania i gdy zobaczył skierowany na siebie wzrok Warga, splunął ponownie.

– Hej, Seba, jak tam twoje bachory? Gotowe do matury?

Bramkarz tylko uniósł kciuk w górę, wyrzucił peta i schował się za drzwiami.

– No patrz pan, znikąd ratunku. Dawaj, cwelu, portfel i módl się, żebyś cało z tego wyszedł.

– Wiesz co, portfel jest mi potrzebny. Przepraszam was chłopcy, ale trochę się spieszę. – Warg, spróbował ominąć napastnika.

– Ja ci, kurwa, dam. – Bandzior sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej nóż. – Co ty, kurwa, myślisz, że ja żartuję? Zaraz ci potnę tę śliczną buźkę.

– Może opanujmy nerwy. – Warg jeszcze raz spróbował ostudzić emocje, ale gdy zobaczył, że napastnik zamachnął się nożem w kierunku jego brzucha, to pomyślał tylko, że czas na negocjacje się skończył. Poza tym widać było, że bandyci i tak nie dotrzymują słowa, bo zamiast obiecanego pocięcia twarzy szykowało się wybebeszanie flaków. Zareagował szybko. Lewą ręką złapał łobuza za nadgarstek i wykręcił go, przy okazji miażdżąc kość, potem chwycił go za wszarz, jednocześnie prawą ręką dobył z wewnętrznej kieszenie wieczne pióro i przyłożył mu je do gardła. Zanim gagatek się zorientował, już miał przy krtani ostrą stal, a prawą ręką pozbawioną broni nie mógł z bólu ruszyć. – Zrobimy tak: panowie przejdźcie spokojnie obok nas na podwórko i stańcie przy trzepaku. A my jeszcze chwilę pogadamy.

Poczekał, aż chłopaki wykonają polecenie, bacznie obserwując, czy nie będą chcieli zrobić jakiegoś głupstwa. Ewidentnie świerzbiły ich ręce, ale widząc całą akcję, a raczej dlatego że niewiele zobaczyli, bo tak wszystko szybko się zadziało, wykalkulowali, że bardziej opłaca im się pokiwać na trzepaku, niż narazić na połamanie gnatów.

– Ja teraz spokojnie odejdę, a ty policz do stu. Jak już to zrobisz, to poproś kolegów, żeby odprowadzili cię na pogotowie. Jak poczujesz, że nie dasz rady i zaczniesz odpływać, to poproś, by zadzwonili po karetkę. To tylko złamana ręka, ale nigdy nie wiadomo, czy nie wdadzą się komplikacje. Rozumiemy się?

– Tak.

– Tak, proszę pana. Nie chcę się pastwić, ale chcę się upewnić, że zrozumiałeś nauczkę. W naszej kulturze należy zwracać się do obcej dorosłej osoby, używając słów „proszę pana” lub „proszę pani”, a nie tak jak ty do mnie, dużo starszej osoby, nawet sobie nie zdajesz sprawy jak dużo, walić na ty. Rozumiesz?

– Tak.

– ?

– Tak, proszę pana.

– Dobrze, to teraz licz do stu.

– Jeden, dwa…

Warg patrzył w oczy chłopaka jeszcze przez chwilę, po czym rzucił na odchodne „do widzenia”.

 

Tydzień później cała trójka spotkała się na obrzeżach miasta, na jednym z parkingów park and ride. Warg przyjechał samochodem dostawczym, wypełnionym po brzegi lekarstwami i innymi materiałami do ratowania życia, środkami higienicznymi i wszystkim tym, co kojarzyło mu się z pomocą humanitarną i o czym wiedział, że będzie potrzebne. Jurg załatwiła lub po prostu wytworzyła wszystkie papiery potrzebne na taką wyprawę – paszporty, przepustki, certyfikaty, pozwolenia, licencje, listy polecające i oczywiście pieniądze obowiązujące w różnych strefach, przez które mieli jechać. Morg przygotował to, na czym znał się najlepiej, czyli wszelkiego rodzaju chemię przydatną do czarowania i stwarzania dobrej atmosfery w relacjach międzyludzkich. Doskonale wiedzieli, jak to wszystko jest ważne podczas długiej i niebezpiecznej wyprawy. Gdy zawodzą formalizmy Jurg, często jedynie miękkie kompetencje Morga okazywały się skuteczne. Poza tym sami też jakoś musieli spędzać czas.

 

 

II

Orkus długo ociągał się przed przekazaniem komukolwiek swoich obowiązków. Inni długowieczni już dawno zdecydowali się na sukcesję lub po prostu zostali odsunięci siłą. Trzeba było iść z duchem czasów, podporządkować się nowym wymaganiom. Przekazywanie kompetencji najczęściej odbywało się w obrębie rodziny. Najczęściej, bo z tym różnie bywało. W końcu i on zdecydował się wziąć ucznia. Nie było łatwo znaleźć kogoś odpowiedniego, no bo kto chciałby robić to co on. I to długo dawało mu alibi, by zwlekać z odejściem. Dis Pater był kreatywny, dynamiczny i szybko się uczył. Orkus go polubił. W końcu zrozumiał, że już mu się nic nie chce, że chce odpocząć, tak jak inni z jego pokolenia. Odsunął się, ale zanim ostatecznie miał popaść w letarg, buszował jeszcze między prostymi ludźmi, do których nie dotarły nowinki. Niebawem to się zmieniło, zwłaszcza gdy wśród długowiecznych zaczęła panować moda na utożsamianie się z tymi ze wschodu, zza morza. Orkus słyszał, że Dis Pater przypisywał sobie wszystkie jego zasługi. Uczniowi natomiast nie w smak było przypominanie, skąd się wziął. Nie pochodził przecież ze znakomitego rodu.

