- Opowiadanie: MetronomeArthritis - Krew i kość

Krew i kość

Droga: kręta

Atry­but: Czar­ny Kolos

Motyw: Król zmar­twych­wstał i zbie­ra ludzi

 

[UWAGA] W opowiadaniu występują wulgaryzmy.

 

I (chyba) jestem nadal świeżynką, a przynajmniej tak się czuję xD Nie jestem pewien jak liczycie tutaj starość konta, do dzisiejszej daty czy do daty publikacji tekstu.

 

Nie wiem co na­pi­sać xD Opo­wia­da­nie jak opo­wia­da­nie, tyle że bar­dziej do­piesz­czo­ne niż za­zwy­czaj. Mam na­dzie­ję, że się spodo­ba. No i że kom­pre­sja tek­stu nie okaże się prze­sad­nie strat­na, bo ledwo udało mi się to upchnąć w 60k zna­ków. Cóż, nie je­stem zbyt dobry w opty­ma­li­za­cji prze­ka­zy­wa­nej tre­ści :D

Do­łą­czam mapę zde­cy­do­wa­nie więk­szą niż ob­szar przed­sta­wio­ny w opo­wia­da­niu. Choć wy­star­czył­by za­le­d­wie wy­ci­nek przy pra­wej kra­wę­dzi, tak wo­la­łem za­mie­ścić cały ob­szar wspo­mnia­ne­go w tek­ście pań­stwa, dla kon­tek­stu.

No to mi­łe­go czy­tan­ka! Do zo­ba­cze­nia po dru­giej stro­nie!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Krew i kość

 

 

 

 

 

Sre­bro, po brze­gi wy­peł­nio­ne piwem i winem, lśni­ło ku­szą­co świa­tłem dzie­sią­tek świec. Mroź­ny gwizd prze­szy­wał salę, gdy wi­cher wci­skał się do środ­ka przez wy­bi­te wi­tra­że i spły­wał po ko­lum­na­dzie mię­dzy stoły bie­siad­ne. Księ­ży­co­wy blask od­bi­jał się w mi­ria­dzie śnie­go­wych wstęg, wi­ru­ją­cych z wia­trem w ta­necz­nych po­dry­gach. Barw­ne szcząt­ki szkła za­dzwo­ni­ły o ołów, gdy nagły poryw wpadł do sali. Zmiótł szron z po­sadz­ki i po­cią­gnął przez kom­na­tę w gru­bych bał­wa­nach, wy­cią­ga­jąc na wierzch wciąż świe­że, zmal­tre­to­wa­ne ciała. Ludz­kie ciała. 

Kolor nadal nie spełzł z ich skóry, a koń­czy­ny po­zo­sta­wa­ły wiot­kie. Zwło­ki wa­la­ły się po sto­łach, ła­wach i po gołej ziemi, po­zgi­na­ne w strasz­li­we, bluź­nier­cze pozy, któ­rych nawet naj­bar­dziej wy­na­tu­rzo­na wy­obraź­nia nie by­ła­by zdol­na przy­wo­łać. Kilka tru­pów legło pod drzwia­mi. Ich ręce wy­cią­gnię­te ku wyj­ściu, po­zba­wio­ne oczu twa­rze za­mar­łe w wy­ra­zie pa­ni­ki, skry­tej pod nie­na­zwa­nym bólem. Już po kres cza­sów od­gry­wać będą scenę swej ostat­niej próż­nej uciecz­ki przed nie­zna­ną czło­wie­ko­wi grozą.

Zgę­stła, lecz wciąż wil­gła krew mie­sza­ła się w ka­łu­żach roz­la­ne­go wina. Zbru­ka­ła biel ścian i snuła się po ziemi w dłu­gich smu­gach. Jedna cią­gnę­ła się wy­jąt­ko­wo da­le­ko, od naj­wyż­sze­go stołu po ko­lum­nę przy bocz­nej nawie. Zwień­czo­na krwa­wą plamą, roz­la­ną tuż pod roz­szar­pa­nym ki­ku­tem lewej nogi. Koń­czy­nę wy­rwa­no be­stial­ską mocą w po­ło­wie uda razem z ko­ścią, po któ­rej po­zo­sta­ła je­dy­nie zie­ją­ca w krwi­stym mię­sie próż­nia. Ręka opa­dła wzdłuż tu­ło­wia, jakby jesz­cze nie­daw­no wy­cią­gnię­ta w bła­gal­nym ge­ście przed sie­bie, a na­iw­na, nie­po­kry­ta choć­by cie­niem za­ro­stu chło­pię­ca twarz za­mar­ła w po­są­gu nie­wy­sło­wio­nej trwo­gi. Głowa chłop­ca spo­czę­ła ob­ró­co­na w kie­run­ku tronu, a w oczo­do­łach, teraz zie­ją­cych upior­ną pust­ką, chwi­lę temu mu­sia­ło kryć się nigdy nie­za­da­ne py­ta­nie.

Pod tro­nem, śród stert za­krwa­wio­nych ścię­gien, kości i ode­rwa­nych od ciała koń­czyn, klę­cza­ła nie­ru­cho­ma syl­wet­ka trupa. Spod barw­nych i szla­chet­nych szat ja­śnia­ła biała, zbru­ka­na po­so­ką broda. Czło­wiek nie był stary, lecz zmarszcz­ki zdą­ży­ły już po­orać jego twarz bar­dziej niż korę sę­dzi­we­go drze­wa. Blada, zwiot­cza­ła skóra zwi­sa­ła z ciała, drga­jąc nie­znacz­nie pod ru­chem po­wie­trza, a śmier­tel­na cho­ro­ba po­zna­czy­ła ją ciem­ny­mi pla­ma­mi. Tuż przed ko­la­na­mi męż­czy­zny le­ża­ła srebr­na, zdo­bio­na na czole nie­bie­skim ka­mie­niem ko­ro­na. Łzy spły­nę­ły po po­licz­kach męż­czy­zny, grzę­znąc w głę­bo­kich bruz­dach skóry.

Wi­cher ucichł mo­men­tal­nie, a salę wy­peł­ni­ła cisza jesz­cze bar­dziej prze­ni­kli­wa niż trza­ska­ją­cy wkoło mróz. Męż­czy­zna spoj­rzał w smo­li­sty mrok za tro­nem.

 – Twoje ży­cze­nie – usły­szał król – zo­sta­ło speł­nio­ne.

Dźwięk zda­wał się zło­żo­ny z trzech gło­sów – ko­bie­ty, męż­czy­zny i dziec­ka, a każdy z nich drgał nie­znacz­nie, jakby u kozy. Roz­bi­jał się echem od zam­ko­wych murów, a z każdą chwi­lą miast ga­snąć, na­bie­rał na mocy. Szcząt­ki wi­tra­ży ro­ze­dr­ga­ły się w swych ra­mach, a stary męż­czy­zna sku­lił się w sobie str­wo­żo­ny, gdy do­no­śność de­mo­nicz­ne­go sko­wy­tu się­gnę­ła ze­ni­tu. I wszyst­ko uci­chło. Czło­wiek ob­ró­cił głowę i spoj­rzał na zma­sa­kro­wa­ne zwło­ki chłop­ca w bocz­nej nawie. Wes­tchnął cięż­ko i otarł łzy.

 – Wy lu­dzie nigdy nie prze­sta­je­cie mnie cie­ka­wić. – Głos stwo­rze­nia, choć nadal po­tro­jo­ny, utra­cił na do­no­śno­ści. – Nie ma dru­giej isto­ty tak prze­wrot­nej, tak pla­stycz­nej w swo­jej mo­ral­no­ści, jak wy. Po­wiedz mi, jakie to uczu­cie? Jak to jest zdo­być i stra­cić wszyst­ko w jed­nej chwi­li?

 – Nie mia­łem wy­bo­ru, dia­ble! – syk­nął czło­wiek. – Co in­ne­go mi po­zo­sta­ło?

Jego głos, nie­skoń­cze­nie po­tęż­niej­szy niż wska­zy­wa­ła­by ciało, za­dud­nił szkłem w oknach. Za­szy­te w ba­so­wej, szorst­kiej bar­wie jego dźwię­ku, tkwi­ły pa­lą­ca nie­na­wiść i żal.

 – Mia­łeś. Ty, jako jeden z nie­wie­lu ludzi na świe­cie, mia­łeś wybór. I wy­bra­łeś słusz­nie.

 – Do­praw­dy?

Męż­czy­zna za­drżał, dźgnię­ty prze­ży­ciem, które nie­spo­dzia­nie wdar­ło się w głąb jego duszy. Demon miał rację. Łzy za­la­ły szkli­ste, blade oczy, a ciało na­prę­ży­ło się w nie­mym okrzy­ku udrę­ki.

 – To na­zy­wasz słusz­nym, de­mo­nie?!

 – Czy po­zo­sta­ło ci co­kol­wiek in­ne­go, niż w to uwie­rzyć? Słusz­ne czy nie­słusz­ne, osta­tecz­nie wybór nadal na­le­ży do cie­bie.

 

~✵~✵~✵~✵~✵~

 

– Masz ze sobą co­kol­wiek oprócz mie­cza? Gdzie twój pan­cerz?

 – Nie noszę zbroi – od­parł przy­bysz.

Wą­sa­ty męż­czy­zna na­chy­lił się nad bla­tem stołu i zmarsz­czył brwi.

 – Takiś na złoto łasy? Nie, brat­ku, nie wezmę cię. Nie po­trze­ba mi ko­lej­ne­go bo­ha­te­ra, co się zaraz wła­du­je pod strza­łę albo zwie­je przy pierw­szej oka­zji. Nie masz ani do­świad­cze­nia, ani wy­po­sa­że­nia, na nic mi się zdasz.

 – Nie po­trze­bu­ję złota. Wy­star­czy wy­ży­wie­nie.

 – Jasne, jasne. Z ręki to mi ni mo­ne­ty nie weź­miesz, ale nie­bosz­czy­ków to ze skóry obe­drzesz, żeby ja­kieś łupy zgar­nąć.

 – Nie in­te­re­su­je mnie złoto ani łupy. – Męż­czy­zna przy­mknął oczy i wes­tchnął cięż­ko. – Już to mó­wi­łem.

 – Ga­da­łeś czy nie, jedna rzecz. I tak cię nie biorę, siwy. Zmia­taj stąd le­piej, mar­nu­jesz mój czas.

Wą­sacz od­go­nił go ręką jak na­tręt­ne­go owada, i za­wo­łał na­stęp­ne­go. Przy­bysz po­krę­cił głową i wy­szedł spod płó­cien­nej wiaty, mi­ja­jąc ko­lum­nę kil­ku­dzie­się­ciu in­nych śmiał­ków. Przyj­rzał im się uważ­nie. Wielu było zwy­kły­mi ob­dar­tu­sa­mi, ta­ki­mi sa­my­mi, za ja­kie­go mu­siał wziąć go ka­pi­tan. Stali w stru­gach desz­czu i pa­trzy­li pu­sty­mi ocza­mi, jak ko­lej­ny z nich zo­sta­je od­pra­wio­ny, jak ga­śnie w nich ostat­nia na­dzie­ja, by od­mie­nić wła­sny los. Kilku z ochot­ni­ków no­si­ło ja­ki­kol­wiek pan­cerz, a twarz każ­de­go z nich no­si­ła ten sam spo­koj­ny i opa­no­wa­ny wyraz. W oczach tych męż­czyzn tlił się żar. Zimny, prze­ra­ża­ją­cy żar, zu­peł­nie różny od iskry pod­nie­ce­nia i bra­wu­ry, jakie roz­ja­śnia­ły spoj­rze­nia mło­dzi­ków. Jego na­tu­ra była zbyt ulot­na, by zdo­łał po­chwy­cić ją kto­kol­wiek, kogo oczy nigdy nie pło­nę­ły tym samym ogniem. Lo­do­wa­ty stru­mień spły­nął po ple­cach przy­by­sza, a włosy na karku sta­nę­ły dęba. Na mo­ment za­tra­cił się we wła­snych my­ślach i kro­czył na­przód nie­przy­tom­nie, ze wzro­kiem utkwio­nym gdzieś w dali. Po­wró­cił duszą do ciała do­pie­ro, gdy wy­jąt­ko­wo stary na­jem­nik zła­pał go za ramię.

 – Hej, przy­ja­cie­lu – po­wie­dział sta­rzec. – Słu­chaj no, sły­sza­łem, jak ga­da­łeś z Var­lo­kiem.

Przy­bysz przy­sta­nął i spoj­rzał na nie­zna­jo­me­go. Do­pie­ro teraz spo­strzegł, jak cięż­kie pięt­no od­ci­snął na jego ciele wiek. Skóra, ciem­na i skur­czo­na jak rze­mień, marsz­czy­ła się cien­ki­mi fał­da­mi na wą­tłych mię­śniach i zwi­sa­ła, jakby je­dy­nie wspo­mnie­nie daw­nych cza­sów po­wstrzy­my­wa­ło ją przed spły­nię­ciem na zie­mię. Sta­rzec przyj­rzał mu się przy­jaź­nie wy­bla­kły­mi oczy­ma i za­stu­kał kilka razy ję­zy­kiem o pod­nie­bie­nie.

 – Słu­cham – od­parł przy­bysz.

 – Widać, że ci bar­dzo za­le­ży, przy­ja­cie­lu. Każdy z tych że­bra­ków, co stali z tobą w ko­lej­ce, cof­nął­by się z pod­ku­lo­nym ogo­nem, jakby tylko zo­czył minę Var­lo­ka. No, poza tymi wia­ru­sa­mi. Ale nie ty, nie. Wy­glą­dasz jak łach­ma­niarz, ale oczy… oczy masz jak we­te­ran. I te włosy… białe jak u star­ca, lecz twarz wciąż krzep­ka. Kim ty je­steś, przy­ja­cie­lu?

Przy­bysz wes­tchnął cięż­ko.

 – Wy­bacz mi, ale jeśli je­dy­nym, co masz do po­wie­dze­nia, są py­ta­nia, to nie uzy­skasz na nie od­po­wie­dzi.

Męż­czy­zna za­rzu­cił na głowę kap­tur i ru­szył przed sie­bie, lecz na­jem­nik przy­trzy­mał go za ramię. Wrył ko­ści­ste palce głę­bo­ko w ciało.

 – Stój! Za­cze­kaj! Tak, oczy­wi­ście – wy­mam­ro­tał, błą­dząc wzro­kiem po twa­rzy męż­czy­zny. – Za­po­mnij to sta­re­mu żoł­nie­rzo­wi. Oczy­wi­ście, że nie po to cię tu za­trzy­mu­ję w tej ule­wie. Wiem coś, co może ci pomóc, przy­ja­cie­lu. Co chcia­łem po­wie­dzieć, to że nie lada z cie­bie śmia­łek, ale nikt cię tu nigdy nie przyj­mie, nie.

Sta­rzec po­krę­cił głową i znów za­kle­ko­tał ję­zy­kiem.

 – Co masz na myśli?

 – Ci tutaj – wska­zał na ka­pi­ta­na i jego to­wa­rzy­szy – to kiepy. Ni­cze­go w nich z praw­dzi­we­go wo­ja­ka. Bandy i szu­braw­cy, tyle ci po­wiem, przy­ja­cie­lu. Tacy to żoł­nie­rze!

Zmarsz­czył nos i po­krę­cił wąsem, po czym splu­nął na zie­mię.

 – Nie ma tam miej­sca dla cie­bie. To ślep­cy! Nie zo­ba­czą, jakiś chwat, choć­byś im miecz pod gar­dło po­de­tknął.

 – Ale są tu inni.

Oczy star­ca za­lśni­ły, a głowa za­ko­ły­sa­ła się na su­chej szyi.

 – Tak, tak! Znam ta­kich, o tak.

 – Mo­żesz mi o nich po­wie­dzieć? Gdzie ich szu­kać?

 – Wielu wi­dzia­łem, do któ­rych byś się nadał, przy­ja­cie­lu, oj wielu. Ale tylko jeden się tu sta­wił. Nie jest stary, ani on, ani jego dru­ży­na, ale to nie byle chłyst­ki. Wal­czy­łem w Wiel­kiej Woj­nie, jesz­cze zanim ją tak na­zwa­no, biłem dzi­ku­sów na pół­noc­nych ste­pach, na pia­skach So­ka­try, gro­mi­łem wro­gów na lą­dzie i na wo­dzie. Wiele rze­czy zo­ba­czy­łem, wiele strasz­nych rze­czy, lecz nie­wie­le na­praw­dę mnie prze­ra­zi­ło. Ale oni tak.

Przy­bysz wy­pro­sto­wał się i po­pra­wił połę płasz­cza.

 – Ich ka­pi­tan. Gdzie go znaj­dę?

 – Och – sta­rzec za­śmiał się roz­ba­wio­ny – z ła­two­ścią go po­znasz. Za­pew­niam cię. Nie sie­dzą tutaj w sercu obozu. Za­wsze wolą roz­bi­jać się z dala od zgieł­ku.

 – Czy znasz jego imię?

 – Tacy lu­dzie jak on mają wiele imion. Nigdy nie sły­sza­łem jego praw­dzi­we­go miana, ale na­zy­wa­ją go Czar­nym Ko­lo­sem.

Przy­bysz po­ki­wał głową i utkwił nie­obec­ne spoj­rze­nie gdzieś ponad ra­mie­niem na­jem­ni­ka. Po chwi­li spoj­rzał z po­wro­tem na star­ca.

 – Dzię­ku­ję ci. Jak się zwiesz?

 – Och! Na­praw­dę cie­ka­wi cię moje imię? Cóż cie­ka­we­go w takim sta­rym pier­ni­ku?

Przy­bysz uśmiech­nął się ła­god­nie.

 – Nie żar­tuj, przy­ja­cie­lu. Twoje oczy cię nie mylą, nie je­stem taki jak oni. – Wska­zał głową na ko­lum­nę ochot­ni­ków. – Ale nie tylko cie­bie bo­go­wie ob­da­rzy­li by­strym spoj­rze­niem. Nie zmy­lisz mnie swoją wy­mo­wą. Jak się zwiesz?

Sta­rzec za­śmiał się chra­pli­wie.

 – Za­praw­dę nie je­steś zwy­kłym wo­jow­ni­kiem – od­parł, a jego znisz­czo­na, ob­wi­sła twarz stę­ża­ła.

Ciało na­jem­ni­ka spię­ło się i wy­pro­sto­wa­ło. Nie był już tym samym wy­su­szo­nym wra­kiem, jaki jesz­cze przed chwi­lą skry­wa­ły prze­mo­czo­ne łach­ma­ny. Przed przy­by­szem sta­nął szczu­pły i sę­dzi­wy, ale krzep­ki wo­jow­nik, a w jego oczach krył się zna­jo­my żar.

 – Nie my­li­łem się co do cie­bie, przy­ja­cie­lu. Na­zy­wam się Ra­gh­nall. Czy teraz mogę po­znać twoje imię?

Męż­czy­zna wy­cią­gnął przed sie­bie rękę. Przy­bysz uści­snął ją i uśmiech­nął się przy­ja­ciel­sko.

 – Ar­ta­ir.

 

~✵~✵~✵~✵~✵~

 

Wiatr chło­stał twarz wę­drow­ca zmro­żo­nym desz­czem, orząc skórę pie­ką­cy­mi prę­ga­mi. Na­mio­ty i ogni­ska już dawno zo­sta­ły w tyle, za­stą­pio­ne pła­skim, po­ro­słym trawą pust­ko­wiem Po­gra­ni­cza. Gęste od wil­go­ci po­wie­trze du­si­ło męż­czy­znę, z opo­rem tło­cząc się do jego płuc, lecz nadal parł na­przód, wy­pro­sto­wa­ny, z od­sło­nię­tą głową. W uszach Ar­ta­ira spo­śród nie­ustan­ne­go szumu i lep­kich, błot­ni­stych tąp­nięć butów wy­chy­nął trzask. Od­le­gły jak dawne wspo­mnie­nie za­pach dymu i pie­cze­ni wy­cią­gnął do niego swą rękę z sa­mot­nej brze­zi­ny. Męż­czy­zna po­dą­żył za nim, a z cza­sem jego zmy­sły za­czę­ły wy­chwy­ty­wać ko­lej­ne, wy­tę­sk­nio­ne bodź­ce. Za­cią­gnął się rześ­kim po­wie­trzem i po­pra­wił poły płasz­cza.

– Kto idzie?! Gadaj zaraz, bo ustrze­lę!

 – Przy­ja­ciel.

 – Przy­ja­ciel? – Męż­czy­zna prych­nął. – Poza tym obo­zem nie mamy tu żad­nych przy­ja­ciół.

 – W takim razie so­jusz­nik.

 – Czego chcesz?

 – Spo­tkać się z wa­szym do­wód­cą.

 – Ta? Po­dejdź no bli­żej.

Zza gę­stych za­ro­śli wy­szło dwóch żoł­nie­rzy. Ich dło­nie za­ci­ska­ły się cia­sno na drzew­cach włócz­ni, gdy mie­rzy­li wzro­kiem Ar­ta­ira. Wę­dro­wiec pod­szedł kilka kro­ków w ich stro­nę.

 – Tyle wy­star­czy! – krzyk­nął jeden z na­jem­ni­ków. – Więc chcesz się spo­tkać z sze­fem, ta? A czego ty mo­żesz od niego chcieć?

 – Chcę się za­cią­gnąć.

Męż­czy­zna prych­nął i za­śmiał się grom­ko, a zaraz do­łą­czył do niego jego to­wa­rzysz.

 – Taki ob­wieś jak ty? Ech, dobra. Właź!

Ze­szli z drogi. Ar­ta­ir przyj­rzał im się po­dejrz­li­wie.

 – Tak po pro­stu?

 – Co tak po pro­stu?

 – Tak po pro­stu mnie prze­pu­ści­cie?

 – Tak – rzu­cił krót­ko. – Co się tak dzi­wisz?

 – Słu­chaj – za­czął drugi z na­jem­ni­ków. – Nasz szef to nie byle trep. Czego cię mamy nie wpusz­czać? Jeśli za­czniesz roz­ra­biać, to szyb­ko się z tobą uwi­nie. My tu je­ste­śmy tylko, żeby się nam tu nikt po­dej­rza­ny nie krę­cił.

 – To jak bę­dzie? Wła­zisz czy nie?

Ar­ta­ir przy­tak­nął i minął straż­ni­ków. Wkro­czył w rudą gę­stwę i po chwi­li spo­strzegł, jak blade ko­lum­ny brzóz za­czy­na­ją na­chy­lać się ku sobie, spię­te pa­ję­czą sie­cią lin i tro­ków. Jasne plamy roz­cią­gnię­te na tym rusz­to­wa­niu, z po­cząt­ku roz­my­te wśród kory i po­szy­cia, wy­ostrzy­ły swe kon­tu­ry, i jak wy­ro­słe z mgły mury ro­dzin­ne­go domu wi­ta­ją tu­ła­cza po dłu­giej wę­drów­ce, tak płót­na na­mio­tów za­pro­si­ły go do sie­bie. Przy­bysz ukrył uśmiech pod koł­nie­rzem. Ar­ta­ir roz­glą­dał się po obo­zie, kro­cząc w stro­nę naj­więk­sze­go z na­mio­tów, i choć nie dał tego po sobie po­znać, nie po­tra­fił wyjść ze zdzi­wie­nia. Na­jem­ni­cy krzą­ta­li się przy swo­ich spra­wach, na­pra­wia­li i czy­ści­li rynsz­tu­nek, jedli razem i śmia­li się przy dłu­gich sto­łach. Nie­wiel­ka grupa za­ba­wia­ła raz po raz rzu­ca­jąc kości i pie­nią­dze na po­kry­wę becz­ki. Ni­g­dzie nie spo­strzegł choć­by cie­nia opil­stwa czy chi­cho­tów la­dacz­nic. Ochot­ni­cy, zwy­kle tłum­nie wa­lą­cy do wer­bun­ko­wych, nawet nie pró­bo­wa­li się tu do­stać, czy to dla­te­go, że ich uszu nie do­bie­gło słowo o tej dru­ży­nie, czy może usły­sze­li o niej zbyt wiele. Wszel­kie plu­ga­stwo, smród, jaki cią­gnął się za woj­sko­wy­mi obo­za­mi, zda­wa­ły się omi­jać to miej­sce z naj­wyż­szą trwo­gą. Ko­ją­ce cie­pło roz­pły­nę­ło się w pier­si męż­czy­zny. Wes­tchnął z ulgą. Sta­rzec mówił praw­dę.

Włos zje­żył się na karku Ar­ta­ira, a barki męż­czy­zny przy­ci­snął cię­żar wzro­ku dzie­sią­tek wo­jow­ni­ków. Ar­ta­ir ścią­gnął z głowy kap­tur. Od­po­wie­dział spoj­rze­niem ob­ser­wu­ją­cym go żoł­nie­rzom, lecz żaden z nich nie od­wró­cił wzro­ku. Wę­dro­wiec kro­czył śmie­lej niż do­tych­czas. Za­trzy­mał się do­pie­ro, gdy dwóch straż­ni­ków za­gro­dzi­ło mu drogę przed samym na­mio­tem do­wódz­twa.

 – Hola! Wiesz, dokąd le­ziesz?

 – Do wa­sze­go do­wód­cy.

 – Tak, brat­ku? – wark­nął drugi z żoł­da­ków. – Nie wiem, kto cię tu wpu­ścił, lecz tutaj koń­czy się twoja droga.

 – Nie za­mie­rzam na­rzu­cać się wa­sze­mu przy­wód­cy, jeśli to was drę­czy. Za­cze­kam, jeśli trze­ba, lecz pro­szę, by­ście prze­ka­za­li mu wia­do­mość, że pra­gnę się z nim wi­dzieć.

 – A po co to taka ła­chu­dra chcia­ła­by się wi­dzieć z ka­pi­ta­nem, hę?

 – Chcę się do was za­cią­gnąć.

Na­jem­nik zmie­rzył go wzro­kiem i prych­nął.

 – Ty? Szu­kasz dar­mo­we­go żar­cia, przy­błę­do? Już­żeś roz­wście­czył wszyst­kie wio­ski do­oko­ła swoim skom­le­niem? Za­cią­gnąć się, phi!

 – To nie przy­tu­łek, bra­cie. Chcesz do nas do­łą­czyć, mu­sisz się nam na coś przy­dać. A nie wy­glą­dasz na ta­kie­go, coś umiał.

 – Nie wam to oce­niać – od­parł chłod­no. – Po­in­for­muj­cie ka­pi­ta­na o moim przy­by­ciu.

Żoł­nierz na­chy­lił się do twa­rzy Ar­ta­ira tak bli­sko, że nie­mal sty­ka­li się czub­ka­mi nosów.

 – Nie – szep­nął.

Cięż­ki odór ce­bu­li wio­nął w noz­drza przy­by­sza. Lepki dreszcz obrzy­dze­nia prze­biegł po ciele męż­czy­zny, gdy z le­d­wo­ścią opa­no­wał się, by nie zmarsz­czyć nosa.

 – Wynoś się stąd, łach­my­to! – wark­nął straż­nik, wra­ca­jąc na swój po­ste­ru­nek. – Nie ma tu miej­sca dla ta­kich jak ty. Nie szu­ka­my no­wych.

Ar­ta­ir przyj­rzał się obu żoł­nie­rzom i kątem oka do­strzegł, jak na­jem­ni­cy w po­bli­żu za­prze­sta­li swej pracy i przy­glą­da­li się im z za­in­te­re­so­wa­niem. Wes­tchnął cięż­ko i spu­ścił wzrok, ale nie cof­nął się.

 – Co jest, dzia­dzie? Nie sły­sza­łeś, com po­wie­dział? Zjeż­dżaj!

 – Czym ci za­wi­ni­łem, że tak mnie ob­ra­żasz?

Ar­ta­ir wy­pro­sto­wał się i wbił spoj­rze­nie w oczy na­jem­ni­ka. Jego wzrok, bły­ska­ją­cy zie­le­nią tak ja­skra­wą, jakby pro­mie­nio­wa­ła wła­snym świa­tłem, zda­wał się prze­wier­cać ciało żoł­nie­rza głę­bo­ko, się­ga­jąc aż po trze­wia. Straż­nik ze­sztyw­niał, a jego po­wie­ki unio­sły się w zdu­mie­niu.

 – Czy po­dar­te szaty to dość, byś mógł łajać mnie do woli? Nie wstyd ci, kpić ze mnie tuż pod nosem do­wód­cy? Milcz, swo­łocz – syk­nął. – Do­nieś o mnie twemu panu!

Twarz na­jem­ni­ka sfla­cza­ła, a mięk­kie pod­gar­dle za­drża­ło jak ga­la­re­ta. Wzrok męż­czy­zny, choć trząsł się pa­nicz­nie, szu­ka­jąc uciecz­ki, nie był zdol­ny unik­nąć spoj­rze­nia Ar­ta­ira. Żoł­nierz opa­no­wał się i zmarsz­czył brwi.

 – Nie – po­wie­dział, ale w jego gło­sie tkwi­ła wy­raź­na nuta sła­bo­ści.

Z wnę­trza na­mio­tu do­bie­gły ich stłu­mio­ne szep­ty i tupot, a po chwi­li ze środ­ka wy­szedł nad­zwy­czaj po­staw­ny męż­czy­zna.

Ol­brzym, błysz­czą­cy i czar­ny jak świe­żo na­oli­wio­ny heban, sta­nął kilka kro­ków przed Ar­ta­irem. Jego tors, zu­peł­nie nagi, roz­py­cha­ły zda­ją­ce się roz­ry­wać skórę od środ­ka zwały mu­sku­łów. Mię­śnie za­gra­ły na bar­kach ol­brzy­ma, gdy wsparł ręce na bio­drach, a jego spoj­rze­nie spo­tka­ło się ze wzro­kiem Ar­ta­ira. Zimny dreszcz zbiegł po ple­cach przy­by­sza. Ciem­no­skó­ry męż­czy­zna zmarsz­czył brwi.

 – Czar­ny Kolos – wy­szep­tał Ar­ta­ir.

 – Jak się zwiesz, przy­by­szu?

Głos Ko­lo­sa za­grzmiał ogłu­sza­ją­co, jakby to nie on, a bo­go­wie wy­po­wia­da­li te słowa, przy­glą­da­jąc się im z nie­bios. Ar­ta­ir uśmiech­nął się uprzej­mie.

 – Ar­ta­ir. – Skło­nił głowę.

 – Gorn – rzu­cił oschle, a gęsty wąs za­trząsł się nad jego usta­mi. – Chcesz do nas do­łą­czyć… Jak mo­żesz się nam przy­dać?

 – Po­tra­fię wal­czyć.

 – Och! – za­śmiał się. – Za­iste. Ale tutaj każdy to po­tra­fi. Py­ta­łem, do czego mo­żesz nam się przy­dać.

Ar­ta­ir zmru­żył oczy i za­my­ślił się. Wes­tchnął cięż­ko, jakby usi­ło­wał prze­ko­nać się do zro­bie­nia bar­dzo trud­ne­go kroku.

 – Ru­sza­cie na wojnę z Khyr­gi­ta­mi – po­wie­dział w końcu. – Znam ten lud. Bar­dzo do­brze go znam.

 – Jak do­brze?

 – Przez kilka lat żyłem wśród tych ludzi. Ja­dłem z nimi, spa­łem obok nich, upra­wia­łem ich zie­mię i pie­lę­gno­wa­łem ich trzo­dy. Można po­wie­dzieć, że byłem jed­nym z nich.

Gorn zlu­stro­wał go spoj­rze­niem, a w jego oczach od­bi­ja­ła się nie­uf­ność.

 – Trud­no mi uwie­rzyć, by ci bar­ba­rzyń­cy byli skłon­ni przy­jąć ja­kie­go­kol­wiek ob­ce­go w swoje sicze. Prę­dzej w jasyr. Po­tra­fisz po­twier­dzić swoje słowa?

Twarz przy­by­sza prze­biegł le­d­wie do­strze­gal­ny skurcz, jakby mię­śnie drgnę­ły bez­wied­nie, po­ru­szo­ne któ­rymś ze słów ol­brzy­ma. Ar­ta­ir opa­no­wał się bły­ska­wicz­nie i skar­cił w duszy. Nie mógł po­zwo­lić sobie na oka­za­nie sła­bo­ści.

 – Mogę je po­twier­dzić wie­dzą, jaką po­sia­dam o tym lu­dzie. Nie wiem, czy mam co­kol­wiek, co świad­czy­ło­by o ich praw­dzi­wo­ści. Może…

Się­gnął pod połę płasz­cza i od­piął coś od pasa. Spod okry­cia wy­chy­nął długi szty­let. Męż­czy­zna zła­pał za po­żół­kłą kość rę­ko­je­ści i wy­szarp­nął broń z po­chwy. Ostrze, nie­zwy­kle cien­kie jak na szty­let tej dłu­go­ści – dość cien­kie, by wśli­zgnąć się mię­dzy oczy kol­czu­gi – lśni­ło bla­skiem innym niż ja­ka­kol­wiek stal, jaką można było spo­tkać na po­łu­dnie od Po­gra­ni­cza. Mlecz­ną klin­gę obie­ga­ły nie­re­gu­lar­ne za­wi­ja­sy, przy­po­mi­na­ją­ce bar­dziej żywą ma­te­rię niż dzie­ło ko­wal­skie­go rze­mio­sła. Wy­ko­na­no ją z kości. Gorn na­chy­lił się nieco w przód, by le­piej przyj­rzeć się broni.

 – To tesz?

 – Tak.

 – Ro­zu­miem. – Gorn po­ki­wał głową i na­my­ślał się przez dłuż­szą chwi­lę, po czym jego spoj­rze­nie padło na oczy Ar­ta­ira. – Mimo to nie chcę cię przy­jąć.

Ar­ta­ir zmarsz­czył brwi..

 – Nie ro­zu­miem. Dla­cze­go?

 – Spójrz na sie­bie – po­wie­dział i ob­szedł Ar­ta­ira do­ko­ła. – Nie masz nawet dość pie­nię­dzy, by za­ła­tać te łach­ma­ny, a co do­pie­ro, by kupić pan­cerz. Masz w ogóle hełm albo cho­ciaż tar­czę?

 – Mam miecz.

 – I co ci po nim, jak ci ktoś roz­pła­ta łeb? – Wes­tchnął. – Nie! Nie za­mie­rzam kopać grobu dla ko­lej­ne­go de­spe­ra­ta. Nie wiem, co pchnę­ło cię, by wy­brać tę drogę, ale do­brze ci radzę – od­puść. Albo przy­naj­mniej naj­pierw się wy­po­saż.

 – Nie po­trze­bu­ję zbroi. Wal­czę bez niej.

Gorn uśmiech­nął się kpią­co.

 – Jeśli jej nie po­trze­bu­jesz, to szu­kaj szczę­ścia w kró­lew­skiej armii. Tam chęt­nie cię wezmą za mięso ar­mat­nie.

Ol­brzym wes­tchnął i ob­ró­cił się, od­cho­dząc do na­mio­tu. Twarz Ar­ta­ira po­zo­sta­ła bez wy­ra­zu. Przy­mknął oczy, znu­żo­ny, i wy­szarp­nął miecz spod po­dar­tych szat. Ostrze świ­snę­ło zbyt szyb­ko, by kto­kol­wiek z obec­nych zdo­łał je do­strzec. Deszcz zro­sił długą i wąską klin­gę, która za­mar­ła wy­gię­ta w fi­ne­zyj­nym łuku, ze szty­chem wy­ce­lo­wa­nym mię­dzy ło­pat­ki do­wód­cy. Gorn ob­ró­cił się po­wo­li. Wszel­kie emo­cje speł­zły z jego twa­rzy, która teraz bar­dziej przy­po­mi­na­ła ba­zal­to­we po­pier­sie sta­ro­żyt­ne­go bo­ha­te­ra niż żywe ciało.

 – Wy­zy­wam cię, Gor­nie – po­wie­dział Ar­ta­ir.

 – Tak cię ura­zi­łem? – Uśmiech­nął się po­nu­ro. – Nie, nie przyj­mu­ję wy­zwa­nia.

 – Ura­zi­łeś? Nie, sły­sza­łem dużo gor­sze wy­zwi­ska. Chciał­bym tylko po­znać praw­dę o zdol­no­ściach Czar­ne­go Ko­lo­sa. Wiele o nich sły­sza­łem.

 – Do­praw­dy? W takim razie bę­dziesz mu­siał za­do­wo­lić się plot­ka­mi. Że­gnaj.

Gorn wierz­chem dłoni od­su­nął miecz przy­by­sza, lecz w jed­nej chwi­li uśmiech znik­nął z jego twa­rzy, a oczy ol­brzy­ma roz­war­ły się sze­ro­ko i bły­snę­ły na tle he­ba­no­wej skóry jak dwa księ­ży­ce. Ob­ró­cił klin­gę pła­zem do góry i od­sło­nił drob­ny gra­we­ru­nek tuż pod jel­cem.

 – Czte­ro­skrzy­dły orzeł… Nie je­steś zwy­kłym że­bra­kiem.

Gorn wes­tchnął i uśmiech­nął się.

 – Do­brze. Przyj­mu­ję twoje wy­zwa­nie. – Ro­zej­rzał się. – Tutaj? Na tym placu?

Ar­ta­ir przy­tak­nął.

 – Zatem po­zo­sta­je tylko okre­ślić, co po­sta­wi­my na szali.

 – Jeśli wy­gram – po­wie­dział Ar­ta­ir – przyj­miesz mnie do swo­je­go od­dzia­łu.

 – Tak, to żadna nie­spo­dzian­ka. A jeśli prze­grasz?

 – Ty zde­cy­duj – od­parł, od­cho­dząc na drugi ko­niec błot­ni­ste­go placu.

 – Hmm… – Męż­czy­zna za­czął bez­wied­nie krę­cić wąsa. – Tak… Twój miecz. Co po­wiesz?

Ar­ta­ir przyj­rzał się swo­jej broni i za­my­ślił się. Jego twarz stę­ża­ła. Przy­tak­nął.

 – Zgoda.