Któregoś razu podczas uczty, na którą Orkus się wprosił, doszło między nim a młodzieżą do kłótni. Młodzi długowieczni zaczęli kwestionować jego dokonania. Mieszali fakty, powoływali się na zdarzenia, które obrosły fałszywą legendą i zachowywali się tak, jakby niczego przed nimi nie było. Szczególnie bolesne dla starca było milczenie Dis Patera. Nie wsparł go w dyskusji, nie zaprzeczał, gdy przypisywano mu nie jego zasługi. Czy przez emocję i żal z powodu jawnego kłamstwa, czy też ambrozja za mocno uderzyła Orkusowi do głowy, a może zatruł się nieświeżym nektarem, w każdym razie starzec rzucił, że pokaże wszystkim, na co go stać, jakimi umiejętnościami dysponuje i że… zabije feniksa. Deklaracja ta na poły rozśmieszyła, a na poły zażenowała towarzystwo. Po co zabijać feniksa? Toż to przecież czyste barbarzyństwo jest. A poza tym, czy to możliwe? Bo wszyscy oczywiście wiedzieli, że nie chodzi o zwykłą śmierć, chodzi o przerwanie cyklu, o zerwanie ciągłości, o zaprzeczeniu odwiecznym prawom natury. Cała sprawa wydała się niesmaczna. Ktoś zasugerował, by zmienić temat, inny dał sygnał podczaszym, by już nie podawali więcej ani ambrozji, ani nektaru. Dis Pater zaczął uspokajać mentora, że te gadki to tylko żarty są i nikt nie kwestionuje jego dorobku. Ale te wszystkie zabiegi nader rozzuchwaliły Orkusa. Odebrał je jako próbę wycofania się, jako wyraz słabości rozmówców. Poczuł moc, jak to po ambrozji, i nie dał się obłaskawić.

Minęły lata. Już i pokolenie Dis Patera dawno udało się na odpoczynek. A starzec oszalały na punkcie zakładu, był coraz bardziej zawzięty i nie odpuszczał. Tropił feniksów po świecie, prześladował ich na różne sposoby. Nie dawał rady pokonać, ale też nie pozwalał spokojnie żyć. Sam nie potrafił wiele zdziałać, więc rozpętywał tumulty, organizował pogromy, szczuł i wstrzykiwał jad nienawiści w społeczności, gdzie osiedlały się feniksy. Te kolorowe niegdyś ptaszyny przyblakły. Starały się nie wychylać, nie odstawać. Ale to nic nie dawało. Gdy swobodnie z otwartą przyłbicą żyły po swojemu, to zaraz były oskarżane, o to, że czują się lepsi, że deprawują młodzież, że nie szanują miejscowych tradycji i ostentacją zachowania psują obyczaje. Gdy się próbowały zasymilować, dostosować do panujących norm i zwyczajów, to zaraz podnosiły się głosy, że się ukrywają, że zmieniają nazwiska, że nie chcą być rozpoznani. A po co? Jak ktoś nie ma nic na sumieniu, to się nie ukrywa. Skoro się chowają, to pewnie mają niecne zamiary. I tak w kółko. Jak tylko gdzieś osiadły i chwilę w spokoju pożyły, dokładając się swoimi umiejętnościami do pomyślności lokalnych społeczeństw, to zaraz ktoś zaczął rzucać na nich oskarżenia o najobrzydliwsze rzeczy. I wtedy winne były już wszystkiemu, co kogokolwiek złego spotkało. Krowa nie dawała mleka, winny feniks z sąsiedniej wsi. Komuś dziecko zaginęło, ani chybi jakiś feniks go zjadł. Komuś żona odmówiła, to pewnie jakiś złotopióry zawrócił jej w głowie. Przepędzane z miejsca na miejsca, zaczęły się ukrywać. Zrywały stałe więzi, zostawiając jedynie mgliste ślady. Tak, byle tylko odszukać się, choć na chwilę. By nie zapomnieć o sobie. By w razie czego wspomóc, by rozpoznać po przemianie w kolejnym cyklu. Zawsze nieliczne, a teraz gdy się ukrywały z powodu prześladowań, również osamotnione.

Orkus jednak nie był w stanie ich wytępić. Już nie chciał zabić jednego, by się wykazać. Chciał zabić wszystkie. Odbiło mu. Plan zlikwidowania feniksów stał się jego obsesją. Nawet wtedy gdy pokolenie Dis Patera już ostatecznie odeszło i się wyeliminowało, popadając w letarg. Przełom nastąpił dość niespodziewanie. Już wcześniej doszły go słuchy, że feniksa można zabić, spalając w zielonym ogniu. Co to oznacza? Nie miał pojęcia. Eksperymentował z różnymi materiałami. Nie było prosto. Spełnionych musiało być kilka warunków. Po pierwsze musiał złapać feniksa. Po drugie musiał doprowadzić go na stos. Po kolejne i kolejne musiał zastosować coś, co dawało zielony ogień. Podczas jednej z prób zastosował boran trietylu i to był strzał w dziesiątkę. W końcu po wiekach prób i szarpaniny udało się. Feniks spłonął i się nie odrodził. Zapomniał przy tym, że to wypełniło warunki zakładu, i zamiast wybrać letarg, rozochocony sukcesem jeszcze wzmógł prześladowania. Pech dla niego, a wątpliwe szczęście dla feniksów, że Orkus nie zorientował się, że boran trietylu dawał pożądane rezultaty jedynie w obecności pewnej specyficznej rudy berylu. Ta sama ruda była składnikiem mikstury, której feniksy używały w kąpieli przed rytualnym spłonięciem. Feniks szykował się do wyprawy do Egiptu, by tam dokonać cyklu, zgodnie ze starą tradycją, i na nowo się narodzić. Mikstura została wylana, gdy siepacze Orkusa dopadli go w domu. Wykorzystali drewno z chałupy do budowy stosu i dzięki temu stary demon dopiął swego.

By zabić kilku, rozpętał prześladowania, jakich świat przedtem nie widział. Stosy zapłonęły na Starym Kontynencie i to wtedy, kiedy podobno ciemne czasy odeszły. Niewiele wskórał. Może i któryś feniks przy okazji spłonął. Ale przede wszystkim wymordowano setki tysięcy ludzi. Potem trochę się opanowano. Starzec nasycony sukcesem i krwią niewinnych musiał odetchnąć, ale zaraz potem, gdy nie minęło wiele lat, znowu jakby chciał jeszcze wyrwać się z letargu, rozpętał kolejną nagonkę. A potem kolejną i kolejną.

 

 

III

Ruszyli w długą drogę pełną niebezpieczeństw. Nie byli pewni efektu wyprawy. Znowu musieli zostawić za sobą poukładane życie i zerwać z codzienną rutyną. Byli szczęśliwi. Zapomnieli o obiekcjach. Znowu przygoda. Znowu wspólnie w gronie przyjaciół, kolorowych ptaków wypuścili się w nieznane.