Oczy Gorna za­lśni­ły.

 – Hoho! No, tego się nie spo­dzie­wa­łem. Nie bój się, bę­dzie mu do­brze u mo­je­go pasa.

 – Nie sądzę – od­parł chłod­no – by kie­dy­kol­wiek na nim za­wisł.

Męż­czyź­ni stali na­prze­ciw sie­bie na brze­gach okrą­głe­go pla­cy­ku. Dzie­li­ło ich może dzie­sięć łokci – dość mało, by z ła­two­ścią mogli do­strzec ro­sną­ce na­pię­cie w oczach prze­ciw­ni­ka. Wokół ze­brał się kor­don na­jem­ni­ków, któ­rzy mimo ulewy wy­szli spod da­chów, by być świad­ka­mi po­je­dyn­ku swego ka­pi­ta­na. Ar­ta­ir po­grze­bał butem w bło­cie. Śli­sko. Bar­dzo śli­sko. Po­pra­wił miecz w dłoni i przyj­rzał się czar­no­skó­re­mu męż­czyź­nie. Gorn, który na dłuż­szą chwi­lę znik­nął w swoim na­mio­cie, zdą­żył za­ło­żyć już pan­cerz z ciem­nej, nie­oszli­fo­wa­nej stali. Gruby metal roz­cho­dził się na most­ku na czwo­ro i opla­tał tors na kształt wiel­kie­go owada. Niż­sze płyty kryły pod sobą żebra i zgrab­nie prze­cho­dzi­ły w seg­men­to­we pasy na brzu­chu. Tylko jedno, prawe ramię wo­jow­ni­ka chro­ni­ły ma­to­we bla­chy, spię­te razem ru­cho­mym nitem, a naj­wyż­szą z nich za­dar­to w górę przy oboj­czy­ku, gdzie sta­wa­ła się tar­czą dla od­sło­nię­tej szyi. U gru­be­go skó­rza­ne­go pasa ol­brzym zwie­sił trzy mie­cze. Zgrab­nym ru­chem wy­su­nął jeden z nich z po­chwy i wska­zał szty­chem na oręż Ar­ta­ira.

 – Jak wi­dzisz, do­sko­na­le do­peł­ni moją ko­lek­cję. Czte­ry to boska licz­ba, nie mylę się?

Ar­ta­ir nie od­po­wie­dział. Przyj­rzał się broni ry­wa­la ze skry­tym w duszy za­chwy­tem. Sre­brzy­sta klin­ga mie­ni­ła się głę­bo­ką zie­le­nią, jakby pod cien­ką war­stwą prze­źro­czy­stej stali błysz­cza­ło dru­gie ostrze. Miecz, gdyby nie jego nad­zwy­czaj­na sze­ro­kość, zda­wał­by się śmiesz­nie mały w rę­kach ta­kie­go gi­gan­ta.

Gorn za­ata­ko­wał pierw­szy. Wy­strze­lił w stro­nę przy­by­sza z gib­ko­ścią, ja­kiej próż­no by­ło­by szu­kać u naj­zręcz­niej­szych wo­jow­ni­ków, nawet tych znacz­nie drob­niej­szej po­stu­ry. Ska­kał jak kot, stale zmie­nia­jąc kie­ru­nek na­tar­cia, aż wresz­cie po­tęż­nym za­ma­chem ciął z góry. Ar­ta­ir zręcz­nie usko­czył w tył i uniósł klin­gę, by się za­sło­nić. Serce pod­sko­czy­ło mu do gar­dła, gdy nie po­czuł ude­rze­nia. Jego prze­ciw­nik w ostat­niej chwi­li zwi­nął się w pi­ru­ecie i siekł z boku, ce­lu­jąc w od­sło­nię­te udo. Ostrze pruło po­wie­trze jak gnany sztor­mem ga­le­on. Ar­ta­ir utknął w nie­sta­bil­nym wy­kro­ku, nie­zdol­ny wy­ko­nać na czas ko­lej­ne­go uniku. Po­zo­sta­ło mu tylko cze­kać, aż do­się­gnie go cios prze­ciw­ni­ka. Nigdy nie spo­dzie­wał­by się ta­kiej pręd­ko­ści po kimś tak słusz­nych roz­mia­rów. Choć strach prze­szył go na mo­ment swą lo­do­wa­tą igłą, ru­ty­na i za­war­ta w ciele pa­mięć przy­wró­ci­ły spo­kój myśli. Przy­bysz runął na zie­mię i prze­tur­lał się pod świsz­czą­cym ostrzem, jak worek łach­ma­nów. Ar­ta­ir po­de­rwał się z ziemi i strzą­snął chłod­ne błoto z czoła. Nie po­wtó­rzy drugi raz tego sa­me­go błędu.

 – Nie­wie­le fi­ne­zji w tym uniku. – Gorn uśmiech­nął się kpią­co. – Dalej je­steś taki pewny swego?

Oczy Ar­ta­ira roz­war­ły się sze­ro­ko, gdy wpił wzrok w prze­ciw­ni­ka. Nie od­po­wie­dział, a jego twarz po­zo­sta­ła obo­jęt­na. Wie­dział, że Gorn pró­bu­je go zde­ner­wo­wać.

 – Cóż, tym le­piej. Twój miecz na­praw­dę przy­padł mi do…

Biała czu­pry­na śmi­gnę­ła w po­wie­trzu ponad roz­smu­żo­ną szatą, a potok za­wzię­tych jak ukłu­cia owada cięć po­sy­pał się na Gorna. Ka­pi­tan cofał się krok za kro­kiem, nie­zdol­ny zna­leźć oka­zji na kontr­atak. Za­sko­cze­nie, które z po­cząt­ku wyj­rza­ło na jego twa­rzy, teraz spły­wa­ło z wolna, za­stą­pio­ne znacz­nie groź­niej­szym, pa­lą­cym jak ogień uczu­ciem. Nagle Ar­ta­ir spo­strzegł lukę w de­fen­sy­wie prze­ciw­ni­ka. Ma­leń­kie okno, przez które mógł wśli­zgnąć się ko­lej­ny cios. Za­wa­hał się na krót­ką chwi­lę. Chwi­lę temu nie­mal nie przy­pła­cił ży­ciem po­dob­nej lek­ko­myśl­no­ści. Nie. Tym razem było ina­czej. Wie­dział, że zdoła do­się­gnąć celu. Zresz­tą, czy miał lep­szy wybór? Pchnął w szyję, tuż po­ni­żej szczę­ki. Pa­trzył z uwagą, jak ostrze pnie się w górę, jak mija od­le­głą wrażą klin­gę, jak nie­mal muska skórę prze­ciw­ni­ka. Lecz sztych nigdy nie do­tarł celu. Gorn wy­krę­cił ramię i po­zwo­lił, by broń mi­nę­ła krtań o mniej niż cal i roz­bi­ła się na pan­cer­nym ra­mie­niu. Ar­ta­ir runął na­przód. Jego oczy roz­war­ły się sze­ro­ko, po czym za­ci­snę­ły z bólu, gdy Gorn rąb­nął go barem z niedź­wie­dzią siłą i po­słał da­le­ko w tył. Przy­bysz po­tur­lał się po gę­stym szla­mie. Ból eks­plo­do­wał w lewym ra­mie­niu, gdy tylko spró­bo­wał nim po­ru­szyć. Mu­siał je wybić. Pod­niósł się z tru­dem, wspar­ty o miecz, śli­zga­jąc się po grzą­skiej ziemi. Spoj­rzał na Gorna ze zdu­mie­niem. Ar­ta­ir nigdy nie wal­czył z kimś, kto ucie­kał­by się do brud­nych sztu­czek. Ry­zy­ko­wać prze­bi­tym gar­dłem tylko po to, by za­sko­czyć prze­ciw­ni­ka?

 – Je­steś sza­lo­ny! – wark­nął, plu­jąc bło­tem. – Mo­głeś zgi­nąć, głup­cze!

 – Mo­głem? – spy­tał z uśmie­chem.

Gorn za­szar­żo­wał, tym razem tnąc od dołu. Ar­ta­ir za­wa­hał się. Czy to ko­lej­ny zwód? Nie, jego prze­ciw­nik nie za­ry­zy­ko­wał­by dwa razy tej samej sztucz­ki. A jed­nak… Co jeśli prze­wi­dział, że tak wła­śnie po­my­śli? Ar­ta­ir za­ci­snął zęby, go­tu­jąc się na spa­ro­wa­nie ciosu. Miał rację, to nie była finta. Ol­brzym ciął pro­sto w bok, lecz jego prze­ciw­nik wy­sko­czył na­przód i ob­ró­cił się w bły­ska­wicz­nym pi­ru­ecie. To był ten mo­ment! Mokry od desz­czu i potu kark wo­jow­ni­ka błysz­czał jasno, jakby wska­zy­wał punkt, w który Ar­ta­ir po­wi­nien zadać cios. Przy­bysz wy­ce­lo­wał i siek­nął w po­ty­li­cę. Ostrze roz­cię­ło skórę i za­zgrzy­ta­ło o kość. Nagle jakaś siła szarp­nę­ła Ar­ta­irem w dół, jak szma­cia­ną lalką. Wy­ba­łu­szył oczy, nie ro­zu­mie­jąc, co się stało, lecz po chwi­li, ku swemu wiel­kie­mu za­wo­do­wi, umysł wy­kry­sta­li­zo­wał od­po­wiedź. Prawa noga, którą za­parł się o zie­mię, za­pa­dła się w bło­cie i ze­śli­zgnę­ła z im­pe­tem. Ścię­gna w pa­chwi­nach za­pie­kły bo­le­śnie, gdy męż­czy­zna utknął w nie­zgrab­nym szpa­ga­cie. Ar­ta­ir mógł tylko pa­trzeć, jak kark prze­ciw­ni­ka od­da­la się z każdą chwi­lą, jak Gorn ob­ra­ca się i bie­rze za­mach, ce­lu­jąc w czoło. Wę­dro­wiec za­mknął oczy. Tępy, dud­nią­cy pod czasz­ką ból wybił swoje pierw­sze ude­rze­nie na skle­pie­niu czasz­ki, a potem, jak zegar po­wta­rza swą wia­do­mość, tak drę­czą­ce uczu­cie roz­la­ło się po resz­cie ciała. Ar­ta­ir ze­sztyw­niał i runął w ka­łu­żę mułu. Do­pie­ro po chwi­li, gdy jego umysł prze­stał wresz­cie pul­so­wać, łap­czy­wie po­łknął pierw­szy haust po­wie­trza. Spoj­rzał na ty­ta­nicz­ną, cie­ni­stą syl­wet­kę, która za­wi­sła nad nim jak śmier­tel­ny omen.

 – To ko­niec – rzekł Gorn.

Ar­ta­ir nie od­po­wie­dział. Za­mknął oczy.

 – Ostat­ni cios byłby śmier­tel­ny, gdy­bym ude­rzył ostrzem – po­wie­dział Gorn, po­da­jąc mu rękę. – Wsta­niesz?

Wę­dro­wiec po­krę­cił głową. Z tru­dem, pod­pie­ra­jąc się rę­ka­mi i śli­zga­jąc się w bło­cie zdrę­twia­ły­mi no­ga­mi, wstał. Gorn cof­nął rękę i zlu­stro­wał go wzro­kiem.

 – Je­steś cał­kiem nie­zły, muszę przy­znać – stwier­dził, ocie­ra­jąc krew z karku. – Może… może warto dać ci szan­sę.

Ręka Gorna znów wy­cią­gnę­ła się do przy­by­sza, lecz Ar­ta­ir znów jej nie uści­snął.

 – Nie, nie. – Gorn po­krę­cił głową. – Twój miecz.

Ar­ta­ir za­ci­snął dłoń na rę­ko­je­ści, aż rze­mień za­skrzy­piał pod jej na­ci­skiem. Męż­czy­zna wes­tchnął cięż­ko i po krót­kim wa­ha­niu wrę­czył broń zwy­cięz­cy.

 – Zgod­nie z umową – po­wie­dział.

 – Zgod­nie z umową – zgo­dził się Gorn. – A poza nią, umyj się i wy­pierz te łach­ma­ny. Moi żoł­nie­rze nie mogą wy­glą­dać jak ła­chu­dry. Od dziś słu­żysz pod Fey. Znajdź ją. Nie mu­sisz się mar­twić, czy da ci wiarę. Pa­trząc na to, ilu ludzi ze­bra­ło się na wi­do­wi­sko, z pew­no­ścią już o wszyst­kim wie.

Ar­ta­ir przy­tak­nął nie­znacz­nie i strzep­nął błoto z szat. Od­szedł. Gorn od­pro­wa­dził go wzro­kiem, po czym wró­cił do swo­je­go na­mio­tu. Otarł z brudu miecz Ar­ta­ira i przy­wie­sił do pasa obok po­zo­sta­łych. Usiadł za nie­wiel­kim biur­kiem i wpa­trzył się w mi­ga­ją­cy za szkłem lampy pło­mień. Nie po­tra­fił po­zbyć się wra­że­nia, że wszyst­ko, co przed chwi­lą się wy­da­rzy­ło, od sa­me­go po­cząt­ku zo­sta­ło za­pla­no­wa­ne przez Ar­ta­ira. Nawet jego prze­gra­na. Szcze­gól­nie ona. W końcu osią­gnął to, czego chciał.

 – To nie­bez­piecz­ny czło­wiek – wy­szep­tał Gorn.

 

~✵~✵~✵~✵~✵~

 

Fey prze­by­wa­ła razem ze swymi ludź­mi w kan­ty­nie. Sie­dzie­li przy dłu­gich sto­łach i jedli coś z pa­ru­ją­cych garncz­ków. Ar­ta­ir od razu ją roz­po­znał. Była je­dy­ną ko­bie­tą w całej ban­dzie.

 – To ty prze­gra­łeś dzi­siaj z Gor­nem, praw­da? – spy­ta­ła, zanim zdą­żył co­kol­wiek po­wie­dzieć.

 – Tak.

 – I jak? Za­do­wo­lo­ny z wy­mia­ny? – Nie pa­trzy­ła na przy­by­sza. Sku­pia­ła się tylko na po­sił­ku. – Twój miecz za moż­li­wość roz­pła­ta­ne­go brzu­cha albo za­ro­bie­nia noża pod żebro. Nie brzmi, jakby się to opła­ca­ło.

 – Ina­czej bym na nią nie przy­stał.

Fey uśmiech­nę­ła się i wsta­ła od sto­li­ka. Jej to­wa­rzy­sze od­pro­wa­dzi­li ją wzro­kiem, lecz zaraz spoj­rze­li na przy­by­sza.

 – Mam ci to wy­tłu­ma­czyć szyb­ko czy do­kład­nie?

 – Szyb­ko.

Prych­nę­ła.

 – No tak, nie wy­da­jesz się zbyt roz­ga­da­ny. Słu­chaj, w moim od­dzia­le są tylko trzy za­sa­dy. Pierw­sza: nie daj się zabić, a już na pewno nie daj z sie­bie ścią­gnąć zbroi. Sporo kosz­tu­ją, le­piej żeby zo­sta­ły w ro­dzi­nie. Druga: słu­chasz się we wszyst­kim mnie. Żad­nych sa­mo­dziel­nych akcji, żad­ne­go zgry­wa­nia bo­ha­te­ra. Je­steś pode mną, ka­pu­jesz?

 – Oczy­wi­ście.

 – A trze­cia: nawet nie pró­buj być chło­pem.

 – Być chło­pem?

 – Śmier­dzieć chło­pem, chlać jak chłop, żar­to­wać jak chłop. Zo­ba­czę coś ta­kie­go, to spio­rę cię tak, że łomot od Gorna wspo­mnisz cie­pło jak noc u ko­cha­ni­cy.

 – Spo­koj­nie – od­parł Ar­ta­ir z uprzej­mym uśmie­chem – ja tylko tak wy­glą­dam.

 – Zro­zu­mia­no?

 – Ro­zu­miem.

 – Więc już wiesz, jak brzmi twój pierw­szy roz­kaz. – Spoj­rza­ła wy­mow­nie na jego ubło­co­ny strój. – I znajdź sobie jakąś broń. Andre po­wi­nien mieć coś dla cie­bie. Marg­dhal!

Od stołu od­sko­czył młody chło­pak i po­pę­dził do Fey. Miał naj­wy­żej szes­na­ście lat.

 – Po­ka­żesz mu drogę? Chyba też mia­łeś do niego iść, praw­da?

 – Tak, oczy­wi­ście! – Chło­pak za­wo­łał z en­tu­zja­zmem, po czym od razu zwró­cił się do Ar­ta­ira i podał mu rękę. – Cześć! Miło po­znać. Je­stem Marg­dhal.

Dzie­ciak uśmie­chał się per­li­ście, a jego oczy ja­śnia­ły nie­win­nym bla­skiem. Zimny cień spo­wił duszę Ar­ta­ira. To nie były oczy kogoś, kto wi­dział wojnę. Męż­czy­zna uśmiech­nął się po­nu­ro i uści­snął rękę chło­pa­ka.

 – Ar­ta­ir. Miło usły­szeć przy­ja­zne po­wi­ta­nie. – Spoj­rzał na Fey i skło­nił głowę. – Wy­ko­nam. Dzię­ku­ję.

Fey od­wró­ci­ła się i z po­wro­tem za­sia­dła do po­sił­ku.

 – Nie przej­muj się – rzu­cił Marg­dhal, mach­nąw­szy ręką, i ru­szył przed sie­bie. – Trak­tu­ją cię tak, bo je­steś świe­żak. Mnie też tak trak­to­wa­li, ale szyb­ko się za­kum­plo­wa­li­śmy.

 – Ty też je­steś świe­żak, praw­da?

 – Ja? Nie! – Po­krę­cił za­ma­szy­ście głową. – Skąd! Już z mie­siąc tu z nimi je­stem.

 – Mie­siąc, tak? Wal­czy­łeś już?

Mina Marg­dha­la zrze­dła. Po­krę­cił usta­mi, jakby wy­grze­by­wał coś z dzią­sła.

 – Nie – od­parł po chwi­li. – Ale sporo tre­no­wa­łem. Fey jest świet­na w walce na mie­cze. Dużo mnie na­uczy­ła.

 – Nie wąt­pię. Wy­glą­da na od­waż­ną ko­bie­tę.

 – Na od­waż­ne­go żoł­nie­rza – po­pra­wił go Marg­dhal.

 

~✵~✵~✵~✵~✵~

 

– Su­kin­sy­ny! Czemu te śmier­dzą­ce psy muszą tak krą…

Khyr­gic­ka strza­ła nie po­zwo­li­ła mu do­koń­czyć myśli. Prze­bi­ła się z brzdę­kiem przez bla­chę hełmu i ugrzę­zła w czasz­ce. Ar­ta­ir cof­nął się o krok, by ciało to­wa­rzy­sza nie ru­nę­ło wprost na niego. Padł na ko­la­na i wy­rwał tar­czę z tru­pich rąk. Przy­lgnął ple­ca­mi do in­ne­go żoł­nie­rza. Strza­ły po­sy­pa­ły się na pu­klerz jak grad i z trza­skiem wbiły w deski. Męż­czy­zna syk­nął bo­le­śnie i za­ci­snął palce na uchwy­cie.

 – Wy­strze­la­ją nas tu jak ba­żan­ty! – za­wo­łał na­jem­nik za jego ple­ca­mi. – Gdzie jest do­wód­ca?!

 – Tra­fi­li go! – krzyk­nął ktoś po ich pra­wej stro­nie.

Żoł­nierz wy­pu­ścił strza­łę, zmia­ta­jąc khyr­gic­kie­go strzel­ca z konia. Inny po­cisk świ­snął tuż przed jego twa­rzą i po­zo­sta­wił głę­bo­ką szra­mę na po­licz­ku. Męż­czy­zna na­cią­gnął cię­ci­wę, jakby zu­peł­nie nie za­uwa­żył rany.

 – Wal­nę­li go chwi­lę temu.

 – Ranny?

 – Mar­twy.

 – Cho­le­ra! Kto do­wo­dzi?

 – Skąd mam wie­dzieć? Ledwo was widzę w tym kurzu.

Ar­ta­ir wes­tchnął cięż­ko. Khyr­gic­ka jazda za­mknę­ła ich w pier­ście­niu i w za­le­d­wie kilka minut zdzie­siąt­ko­wa­ła ich siły. Byli od­cię­ci. Je­dy­nie dys­cy­pli­na i wola prze­ży­cia trzy­ma­ły resz­tę ich od­dzia­łu w szyku, ina­czej już dawno zgi­nę­li­by stra­to­wa­ni pod ko­py­ta­mi khyr­gic­kich koni. Zo­sta­li sami i sami mu­sie­li się ura­to­wać. Ar­ta­ir uśmiech­nął się w duchu. Szan­sa, na którą cze­kał tak długo, wła­śnie na­de­szła.

 – Jak się na­zy­wasz? – rzu­cił do żoł­nie­rza za swo­imi ple­ca­mi.

 – Co? Mark.

 – Słu­chaj, Mark. Bie­gnij na prawą flan­kę i każ wszyst­kim za­cie­śnić szyk. Mu­si­my ze­brać się w for­ma­cję.

 – Co? – żach­nął się. – Coś ty w ogóle za jeden? Zwa­rio­wa­łeś? Ni­g­dzie się stąd nie ru­szam. Tylko wy­sta­wię…

 – Słu­chaj mnie! – roz­ka­zał Ar­ta­ir.

Męż­czy­zna za­milkł zmie­sza­ny sta­now­czo­ścią nie­zna­jo­me­go. Skrzy­wił się.

 – Mam plan – kon­ty­nu­ował Ar­ta­ir. – Chcesz prze­żyć, to słu­chaj. Wy­pro­wa­dzę nas stąd.

 – Co ty bre­dzisz? Nie wi­dzisz, że…

 – Idź! – roz­ka­zał i zła­pał męż­czy­znę za ramię.

Mark ob­ró­cił się i spoj­rzał w lśnią­ce, jasne oczy Ar­ta­ira.

 – Za­ufaj mi – po­wie­dział Ar­ta­ir.

Męż­czy­zna przez chwi­lę wpa­try­wał się w niego z uwagą, po czym przy­tak­nął.

 – Pójdę – po­wie­dział, lecz zaraz jego ton stał się ostrzej­szy. – Za­ufa­łem ci. Le­piej mnie nie za­wiedź!

Od­biegł, kry­jąc się za wznie­sio­ną tar­czą. Ar­ta­ir bez zwło­ki wy­sko­czył w prze­ciw­ną stro­nę. Sta­nął w miej­scu, gdzie po­je­dyn­czy pro­mień słoń­ca prze­bił się przez chmu­ry, i wbił miecz w sta­lo­we niebo.

 – Dru­ży­na do mnie! – krzyk­nął do­no­śnie, a gar­dło za­pie­kło bo­le­śnie w pro­te­ście. – Za­ci­snąć szyk! For­mo­wać koło!

Żoł­nie­rze ob­ró­ci­li się w jego stro­nę. Ich oczy, z po­cząt­ku nie­uf­ne, za­pło­nę­ły, gdy tylko spo­strze­gły ską­pa­ną w słoń­cu syl­wet­kę Ar­ta­ira. Miecz w jego dłoni lśnił nie­ziem­skim bla­skiem, a twarz pro­mie­nia­ła jak ob­li­cze bó­stwa. Strach znik­nął z twa­rzy żoł­nie­rzy. Pę­dzi­li do Ar­ta­ira pew­nym kro­kiem, kry­jąc się przed cią­głym ostrza­łem za mu­ra­mi tarcz. Ar­ta­ir przyj­rzał się żoł­nie­rzom. W ich oczach do­strzegł obraz, jakim ma­lo­wa­li go w swoim gło­wach. Obraz wy­baw­cy.

Nie­do­bit­ki od­dzia­łu zlały się w burą plamę; przy­by­li nawet ci, któ­rzy utknę­li w nie­wiel­kim cyplu, skąd wy­pro­wa­dził ich Mark. Ar­ta­ir zstą­pił mię­dzy nich.

 – Żoł­nie­rze na obrze­żu, za­sła­niaj­cie nas tar­cza­mi od boków, resz­ta chro­ni góry! – za­wo­łał, wśli­zgu­jąc się w cia­sny szyk i wzno­sząc tar­czę ponad głowę.

Od­dział wy­ko­nał roz­kaz bez chwi­li zwło­ki. Tar­cze i zbro­je za­chrzę­ści­ły, gdy szyki po­ru­szy­ły się na kształt try­bów wiel­kiej ma­chi­ny. Jej ciało po­krył gruby pan­cerz, ma­lo­wa­ny w wie­lo­barw­ne wzory i herby. Strza­ły tłu­kły o deski, a ich nie­ustan­ny huk od­bi­jał się bez końca w cuch­ną­cych potem i krwią trze­wiach pan­cer­ne­go kręgu.

 – Na­przód! – ryk­nął Ar­ta­ir.

Ru­szy­li. Z po­cząt­ku ospa­le, roz­cią­ga­jąc się w pła­ską elip­sę, by po chwi­li przy­brać formę grzbie­tu gi­gan­tycz­ne­go żuka i ru­szyć jak taran w krą­żą­cy wokół pier­ścień jeźdź­ców. Po­ci­ski, choć nadal świ­sta­ły mor­der­czo w po­wie­trzu, roz­bi­ja­ły się o tar­cze. Żoł­nie­rze parli na­przód, aż wresz­cie prze­raź­li­we psie wycie strzel­ców i rże­nie koni stało się nie­zno­śnie gło­śne. Ja­zgot wierz­chow­ców roz­niósł się w po­wie­trzu, gdy zwie­rzę­ta sta­wa­ły dęba tuż przed for­ma­cją. Jesz­cze kilka kro­ków, kilka kro­pli krwi. Udało im się. Głosy Khyr­gi­tów ci­chły. Ar­ta­ir ro­zej­rzał się i mię­dzy tar­cza­mi do­strzegł smugę przy­ja­ciel­skie­go sztan­da­ru. Uśmiech­nął się z dumą. To było tak pro­ste. Po­czuł czy­jąś dłoń na ra­mie­niu i ob­ró­cił się. Mark uśmie­chał się do niego. Włosy zle­pi­ły się na jego czole w czar­nym skrze­pie krwi.

 – Udało ci się – za­śmiał się ra­do­śnie. – Ty szczę­śli­wy su­kin­sy­nu, udało ci się!

Ar­ta­ir od­po­wie­dział mu uśmie­chem.

 – Nam się udało.

 – Ranny!

Uśmiech spły­nął z twa­rzy Ar­ta­ira jak roz­pusz­czo­ny wosk. Męż­czy­zna ob­ró­cił się i prze­ci­snął do tyl­nych sze­re­gów.

 – Kogo tra­fi­li?

 – Ja­kie­goś dzie­cia­ka.

 – Dzie­cia­ka? Gdzie on jest?

 – Tra­fi­li go w nogę i upadł. Zanim zdą­ży­li­śmy za­re­ago­wać, już zo­stał z tyłu.

Ar­ta­ir prze­szedł do ostat­nie­go sze­re­gu i wyj­rzał przez szpa­rę. Kil­ka­na­ście kro­ków za nimi, mię­dzy zwa­ła­mi tru­pów, wił się z bólu młody chło­pak. Znał tego chło­pa­ka. Umysł Ar­ta­ira za­pło­nął. Już stał się bo­ha­te­rem, już osią­gnął swój cel. Ale… o ile więk­szym bo­ha­te­rem by się stał, gdyby ura­to­wał kogoś z po­zo­ru nie war­te­go ra­to­wa­nia? Tylko… czy warto?

 – Prze­pu­ście mnie! – za­wo­łał.

Ro­ze­pchnął mur tarcz i runął na zie­mię, prze­my­ka­jąc zręcz­nie pod salwą strzał. Pu­ścił się pędem w stro­nę ran­ne­go chłop­ca i wpadł wśli­zgiem obok niego. Zła­pał chło­pa­ka za ra­mio­na. Ro­zej­rzał się. Od­dział khyr­gic­kiej jazdy odbił w ich stro­nę.

 – Marg­dhal! Sły­szysz mnie?

 – Ar­ta­ir? – syk­nął przez za­ci­śnię­te zęby.

 – Nie martw się, wy­cią­gnę cię z tego.

 – Nie! Osza­la­łeś? Ucie­kaj! Zo­staw!

 – Już tu je­stem. I nie wrócę bez cie­bie.

Pod­niósł Marg­dha­la z ziemi. Chło­pak był tak lekki, tak kru­chy… Ar­ta­ir skrzy­wił się, wi­dząc, jak dzie­ciak zgiął się z bólu pod jego do­ty­kiem, ale nie za­trzy­mał się. Moc­niej przy­ci­snął go do pier­si i po­biegł w stro­nę swo­je­go od­dzia­łu.

 – Bę­dzie do­brze – wy­sa­pał. – Już pra­wie.

Dzie­li­ło ich już nie wię­cej niż kil­ka­na­ście kro­ków od schro­nie­nia, gdy głu­chy, tępy ból eks­plo­do­wał w ra­mie­niu Ar­ta­ira. Męż­czy­zna zwa­lił się na zie­mię, upusz­cza­jąc Marg­dha­la obok sie­bie. Ar­ta­ir spoj­rzał na swoją rękę. Krwa­wy grot ster­czał nad łok­ciem. Męż­czy­zna syk­nął bo­le­śnie i pod­niósł się z ziemi. Choć ramię rwało i pie­kło jak przy­pa­la­ne ogniem, nie upadł z po­wro­tem. Nie mógł upaść. Nie teraz.

Mur tarcz roz­warł się na mo­ment i we­ssał żoł­nie­rzy w swoje trze­wia. Ar­ta­ir nie­mal nie upadł, gdy zo­rien­to­wał się, że jest już bez­piecz­ny. Dwóch to­wa­rzy­szy wspar­ło go na ra­mio­nach.

 – Na­praw­dę je­steś sza­lo­ny – rzu­cił Mark, śmie­jąc się. – Sza­lo­ny i ku­rew­sko szczę­śli­wy.

Ar­ta­ir uśmiech­nął się po­nu­ro i prze­niósł wzrok na Marg­dha­la. Chło­pak pa­trzył na niego, jakby chciał coś po­wie­dzieć. Ar­ta­ir uśmiech­nął się i ski­nął uprzej­mie głową.

Od­le­gły huk wstrzą­snął zie­mią i ich pan­cer­ną for­ma­cją. Ar­ta­ir ro­zej­rzał się. Jego lu­dzie krę­ci­li gło­wa­mi we wszyst­kie stro­ny i mio­ta­li ocza­mi po są­sia­dach. Huk roz­pro­szył się w po­wie­trzu, a po chwi­li z jego echa wybił się ostrym szpi­kul­cem pisk. Z po­cząt­ku cichy, dźwięk na­ra­stał z każdą chwi­lą, aż prze­szył uszy żoł­nie­rzy ogłu­sza­ją­cym ja­zgo­tem. Ar­ta­ir spo­strzegł, jak gwizd skuł kru­che fa­sa­dy z twa­rzy na­jem­ni­ków i jak rysy każ­de­go z nich wy­gi­na­ją się w tym samym wy­ra­zie prze­ra­że­nia. Wie­dzie­li, co ozna­cza ten dźwięk.

Mor­der­czy grzmot wci­snął Ar­ta­ira głę­bo­ko w wodną toń. Świat za­milkł. Niema eks­plo­zja roz­wi­nę­ła się po­śród sze­re­gów jak ogni­sty kwiat i bły­ska­wicz­nie po­żar­ła naj­bliż­szych żoł­nie­rzy. Wy­buch roz­niósł się dalej, roz­rzu­ca­jąc ludzi, tar­cze i oręż w tan­trycz­nej pan­to­ni­mie, wci­ska­jąc za­pach siar­ki i pa­lo­nych pa­znok­ci w noz­drza. Brwi i włosy Ar­ta­ira zje­ży­ły się i stward­nia­ły w pa­lą­cym po­dmu­chu, a jego oczy za­szły drga­ją­cą plamą ognia. Po­wie­trze huk­nę­ło w pierś jak ko­wal­ski młot, wy­ci­ska­jąc reszt­ki od­de­chu z płuc. Ciało Ar­ta­ira od­le­cia­ło w tył jak drew­nia­na kukła. Runął na zie­mię. Echo ude­rze­nia roz­nio­sło się po ko­ściach i spa­ra­li­żo­wa­ło człon­ki. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li udało mu się ru­szyć głową i spoj­rzeć w kie­run­ku eks­plo­zji.

Sfera dymu stop­nia­ła i opa­dła na zie­mię, gdzie kłę­bi­ła się mię­dzy sczer­nia­ły­mi szcząt­ka­mi. Po­roz­ry­wa­ne syl­wet­ki czoł­ga­ły się i wiły po po­bo­jo­wi­sku jak ro­bac­two, wy­peł­złe spod ziemi po ule­wie. Ich twa­rze wy­krzy­wia­ły się w ago­nii i cier­pie­niu w kształ­ty tak gro­te­sko­we, że nawet po­zba­wio­ny słu­chu Ar­ta­ir sły­szał jęki ko­na­ją­cych. Nie mógł wstać. Wpa­trzył się w ma­to­we niebo, a jego umysł wy­peł­nił spo­kój. Cichy, od­le­gły gwizd to je­dy­ne, co sły­szał, a drę­twe i obo­la­łe ciało roz­luź­ni­ło się, mro­wiąc, jakby zło­żył się do łóżka po cięż­kim dniu pracy. Uśmiech­nął się gorz­ko. Tak umie­ra jego ma­rze­nie. W bło­cie i krwi pod zi­mo­wym nie­bem.

Sa­mot­na strza­ła, czar­na igła na sta­lo­wym nie­bie, prze­mknę­ła ponad nim i za­nur­ko­wa­ła w khyr­gic­kie sze­re­gi. Tuż za nią po­dą­ży­ły ko­lej­ne, setki ko­lej­nych. Ar­ta­ir ob­ró­cił głowę i do­strzegł, jak w ich stro­nę szar­żu­je khyr­gic­ka kon­ni­ca. Byli bar­dzo bli­sko, zie­mia drża­ła opę­tań­czo pod ko­py­ta­mi ich wierz­chow­ców, lecz nadal nie pod­no­si­li włócz­ni. Ob­ró­cił głowę w drugą stro­nę i doj­rzał sze­re­gi mid­den­landz­kiej pie­cho­ty, go­to­wej na od­par­cie ataku. Z po­wro­tem przyj­rzał się pę­dzą­cej ka­wa­le­rii i za­śmiał się ża­ło­śnie. Tak nie­wie­le bra­ko­wa­ło. Kil­ka­set stóp. Tylko tyle dzie­li­ło ich od so­jusz­ni­ków. A teraz zginą tutaj, ro­ze­rwa­ni na ka­wał­ki przez ar­ty­le­rię lub zmiaż­dże­ni pod koń­ski­mi ko­py­ta­mi. Śmiał się, gdy grad strzał spadł na wrogą jazdę, jak wierz­chow­ce po­ty­ka­ły się o tru­chła i ła­ma­ły koń­czy­ny. Śmiał się nawet wtedy, gdy jeden z koni runął wprost na niego. Ucichł do­pie­ro, gdy ude­rze­nie wy­ci­snę­ło mu po­wie­trze z płuc. Ze­włok zwie­rzę­cia był cięż­ki. Ar­ta­ir od­dy­chał z tru­dem. A jed­nak nadal żył. Kon­ni­ca, choć ucier­pia­ła w po­przed­niej sal­wie, nadal pę­dzi­ła w jego stro­nę. Nie po­tra­fił wy­czoł­gać się spod tru­chła. Koń przy­gniótł mu ręce. Zatem los wcale nie oka­zał się dla niego ła­ska­wy. Trzy­mał go przy życiu, lecz tylko po to, by przed śmier­cią mógł zo­ba­czyć, jak umie­ra jego ma­rze­nie. Uśmiech­nął się cierp­ko. Chłod­ny, suchy wiatr owiał jego twarz, a słoń­ce od­bi­ło się zło­tem po bez­kre­sie traw. Chło­nął wzro­kiem mięk­ką jak mech fe­erię kwia­tów i zbóż, czuł ich ostry, gry­zą­cy w noz­drza za­pach. Za­pra­gnął tak jak daw­niej po­ło­żyć się wśród nich i uto­nąć w zie­lo­nej toni pół­noc­ne­go stepu. Lecz już nigdy nie zo­ba­czy tego miej­sca. Domu.

Sen roz­pły­nął się sprzed jego oczu, gdy ktoś zła­pał go za ra­mio­na. Ar­ta­ir spoj­rzał przed sie­bie. Za­wi­sła nad nim ciem­na, ko­lo­sal­na syl­wet­ka. Do­strzegł błysk zębów, gdy po­stać pró­bo­wa­ła coś do niego po­wie­dzieć. Z tru­dem udało mu się wy­łu­skać słowa spod nie­ustan­ne­go pisku, jaki wy­peł­niał mu uszy.

 – Trzy­maj się, nowy. Nie za­sy­piaj.

Ar­ta­ir ro­zej­rzał się wokół, sen­nie ko­ły­sząc głową. Nie do­strzegł w po­bli­żu ni­ko­go poza Gor­nem; linie so­jusz­ni­ków stały nie­wzru­sze­nie i cze­ka­ły na szar­żę Khyr­gi­tów. Ar­ta­ir za­sta­na­wiał się, co robił tu Gorn. Po co tu przy­szedł? Po niego?

 – Pa­mię­taj, nie za­sy­piaj! – Po­kle­pał go po ra­mie­niu swoją wiel­ką dło­nią i wstał. – Wy­trzy­masz.