Sprawnie dotarli do pierwszej granicy. Dokumenty okazały się wystarczające. Zostali wpuszczeni z wdzięcznością. Wieźli pomoc tak potrzebną obrońcom kraju. Jeszcze jakiś czas jechali bez przeszkód. Ale w końcu zaczęły się coraz częstsze kontrole, sprawdzanie papierów, wątpliwości co do intencji. Pojawiały jakieś uzbrojone po zęby grupy roszczące sobie prawa do zatrzymywania podróżnych i przetrzepywania ich ładunku. Jakieś bandy, dla których ich transport mógłby stać się dobrym sposobem na łatwy zarobek. W zestawie argumentów, których podróżni musieli używać, by kontynuować eskapadę, szala zaczęła gwałtownie przechylać się na stronę z bakszyszem. A gdy i to nie wystarczało, w ruch szło czarowanie Morga. Dyskretnie rozpylał na rozmówców pył ugodowości lub uległości.

Miasto, które było ich oficjalnym celem i gdzie zostawili ładunek, leżało w niewielkiej już odległości od Zony, czyli strefy okupowanej przez Imperium. Zatrzymali się w pobliskim lesie. Zarzucili na samochód płachtę kamuflażu. Trochę dyskutowali, czym dla postronnych miałby być ich pojazd. W końcu zdecydowali się po prostu na rozklekotany rzęch. Morg sprawnie paroma zabiegami z zastosowaniem jakiś proszków i kilkoma słowami wymruczanymi pod nosem stworzył odpowiednią iluzję.

Byli gotowi do jazdy w kierunku Zony. Humory dopisywały. Zaczęli przypominać sobie stare dobre czasy. Tę pierwszą włóczęgę, gdy opuścili Etiopię i dotarli do Egiptu, w którym od razu się zakochali. I potem już wracali coraz częściej do kraju na północ od katarakt. Aż stał się dla nich drugim domem. Jurg rozkleiła się na wspomnienie Króla Skorpiona, przy którego boku walczyła o zjednoczenie kraju i któremu włożyła na głowę koronę Górnego Egiptu. I od tamtego momentu czynnie uczestniczyli w sprawach nowej ojczyzny. Wspominali, jak rzucili się na pomoc wezwani przez Kamose. Od razu stawili się, by walczyć o wyzwolenie spod jarzma Hyksosów. Chyba wtedy pierwszy raz zetknęli się z elfami, a właściwie tym ich odłamem, który poszedł na służbę Seta. Byli małą grupką, ale o olbrzymim znaczeniu dla Egiptu. Dlatego zapraszano ich na oficjalne wydarzenia państwowe i religijne. Z czasem, by dodać blasku uroczystościom, tradycją stały się ich występy w coraz to bardziej efektownych strojach ceremonialnych, uszytych z użyciem piór najpiękniejszych ptaków. Zwłaszcza Morg wyróżniał się pod tym względem. Jego chęć błyszczenia irytowała Jurg. Starała się go hamować, ale on nic sobie z tego nie robił. Imponowało mu zainteresowanie, jakim darzyli go powściągliwi na co dzień mieszkańcy. Tłumaczyła, że czym innym jest podziw, a czym innym ciekawość wywołana dziwacznym zachowaniem. Ostrzegała, że to może się źle skończyć. I późniejsze wydarzenia jakby potwierdziły obawy Jurg. Ona stawiała bardziej na skromność i umiar. Nie chciała zbytnio kłuć w oczy swoją innością. On otumaniony iluzją czci, której doznawał, nie przyjmował jej argumentów.

Trochę zaczęły psuć się ich relacje z mieszkańcami Egiptu, gdy do władzy doszedł Echnaton. Po jego rządach, gdy już zerwano z jego szaleństwami, efektem ubocznym jego działań stały się prześladowania różnych grup. Dostało się i feniksom. I skończył się czas, gdy w spokoju mogli żyć w kraju nad Nilem. Poszły w niepamięć ich bohaterskie czyny w czasie wojen, ich wiedza i kultura techniczna, którą się dzielili, by ujarzmić wylewy i zamienić katastrofę powodzi na błogosławieństwo, jakim było zwiększenie plonów. Wtedy rozpoczął się okres, gdy zaczęli spoglądać na północ. Tam rodziła się nowa piękna historia. Rozproszyli się więc po świecie. Dotarli nawet do Indii. Ale Egipt już na zawsze pozostał ich pierwszą miłością. Tam zanosili swoje szczątki. Tam nurzali się w specjalnych wonnościach, które po zmieszaniu z ich naturalnymi wydzielinami roznosili potem po świecie zostawiając za sobą ślad i dzięki któremu mogli się ponownie odnaleźć po narodzinach w kolejnych cyklach.

Jurg najpierw trafiła do helleńskiej Aleksandrii, gdzie odnalazła swoje powołanie, działając na rzecz słynnej biblioteki. Po latach naturalną rzeczą stały się jej przenosiny do Kordoby. Podążyła za ocalałą resztką pism ogromnego niegdyś Księgozbioru.

Morg wybrał się dalej na północ. Pętał się to tu, to tam, by w końcu zahaczając na chwilę o Bizancjum, którego kultura przepychu bliska była jego sercu, wylądować jeszcze dalej na północ. Tam zamieszkał na dłużej. W przeciwieństwie do Jurg, która raczej unikała rozgłosu i starała się nie wychylać, on zyskał niemałą sławę.

Warg wędrował po Krainach z Przyjemnym Klimatem, nie mogąc zdecydować się, by osiąść na dłużej. Zmęczony burzliwością dokonujących się tam zmian, w końcu za namową Farsa i Samkiego przeniósł się w miejsce najbardziej opustoszałe i nietknięte przez cywilizacje, jakie znał. Przeżył tam szczęśliwie cały cykl. Właściwie nigdzie się w tym czasie nie ruszał poza rytualnymi pobytami w Egipcie. Rozeszło się między feniksami trochę na wyrost, że kraj, w którym osiadł, jest miodem i mlekiem płynący i nikogo się tam nie prześladuje. Powoli, acz systematycznie coraz więcej z nich zaczęło się tu osiedlać. Kojarzyli, że kraj został przez ród Piasta Kołodzieja stworzony. A feniksy mając siłą rzeczy raczej dłuższą perspektywę patrzenia na dzieje, nie zawsze odpowiednio szybko reagowały na dynamiczne zmiany społeczne i polityczne. I tak nie połapały się, że to tolerancyjne państwo stworzone przez Piastów niekoniecznie jest tym samym państwem, w którym rządzili ostatni z dynastii. Na Śląsku osiedliła się między innymi Jurg. Przybył tu nawet na chwilę stęskniony Morg. Co o mało nie skończyło się dla niego tragicznie. Wrócił więc tam, gdzie żył, otoczony szacunkiem przez ostatnie dwa cykle.