Ar­ta­ir wy­krę­cił głowę i z kłę­bo­wi­skiem pytań w gło­wie ob­ser­wo­wał, jak jego ka­pi­tan pew­nym ru­chem wy­cią­ga miecz z po­chwy i przy­go­to­wu­je się do ataku. Oczy Gorna wwier­ca­ły się w pę­dzą­cą ku nim jazdę i pło­nę­ły na tle jego skóry jak kule roz­grza­nej do bia­ło­ści stali. Śnia­dy Khyr­gi­ta spiął konia i zni­żył włócz­nię. Grot zbli­żył się nie­bez­piecz­nie bli­sko skóry, by w mgnie­niu oka wy­strze­lić wy­so­ko ponad zie­mię i spaść obok głowy Ar­ta­ira, który za­stygł w nie­mym zdu­mie­niu. Gorn umknął przed włócz­nią w fan­ta­zyj­nym pi­ru­ecie, po czym ciął z góry w głowę prze­ciw­ni­ka. Ostrze od­rą­ba­ło czasz­kę od tu­ło­wia, po czym prze­szło na wylot przez koń­ski łeb, roz­ci­na­jąc ma­syw­ną szczę­kę w pół. Od­cię­ty ozór zwie­rzę­cia zwi­jał się fre­ne­tycz­nie w po­wie­trzu jak rzu­co­na w ogień żmija, a po chwi­li upadł na pia­sek.

Oczy na­past­ni­ków na krót­ki mo­ment za­szły trwo­gą, lecz zaraz jej miej­sce za­ję­ło ogni­ste wzbu­rze­nie. W chó­ral­nym ryku wście­kło­ści rzu­ci­li się na sa­mot­ne­go wo­jow­ni­ka jak sfora dzi­kich psów. Gorn wy­pro­wa­dził ko­lej­ne cię­cie, któ­rym zmiótł z koni dwóch żoł­nie­rzy. Ich wierz­chow­ce za­ta­ra­so­wa­ły drogę ko­lej­nym prze­ciw­ni­kom. Trzech okrą­ży­ło Gorna i pchnę­ło jed­no­cze­śnie mię­dzy ło­pat­ki. Męż­czy­zna ob­ró­cił się w mgnie­niu oka, zła­pał za drze­wiec żoł­nie­rza po swo­jej pra­wej stro­nie i szarp­nął, zrzu­ca­jąc Khyr­gi­tę z konia. Gorn bez wa­ha­nia pchnął go szty­chem w krtań. Jeź­dziec za­trząsł się w kon­wul­sjach i za­stygł do­pie­ro, gdy jego spa­ni­ko­wa­ny wierz­cho­wiec na­dep­nął mu na głowę, wy­ci­ska­jąc mózg przez szcze­li­ny hełmu. Zwie­rzę wierz­gnę­ło ko­py­ta­mi. Gorn rąb­nął je pię­ścią w pierś, a dłoń za­głę­bi­ła się w ciele po nad­gar­stek. Koń zawył ża­ło­śnie i zwa­lił się bez życia na są­sied­nie­go wierz­chow­ca. Po­zo­sta­li dwaj Khyr­gi­ci ob­ró­ci­li konie i po­now­nie pchnę­li włócz­nie w Gorna, lecz tra­fi­li zwie­rzę­ce tru­chło. Ar­ta­ir z po­dzi­wem oglą­dał, jak jego do­wód­ca do­ska­ku­je do nich i jed­nym cię­ciem od­rą­bu­je obie głowy od resz­ty ciał. Nigdy dotąd nie wi­dział, by zwy­kły czło­wiek był w sta­nie do­ko­nać cze­goś ta­kie­go.

Miecz świsz­czał w po­wie­trzu, gdy Gorn w po­tę­pień­czym ryku zmia­tał z koni ko­lej­nych żoł­nie­rzy. Wo­jow­nik jęk­nął, a jego ciało na­prę­ży­ło się w spa­zmie, gdy strza­ła prze­szy­ła ramię na wylot. Pod­niósł z ziemi włócz­nię i ci­snął nią w strzel­ca. Dzida prze­szła na wylot, i zmio­tła żoł­nie­rza na zie­mię. Gorn za­gryzł zęby i ryk­nął dra­pież­nie. Biał­ka oczu świe­ci­ły w cie­niu jak u wście­kłe­go ogie­ra. Dy­szał cięż­ko, jego usta wy­krzy­wiał zło­śli­wy gry­mas.

 – Tak się bo­icie jed­ne­go czło­wie­ka, że mu­si­cie szyć do mnie z łuku? Ża­ło­sne – za­wo­łał i splu­nął na zie­mię. – Spo­dzie­wa­łem się wię­cej po Khyr­gi­tach.

Dwóch jeźdź­ców po­pę­dzi­ło w jego stro­nę. Wy­sko­czył na­przód ponad górą tru­pów i wy­mi­nąw­szy błysz­czą­ce dzidy, huk­nął bar­kiem w koń­ski bok. Trzask ła­ma­nych kości prze­szył po­wie­trze. Zwie­rzę ze­sztyw­nia­ło, po czym padło mar­twe na nogi jeźdź­ca. Drugi z prze­ciw­ni­ków ci­snął włócz­nią i prze­szył lewe ramię Gorna. Ka­pi­tan za­drżał i spoj­rzał wście­kle na na­past­ni­ka. Spiął bi­ceps i zła­mał w pół tkwią­cy w nim kij. Zła­pał za jeden z ułom­ków i po­słał w szpa­rę w przy­łbi­cy żoł­nie­rza. Po­cisk wbił się w oczo­dół i wy­szedł drugą stro­ną. Trzę­są­cy się ze­włok spły­nął z konia jak deszcz po na­tłusz­czo­nej skó­rze.

 – Tchórz­li­we psy – wark­nął Gorn. – Kun­dle bez ho­no­ru. Jak wam nie wstyd wra­cać do domów z myślą, że pobił was jeden czło­wiek.

Ar­ta­ir do­strzegł, że jego po­sta­wa jest nieco bar­dziej chwiej­na niż przed chwi­lą. Był zmę­czo­ny i ranny. Jak długo jesz­cze zdoła wal­czyć z taką chma­rą nie­przy­ja­ciół? Ar­ta­ir prze­biegł wzro­kiem po ster­tach tru­pów, bled­ną­cych bez­gło­śnie w krwa­wym bło­cie, po czym utkwił wzrok w swoim ka­pi­ta­nie. To na­praw­dę czło­wiek?

Salwa strzał prze­mknę­ła nad ich gło­wa­mi i spa­dła na sze­re­gi Khyr­gi­tów. Ar­ta­ir ob­ró­cił się i ła­god­na lek­kość wy­peł­ni­ła jego pier­si. Nad­cią­ga­ła pomoc. Gorn spoj­rzał przez ramię na zbli­ża­ją­cą się mid­den­ladz­ką kon­ni­cę, po czym zwró­cił się do Khyr­gi­tów.

 – Skoń­czy­my to, zanim nam prze­rwą, czy spie­przy­cie pod ma­mi­ne kiec­ki?

Żoł­nie­rze rzu­ca­li ocza­mi po to­wa­rzy­szach. Stra­ci­li wielu ludzi. Sta­now­czo zbyt wielu jak na walkę z sa­mot­nym wo­jow­ni­kiem. Spię­li konie i umknę­li, pę­dząc co sił za swoje linie. Gorn wes­tchnął cięż­ko i padł na ko­la­na. Wsparł się na mie­czu, a spod jego czar­nych wąsów wy­chy­nął uśmiech. Spoj­rzał na Ar­ta­ira.

 – Ko­lej­ny dzień w raju – prych­nął.

 – Dla­cze­go? – spy­tał Ar­ta­ir. – Dla­cze­go po nas wró­ci­łeś?

Gorn zmarsz­czył brwi, za­sko­czo­ny. Pa­trzył in­ten­syw­nie w prze­strzeń.

 – Nie wiem – po­wie­dział cicho. – Czy po­trze­bu­ję po­wo­du, by ra­to­wać swo­ich ludzi? – Uśmiech­nął się i zmru­żył oko, gdy spły­nę­ła po nim struż­ka krwi. – Zro­bi­łem to, co zro­bić na­le­ża­ło.

Ar­ta­ir spró­bo­wał po­wie­dzieć coś jesz­cze, lecz tę­tent kopyt stał się zbyt gło­śny, by dało się usły­szeć co­kol­wiek poza nim. Zmru­żył oczy i jesz­cze raz od­pły­nął na tra­wia­ste morza stepu, lecz tym razem to­wa­rzy­szy­ła mu inna myśl. Czy to praw­da? Czy można ry­zy­ko­wać tak wiele, nie li­cząc na nic w za­mian?

 

~✵~✵~✵~✵~✵~

 

Zie­lo­ne tu­ni­ki fa­lo­wa­ły pod kłu­ją­cym mro­zem wia­trem nad mo­rzem wy­bla­kłej trzci­ny. Bandy na­jem­ni­ków wy­ra­sta­ły spo­śród jed­no­barw­nych sze­re­gów re­gu­lar­nej armii jak łaty w ga­lo­wej sza­cie. Gorn wy­stą­pił kilka kro­ków na­przód razem z Fey i dwoma in­ny­mi ka­pi­ta­na­mi. Wpa­try­wa­li się przed sie­bie. Za­stę­py Khyr­gi­tów cią­gnę­ły się przez całą dłu­gość rów­ni­ny i za­wi­sły nad mid­den­landz­ką armią jak bu­rzo­we chmu­ry.

 – Bo­go­wie – wy­szep­tał jakiś żoł­nierz po pra­wej stro­nie Ar­ta­ira – gdy­by­śmy mieli się z nimi teraz bić… wo­lał­bym się nigdy nie uro­dzić.

 – Nie ro­zu­miem – po­wie­dział inny. – Czemu się pod­da­ją? Prze­cież spójrz­cie tylko, ilu ich jest!

Żoł­nierz wzdry­gnął się, gdy młody, ciem­no­wło­sy męż­czy­zna oparł dłoń na jego ra­mie­niu. Spod czar­nej, krót­ko ścię­tej brody widać było szcze­ry uśmiech.

 – Licz­by nie wy­gry­wa­ją bitew, przy­ja­cie­lu – po­wie­dział męż­czy­zna. – Tylko my.

 – Sir! – rzu­cił ner­wo­wo żoł­nierz. – Wy­bacz, ja nie za­uwa­ży­łem…

 – W po­rząd­ku, Verk – za­śmiał się i po­kle­pał pod­wład­ne­go po ple­cach. – Spójrz­cie, jak ko­lej­ny raz cy­wi­li­za­cji udało się wstrzy­mać falę bar­ba­rzyń­stwa. Spójrz­cie i ciesz­cie się, bo to wasze zwy­cię­stwo.

Ar­ta­ir wes­tchnął cięż­ko i spoj­rzał gniew­nie na nie­zna­jo­me­go, lecz zaraz od­zy­skał spo­kój.

 – Ach, Ru­pert – po­wie­dział Gorn. – Wresz­cie je­steś.

 – Prze­pra­szam, za­ma­ru­dzi­łem w la­za­re­cie. Dużo stra­ci­łem?

 – Nie. Wła­śnie jadą.

Or­szak pły­nął ku nim po ośnie­żo­nym ste­pie. La­mel­ko­wy pan­cerz zwie­szał się z ciała po­tęż­ne­go ru­ma­ka, na któ­re­go grzbie­cie je­chał odzia­ny w zło­co­ną zbro­ję męż­czy­zna. Ogo­rza­ła twarz ledwo wy­sta­wa­ła spod przy­po­mi­na­ją­cej krzew ja­łow­ca brody, a sko­śne oczy wpa­try­wa­ły się z gnie­wem w mid­den­landz­kie sze­re­gi. Nie­wiel­ki od­dział cięż­kiej jazdy wy­szedł im na­prze­ciw. Krok przed nim je­chał bro­da­ty męż­czy­zna o si­wych, spły­wa­ją­cych spod srebr­nej ko­ro­ny wło­sach. Głę­bo­kie ko­ry­ta zmarsz­czek nada­wa­ły twa­rzy ste­try­cza­ły wy­gląd, jed­nak po­ru­szał się żwawo jak mło­dzian. Khyr­gi­ta w zło­tej zbroi pod­je­chał kilka kro­ków w jego stro­nę i za­trzy­mał się. Skło­nił się uprzej­mie w sio­dle.

 – Naj­wspa­nial­szy królu – za­czął – panie Po­gra­ni­cza, pia­ski So­ka­try i wody Za­to­ki – wszyst­ko służy tobie, o wład­co na­ro­dów. Ja, Zufar Po­łu­dnio­we­go Szcze­pu, kła­niam się przed tobą.

Głos Khyr­gi­ty, choć bez wąt­pie­nia uprzej­my, ocie­kał uszczy­pli­wo­ścią.

 – Przy­by­wa­my do cie­bie, kor­nie i uni­że­nie, pro­sząc o pokój.

Zufar za­milkł i wciąż w ukło­nie śle­dził wzro­kiem znisz­czo­ną twarz króla.

 – Za­kończ­my roz­lew krwi, panie. Wróć­my do domów.

Król przy­glą­dał mu się bacz­nie.

 – Mó­wisz, by za­koń­czyć roz­lew krwi – za­czął po dłuż­szej chwi­li – lecz to wy na­je­cha­li­ście Po­gra­ni­cze. Spa­li­li­ście wio­ski, w któ­rych żyli moi pod­da­ni, prze­la­li­ście krew nie­win­nych. Nie! Nie zgo­dzę się na pokój.

Ru­pert skrzy­wił się za­sko­czo­ny.

 – Co? – wy­szep­tał. – Osza­lał? Chce to dalej cią­gnąć?

 – Spo­koj­nie – od­parł Gorn. – Nie wy­glą­da, jakby już skoń­czył. Słu­chaj­my.

 – Nie po­zwo­lę wam odejść– kon­ty­nu­ował król. – Nie tak po pro­stu.

Twarz Khyr­gi­ty za­szła cie­niem, jakby do­strzegł w twa­rzy wład­cy coś strasz­ne­go.

 – Czego sobie ży­czysz w za­mian za pokój, panie? – spy­tał, a jego głos za­drżał nie­znacz­nie.

 – Żądam od was za­pła­ty. Nie w zło­cie, nie za­mie­rzam pa­trzeć, jak pró­bu­je­cie ogra­bić moich są­sia­dów, by spła­cić swój dług.

Głos króla za­czął się zmie­niać, prze­cho­dząc to w męski bas, to w mięk­kie ko­bie­ce brzmie­nia, a z każ­dym jego sło­wem za­cię­cie zni­ka­ło z twa­rzy Zu­fa­ra. Męż­czy­zna cof­nął się o krok. Khyr­gic­kie konie za­rża­ły trwoż­nie.

 – Pra­gnę cze­goś znacz­nie wię­cej. – Ru­szył ku Zu­fa­ro­wi. – Za­pła­ci­cie w tej samej wa­lu­cie, jaką mi za­gra­bi­li­ście. Od­pła­ci­cie za każ­de­go czło­wie­ka, któ­re­go wasza ręka za­sie­kła na mojej ziemi, za każde ubite zwie­rzę, za każdy dom, jaki ob­ró­ci­li­ście w perzy­nę. Za­pła­ci­cie za wszyst­ko, co mu­sia­łem po­świę­cić, by nad wami zwy­cię­żyć. – Jego ro­ze­dr­ga­ny głos na mo­ment przy­cichł, by zaraz wy­buch­nąć w tro­istej dys­har­mo­nii: – Wydrę z was dusze!

 – Dra­gh­dhal! Ilham, Azat, naran! – za­wo­łał Zufar, cią­gnąc za lejce.

Koń za­rżał pa­nicz­nie i sta­nął dęba. Jeźdź­cy ze­rwa­li się z miej­sca i po­mknę­li w stro­nę khyr­gic­kie­go obozu. Oczy Ar­ta­ira roz­war­ły się sze­ro­ko, a całe jego ciało na­pię­ło w go­to­wo­ści.

 – Co się stało! – krzy­czał Ru­pert.

 – Ucie­ka­ją psy! – wy­pluł mid­den­landz­ki ofi­cer. – Dmij­cie na drugą i trze­cią cho­rą­giew. Niech ich gonią do samej So­ka­try!

Sto­ją­cy przy nim żoł­nie­rze za­gra­li ro­ga­mi sy­gnał do ataku. Skrzy­dło mid­den­landz­kiej armii upu­ści­ło dwa pióra, każde po stu jeźdź­ców, które po­pę­dzi­ły w ślad za gna­ją­cy­mi na zła­ma­nie karku Khyr­gi­ta­mi. Gorn po­pra­wił pasek hełmu. Ar­ta­ir spoj­rzał na niego z prze­ję­ciem.

 – Nie! – za­wo­łał, chwy­ta­jąc ka­pi­ta­na za ramię.

Gorn ob­ró­cił się w miej­scu. Przez za­sło­nę hełmu wy­glą­da­ły jego za­sko­czo­ne oczy.

 – Nie mo­żesz po­słać tam ludzi – po­wie­dział Ar­ta­ir, od­zy­skaw­szy spo­kój. – Nie masz po­ję­cia, co to jest.

 – O czym ty mó­wisz?

 – Spójrz!

Ścia­na jeźdź­ców zbli­ża­ła się do sto­ją­ce­go śród pola króla. Konie za­rża­ły i sta­nę­ły dęba, za­trzy­mu­jąc się nie­mal w miej­scu, gdy po­wie­trze prze­ciął długi, roz­dzie­ra­ją­cy duszę krzyk. Roz­pacz i bo­le­sna ago­nia ście­ka­ły z jego pi­skli­wych nut jak jad z wę­żo­wych kłów. Ar­ta­ir po­czuł, jak ramię Gorna spina się pod jego pal­ca­mi.

 – Nie! – zawył król, po czym zwa­lił się z konia.

Kilku jeźdź­ców po­pę­dzi­ło w jego stro­nę, by go wes­przeć, lecz wstrzy­mał ich ręką.

 – Stać, głup­cy! – ryk­nął po­trój­nym gło­sem. – Ucie­kaj­cie!

Spazm bólu wy­krzy­wił jego twarz i wy­giął ciało w łuk. Żoł­nie­rze cof­nę­li się o krok, rów­nie zszo­ko­wa­ni co prze­ra­że­ni. Atak minął po chwi­li, a król zwa­lił się na zie­mię. Je­dy­nie jego pierś się po­ru­sza­ła. Cięż­ko dy­szał. Zni­kąd ze­rwa­ła się wi­chu­ra i za­czę­ła chło­stać twa­rze pyłem i mro­zem.

 – Dla­cze­go? – wy­szep­tał król. – Co zro­bi­łem nie tak?

Jego oczy za­szły mgłą, a od­dech urwał się, jakby nie­wi­dzial­na siła ugo­dzi­ła go w prze­po­nę. Znie­ru­cho­miał, by po chwi­li roz­brzmieć de­mo­nicz­nym trój­gło­sem.

 – Nic! – padło z ust króla, a dźwięk roz­niósł się po rów­ni­nie jak świą­tyn­ny dzwon. – Wszyst­ko zgod­nie z naszą umową, królu. Zło­ży­łeś ofia­rę, a ja po­mo­głem ci po­ko­nać two­ich wro­gów. Teraz je­stem wolny.

Ciało króla unio­sło się z ziemi bez­wład­nie, jakby pod­cią­gnię­to je na sznur­kach, i za­wi­sło stopę nad zie­mią.

 – Panie… – wy­du­sił któ­ryś z żoł­nie­rzy i prze­wró­cił się na plecy.

Skóra i mię­śnie za­fa­lo­wa­ły na wi­szą­cym ze­wło­ku, a po chwi­li kości huk­nę­ły, pę­ka­jąc wszyst­kie jed­no­cze­śnie. Cho­ro­bli­we drga­nia prze­bie­ga­ły po ciele, na­bie­ra­jąc na sile z każdą chwi­lą. Koń­czy­ny wy­dłu­ża­ły się, przy­bie­ra­jąc szczu­dło­wa­tą po­stać, a szorst­ka zwie­rzę­ca sierść prze­bi­ja­ła się przez skórę jak owa­dzie larwy. Szaty ro­ze­rwa­ły się pod na­po­rem ro­sną­ce­go ciel­ska i od­sło­ni­ły parę nie­wiel­kich ko­bie­cych pier­si. Koźle ra­ci­ce ro­ze­rwa­ły buty i wbiły się pew­nie w zie­mię. Bura szcze­ci­na po­kry­wa­ła już nie­mal całe ciało, po­zo­sta­wia­jąc nagim je­dy­nie szczyt torsu i dło­nie. Głowa roz­cią­gnę­ła się śród trza­sków i jęków zgnia­ta­nej czasz­ki i ufor­mo­wa­ła w kształt koź­le­go pyska, a z jej wierz­choł­ków wy­strze­li­ły ku niebu szpi­cza­ste, skrę­ca­ją­ce w tył rogi. Ciel­sko po­two­ra prze­sta­ło fa­lo­wać, a on sam sta­nął pew­nie na ziemi i wo­dził wzro­kiem po osłu­pia­łych i prze­ra­żo­nych do szpi­ku kości żoł­nier­zach. Koźli pysk wy­giął się obrzy­dli­wie w sar­do­nicz­nym uśmie­chu. Ar­ta­ir spo­strzegł, jak palce Gorna za­ci­ska­ją się na rę­ko­je­ści mie­cza.

 – Mu­si­my ucie­kać – po­wie­dział do Gorna, lecz ten zda­wał się go nie sły­szeć. Ar­ta­ir po­trzą­snął nim. – Słu­chaj mnie! Mu­si­my ucie­kać!

Oczy Gorna nie od­stę­po­wa­ły koź­lej be­stii nawet na chwi­lę, lecz na twa­rzy męż­czy­zny próż­no było szu­kać stra­chu. Ar­ta­ir wi­dział na niej tylko su­ro­we na­pię­cie.

 – Wy­co­faj­cie się – po­wie­dział Gorn. – Zbierz­cie od­dzia­ły i ucie­kaj­cie do obozu. Cze­kaj­cie tam na mnie.

 – Sir… – za­czął Ru­pert, ale Gorn prze­rwał mu w pół słowa.

 – Cze­kaj­cie tam, aż wrócę – po­wie­dział z na­ci­skiem. – Albo aż znowu zo­ba­czy­cie tego prze­ro­śnię­te­go capa.

 – Gorn, po­słu­chaj, to nie ma sensu. Spójrz na to… to… to coś. – Fey wska­za­ła na po­two­ra. – Jak niby chcesz…

 – To roz­kaz! Wy­co­fać się! Fey, weź­miesz mój od­dział.

 – Tak, sir – od­par­li z nie­chę­cią..

Ob­ró­ci­li konie i zwo­ła­li żoł­nie­rzy. Po chwi­li cała banda sta­cza­ła się ze zbo­cza, oglą­da­jąc się ner­wo­wo za swoim do­wód­cą.

Nie mi­nę­ło kilka se­kund, jak po­twór za­śmiał się sza­leń­czo i mach­nął gi­gan­tycz­ną łapą w sto­ją­cych przed nim ry­ce­rzy. Szpo­ny roz­cię­ły bla­chy ze zgrzy­tem i życie ule­cia­ło z ciał pół tu­zi­na ludzi i ich wierz­chow­ców. Resz­ta żoł­nie­rzy za­wy­ła trwoż­nie i w pa­ni­ce rzu­ci­ła się do uciecz­ki. Czoło armii wy­dy­ma­ło i kur­czy­ło się na całej dłu­go­ści, gdy setki prze­ra­żo­nych wy­sy­py­wa­ły się z sze­re­gów i pę­dzi­ły w stro­nę obozu. Ofi­ce­ro­wie dęli w rogi, pró­bu­jąc przy­wró­cić po­rzą­dek, lecz wy­star­czy­ły dwa ko­lej­ne ude­rze­nia de­mo­na, by i oni stru­chle­li i ucie­kli. Roz­pła­ta­ne ciała żoł­nie­rzy i zwie­rząt la­ta­ły w gę­stym od krwi­stej mgieł­ki po­wie­trzu w rytm de­mo­nicz­ne­go re­cho­tu. Ar­ta­ir sta­nął obok Gorna.

 – Co tu ro­bisz? – rzu­cił Gorn, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od kozła. – Do­sta­łeś roz­kaz.

 – Nie masz po­ję­cia, na co się po­ry­wasz. Nigdy nie spo­tka­łeś prze­ciw­ni­ka bar­dziej nie­bez­piecz­ne­go niż on.

 – Wiesz, co to jest?

 – Tak.

Gorn za­milkł na krót­ką chwi­lę.

 – Mam na­dzie­ję – za­czął – że tym razem pój­dzie ci le­piej niż ze mną. Wiesz, jak to zabić?

 – Trze­ba uciąć mu głowę.

Obaj męż­czyź­ni po­bie­gli w stro­nę po­two­ra i wy­szarp­nę­li mie­cze z po­chew. Be­stia wła­śnie od­ry­wa­ła tę­py­mi zę­ba­mi koń­skie mięso od kości. Nie za­uwa­ży­ła ich. Gorn ski­nął na Ar­ta­ira, by pod­kra­dli się bli­żej. Okrą­ży­li po­two­ra. Woń krwi i smród roz­cię­tych trze­wi ude­rzył w noz­drza. Gorn za­mach­nął się i ostrze rąb­nę­ło w kark po­two­ra ze świ­stem. W chwi­li gdy miecz mu­snął szcze­ci­nę, stwór od­wi­nął się i chla­snął ogo­nem po no­gach wo­jow­ni­ków. Ru­nę­li na zie­mię, od­rzu­ce­ni na kilka łokci w tył. Ze­rwa­li się z ziemi i pa­trzy­li, jak po­twór przy­pa­tru­je im się z ob­le­śnym uśmie­chem.

 – Lu­dzie – mruk­nął z za­cie­ka­wie­niem. – I to od­waż­ni. Może będę miał z was wię­cej roz­ryw­ki niż z tych czmy­cha­ją­cych chu­cher.

Gorn po­pę­dził na­przód. Do­sko­czył do po­two­ra, nim ten zdą­żył skoń­czyć słowo, i ciął w ko­la­no. Metal za­zgrzy­tał, gdy za­ci­snę­ły się na nim dłu­gie szpo­ny. Gorn wy­ba­łu­szył oczy. Demon zła­pał go gołą dło­nią.

 – Ładny nóż – po­wie­dział i rąb­nął ka­pi­ta­na w pierś.

Gorn od­le­ciał do tyłu, orząc zie­mię wła­snym cia­łem. Po­twór spoj­rzał na Ar­ta­ira.

 – Na co cze­kasz? – spy­tał.

Ar­ta­ir nie od­po­wie­dział. Za­krę­cił mie­czem w dłoni i po­biegł na po­two­ra. Wie­dział, że nie zrani go we fron­tal­nym ataku, był zbyt wolny. Mu­siał wy­my­ślić coś in­ne­go. Tylko co? Nie miał czasu szu­kać od­po­wie­dzi. Ko­zioł mach­nął łapą i Ar­ta­ir w ostat­niej chwi­li zdo­łał się pod nią prze­tur­lać i wśli­zgnąć pod nogi po­two­ra. Chla­snął mie­czem po łyd­kach, lecz po­twór usko­czył w tył i kop­nął męż­czy­znę w pierś. Ar­ta­ir zwi­nął się w pi­ru­ecie i od­biegł kilka kro­ków w tył. Ata­ku­jąc w ten spo­sób, mógł li­czyć tylko na łut szczę­ścia. 

Ostrza świ­sta­ły w po­wie­trzu bez wy­tchnie­nia, lecz żadne nie zdo­ła­ło choć­by za­dra­snąć de­mo­na. Zmę­cze­nie za­czy­na­ło dawać się wo­jow­ni­kom we znaki; w ich ru­chach bra­ko­wa­ło fi­ne­zji. Ko­zioł mio­tał się, od­trą­ca­jąc ich jak na­mol­ne muchy. Gorn nie zdo­łał unik­nąć ciosu. Pięść de­mo­na ugo­dzi­ła go z siłą zdol­ną skru­szyć mur. Męż­czy­zna ryk­nął bo­le­śnie i padł bez życia na zie­mię kil­ka­na­ście łokci dalej. 

Ar­ta­ir spoj­rzał na ka­pi­ta­na i nagle przy­po­mniał sobie ich po­je­dy­nek. Znów po­czuł, jak miecz ze­śli­zgu­je się po na­ra­mien­ni­ku Gorna, gdy ten w sza­leń­czym ma­new­rze wpro­wa­dził go w pu­łap­kę. Ar­ta­ir moc­niej ści­snął broń. Wie­dział, co musi zro­bić.

 – Gorn! – za­wo­łał i po­pę­dził w jego stro­nę.

Po­twór bez wa­ha­nia po­gnał za nim i ryk­nął roz­dzie­ra­ją­co. Ar­ta­ir wśli­zgnął się obok Gorna i przyj­rzał twa­rzy męż­czy­zny. Był przy­tom­ny.

 – Wcią­gnę go w pu­łap­kę – po­wie­dział cicho Ar­ta­ir.

Do­strzegł py­ta­nie we wzro­ku to­wa­rzy­sza, lecz nie cze­kał, by je usły­szeć. Wstał, ob­ró­cił się w miej­scu i mocno za­parł no­ga­mi o zie­mię. Demon pę­dził ku nim. Gęsta od krwi ślina od­ry­wa­ła mu się od pyska. Sko­czył wprost na Ar­ta­ira. W umy­śle męż­czy­zny po­ja­wi­ło się zwąt­pie­nie. Czy na pewno zdąży? Nie! Nie mogło być ina­czej. Za­mach­nął się bro­nią, ce­lu­jąc w pysk po­two­ra. Zbyt wolno. Miecz nie był nawet w po­ło­wie drogi, gdy pła­skie zę­bi­ska już za­ci­ska­ły się na ra­mie­niu wo­jow­ni­ka. Ar­ta­ir zmru­żył oczy i ode­tchnął. W ostat­niej chwi­li uchy­lił się w tył. Zęby huk­nę­ły, gdy be­stia za­ci­snę­ła szczę­ki na po­wie­trzu, a jej roz­pę­dzo­ne ciel­sko ru­nę­ło na Ar­ta­ira i po­cią­gnę­ło go razem z sobą. Ar­ta­ir wy­pu­ścił miecz i chwy­cił ster­czą­cy z czasz­ki po­two­ra róg. Się­gnął za pa­zu­chę i po omac­ku od­na­lazł rę­ko­jeść szty­le­tu. Spoj­rzał w oczy de­mo­na i spo­strzegł, jak jego po­zio­me źre­ni­ce roz­sze­rza­ją się w prze­stra­chu. Ar­ta­ir wbił tesz w koźle śle­pie i pu­ścił róg. Be­stia za­wy­ła po­tę­pień­czo i padła na wznak. Męż­czy­zna runął na zie­mię i prze­ko­zioł­ko­wał kil­ka­na­ście stóp, nim wresz­cie się za­trzy­mał. Z tru­dem ob­ró­cił się na tra­wie. Mu­siał po­ła­mać żebra. Pa­trzył, jak Gorn prze­bie­ga obok i wska­ku­je na ciel­sko roz­ju­szo­ne­go de­mo­na. Do­strzegł swój miecz w ręku to­wa­rzy­sza; ostrze za­lśni­ło w po­wie­trzu i spa­dło na kark po­two­ra. Klin­ga zgrzyt­nę­ła mię­dzy krę­ga­mi, po czym ro­ga­ty łeb po­szy­bo­wał w po­wie­trzu, a po­trój­ny ryk do­cho­dzą­cy z jego gar­dła za­milkł na wieki. Gorn ze­sko­czył z drga­ją­ce­go w ago­nii ciała po­two­ra i pod­szedł w stro­nę Ar­ta­ira. Uklęk­nął i otarł pot z czoła.

 – Bo­go­wie – jęk­nął Gorn – co to było? Demon?

Ar­ta­ir za­śmiał się kpią­co.

 – To wła­śnie twój bóg, przy­ja­cie­lu.

 

 

Koniec

Komentarze

Hej 

Ładne szlaczki oddzielające tekst :D. A jak już jestem przy tekście ;). Fabuła prosta jak sztyl od miotły :P . Bohater poznaje drugiego bohatera, pojedynkują się, a następnie toczą boje straszliwe :D. 

Ale czy trzeba coś więcej? Wydaje mi się, że nie :). Czytało się dobrze, pierwsza scena robi taki smaczek, który w trakcie siekaniny, rąbaniny, wybuchów itp. mamy z tyłu głowy, by na koniec historii znów mógł o sobie przypomnieć. Postacie, są fajnie opisane (są żywe na tyle, że niemal czułem smród krwi ściekającej po ostrzu Gorna :P ), dają się lubić i chce im się kibicować. 

A teraz czas na rąbaninę :D Jest tego dużo i musze przyznać, że nie nudziłem się ,czy to przy pojedynku czy bitwie. Skupiasz się na detalach i robisz to fajnie, co pobudza wyobraźnię. Pojedynek trzymał w napięciu i zaskoczył. Bitwa była barwna, pełna zwrotów akcji, no może do chwili pojawienia się Gorna :) Ale zrozumiałe jest ( przynajmniej dla mnie) , że to ten typ bohatera, który odpiera całe zastępy wrogów w pojedynkę. 

Chyba zabrakło jedynie lekkiego wyważenia historii, albo zwyczajnie była za długa. Bo po wszystkich trupach, pojedynku, wybuchach itp. pojedynek z demonem już nie robił wrażenia ( sprytnie go załatwili, przyznaję. Wespół w zespół jak to kiedyś wyśpiewał Wiesław Michnikowski :). 

 

Pozdrawiam 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bardzo dziękuję Bardjaskier za komentarz i jeszcze bardziej się cieszę, że się podobało <3 Odnośnie wyważenia, masz rację. Trochę zbytnio się rozpędziłem przy wcześniejszych fragmentach i na zakończenie zostało mi już niewiele miejsca. Upchałem ile mogłem, ale nie mogłem zbyt wiele – zdecydowałem się nie kastrować reszty historii, bo w zasadzie wszystko co w niej opisałem uznałem za niezbywalne, jeśli nie w kontekście samego opowiadania, to dla całej opowieści (tekst jest fragmentem większej historyjki, jaką piszę i traktuję go jako dodatkowe źródło informacji dla czytelnika o głównych bohaterach). No to skoro już się wytłumaczyłem, to jeszcze raz dziękuję i zacznę się zabierać za przeczytanie twojego opka ;)

Hej 

 

“No to skoro już się wytłumaczyłem, to jeszcze raz dziękuję…”

 

A nie ma za co  :) 

 

“…i zacznę się zabierać za przeczytanie twojego opka ;)”

 

No i taka wymiana to mi się podoba :D 

 

Pozdrawiam 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witaj.

 

Z technicznych – sugestie – do przemyślenia:

Jego głos, nieskończenie potężniejszy niż wskazywałaby ciało, zadudnił szkłem w oknach. – literówka

Kilku z ochotników nosiło jakikolwiek pancerz, a twarz każdego z nich nosiła ten sam spokojny i opanowany wyraz. – powtórzenie

Khyrgicka jazda zamknęła ich w pierścieniu i w zaledwie kilka minut zdziesiątkowała ich siły. – i tu

Już prawie. Dzieliło ich już nie więcej niż kilkanaście kroków od schronienia, gdy głuchy, tępy ból eksplodował w ramieniu Artaira. – tu również

Artair wykręcił głowę i z kłębowiskiem pytań w głowie obserwował, jak jego kapitan pewnym ruchem wyciąga miecz z pochwy i przygotowuje się do ataku. – i tutaj

– Co się stało! – czy to nie zdanie pytające?

– Tak, sir – odparli z niechęcią.. – druga kropka zbędna

 

Zachwycają przejmujące, plastyczne opisy każdego wydarzenia, zjawiska, sceny. Świetna mapka.

Pełne emocji sceny pojedynków. Cieszy mnie, że – cudem, ale zawsze – ocaliłeś obu głównych bohaterów. Wynik bitwy wydawał się przesądzony, a jednak stało się inaczej. :) Z początku słowa o dowódcy, który zginął, wzięłam za wieść o śmierci Gorna, ale – jak rozumiem – dotyczyły one innego wodza. :) Technika samotnej walki kapitana/Czarnego Kolosa – imponująca! :)

Warto wspomnieć o wulgaryzmach.

 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia, klik. :)

Pecunia non olet

Wciągnęło, chociaż właściwie sprowadza się głównie do opisu walk. Rozumiem, że limit, ale szkoda, że tak to przyciąłeś. Aż się prosi o prolog/prequel wiele wyjaśniający.

Koala75, masz rację, też żałuje, że nie udało się bardziej rozwinąć tej historii. Jednak sam fakt, że opowiadanie pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi jest zamierzony. Jak wspomniałem we wstępie (chyba) ten tekst to fragment większej narracji, w której Gorn i Artair są jednymi z istotniejszych postaci i nie chciałem wykładać na stół wszystkich kart już tutaj, skoro w dalszej perspektywie ci bohaterowie wciąż mają być stanowić zagadkę i ujawnić swoje tajemnice w odpowiednim momencie w fabule. Tutaj zamierzałem jedynie wzbudzić ciekawość w odbiorcy, skłonić go do zadania pytań jaka jest przeszłość tych bohaterów? co ich motywuje? itd. Jeśli to mi się udało, to jestem zadowolony :) A jeśli było wciągające przy okazji, to tym bardziej się cieszę.

 

bruce bardzo dziękuję za wyłapanie błędów i gratuluję czujnego oka. Mnie ustawiczne czytanie tego tekstu tak znieczuliło, że nie byłem w stanie już dostrzec takiej drobizny :D Dziekuję za miłe słowa, a jeśli miałabyś oprócz nich jakieś uwagi i przemyślenia odnośnie tego, co można zmienić w tekście lub budowie historii, by je poprawić, to zachęcam do podzielenia się (o ile oczywiście masz czas o chotę :)).

 

Dziękuję bardzo wam obojgu za znalezienie czasu na przeczytanie i skomentowanie. Postaram się odwdzięczyć w ten sam sposób przy najbliższej okazji ;) Ach, i oczywiście dodam wzmiankę o wulgaryzmach, niektórych rzeczywiście może to kłuć w oczy.