 

Przekroczyli linię frontu i wtargnęli do Zony. Musieli być teraz bardziej ostrożni. Mijali zniszczone wsie i miasta. Drogi usłane wrakami sprzętu wojskowego. Napotykali pojedynczych ludzi, którzy potrzebowali pomocy. Mieli jeszcze trochę zapasów i się nimi dzielili. Nie widzieli regularnych wojsk. Trochę ich to dziwiło i wzmagało poczucie niepewności. Napotykali jedynie jakieś pojedyncze posterunki lokalnych milicji. Więcej było różnego rodzaju band jakiś maruderów i najemników, którzy plądrowali, gwałcili i mordowali. Łatwo było je przekupić jakąś naprędce spreparowaną przez Morga okowitą lub kilkoma baksami. Ostatecznie, gdy łachmyci byli zbyt upierdliwi, nie cackali się zbytnio i torowali sobie przejazd przy pomocy białej broni, której całkiem pokaźny arsenał wieźli ze sobą. Warg nie lubił tych metod, ale z czasem coraz częściej ustępował pod namową Jurg, której szkoda było marnować doskonałą pracę fałszerską na łobuzów. Morg też wspierał tę postawę słowami, by nie rzucać pereł przed wieprze. A czasami inaczej się po prostu nie dało.

W końcu dotarli do Miasta przy Kopalni. Zburzone i wyludnione nie przypominało już tego pięknego nadmorskiego kurortu, którym kiedyś było. Szkielety domów, wraki samochodów, krzyże rozsiane po parkach, jakaś ciemnoszara maź osiadła na każdej powierzchni. Byli przygnębieni. Postanowili nie zatrzymywać się w Mieście, tylko od razu jechać dalej.

Jechali przez nikogo niezaczepiani prosto do Kopalni. Zatrzymali samochód tuż przed bramą. Rozejrzeli się. Nikogo w pobliżu. Niewątpliwie byli obserwowani. Czuli świdrujący wzrok z każdej strony. Czyj? Jakiś przestraszonych okolicznych mieszkańców? Raczej nie. Z samochodem trzeba się będzie chyba pożegnać, ale Morg spróbował jeszcze dodać do płachty kamuflażu środek utwardzający, który powodował tymczasowe skamienienie materiału. Słabe to zabezpieczenie, ale jak odpowiednio szybko uwiną się ze sprawą, to może zdążą odzyskać pojazd. Obładowani wszystkim, co wydawało się im niezbędne, przeszli przez bramę i klucząc między ruinami budynków, porzuconych maszyn, rozbitych pojazdów bojowych udali się do tajnych wrót. Tuż przed wejściem poczuli unoszące się opary boranu trietylu. A więc pułapka. Dobrze wyczuli. Nie mylili się. Byli obserwowani przez siepaczy Orkusa. Nie było odwrotu. Wiedzieli, że po pobycie w kopalnianych korytarzach nie będzie łatwo pozbyć się rudy z ich ubrań i ciała. Wystarczy iskra, by wywołać pożar i już będzie po nich. Czyżby to spotkało ich przyjaciół? Mieli nadzieję, że nie. Wejdą, odnajdą zagubionych, zrobią zapasy rudy i poszukają innego wyjścia, które nie zostało odkryte przez sługusów Orkusa.

Warg, jak mało który feniks, znał topografię Kopalni. Do tego był wybitnym tropicielem. Tam, gdzie inny nawet nie wyczuwał tropu, on potrafił określić kierunek drogi, po której złotopióry się przemieszczał, czas, kiedy to się wydarzyło, a i często rozpoznawał właściciela śladu. A mimo to i jemu było trudno w tych warunkach odnaleźć miejsce złoża. Orki najwyraźniej usiłowali zdobyć to miejsce. Część korytarzy i szybów była wyburzona lub zalana. Odkryli wiele tajnych przejść, które wysadzili. Śmiałkowie poruszali się jak w nieznanym labiryncie. Wracali, gdy po długich poszukiwaniach okazywało się, że weszli w ślepą uliczkę, a następnie próbowali penetrować inne odgałęzienia. Gdy mieli nadzieję, że może na końcu zalanej sztolni znajdą przejście przybliżające ich do celu, to mimo wstrętu, jaki czuli do wody, nie wahali się podjąć wyzwanie. Inni pewnie straciliby już nadzieję, ale nie oni. Znali zawziętość Morga i wierzyli, że prędzej czy później doprowadzi ich do celu. I udało się. Dotarli do wyrobiska, skąd zamierzali zabrać rudę. Tam też spotkali innych. Spodziewali się zobaczyć przynajmniej Farsa i Samkiego. Ale nie zdziwili się, gdy było ich więcej. Znali niektórych bardzo dobrze, jak choćby Jozeba. Trafili na tych, z którymi widzieli się ostatni raz za Ramzesa II, kiedy to znaczna część ich plemienia opuściła Egipt, by uciec przed prześladowaniami. Wszyscy przywitali się serdecznie. Na chwilę zapomnieli o wzajemnych urazach, które narosły przez wieki. Powspominali stare złe czasy. Oczywiście pominęli rzezie.

Świeżo przybyli towarzysze dowiedzieli się, kto i od kiedy utknął w jej podziemiach. Usłyszeli o potwornych walkach i wyjściu broniących się ludzi, których wspierały bataliony miejscowych elfów. Gdy zostali sami, orki najpierw obstawili wyjścia. Znaleźli wszystkie, więc jeśli przybysze myślą, że gdzieś jest jakaś droga ucieczki, to się mylą. Feniksy próbowały się przebić, ale orków była nieprzebrana masa. Zużyli wszystkie zapasy lotek. Zyskali tylko tyle, że i orki zaprzestali prób ostatecznego zdobycia wyrobiska. Zamiast tego zainstalowali sprytne mechanizmy. Jak tylko ktoś spróbuje wyjść, od razu rozpalają się zbiorniki boranu trietylu i zielony ogień blokuje drogę. Natomiast wejść można w zasadzie bez przeszkód. Z czasem coraz więcej feniksów zaniepokojonych okupacją Kopalni przekroczyło jej próg i wpadło w zastawione sidła. Jedyna nadzieja, że okupanci zostaną przepędzeni i skończy się Zona. Nie wiadomo tylko, co z tymi pułapkami. Czy ktoś je rozbroi? Ile to potrwa. Byli przygotowani na długą obronę, ale już powoli tracą nadzieję. Z tego, co opowiadają pojawiający się co jakiś czas nowi przybysze, na razie nie widać końca wojny.

Pozostawało czekać. Nie widzieli innego rozwiązania. Obstawili wejścia strażami na wypadek, gdyby najemnicy Orkusa zniecierpliwieni długim oczekiwaniem postanowili zaatakować. Po zjawieniu się grupy Morga przybyło jeszcze tylko dwóch towarzyszy. Opowiadali, co się dzieje na zewnątrz, i nie były to dobre wiadomości.

Pewnego razu straże wszczęły alarm. Ktoś, najwyraźniej nie feniks, wtargnął do Kopalni i był na najlepszej drodze do wyrobiska. Pocieszające, że nie był to też żaden zmutowany elf. Człowiek? Tu?

– Panowie i panie, witam. – Nieznajomy zamaszyście i z pewną swadą się ukłonił. Nie czuć było w jego głosie strachu, mimo że każdy z obrońców trzymał w ręku gotową do użytku lotkę.

– Kim, do diabła, jesteś i skąd znasz nasz język?

– Jak to, nie wiecie, kim jestem? Nie poznajecie? – Gościa najwyraźniej bawiła cała ta sytuacja.

– Mów szybko, bo długo nie pożyjesz.

– Arad we własnej osobie.

– To jakiś żart?

Oświadczenie przybysza wywołało poruszenie. Część uwierzyła i się ucieszyła, nie rozumiejąc jednak, co się dzieje. Większość zaś twierdziła, że to prowokacja. Wkrótce sprawa się wyjaśniła.

 

Arad miał zawsze smykałkę do wszelkiego rodzaju nauk. W zamierzchłych czasach zajmował się astrologią, alchemią, wróżbami. Przepowiadał przyszłość, grzebiąc we flakach zwierząt. Był cenionym wróżbitą i twórcą magicznych tekstów. Kochał różne amulety i czarodziejskie artefakty. Upodobał sobie szczególnie pewien naszyjnik zwany „Zimnym słońcem”. Dostał go kiedyś jako zapłatę od jednego z kapłanów w Tebach. Potem jak większość feniksów przeniósł się na północ. Dalej zgłębiał wiedzę i pomagał społecznościom, służąc cennymi radami. Ostatecznie osiadł we Francji. Tam wsławił się w walce z czarną śmiercią. Gdyby nie on, żniwo byłoby większe. Wspierał też swoją radą Joannę d’Arc w kampaniach Wojny Stuletniej. Przekonał ją chociażby do przeprowadzenia śmiałego ataku na wojska oblegające Orlean. W procesie odpryskowym, po skazaniu Joanny zasądzono i jemu stos. Wtedy jeszcze nie wiedział, że jako szara eminencja biskupa Pierre’a Cauchona w sprawę wmieszał się Orkus, który już był na dobrej drodze do znalezienia sposobu zabicia feniksa. Zabójczy zielony ogień miał otrzymać z boranu trietylu. A że szczapach palącego się stosu zawarte były znaczne ilości rudy berylu, to dzięki temu przypadkowi Orkus był o włos od sukcesu. Aradowi udało jednak przetrwać, choć dla świata zginął. Niestety nie obyło się bez strat. Po odrodzeniu stracił zmysł rozpoznawania innych feniksów, a także nie zostawiał śladu, by inni mogli go odnaleźć. Tym samym i dla niego świat opustoszał z pobratymców. Mógł oczywiście zasadzić się w miejscu, do którego prędzej, czy później jakiś feniks by trafił, ale nie było pewności, że nawet setki lat czekania zakończyłyby się sukcesem. Wybrał inną drogę. Jeszcze więcej czasu niż dotychczas przeznaczał na pogłębianie wiedzy. Z alchemika stał się chemikiem, z astrologa astronomem. Zamiast wróżyć, szukał zasad, którym podlegają procesy. Dzięki wcześniejszym eksperymentom na zwierzętach zainteresował się anatomią. Wszystko to pomogło mu zrozumieć, jak działa jego ciało i po co są te wszystkie rytualne kąpiele, jakie znaczenie mają poszczególne składniki tych przeróżnych mikstur. Pojął, że nie trzeba tułać się po całym świecie, by je zdobyć pod postacią egzotycznych przypraw. W wielu przypadkach wystarczy się schylić na pobliskiej łące. Odkrył, czym jest ślad i z jakiego powodu w zielonym ogniu w obecności rudy berylu feniksy giną, a inny ogień tak na nich nie działa. Dowiedział się o cyklach aktywności słońca i powiązał je z cyklami zmian klimatu na Ziemi.

– Fascynujące są te opowieści. Chętnie byśmy posłuchali o zmianach klimatu i o tym, co ma na niego większy wpływ: cykliczne zmiany aktywności słońca, czy nieodpowiedzialna gospodarka zasobami. Ale spójrz, do cholery, gdzie my teraz jesteśmy. Skracaj, błagam.

– No dobra. I oczywiście poza tym wszystkim zrozumiałem, czemu przeżyłem. – Tu Arad zrobił pauzę, najwyraźniej starając się tymi oratorskimi sztuczkami dodać dramatyzmu opowieści. Nie doczekał się słów zachęty do kontynuowania, więc wypalił. – Kluczem okazał się mój talizman. – I znowu pauza.

– No powiedz w końcu, jaki talizman.

– „Zimne słońce”.

I znowu pauza. Zaczęło to być już irytujące.

– No dalej, mów w końcu.

– Dobra, żeby nie przedłużać. Widzę, że nie kojarzycie. A tyle mi z jego powodu dokuczaliście. Że po co mi on? Talizman chroniący życie? Dla nas to niby ma być przydatne? Pytaliście. A jednak. Okazało się, że to właśnie dzięki niemu przeżyłem. A właściwie dzięki jednemu minerałowi, który wchodzi w skład naszyjnika. Chodzi mianowicie o…

– Stop. To już nam wystarczy – przerwał wywód Jozeb, który przestraszył się, że zaraz Arad wygłosi naukowy wykład z dziedziny chemii, czy fizyki. – Czyli, że nie ma się czego obawiać? Wystarczy mieć ten talizman?

– Nie. Jeśli chcecie stracić zmysły i już na zawsze pozostać samotni, to tak. Wystarczy ten talizman. Ale on jest jeden i może tylko jednego z nas uratować. A ja chcę uratować was wszystkich. Dlatego gdy dowiedziałem się o zdobyciu przez Orkusa Kopalni, zobaczyłem w tym szansę. Wiedziałem, że na pewno się tu zjawicie. Odczekałem parę miesięcy, by jak najwięcej z was się tu zgromadziło. W innych okolicznościach nie rozpoznałbym was. I jak mówiłem, zrozumiałem sens stosowania mikstur, jakie składniki są ważne, jakie nie. Unowocześniłem skład preparatu i go tu przywiozłem.

– I nie musimy już bać się zielonego ognia?

– Nie. Wystarczy wypić kilka kropli, odczekać chwilę i już. Działanie zielonego ognia będzie zneutralizowane. Oczywiście nie uchroni to nas przed bólem i poparzeniami, ale spokojnie będziemy mogli poddać się samospaleniu. Odrodzimy się jak nowi.

Wybuchła euforia. Nikt nie chciał dłużej przedłużać pobytu pod ziemią. Zaczęli krzątać się, by jak najszybciej opuścić Kopalnię. Arad rozdał każdemu ampułkę z odpowiednią dawką mikstury. Kiedy już wszyscy jej zażyli i byli gotowi do wyjścia, jeden z feniksów trzeźwo zapytał:

– W jaki sposób sprawdziłeś, czy nowa mikstura działa?

– Nie sprawdziłem tego. Ale czemu ma nie działać? To czysta nauka. Wszystko dokładnie przemyślałem.

– Czyli formuła nie była przetestowana?

– Nie, no bo niby jak? Ale się nie martwcie. Będzie dobrze. No to kto na ochotnika pierwszy wychodzi?

 

 

 

Koniec

Komentarze

Zaczęło się świetnie – oto ja w spółdzielni mieszkaniowej, już mi się podoba. Choć ja szybko przestaje być grzecznym petentem.

Potem było jeszcze lepiej, tyle nawiązań do mitów, legend i historii – no moje klimaty, siedzę już w necie i szukam źródeł.

Potem, gdy wyruszyli w drogę oklapło, no ale byłam już tak wkręcona, że czytałam dalej. Na moj gust, w drugiej części za dużo opisów, za mało akcji, za mało dialogów, ale rozumiem, że jakoś trzeba było to wszystko przekazać czytelnikowi. Zakończenie – majstersztyk.

Ogólnie jestem bardzo na tak.

 

Jedno mam w kwestii technicznej:

“Bramkarz tylko uniósł kciuk w górę, wyrzucił peta i schował za drzwiami.” – czy on wyrzucił peta i schował go za drzwiami (bez sensu), czy może “schował się za drzwiami” (co już ma sens).

 

edit./ Jestem pierwsza. Jupiiiiiiiii!!!!!!

Koń jaki jest każdy widzi, a i tak darowanemu w zęby nie zaglądasz.

Dziękuję za szybki, życzliwy komentarz. Zgadzam się, że mogłem wynudzić opisami, gdy wyruszyli w drogę. Jakoś mnie z tego wytłumaczyłaś. Nie zrobię tego lepiej.

 

Dziękuję też za poprawkę techniczną. Miało być “schował się za drzwiami”, tak jak sugerowałaś.

 

Pozdrawiam 

Witaj.

Mnóstwo humoru oraz pomysł to największe atuty opowiadania. No i jeszcze nietuzinkowa, elegancka mapka, na której znajduje się wszystko to, co powinno. :)

Dobrze by było wspomnieć o wulgaryzmach, bo sporo ich jest. :)

Akcja fajna, bohaterowie też, podobnie jak i owo tajemnicze, mocno niepokojące “niewspominanie o rzeziach”. :)

Tak dla pewności, po przeczytaniu, wpisałam w wyszukiwarce “miecz” i – jak widzę – oryginalnie na konkurs o mieczu przecież, pominąłeś ten konkretny atrybut. :)

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

 

Pecunia non olet

– Panie, co mnie obchodzą pańskie sprawy? Ja, proszę pana nie jestem od rozstrzygania pańskich, proszę pana, wątpliwości. No już, wpisz pan, co pan uważasz, i spieprzaj mi stąd.

Podoba mi się tak dużo panów xD Ładnie oddają uprzejmą irytację.

 

– No dobra. Dobra. Wiem przecież, że tylko się przekomarzasz i tak naprawdę cieszysz się na przygodę.

Wykrywam bardzo dużo zagęszczenie wiemprzecieży. Chyba trochę za duże xD Zaczyna brzmieć bardzo nienaturalnie i trochę jak ekspozycja.

 

Morg trochę pomarudził, pokrzywił się, swego życia pożałował, że musi je opuścić, ale w końcu ustąpił.

Składnia dziwna trochę, do części narracji poprzedniej niepodobna. To celowy zabieg? Bo wygląda jakbyś się trochę rozpędził ze stylizacją dialogu xD

 

Bramkarz tylko uniósł kciuk w górę, wyrzucił peta i schował za drzwiami.

Schował peta za drzwiami? xD

 

– Może opanujmy nerwy. – Warg jeszcze raz spróbował ostudzić emocje, ale gdy zobaczył, że napastnik zamachnął się nożem w kierunku jego brzucha, to pomyślał tylko, że czas na negocjacje się skończył. Poza tym widać było, że bandyci i tak nie dotrzymują słowa, bo zamiast obiecanego pocięcia twarzy szykowało się wybebeszanie flaków. Zareagował szybko. Lewą ręką złapał łobuza za nadgarstek i wykręcił go, przy okazji miażdżąc kość, potem chwycił go za wszarz, jednocześnie prawą ręką dobył z wewnętrznej kieszenie wieczne pióro i przyłożył mu je do gardła. Zanim gagatek się zorientował, już miał przy krtani ostrą stal, a prawą ręką pozbawioną broni nie mógł z bólu ruszyć. – Zrobimy tak: panowie przejdźcie spokojnie obok nas na podwórko i stańcie przy trzepaku. A my jeszcze chwilę pogadamy.

To tylko kwestia czytelności, ale imho lepiej byłoby zrobić to w formie:

– [dialog]

[opis]

– [kontynuacja dialogu]

 

Teraz między wypowiedziami bohatera jest ściana tekstu, która w dodatku na sam koniec się zawija i trochę nieczytelne się to staje. Ogólnie nie wiem jaka jest reguła, ani czy w ogóle jakaś jest, ale sam staram się ograniczać didaskalia do jednego zdania. Wszystko powyżej tego idzie w akapit.

 

Ewidentnie świerzbiły ich ręce, ale widząc całą akcję, a raczej dlatego że niewiele zobaczyli, bo tak wszystko szybko się zadziało, wykalkulowali, że bardziej opłaca im się pokiwać na trzepaku, niż narazić na połamanie gnatów.

Brak przecinka przed pierwszym że (?)

 

– Tak.

– ?

– Tak, proszę pana.

Ok, z takim użyciem pytajnika się chyba nigdy nie spotkałem xD Bardzo ciekawe i zwięzłe, ale poprawne? Trochę mi to nie pasuje do tekstu o tym charakterze, bardziej do czegoś mniej formalnego, np. pasty. Ale cool pomysł, chyba dodam do swojego pliku z ciekawymi użyciami pytajnika.

 

Poczuł moc, jak to po ambrozji, i nie dał się obłaskawić.

To jak to po ambrozji wybija mnie zupełnie z rytmu. Nie pasuje tu stylistycznie.

 

Drugi akt (?) zupełnie mnie nie kupił, niestety. Jest przeładowany informacjami, a same wiadomości podajesz bardzo gęsto, nie ma tam miejsca na oddech dla czytelnika. Miałeś jeszcze sporo znaków do wykorzystania, więc spokojnie mógłbyś tutaj zwolnić tempo, może warto się nad tym zastanowić. Fajnie też jakby ktoś inny się wypowiedział w tym zakresie, bo mogę po prostu mieć odmienne zdanie od ogółu.

 

Byli gotowi do jazdy w kierunku Zony. Humory dopisywały. Zaczęli przypominać sobie stare dobre czasy. […] Nie chciała zbytnio kłuć w oczy swoją innością. On otumaniony iluzją czci, której doznawał, nie przyjmował jej argumentów.

Tutaj podobna uwaga. Dużo informacji, ale suchych. Jako czytelnik nie umiem się do nich odnieść w żaden sposób, nie budzą emocji. Nie czyta się tego najlepiej, imho dobrze jest przedstawiać backstory postaci i ich osobowość przez dialog i akcję. Niech np. porozmawiają o dawnych przygodach, to już by było lepsze, a jeszcze lepiej, gdybyś w ogóle to pominął, o ile nie wnosi niczego do fabuły. Bardziej mnie ciekawi możliwość poznania bohaterów i wyrobienia sobie o nich zdania samodzielnie, niż czytanie wpisów w encyklopedii.

 

Przyznam z przykrością, że od drugiego aktu coraz ciężej brnęło się przez tekst, a gdy minąłem rzymską trójkę, już tylko poczucie obowiązku wzbraniało mnie przed przeskakiwaniem po tekście. Szkoda, bo pomysł jest ciekawy, warstwa językowa w porządku, dialogi też niczego sobie, ale okropnie nudzą długie sekwencje ekspozycji, która w sumie niczemu nie służy. Fakt, że feniksy upodobały sobie Egipt był wzmiankowany w tekście wcześniej i to by wystarczyło, nie było moim zdaniem potrzeby tak skrupulatnego tłumaczenia czemu akurat Egipt. Było oczywiście więcej takich przykładów, ale ten szczególnie utkwił mi w pamięci.

 

Więc podsumowując, solidny kawał tekstu, ale niestety bardzo niezrównoważony. Bardziej przypomina synopsis, szkic interesującej historii, na którą nijak nie ma miejsca w 60 albo i nawet 120k znaków, co dopiero 40. Żeby w pełni się popisać mógłbyś spróbować dłuższej formy, z kolei tej chyba lepiej by służyło wykastrowanie większości ekspozycji i pozostawienie samego mięsa – wtedy byś się może nawet zmieścił w limicie dla krótkiej drogi.

 

Ale nie powinieneś się tym przejmować, to tylko moje uwagi odnośnie tekstu, które piszę tylko po to, żeby zasugerować, nad czym możesz popracować. Nie zamierzałem opluwać niczego xD To naprawdę spoko pomysł i gdybyś dopracował to i wyrzucił co niepotrzebne, to czytałoby się naprawdę przyjemnie.

Działanie zimnego ognia będzie zneutralizowane. ← zielonego

Zakończenie z nietestowaną miksturą dobre. Wcześniej trochę dużo opisów spowalniających akcję, ale pomysł z feniksami ciekawy i jeśli to Twój debiut, to gratuluję. Powodzenia w konkursie i na portalu.

Bruce, dziękuję za komentarz. Przepraszam za brak ostrzeżenia o wulgaryzmach.

 

Co do miecza, to potraktowałem go bardziej symbolicznie – jako broń białą. Już gdzieś na początku jeden z bohaterów użył wiecznego pióra w tym charakterze. Potem też jest wspomnienie o użyciu białej broni w trakcie podróży przez Zonę. Wiem, że mało, ale jest.

 

Trochę za późno zdecydowałem się na ten konkurs i najzwyczajniej w świecie zabrakło mi czasu, by przyłożyć się do mapki. Umieściłem ją, bo to był wymóg formalny.

 

Pozdrawiam

Koala75, dzięki za wspierające słowa i wyłapanie pomyłki. Już poprawiłem.

 

Pozdrawiam

 

Ależ ja właśnie chwalę mapkę, bo nie ma tam nagromadzenia zbędnych rzeczy, jest estetyczna i wyrazista, a do tego elegancka, w odróżnieniu choćby od – pożal się, Boże – mojej, pokroju rysunku dosłownie przedszkolaka. (:wstyd: ). :)

Wulgaryzmy to moje zrzędzenie, przyzwyczaiłam się do braku uprzedzenia, zatem nic się nie stało; miło mi, że tak zareagowałeś, to wielce kulturalne z Twojej strony. :)

I brak miecza wymienionego konkretnie z nazwy potraktowałam – jak to zaznaczyłam – jako oryginalne podeście do tematu, bo dzięki temu opowiadanie wyróżnia się i jest absolutnie nietypowe. :)

Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia. :)

Pecunia non olet

MetronomeArthritis, dziękuję za szczegółową analizę i że mimo wszystko dobrnąłeś do końca.

 

Zdanie z “petem” poprawiłem już wcześniej. Zwróciła mi na to uwagę Inanna.

 

Ewidentnie świerzbiły ich ręce, ale widząc całą akcję, a raczej dlatego że niewiele zobaczyli, bo tak wszystko szybko się zadziało, wykalkulowali, że bardziej opłaca im się pokiwać na trzepaku, niż narazić na połamanie gnatów.

Brak przecinka przed pierwszym że (?)

Czy ten pytajnik w nawiasie oznacza, że nie jesteś pewny braku przecinka? Bo ja nie jestem przekonany, że powinien być w tym miejscu.

 

Jeśli chodzi o pozostałe uwagi, to zgadzam się z większością (jeśli nie ze wszystkimi). Myślę, że w zdaniu:

Niech np. porozmawiają o dawnych przygodach

najlepiej oddałeś, w czym problem.

 

Ale nie powinieneś się tym przejmować, to tylko moje uwagi odnośnie tekstu, które piszę tylko po to, żeby zasugerować, nad czym możesz popracować. Nie zamierzałem opluwać niczego xD To naprawdę spoko pomysł i gdybyś dopracował to i wyrzucił co niepotrzebne, to czytałoby się naprawdę przyjemnie.

 Dzięki. Wszystkie uwagi biorę na klatę. W kolejnych tekstach na pewno wykorzystam Twoje wskazówki. To naprawdę cenne sugestie dla nowicjusza.

 

Pozdrawiam

AP sugestia od nowicjusza dla nowicjusza xD Jesteśmy tu chyba podobnie krótko, dlatego te moje sugestie traktuj z dozą sceptycyzmu, sam się na tym za dobrze nie znam, ale robię co mogę żeby pomóc :D A co do pytajnika to tak, nie jestem pewien czy powinien tam być. Dlatego sprawdzam teraz i https://www.ortograf.pl/ twierdzi, że powinien (chyba xD).

Ja chyba wiem, w której spółdzielni pracowała Jurg :)

Bardzo spodobał mi się początek opowiadania. Bardzo zgrabnie i z humorem zawiązałeś akcję. Potem się trochę “wypłaszczyło”, ale to chyba tylko po to, żeby uśpić czujność czytelnika i tym mocniej go zaskoczyć na koniec. Przy tym forma tego zakończenia jest świetna. Takie niby nic, drobiazg, który łatwo przeoczyć, a rozwala system :)

 

Pierwszy rozdział jest rewelacyjny. Postaci wyraziste, charakterne, różne, a dodatkowo trudność w ich kreacji została podbita szczątkowymi didaskaliami lub nawet ich brakiem. Autentycznie zaciekawiła mnie historia feniksów, to czego szukają i dlaczego tego szukają. Później pojawił się dość infodumpowy fragment o bożku polującym na feniksy – uważam, że absolutnie do przełknięcia! Został wrzucony w takim momencie, że czytelnik jest już zainteresowany tą historią i chętnie pozna więcej detali, nawet jeśli są przedstawione w takiej formie.

Niestety, reszta tekstu przypomina bardziej streszczenie niż opowiadanie. Dodatkowo bardzo nieprzystępnie zgrupowane w olbrzymie bloki tekstu. Fatalnie się to czyta i ta historia dużo traci, gdy zostaje przedstawiona z tak dużego dystansu.

Klikam trochę na zachętę, bo pierwszy rozdział naprawdę zrobił na mnie wrażenie.

Powodzenia w konkursie!

czeke, dziękuję. 

 

Potem się trochę “wypłaszczyło”

Głupio się tłumaczyć, ale zwyczajnie zabrakło czasu na dopracowanie tekstu.

 

 

MrBrightside, dzięki za komentarz i klik.

 

Gdy zgłosiłem się po atrybut, napisałeś:

4 dni przed terminem? Ambitnie. :>

Nawet nie wiedziałem jak bardzo. Dwa opowiadania na konkurs Obcość to wszystko, co kiedykolwiek napisałem. Nie miałem pojęcia, ile to jest roboty. Ale skoro się podjąłem, to musiałem skończyć.

Ach, pamiętam!

Szacunek zatem, że się udało, choć faktycznie, widać ten pośpiech.

Jeśli planujesz dać tej historii drugą szansę i przepisać ją na spokojnie, tak jak pierwszy rozdział, na pewno przeczytam.

 

Jeszcze jeden babol mi się rzucił w oczy:

zaplecza jakiś spelun

jakichś

Mam wrażenie pewnej niespójności teksu. Poszczególne kawałki są dla mnie atrakcyjne, ale zgrzytają mi między sobą. Podoba mi się użycie Warga.

Lożanka bezprenumeratowa

Ambush, dzięki za komentarz. 

Jurg załatwiła lub po prostu wytworzyła wszystkie potrzebne papiery potrzebne na taką wyprawę – paszporty, przepustki, certyfikaty, pozwolenia, licencje, listy polecające i oczywiście pieniądze obowiązujące w różnych strefach, przez które mieli jechać.

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Dzięki. Nadmiarowe “potrzebne” usunięte.

Ciekawy pomysł z feniksami. I ładne nawiązanie do rosyjskich żarptaków.

Mnie ten infordumpowy kawałek z Orkusem pomógł w zrozumieniu świata i bohaterów.

Odczuwam pewną sympatię dla tego naukowca. Ale nad testowaniem hipotez powinien popracować…

Babska logika rządzi!

Finklo, dzięki. To mnie miło zaskoczyłaś!

 

Nie planowałem pisać na ten konkurs, bo nie przepadam za fantasy, ale coś mnie podkusiło i w ostatniej chwili się zdecydowałem. 

Ukraińcy nazywali orkami żołnierzy rosyjskich i to mnie zainspirowało do tego motywu z Orkusem. 

Aaaa, o ruskich orkach słyszałam, ale nie skojarzyłam, że do tego pijesz.

Babska logika rządzi!

A Kopalnia to zakłady Azowstal.

Nowa Fantastyka