I ja bardzo dziękuję. :)

Wymienione usterki to sprawy zdecydowanie marginalne; bardzo chciałabym w tekście o podobnej objętości mieć jedynie takie. :) Podobnie zazdroszczę Ci wspomnianej wcześniej plastyczności w opisach, zatem ja nie zmieniałabym tu już niczego. Fabuła szybko wciąga i czyta się z takim samym zachwytem do końca. :)

Co do wulgaryzmów, to takie moje ciągłe zrzędzenie. :)

Pozdrawiam, powodzenia. :)

Pecunia non olet

 

Dawno nie natrafiłam na opowiadanie, które tak by mnie wciągnęło. Miałam zajrzeć tylko do pierwszego akapitu, zostałam do ostatniego. Gdyby rozpoczęcie opowiadanie było początkiem powieści, kupiłbyś mnie bez reszty. Niestety tutaj widać, że limit pomieszał ci szyki.

Podobała mi się intrygująca pierwsza scena. Demon i jego trójgłos dobrze oddziaływały na wyobraźnię. Cały czas zastanawiałam się, co z tą sceną ma wspólnego Artair i niestety okazało się, że niewiele. Celowałam, że był on w jakiś sposób bezpośrednio zaangażowany w tamte wydarzenia, że być może jest nawet magicznie odmłodzonym królem, szukającym odkupienia i nie trafiłam. Król pojawił się w ostatniej scenie właściwie znikąd, a historii i motywacji Artaira nie poznałam. Zostawiłeś mnie z całą masą pytań bez odpowiedzi i liczę, że po konkursie rozbudujesz to opowiadanie przynajmniej do minipowieści, żebym mogła poznać odpowiedzi. Kim był Artair, co robił wśród Khyrgitów, dlaczego tak mu zależało, żeby z nimi walczyć, dlaczego koniecznie chciał zostać bohaterem i czym były jego zielonookie moce przekonywania, co oznaczał czteroskrzydły orzeł. Jaka w ogóle była stawka i jaki cel bohaterów?

Otworzyłeś opowiadanie pojawieniem się demona i zamknąłeś jego zgładzeniem, ale nie wiemy ani po co dokładnie został przywołany (domyślam się, że do walki z Khyrgitami, ale ani się w niej nie wykazał, ani też nie pokazałeś wcześniej grozy zniszczeń dokonanych przez ten lud, żeby uargumentować wezwanie demona), czym właściwie był i dlaczego Artair nazwał go bogiem. 

Mocno zgrzytała mi scena, w której Artair dowodził odciętym oddziałem. Przemieścił się parę metrów i tyle? Pierścień jeźdźców też nie mógł się przemieścić? Przecież, jeśli dobrze zrozumiałam, jeszcze nie udało im się przebić do swoich.

W ogóle od tej sceny walki wiać w twoim pisaniu duży pośpiech, co mocno kontrastuje z porządnie zbudowanym początkiem.

Pomimo niedociągnięć, do których się przyczepiłam, piszesz tak plastycznie i zajmująco, że przemknęłam przez twój tekst i chcę więcej.

Bardzo mocno zacząłeś. Intro wręcz wbija w fotel. I chyba trochę  strzeliłeś sobie tym w stopę, bo dalszy ciąg opowiadania, skądinąd bardzo fajny, nie jest w stanie już wykrzesać takich emocji.

W scenie “zaciągu do wojska” zabrakło mi trochę informacji na temat Artaira. Przydałoby się choć kilka wskazówek dotyczących jego przeszłości. Oprócz tego, chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej o jego orężu, zwłaszcza o mieczu, który stracił w pojedynku z Gornem.

Doczytałem we wcześniejszych komentarzach, że to tylko fragment całości, że limit itd. Rozumiem, ale czuję niedosyt i dlatego marudzę:)

Opowiadanie mi się spodobało i chętnie przeczytałbym całą tą historię. 

W tym fragmencie fabuła jest prosta, ale ma w sobie duży potencjał do rozwinięcia w cudownie zagmatwaną historię z licznymi zwrotami akcji, w której przeszłość Artaira będzie odgrywać dużą rolę.

Dobrze opisałeś bitwę. Sceny walki są plastyczne, ale nie przeładowane. Powiedziałbym, że opis jest zgrany z tempem wydarzeń. 

Podsumowując, bo widzę że moja wypowiedź jest nieco chaotyczna: piątka z maleńkim minusem :) 

(Piątka, bo kiedy ja chodziłem do szkoły, to była najwyższa ocena)

ośmiornicaczeke bardzo dziękuję wam za komentarze <3 Te niedopowiedzenia to celowy zabieg, jak już wcześniej pisałem, i cieszę się, że postaci okazały się dość interesujące, by wzbudzić ciekawość czytelnika. Zresztą, w tak krótkim opowiadaniu i tak nie zmieściłaby się nawet dziesiąta część historii tej dwójki bohaterów. Z początku planowałem to opowiadanie tylko jako teaser, formę tła historycznego dla wydarzeń z właściwej książki, ale bardzo spodobała mi się forma takich krótszych tekstów i mam ochotę spróbować opisać także inne etapy z życia tych postaci. Ech, tyle historii do opowiedzenia, a czas nie chce stać w miejscu xD

ośmiornico, masz rację, mimo starań nie udało mi się zachować tempa w finalnej scenie. Ciężko walczyłem z limitem słów i zmieściłem się, ale nie bez strat w ludziach xD No trudno, całe szczęście opowiadanie nie ucierpiało na tym zbyt mocno. A co do sceny z odciętym oddziałem to fakt, może to trochę zgrzytać między zębami, ale ja myślałem o tym w ten sposób: niewielki oddział twojej armii zostaje odcięty przez pierścień jeźdźców, ale jest dość mały, że nie chcesz ryzykować łamaniem własnego szyku i zbliżaniem się do głównych sił przeciwnika, by uratować tych paru ludzi. Z kolei czemu Khyrgici nie ścigali oddziału Artaira? Po części z tego samego powodu. Opisana potyczka miała miejsce na ziemi niczyjej, skąd równie długa droga prowadzi do własnych szeregów, co do szeregów przeciwnika. Khyrgici nie chcieli ryzykować zbliżania się do linii wroga i bycia zasypanymi strzałami. Zresztą, musieli być zaskoczeni, widząc jak przeciwnik nagle formuje improwizowane testudo i przebija się przez ich linie bez większego wysiłku, a przynajmniej ja by był nieźle skołowany na ich miejscu xD. Może nie wyszło to szczególnie realistycznie, ale trudno, już się napisało xD

czeke, miałem sporo problemów z tym, jak wiele z przeszłości Artaira odsłaniać. To jedna z główych postaci w mojej historii i rozwianie jej tajemnicy planuję jako punkt zwrotny w historii, dlatego wyłożenie zbyt wielu kart teraz mogłoby być strzałem w kolano. Zdecydowałem się na powiedzenie dość, by móc spekulować kim jest i co zamierza osiągnąć, a przede wszystkim, by móc zacząć zastanawiać się nad moralnością Artaira i jego postawy. I patrząc na wasze opinie, mam wrażenie że wyszło nieźle :)

Jejku, szczerze mówiąc, nigdy nie przypuszczałem, że to opowiadanie spotka się z tak pozytywnym (przynajmniej jak dotąd xD) odzewem. Czuję się teraz bardziej zmotywowany do dalszego pisania, niż kiedykolwiek :D I zabieram się już do przeczytania waszych – twoje, czeke, już udało mi skończyć i skomentować wczoraj, teraz kolej na ośmiornicę.

Podoba mi się Twoja barwna narracja (może oprócz dokładnych opisów śmierci i trupów), choć czasem jest już pewien przesyt. Długo nic nie wiemy o głównym bohaterze, przez co ciężko mu kibicować, ale z drugiej strony cały czas towarzyszyło mi pytanie czy można mu ufać? Kim jest i co chce osiągnąć? Nie wiem czy w książce (w sensie w dłuższej formie) to się sprawdzi. Zależy jak umiejętnie będziesz podtrzymywał zainteresowanie czytelnika bohaterem. Jednak odczułam rozczarowanie, kiedy na końcu nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Po komentarzach widzę, że jest większa całość, ale pytanie czy my na forum będziemy mogli poznać ciąg dalszy? Poza tym uważam, że jednak opowiadanie powinno mieć raczej zamkniętą formę.

Właściwie zgadzam się z ośmiornicą, ale również w tym, że mi się podoba smiley

Wiem, że limit, mimo wszystko brakowało mi sceny po przyjęciu do bandy bohatera, gdy udowadnia swoją przydatność. Byłby to też świetny moment na wyjaśnienie czytelnikowi o co tu tak na prawdę chodzi. Kto ze sobą walczy i dlaczego. To chyba mi najbardziej doskwierało. Trochę to przypomina zestaw scenek. No i zastanowiło mnie czym miał przysłużyć się bandzie ten chłopak, skoro ani nie walczył za dobrze, ani nie miał wiedzy na jakiś temat. Mógł po prostu pracować dla obozowiczów, ale bohater w takim razie również.

Idę dać klika :).

Hejka, Monique.M! Dziękuję za komentarz <3 

 

Po komentarzach widzę, że jest większa całość, ale pytanie czy my na forum będziemy mogli poznać ciąg dalszy?

Mam taką nadzieję! :D Jednak jest to w tym momencie dłuuugi tekst, więc jeśli już, to prawdopodobnie musiałbym wrzucać jakoś epizodycznie. Planuję też skonstruować ciąg opowiadań, w którym to Artair byłby głównym bohaterem, bo bardzo spodobała mi się formuła takich krótkich opowiadanek. Do tej pory nigdy tak nie pisałem.

 

Wiem, że limit, mimo wszystko brakowało mi sceny po przyjęciu do bandy bohatera, gdy udowadnia swoją przydatność. Byłby to też świetny moment na wyjaśnienie czytelnikowi o co tu tak na prawdę chodzi. Kto ze sobą walczy i dlaczego. To chyba mi najbardziej doskwierało. Trochę to przypomina zestaw scenek.

Zgadzam się, choć takie było w sumie moje zamierzenie – napisać utwór, w którym przedstawię tylko najważniejsze epizody z historii bohatera. Ale rozumiem, czemu można to uznać za usterkę i sam nie jestem już taki pewny swojej decyzji xD

 

No i zastanowiło mnie czym miał przysłużyć się bandzie ten chłopak, skoro ani nie walczył za dobrze, ani nie miał wiedzy na jakiś temat. Mógł po prostu pracować dla obozowiczów, ale bohater w takim razie również.

Zabrakło tu trochę miejsca na przedstawienie umiejętności Margdhala, zresztą to nie o nim jest opowiadanie :D Mogę powiedzieć, że jest dużo groźniejszy, niż wskazywałby na to jego wiek, a brak doświadczenia w bitwie nie znaczy, że nigdy nie musiał walczyć, by przeżyć. Taki rouge z niego.

 

Jeszcze raz dziękuję za komentarz, dałaś mi trochę materiału do przemyśleń. I bardzo dziękuję za klika <3

 

Właśnie skończyłam czytać dwie części Rezydenta wieży, polskiego autora wydanego pod patronatem NF. Książki opierały się właśnie na niby niezależnych opowiadaniach, gdzie główny bohater (mag) opowiada w pierwszej osobie o wydarzeniach. Jednak na końcu okazuje się, że w każdym z opowiadań były elementy, które na końcu ułożyły się w całość.

 

PS

Jakbyś potrzebował bety do tych Twoich opowiadań, to jestem chętna ;).

Zaczyna się bardzo ciekawie, niby taki miły opisik, a tu nagle wyskakują zmaltretowane ciała – trochę creepy, ale od razu wciąga i zachęca do czytania dalej. Wszak trzeba się dowiedzieć, co ich zmaltretowało, prawda.

Na plus zdecydowanie opisy: barwne, rozbudowane, mimo że jest ich sporo, nie są wcale monotonne czy męczące. Inna sprawa, że jednak zajmują dużo objętości, którą w sumie można by przeznaczyć na rozbudowanie samej historii. Jeśli chodzi o fabułę, to totalnie widać, że jest na większą liczbę znaków i że jest częścią jakiegoś większego fantasy uniwersum – to fajna sprawa, liczę zatem na jeszcze kilka opowiadań z udziałem Artaira albo jeszcze jakichś nawet bardziej epizodycznych i oddalonych od głównej historii postaci, tak żeby poznać sam świat. Właściwie to zgadzam się ze stwierdzeniem, że to opowiadanie wygląda trochę jak taka seria scenek, a każdą z nich dałoby się rozbudować do osobnych historii – Artair w obozie najemników, cała ta bitwa z Khyrgitami, chociażby przemieszczenie się Artaira i Gorna na to wzgórze z królem. Może ujmę to tak: opowiadanie trochę sprawia wrażenie głównych wydarzeń bez scen przejściowych.

Kurczę, brzmię chyba trochę, jakbym krytykowała, a w rzeczywistości niesamowicie mi się podobało. Bohaterowie są fajnie przedstawieni; mimo że czasu na ich poznanie jest właściwie dość mało, są barwni, ciekawi i rozróżnialni między sobą. Faktycznie brakuje trochę takiego backstory Artaira; kim on właściwie jest, jakie są jego zamiary, skąd biorą się jego motywacje itd. Chociaż z drugiej strony – wpisuje się to nawet w założenia konkursu, Artair chce być bohaterem i już :D

W ogóle to z początku odebrałam to tak, jakby Artair i Gorn stawali się tymi konkursowymi bohaterami dopiero na końcu, przy walce z diabłem i uratowaniu świata, ale przecież całe to opowiadanie jest o tym, jak Artair bohaterzy, ratując innych (zostawmy na boku jego nieczyste motywacje). Fajnie to wyszło, podoba mi się.

Nie można też oczywiście nie wspomnieć o scenach walki. Są tak szalenie mocnym punktem tego opka! Są wciągające i dynamiczne i mimo tego, że wiele się w nich dzieje, nie gubiłam się ani nic takiego, więc też super. Podoba mi się też to sfokusowanie na myślach Artaira, ale no, ja jestem fanką mowy pozornie zależnej ;)

Jeśli chodzi o końcówkę, to widać, że już się trochę spieszyłeś i musiałeś uważać na liczbę znaków. Walka z diabłem, a ostatnia scena już w ogóle, są jakieś takie wątłe w obliczu reszty opowiadania. Z jednej strony zakończenie wydaje się takie trochę niedomknięte, ale z drugiej – ma też swój klimat. Uśmiechnęłam się na ostatnią wypowiedź Artaira :D

Podsumowując: niezłe opowiadanie, którego zdecydowanym wrogiem jest limit słów; opisy i sceny walki przyjemne i wciągające; bohaterowie sympatyczni; pisz więcej.

 

Powrócił duszą do ciała, dopiero, gdy wyjątkowo stary najemnik złapał go za ramię. – przecinek przed całym dopiero gdy (tzw. cofanie przecinka). W ogóle pojawia się to później jeszcze kilka razy (no ja nie wiem, kto sprawdzał Ci te przecinki…)

Niewielka grupa zabawiała raz po raz rzucając kości i pieniądze na pokrywę beczki. – zabawiać można kogoś, w tym siebie rzecz jasna, więc bardziej już „zabawiali się”; plus przecinek przed raz po raz

jakby to nie on, aale bogowie wypowiadali

Jego twarz stężała. Przytaknął. – chyba zrezygnowałabym z przytaknięcia, skoro zaraz po tym i tak pada jego przytakująca wypowiedź

Nie potrafił wyczołgać się spod truchła. – nie mógł / nie był w stanie?

Jak wam nie wstyd wracać do domów z myślą, że pobił was jeden człowiek. – well, chyba i tak nikt nie wróci do domu :D

Pozdrówki!

Monique.M, pamiętam tę książkę, chyba jakoś w gimnazjum ją czytałem i mam z nią całkiem miłe wspomnienia. Może warto byłoby ją sobie odświeżyć, bo minęła już dekada xD

Dziękuję za propozycję betowania. Póki co polegałem na własnej wiedzy i pomocy kilku znacznie zdolniejszych przyjaciół, ale jestem otwarty na nowości :)

 

Aredei ogromnie dziękuję za miłe słowa <3 Zawsze gdy piszę, czuję niepewność, czy warto w ogóle dalej się w tę stronę rozwijać, czy to się komuś podoba, szczególnie gdy sam zaczynam patrzeć na własne teksty krytycznym okiem. I wtedy takie komentarze jak twój i komentarze wszystkich poprzednich czytelników, nawet jeśli pokazują mi wady i niedociągnięcia tekstu (co nawet lepiej, bo widzę, co poprawić na przyszłość) sprawiają, że czuję, że chcę to robić dalej, bo to już nie jest tylko “po prostu fun”, ale i innym się podoba. Dziękuję za to wszystkim komentującym <3

 

Pozdrówki ;)

Cześć!

 

Widząc, że główny bohater ma wzrok weterana i białe włosy, zaczęłam się obawiać, że serwujesz kolejnego wiedźmina czy innego nadczłowieka :) Na szczęście Artair nie jest niezwyciężonym zabijaką. Podobał mi się język, którym operujesz, jest bardzo obrazowy, działa na wyobraźnię, bardzo fajne opisy potyczek/bitwy, szczegółowe. Opowiadanie mnie zainteresowało i ciekawiło do samego końca, właściwie, jak dla mnie, mogłoby trwać dalej i to jest jak dla mnie największy mankament tekstu. Tempo zdecydowanie sprzyja powieści, lecz nie opowiadaniu, np. scena ze starcem, który mówi o kolosie mogłaby być znacznie krótsza, tym bardziej, że już nie wracasz do tego starca. Znaki, które byś w ten sposób uzyskał mógłbyś wykorzystać na wyjaśnienia, których mi zabrakło, a są to:

– tożsamość Czarnego Kolosa – czy jest rzeczywiście człowiekiem? Jaki człowiek z bara rozwaliłby konia? Zabrakło mi jakiegoś dialogu/mini biografii, która by to wyjaśniła.

– cel Artaira. Zaciągnął się do armii w jakimś celu i ostatecznie nie wiadomo w jakim. Sugerujesz, że to jest jakiś tajemniczy, a nawet podstępny cel (Gorn sam się zastanawia, czy Artair specjalnie z nim nie przegrał).

Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że wszystko, co przed chwilą się wydarzyło, od samego początku zostało zaplanowane przez Artaira. Nawet jego przegrana. Szczególnie ona. W końcu osiągnął to, czego chciał.

 – To niebezpieczny człowiek – wyszeptał Gorn.

Potem, w trakcie bitwy, Artair rzuca się na pomoc chłopcu i sam komentuje, że jego celem było zostać bohaterem, którym już został bez ratowania chłopca, ale i tak to robi.

Już stał się bohaterem, już osiągnął swój cel. Ale… o ile większym bohaterem by się stał, gdyby uratował kogoś z pozoru nie wartego ratowania? Tylko… czy warto?

Zabrakło mi również pociągnięcia tego dalej, jego planów itp. Nie wydaje się, że zaciąga się do oddziału dlatego, bo nie ma co robić (i że brakuje mu pieniędzy).

Znalazłam również małą niekonsekwencję. Artair sam rzuca się na pomoc chłopakowi (fragment powyżej), więc niewątpliwie zachowuje się jak bohater, gdyż ryzykuje swoje życie, nawet jeśli robi to z innych pobudek, niż aby kogoś uratować. A jednak dziwi się, kiedy Gorn robi to samo (też rzuca się na ratunek), o tutaj:

 – Dlaczego? – spytał Artair. – Dlaczego po nas wróciłeś?

Gorn zmarszczył brwi, zaskoczony. Patrzył intensywnie w przestrzeń.

 – Nie wiem – powiedział cicho. – Czy potrzebuję powodu, by ratować swoich ludzi? – Uśmiechnął się i zmrużył oko, gdy spłynęła po nim strużka krwi. – Zrobiłem to, co zrobić należało.

Artair spróbował powiedzieć coś jeszcze, lecz tętent kopyt stał się zbyt głośny, by dało się usłyszeć cokolwiek poza nim. Zmrużył oczy i jeszcze raz odpłynął na trawiaste morza stepu, lecz tym razem towarzyszyła mu inna myśl. Czy to prawda? Czy można ryzykować tak wiele, nie licząc na nic w zamian?

Więc troszkę ciężko mi rozgryźć postać Artaira…

Tekst mógłby być dłuższy, żeby to wszystko wyjaśnić (przynajmniej mi :)). Ale ogólnie podobała mi się lektura i sądzę, że opowiadanie zdecydowanie zasługuje na to, aby Jury rzuciło na nie okiem, więc zgłaszam do biblioteki.

Pozdrawiam!

avei, bardzo dziękuję za komentarz :D Fakt, sam bałem się, jakie pierwsze wrażenie może zrobić Artair, bo jednak białe włosy u wojownika są bardzo sugestywne. Cieszę się, że ostatecznie wypada ciekawiej.

Czytając kolejne komentarze coraz bardziej przekonuję się, że może warto było odsłonić trochę więcej z przeszłości i motywacji bohaterów, choćby i przez stratę jakiegoś mniej istotnego fragmentu. No ale cóż, trochę przesadziłem z tą tajemniczością, ale warto było poeksperymentować z takim podejściem, bo jednak wyczucie ile można powiedzieć a ile należy przemilczeć, by odnieść najlepszy efekt to trudna sprawa i trzeba to ćwiczyć.

Co do niekonsekwencji, jaką zauważyłaś. Artair jest w zamierzeniu postacią niezwykle pragmatyczną i ma spore zadatki na socjopatę. Życie i zdrowie towarzyszy nie są dla niego istotne, zależy mu na zdobyciu renomy, a zostanie bohaterem wojennym brzmi jak całkiem niezły sposób, by to osiągnąć. Uratowanie żołnierzy i chłopaka to w zasadzie efekt uboczny jego działań, a nie ich cel.

W umyśle Artaira idea altruizmu, w dodatku posuniętego do ryzykowania własnym życiem, jest zupełnie abstrakcyjna. Gdy widzi bohaterstwo Gorna, nie rozumie czemu ma ono służyć, do czego Gorn dąży. I tu zorientowałem się, do czego masz obiekcje. Faktycznie, gdyby Artair był taką osobą, to uznałby z automatu, że Gorn robi dokładnie to samo, nie miałby powodu do zaskoczenia, bo nie zakładałby, że w ogóle można postępować inaczej, niż pragmatycznie. Masz rację, nie myślałem o tym w ten sposób, bo chyba zbytnio skupiłem się na próbie skontrastowania tych bohaterów ze sobą, zamiast dokładniej wyjaśnić sposób rozumowania Artaira.

Gdy pisałem ten fragment, uznałem, że Artair jest świadomy tego, że ludzie nie postępują jak on, a jedynie uznaje takie zachowanie za głupie i na dłuższą metę uniemożliwiające realizację celów. Wzorowałem się przy tym na swoim znajomym, więc mam już dowód empiryczny, że to dość wiarygodna postawa xD Zatem Artair rozumie, że altruizm może motywować ludzi do działania, jednak nie wierzy, że ludzie sukcesu, jak na przykład Gorn, który w końcu jest przywódcą słynnej bandy najemników, mogą się nim kierować. Gdy Artair widzi, że Gorn przybywa mu na ratunek, nie potrafi uargumentować tego zachowania i stąd jego pytanie. A gdy już uzyskuje odpowiedź, wydaje mu się tak nierealna, że nie umie w nią uwierzyć.

No to tyle z mojego sprostowania. Dzięki, że zwróciłaś na ten szczegół uwagę, bo zupełnie mi umknął, a faktycznie fragment stał się mniej zrozumiały i sporo stracił na sile wyrazu. Tu już nic z tym nie zrobię, ale mam nauczkę na przyszłość xD

Jeszcze raz bardzo dziękuję za komentarz i jeszcze bardziej za punkcik do biblioteki, bo zaczynam się już trochę martwić, że się nie załapię xD

Cześć, Metronome! 

 

Kurczę, to opowiadanie chyba nie dla mnie.

Zagrałeś tutaj w sposób hollywoodzki – są ciosy, po których ciało orze ziemię, ale bohater wciąż żyje, są potężne obrażenia, po których otrzepują rękawy i walczą dalej.

Do tego nie uniknąłeś patosu, który można obrobić samą konwencją, ale ta jest zwyczajnie nie dla mnie.

Całkiem fajnie wprowadziłeś bohaterów w drugiej scenie, choć tam już zaczęło wiać patosem. Wydaje mi się jednak, że Raghnall pojawia się tylko tam – po to, żeby skierować Artaira do obozu Górna. Nie wiem, albo to przeoczyłem, dlaczego Raghnall nie idzie razem z nim. 

Same bitwy są opisane bardzo plastycznie – poświęcasz no to sporo miejsca, ale też wychodzi to całkiem dobrze. Czytałem z komórki, ale technicznie zatrzymały mnie tylko babolki.

Natomiast sama konwencja jest ewidentnie nie dla mnie. 

 

Pozdrawiam i powodzenia w krokusie! 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

 Okrążyli potwora.

We dwóch?

 

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Krokusie, bardzo dziękuję za komentarz. Szkoda, że nie udało mi się trafić w twoje gusta, ale cóż zrobić, nie da się dogodzić wszystkim :D Na szczęście nie zabiłem żadnego pieska, więc tyle dobrze xD

 

Anet, a no fakt, okrążanie we dwójkę jest tak samo zdegenerowanym przypadkiem okrążania, jak linia prosta jest trójkątem xD Ale zamysł chyba jest zrozumiały. Dziękuję za komentarz, rzeczywiście przyniosłaś radość <3

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Cześć!

 

Przeczytane, komentarz niebawem.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hej!

Komentarz powstanie na bieżąco. ;)

 

Mapka skojarzyła mi się z taką z gier. :)

 

Zaczynasz od opisów, ładnie Ci wychodzi, czyta się płynnie.

 

Zmiótł szron z posadzki i pociągnął przez komnatę w grubych bałwanach, wyciągając na wierzch wciąż świeże, zmaltretowane ciała.

Coś jest nie tak z tym zdaniem, poryw pociągnął… jako że poleciał? Bo tak to brakuje rzeczownika: pociągnął (co? kogo?), dalej jest, że wyciągnął na wierzch, ale skąd ten wierzch? Jeśli to poryw wiatru to nie ma wierzchu ani spodu. A ta komnata w grubych bałwanach to znaczy… że w komnacie były grube bałwany? XD Nie no, wiem, że nie o to chodziło, ale to zdanie naprawdę mnie mocno rozbawiło, bo wyobraziłam sobie te grube bałwany, a dalej dostałam te ciała i taka makabra z tego wyszła. Warto te zdania pozmieniać.

 

pozginane w straszliwe, bluźniercze pozy, których nawet najbardziej wynaturzona wyobraźnia nie byłaby zdolna przywołać.

Tu opisujesz, ale nie pokazujesz. Co to znaczy „bluźniercza poza”? Czy najbardziej wynaturzona wyobraźnia nie byłaby w stanie jej przywołać? Wątpię. Jak ktoś ma taką wyobraźnię to jest w stanie zobaczyć przed oczami wszelkie pozy, nawet te straszne.

 

Ich ręce wyciągnięte ku wyjściu,

Tu jest opis trupów. Czy ręce w górze to taka straszna, bluźniercza poza? Jeżeli opisujesz, ze coś jest tak straszne to warto albo to opisać albo dać sobie spokój z pisaniem, jakie coś jest. ;)

 

Za to podoba mi się opis chłopca, który zginął, i to taką śmiercią. Tutaj wszystko zgrane, czuć śmierć w powietrzu.

 

Aa, zapomniałam dodać, że wstęp ciekawy, tzn. sam pomysł na rozpoczęcie opowiadania od wrzucenia do sali tych martwych ciał.

 

Pojawił się diabeł, mamy dialog, czyta się płynnie, jestem ciekawa historii króla, który wszystko zdobył i utracił w jednej chwili.

 

Teraz mamy przeskok, inne wydarzenia. Siwy przybysz – ciekawe, co też będzie go łączyć z królem? Hm… Na plus, że po tym pierwszym fragmencie zdołałeś tak zainteresować. I cieszę się, że nie ma ekspozycji, że narrator nie mówi, że siwy nie chciał walczyć, bo to i tamto… Ukazujesz go tak, jak się powinno pisać. ;)

 

Ale nie ty, nie. Wyglądasz jak łachmaniarz, ale oczy… oczy masz jak weteran. I te włosy… białe jak u starca, lecz twarz wciąż krzepka

To trochę brzmi sztucznie, jak wprowadzony w dialog opis.

 

Scena między Raghnallem a Artairem, pod koniec jest trochę rozmyta, mam wrażenie, że dialogi zostały dziwnie skonstruowane, jakby każdy z bohaterów mógł powiedzieć to, co drugi. Chodzi o to, że brakuje mi tu mocniejszego zaznaczenia kto co mówi, bo można się pogubić. Ich styl wypowiedzi jest bardzo podobny.

 

Ten akapit od "Artair przytaknął" do "Starzec mówił prawdę", rozbiłabym na dwa, bo jest długi.

 

Poza tym – czyta się płynnie, podoba mi się, że strażnicy z początku wpuścili do obozu, a następni już nie chcą dopuścić do Kolosa. A jak już się pojawia, to też woli go odprawić, bo nie ma wyposażenia. Może to drobiazg, ale taki inny niż zazwyczaj, gdzie każdy heros z marszu wchodził do armii, a przecież nie miał często zbroi właśnie.

 

Fajnie, jak Artair wyzwał Kolosa na pojedynek. To heroic i musi dostać się do armii, więc pewnie wygra, dlatego trochę mi siada napięcie. Ale opisy są świetne. Dokładne, pozwalające wszystko sobie wyobrazić. Jedynie te długie akapity rozbiłabym na pół, zwiększyłoby to dynamikę czytania.

 

Rozwiązanie walki – bardzo niestandardowe. Cieszę się, że Artair przegrał, że przełamałeś schemat. :) A jednocześnie na końcu mamy taki przebłysk myśli Gorna, że może to zaplanował, bo dostał się do armii.

 

Fey i jej rozkaz, żeby nie być chłopem – dobre. :D

 

Ciekawi mnie, czemu Artair ma takie parcie, żeby zabłysnąć. Zazwyczaj bohaterowie są skromni, robią coś, bo muszą, bez nastawienia na chwałę, dla swoich interesów, a może o takich ostatnio czytałam. Tutaj na plus, że on chce coś osiągnąć i nie ratuje chłopaka, bo chce go uratować, ale ratuje, bo chce być „większym bohaterem”. Fajnie kreujesz postać.

 

Eksplozja obrazowo opisana, ale mam te same uwagi, co wcześniej: tworzysz spore akapity, to takie ściany tekstu, naprawdę łatwiej czyta się przy rozbiciu, choćby na pół. ;)

 

Uśmiechnął się gorzko. Tak umiera jego marzenie. W błocie i krwi pod zimowym niebem.

Piękny fragment.

 

Dalej też masz sporo naprawdę udanych, plastycznych opisów. Czuć gorycz Artaira, można mu współczuć, kiedy koń go przygniata i kibicować, kiedy ratuje go Kolos.

 

Walka Kolosa z khyrgickimi napastnikami też dobrze opisana, ale tu miałam pewne zmęczenie materiału. Dlaczego? Bo był jeden, szło mu łatwo, nawet jak się męczył to odpierał atak, czułam, że mu się powiedzie. Wiem, że to heroic i dlatego nie czepiam się tak bardzo, po prostu trochę dla mnie za dużo było tej walki, której wynik znałam i nic mnie na koniec nie zaskoczyło.

 

Pojawienie się króla uzupełnia początek opowiadania, dobrze się to komponuje. Atmosfera gęstnieje.

 

Powiem Ci, że opis diabła wyłaniającego się z wnętrza króla jest rewelacyjny. Wszystko mi w nim zagrało.

 

Dalej mamy opisy walk i końcowy pojedynek z demonem. Gorn i Artair ramię w ramię. Tutaj tak myślę, że przydałoby się więcej emocji, tzn. może gdyby Gorn i Artair byli wrogami, to ciekawiej czytałoby się o ich sojuszu przeciwko wspólnemu, większemu wrogowi. A tak to mamy kolejną walkę z jeszcze silniejszym potworem, więc po innych pojedynkach, nie wyróżnia się znacząco. Co nie znaczy, że mi się nie podobało. Wszystkie Twoje opisy były bardzo dobre.

 

Zabrakło mi jednak czegoś więcej, właśnie tych emocji przy walce, zwłaszcza że na koniec tak czy siak wygrali.

 

No i co z tym Artairem, w końcu nie dowiedzieliśmy się za wiele: czemu tak chciał się zaciągnąć, bez żołdu? Po co potrzebował walczyć? Jeszcze trochę pytań by się pewnie znalazło, myślę, że przydałoby się rozbudować opowiadanie po konkursie. ;)

 

Pozdrawiam serdecznie,

Ananke

BarbarianCataphract dziękuję za przeczytanie i ilustrację <3 Trochę ten Artair Geraltowy wyszedł, ale cóż począć, na czymś to AI musiało się szkolić, a białowłosy wojownik kojarzy się raczej jednoznacznie xD

krar85 czekam z niecierpliwością xD

 

Ananke bardzo dziękuję za rozbudowany komentarz <3 Odnośnie szronu, to fakt, brzmi to trochę dziwnie i ciekawe, że też miałem przed oczami dywizjon bałwanów w zamkowej sali xD

Bluźniercze pozy musiały mi się chyba wysączyć z podświadomości na papier, bo w czasie pisania dość intensywnie czytałem Lovecrafta, a on bardzo lubił się z tego typu cudactwami. Chyba nawet zdarzyło mi się znaleźć u niego kilka bluźnierczych kątów

Do sceny ze starcem sam miałem od samego początku sporo wątpliwości, szczególnie do zakończenia. Chyba podobnie jak z bluźnierczymi kątami, przesiąknąłem językiem z jakiejś książki i stylizacja języka weszła za mocno, może też przez to ich wypowiedzi są dość podobne.

Powiem Ci, że opis diabła wyłaniającego się z wnętrza króla jest rewelacyjny. Wszystko mi w nim zagrało.

blush

Dalej mamy opisy walk i końcowy pojedynek z demonem. Gorn i Artair ramię w ramię. Tutaj tak myślę, że przydałoby się więcej emocji, tzn. może gdyby Gorn i Artair byli wrogami, to ciekawiej czytałoby się o ich sojuszu przeciwko wspólnemu, większemu wrogowi. A tak to mamy kolejną walkę z jeszcze silniejszym potworem, więc po innych pojedynkach, nie wyróżnia się znacząco. Co nie znaczy, że mi się nie podobało. Wszystkie Twoje opisy były bardzo dobre.

Tak często nasłuchałem się tu tego wytłumaczenia od siebie samego i pod innymi opowiadaniami, że aż wstyd kolejny raz to powtarzać, ale limit xD Dobry pomysł, by zantagonizować Gorna i Artaira, to by mogło dodać im sporo głębi. Tutaj celowałem w trochę inną dynamikę tej relacji, ale w innej gałęzi tej historii próbuję zbudować konflikt między Gornem a inną postacią i po twojej radzie spróbuję bardziej się na tym skupić.

No i co z tym Artairem, w końcu nie dowiedzieliśmy się za wiele: czemu tak chciał się zaciągnąć, bez żołdu? Po co potrzebował walczyć? Jeszcze trochę pytań by się pewnie znalazło, myślę, że przydałoby się rozbudować opowiadanie po konkursie. ;)

Kolejne opowiadanie jest już w drodze i odsłoni dużo więcej z historii tej postaci. Mam nadzieję, że uda mi się je wkrótce skończyć.

Jeszcze raz bardzo dziękuję za komentarz i ogromnie się cieszę, że opowiadanie tak Ci się spodobało <3

Cześć!

 

Przepraszam za długi czas oczekiwania, ale notorycznie brakuje mi doby na wszystko, co powinienem/chcę zrobić i muszę wybierać… życie. Ale teraz wreszcie mamy challenge z Barbem, by dokończyć, co zaczęliśmy, więc jestem.

 

Postawiłeś na dosyć specyficzną konstrukcję: najpierw pokazałeś scenę w sali tronowej, gdzie uczta przebiegła dosyć niekonwencjonalnie, a potem przeskoczyłeś w nieco inne miejsce i czas, by powoli prowadzić historię w stronę konfrontacji.

Nie spieszysz się, co z jednej strony trochę drażniło z początku, ale po wejściu w klimat pozwoliło powoli wejść w świat. Obóz wypada heroicznie, trochę chłopięco, ale zdecydowanie pasuje do settingu i bohaterów, których wykreowałeś.

Nie ma tu zawieruchy, jest świat mężczyzn kroczących drogą wojowników, wyznających dosyć tradycyjne wartości (w heroic-fantasy-owym znaczeniu :-) ). Wypadło to całkiem zgrabnie, choć z początku balansowałeś na granicy przynudzania.

Dynamicznie zrobiło się dopiero podczas pojedynku oraz już pod sam koniec, kiedy przyspieszyłeś i pokazałeś nieco niepewności, jednak w ostatniej scenie zabrakło mi nieco podbudowy. Początek to trochę za mało, by całość wybrzmiała należycie. Musiałem wrócić do pierwszej części i jeszcze raz ją przetrawić po epilogu, by wszystko sobie w głowie ułożyć.

Przyjemny, choć też nie jakoś szczególnie porywający tekst, którego klimat jednak całkiem przypadł mi do gustu. Świetnie wykorzystałeś atrybut i motyw, bo oba elementy pełniły bardzo istotną rolę w całości. Mapa jest, ale generowana komputerowo… Nie doprecyzowaliśmy tego wystarczająco :/

 

Pozdrawiam i bardzo dziękuję za udział w konkursie!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hej, 

Krar to odkopał i dobrze się stało, bo nie zauważyłam odpowiedzi, chyba przez natłok opowiadań, które wtedy komentowałam albo mnie trochę nie było na NF i zapomniałam. ;) 

 

Piszę, bo wspominałeś o kolejnym opowiadaniu, które odsłoni więcej historii Artaira. Czy już jest na forum, można czytać? :) 

Hmmm. Do mnie tekst nie przemówił. Głównie ze względu na tematykę – nie lubię militariów i walki, a tu w zasadzie nic innego nie ma. Pierwsza scena miała niezły potencjał, ale – jak dla mnie – zamiast w wyjaśnienia, poszedłeś w bitwy.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka