- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Grzyby

Grzyby

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Grzyby

– Widziałeś? – zapytał Jana, wskazując palcem na artykuł w gazecie – Mówiłem ci, to nie koniec, mamy ich na muszce, już po nich.

Tytuł tekstu prawie wychodził z rubryki: Zjednoczeni naukowcy Polski, Węgier i Chorwacji na tropie antidotum. Koniec grzybicy bliski! Spojrzał w oczy towarzysza z pokoju nauczycielskiego, ledwie kryjąc współczucie. Skanował jego owalną, lekko pyzatą twarz w poszukiwaniu, choć drobiny sarkazmu, ironii, czegoś, co dawało nadzieję na rozsądek w tej pociesznej, pokrytej niesfornymi, kręconymi włosami głowie. Niestety, jedyne co pozostało to drobnym skinieniem i lekceważąco uciekającym wzorkiem podsumować kolejny kłamliwy, propagandowy wykwit z Głosu Człowieka. Choć podejrzewał, że Bartosz zna doskonale jego opinię, nie chciał zbyt lekkomyślnie afiszować się antypaństwowymi poglądami. Znał go wystarczająco długo, by móc w zaufaniu pozwolić sobie na odrobinę zwątpienia w nieomylność Sojuszu, lecz nie miał odwagi wystawiać na próbę swoich wyobrażeń na temat ich przyjaźni.

– Masz to w pompie, co nie? – nie dawał za wygraną kolega z pracy – Powiem ci jedno, jak przyjaciel do przyjaciela, zobaczysz, zdziwisz się!

– Ma taką nadzieję – odpowiedział, starając się nie wchodzić w dyskusję.

– Pokaż mi się tutaj! – mówiąc, chwycił Jana za głowę – Daj, zobaczę, czy nie wyrasta ci już ten jebany kapelusz.

– Zaraz tobie wyrośnie. – odpowiedział, odpychając zaczepki Bartosza.

– Dobrze wiem, że śmieszy cię to, ale to prawda, na pewno istnieje jakieś lekarstwo na grzyba, świat jest blisko rewolucji. Nasi naukowcy to nie miękkie faje, wiedzą co i jak.

– Nie wątpię – uciął, kierując się do wyjścia.

– Czekaj, czekaj, musimy jeszcze pogadać!

– Nie, no ja naprawdę wierzę, że jest lekarstwo…

– Nie o tym palancie – odparł zbliżając się do Jana i delikatnie ściszając głos – ludzie gadają, no wiesz.

– O czym?

– No, że jesteś, no wiesz pedałem – wyszeptał mu do ucha, nachylając się dziwacznej z założenia poufnej pozie.

– Ok – nie wiedział co ma powiedzieć, jak zareagować.

– Spokojnie, ja oczywiście w twojej obronie, ale mógłbyś czasem, no wiesz zajrzeć na potańcówki dla wdowców i wdów albo powiedzieć komuś, że wiesz…no Anna, nie żyje.

Jan udał, że tego nie słyszał, odwdzięczył się za przywołanie demonów z przeszłości, trzaskając drzwiami odrobinie głośniej niż zazwyczaj. Zostało mu jeszcze kilka minut do następnych zajęć, normalnie wykorzystałby ten czas na przygotowanie stanowiska pracy, ale słowa Bartosza obudziły wspomnienia. Bóle stresowe przeszły przez kręgosłup, spinając mięśnie przy odcinku lędźwiowym, żarząca się dłoń ścisnęła jego rdzeń kręgowy, topiąc w nim swoje ostre pazury. Zaniepokojony rozejrzał się po korytarzu, nie chciał by ktoś widział jak się rozciąga, joga ludziom kojarzyła się z czymś nieprzyzwoitym, a nawet wyuzdanym. Opinia geja mu nie przeszkadzała, mógł być dla nich eunuchem, frajerem, czy niedorajdą co nie może znaleźć sobie za nic nowej żony, ale pracy w szkole nie chciał stracić. Przyłapany na szkodliwych praktykach szybko zyskałby łatkę zwolennika Grzybów, nim by się obejrzał grzał by gnaty gdzieś w szałasie pod lasem, wspominając słodkie czasy, gdy było go stać na legalny alkohol. Spokojnie oparł się o obdrapaną ścianę, by naciągnąć boki, prawą rękę przechylił za plecy udając, że próbuje się podrapać. Napięcie puściło, mógł spokojnie rozpocząć lekcje, chowając godność do kieszeni.

Ponura sala już czekała, wracał wspomnieniami do remontu sprzed kilku lat, po bieli nie było ani śladu, wytarte szkolne mury pokrywały bazgroły dojrzewających uczniów. Motywem przewodnim były penisy i Grzyby, najlepiej Grzyby wyglądające jak penisy, czasem nie mógł rozróżnić, co jest czym. Skułby je i przemalował raz jeszcze, ale tym razem nie miał nadmiaru gotówki, a pewnie i materiałów można było szukać co najwyżej na działce u lokalnych bonzów. Pozostało zaakceptować postępującą degrengoladę albo wyłupić oczy, by oszczędzić im deprymujących widoków. Zresztą wszystko miało się prędzej czy później skończyć, a czysta ściana w podrzędnej, przygranicznej szkole, nie mogła temu zapobiec.

Chwilę po dzwonku do sali wleciały dzieciaki, niczym rój szarańczy szturmowały pustą przestrzeń. Jan czekał na to cały weekend, obserwował dziwaczny pęd młodości z niesłabnącym entuzjazmem. Rozpędzone ciała próbowały zajmować jak najlepsze, oddalone od nauczyciela miejsca, nie było w tym jednak żadnego wigoru, tylko niekończące się pokłady rezygnacji, zobojętnienia i biernej agresji. Przez te kilka chwil każdy uczyń na swój pokrętny sposób toczył nierówną walkę z dojrzewaniem, starając się za wszelką cenę podkreślić wyjątkowość. Wytarte dziury na poszarpanych ubraniach pokrywały pozornie antygrzybowe naszywki, wyblakłe sukienki powiewały razem z zamalowanymi plamami, a wszystko w towarzystwie kolorowych nitek umieszczonych przy tych wszystkich niedoskonałościach spranych, żałosnych ubrań. Gdyby tylko wiedzieli, jak to kiedyś wyglądało, pokolenie Jana w swej nieomylności zostawiło im tylko stare szmaty. Zachwyt nad ich marnym losem i kreatywnością zakłócały ponure myśli, nie wiedział jak długo będzie jeszcze uczył w koedukacyjnych klasach. Fanatycy z ministerstwa chcieli oddzielić dziewczęta od chłopców, snując wyrachowane plany na odrębne ścieżki edukacji dla kobiet. Próbowali cofnąć świat w czasy przed Grzybami, niestety nikt nie miał odwagi im powiedzieć, że zbyt mocno kręcili pokrętłem z datami i zamiast XX wieku, wszyscy wylądowali w Średniowieczu. Widzieli miejsce kobiet, gdzieś między całodniowym ubijaniem masła, a wystrzeliwaniem z prędkością karabinu ze swoich łon armii patriotów gotowych umrzeć za marzenia o unicestwieniu Grzybów. Rozpaczliwe próby zakłamywania rzeczywistości przynosiły odmienne od oczekiwanych skutki, ludzie coraz częściej znikali w lasach kompletnie odrzucając ideę powrotu tak zwanych konserwatywnych korzeni ludzkości. By jeszcze bardziej podkurwić wszystkich, przypominali rodzinom o swoim istnieniu, pojawiając się w Grzybowych audycjach przerywających sygnał sojuszu: Tato to ja Wojtek, jestem bezpieczny, jest mi dobrze, nic mi nie jest, jeśli tęsknisz jestem tutaj i czekam. Grzybom raczej trudno było zarzucić złośliwość, jak wiele innych ludzkich przywar, ale te performance irytowały Jana jak nic innego. Co w czasach kompletnego rujnowania świata, który niegdyś jeszcze tolerował było pewnym osiągnięciem. Wczorajsze pirackie komunikaty szczególnie wytrąciły Jana z równowagi, przerywając transmisję meczu, umknęło mu kilka nic nieznaczących akcji kopaczy, którzy przed wojną grzaliby ławę w okręgówce. Nienawidził tych chwil, gdy spoglądał w pogodne, lecz zdystansowane spojrzenia uciekinierów, innym przeszkadzały kapelusze, fikuśne konstrukcje wyrastając wprost z głowy, ale on nienawidził tych zimnych oczu.

Cumując myśli u brzegu koszmarnej rzeczywistości, zaczął sprawdzać obecność prawie automatycznie, wyczytując listę uczniów, recytował ją niczym maszyna.

– Waldemar? Anna?

– Obecna.

– Bartek.

– Obecny.

– Ala … – zawahał się, gdy zrozumiał, że Waldemar nie odpowiedział. Rozejrzał się po sali, jednego dzieciaka brakowało.

– Waldemar – powtórzył licząc na sprawne zidentyfikowanie nieobecnego.

– Waldemara chyba nie ma – odpowiedziała jedna z uczennic.

– Spóźni się?

– Chyba nie, nie było go dzisiaj.

– Dobrze, nieobecny – stwierdził, zaznaczając kreskę w dzienniku.

Celebrował dziwne uczucie towarzyszące stawianiu tego mizernego przecinka w rubryce: nieusprawiedliwiona nieobecność. Sprawa i tak musiała się wyjaśnić, zgodnie z procedurą po zajęciach nieobecność zgłaszał dyrektorowi, a ten w przeciągu godziny kontaktował się z rodzicami. Dzieciaki nie miały lekko, wagary tylko za zgodą dorosłego członka rodziny.

Nie pamiętał zbytnio chłopaka, jak przez mgłę kojarzył jakiegoś niezbyt aktywnego ucznia o cherlawej posturze w typie klasowej ofiary. Gdzieś tam siedział na lekcjach, nie wychylając się ani do przodu, ani do tytułu, równie dobrze mogłoby go nie być. Były ich dziesiątki, jak nie setki, znikali z radaru zaraz po opuszczeniu szkoły, słyszał, że cześć jechało w głąb Sojuszu w poszukiwaniu lepszego życia, część szła od razu do lasu. Znał absolwentów, którzy po latach wracali w rodzinne strony, wyglądali jakby ktoś im ukradł 20 lat życia, unikał ich w trosce o zdrowie psychiczne. Wiele przeżył, ale widok zniszczonych marzeń wciąż bolał tak samo. Pewnie przez wrodzoną naiwność, ale wbrew rozsądkowi liczył na nowe pokolenia. Przymykał oczy na brutalne fakty, dzieciakom już dawno zabrano narzędzia potrzebne do zmian, na horyzoncie przyszłości nie było widać nic poza szarym pyłem. Jan miał przynajmniej wspomnienia innego świata, dworcowych bud z jedzeniem, kredytów na mieszkanie, których nie dało się spłacić i wybierania zakłamanych idiotów, pchających świat ku upadkowi, dzieciaki nie mogły śnić nawet o takich luksusach. Przyłapując się na myśleniu o podopiecznych, czuł się lekko zmieszany, przecież przeciętnie go obchodzili, celował raczej w skuteczne unikanie przejmowania się ludźmi, troska zawsze się źle kończyła.

Lekcja jak zwykle zleciała na chaotycznym wyłożeniu narzuconego programu dydaktycznego i niezbyt żywiołowej dyskusji. Z oczu zebranych wyczytał pewne zrezygnowanie, niebezpiecznie sugerujące małe zainteresowanie słowami kulawego dziada. Walczył z trudem skrywaną radością, każdy normalny odruch, nawet coś tak prozaicznego jak stary, dobry, bunt nastolatków w tych czasach był dla niego iskrą nadziei. Gdyby tak ktoś go obraził, przylepił śmierdzącą gumę narodową lub rzucił kamieniem, nawet nie kamieniem, choćby wyschniętym kasztanem. Mógł być nawet pobity i zastraszony po lekcjach, byle te dzieciaki wyrwały się z tego wkurzającego marazmu.

Zaczął od przedstawienia podziału administracyjnego Sojuszu, genezę skrócił do jednej akceptowanej wersji przez ministerstwo: było wręcz doskonale, Sojusz powstał w miejscu Unii Europejskiej, wyciągnął do niej pomocną dłoń, praktycznie zmiana szyldu z pominięciem kilku zamachów, spisków, korupcji i nic nieznaczącego uszkodzenia ziemskiej atmosfery, nie ma co rozdrapywać ran, te wszystkie szczególiki mogą się nie pomieścić w dziecięcych główkach. Następnie zapomniał wspomnieć o konsekwencjach działań największych państw i korporacji, czyli katastrofie klimatycznej, epidemii Grzyba, wojnie, kompletnej porażce niezwyciężonej armii Sojuszu i traktacie pokojowy, z którego wniknęła ich obecna sytuacja, wypełniona niedoborami, najzabawniejszą propagandą w dziejach i kompletnym brakiem nadziei. 20 lat z życia, które zapamiętał inaczej, niż wypadało, materiał na standup dla miłośników żartów z cudzego nieszczęścia, w tym wypadku ludzkości. Wszystko opakował w ładny papierek frazesów, mówiąc o wszystkim i o niczym, władza nie chciała przecież mieszać w głowach dzieciom i tak już przeciążonym ambitnymi planami na przyszłość, odbudowa kraju to nie są rurki z kremem. Dzieciaki trochę podpytywały o Naczelnika Państwa, próbowały zrozumieć jak to możliwe, że w demokratycznym kraju, ktoś może pełnić władzę dożywotnio, a może zwyczajnie te złośliwe gnojki go podpuszczały. Bardzo dobrze, ale tutaj musiał zdusić kontrowersje w zarodku, nie chciał by miały problemy. Cieszył się na myśl, że młodzi całkiem sprawnie odnajdują się w tym obleśnym świecie, powoli udając, że nie rozumieją niektórych rzeczy, może faktycznie była gdzieś nadzieja. Niestety jak to bywa z bezczelnymi gówniarzami, nie wiedziały, z czym igrają i jak z wielką chęcią, prawie beznamiętnie władza może ich zmieść z planszy. W tej całej farsie metodycznie schodził w dół struktur, kończąc na powszechnie pogardzanym stanowisku Nadzorcy. Jak co roku, bez wyjątku w każdej klasie zapadało milczenie, trudno było objąć słowami fenomen tej roli społecznej. Jan walczył z sobą, tutaj by się nie zawahał i wyjaśnił klarownie: system w specjalny sposób docenia mendy, ludzi o wyjątkowo śliskich umiejętnościach społecznych. Wiedział jednak, że nawet jego zasługi wojenne zostałyby pominięte w starciu z oburzonymi siepaczami Sojuszu. Bez ceregieli ktoś zaalarmowany przez łaskawego donosiciela, zatroskanego o serduszka podopiecznych Jana nocą wyważyłby drzwi do jego kanciapy i z nieudawanym przejęciem odstrzeliłby mu łeb, pusty łeb skoro zdecydowałby się na taką szczerość. Nie pozostało nic innego jak stwierdzić, że Nadzorcy dbają o spójność systemu polityczno-prawnego, a że są zwyczajnie etatowymi donosicielami, miał nadzieję, że uczniowie domyślą się sami. Po wszystkim bił sobie brawa w sercu, jak zwykle zdumiony niczym maratończyk, który ukończył bieg po odrąbaniu nogi na 5 kilometrze. Nigdy nie wiedział, co konkretnie trzyma go w tej robocie, oprócz stwierdzenia: to skomplikowane. Gdy klasa opustoszała zmęczony spoglądał przez okno, widok z trudem utrzymywanego szkolnego boiska działał kojąco. Kawał chaotycznie porośniętej trawą ziemi przywoływał wspomnienia z dzieciństwa, okolicy w której się wychował, świata, którego nie było. Niewinnych krzyków, przepychanek, gdzieś tam na boiskach przeszłości, gdy wszystko miało iść w dobrym kierunku. Odpływał w bezkresie horyzontu, gdy na granicy świadomości dostrzegł czerwony punkt. Gwałtownie wyrwał się z zapomnienia, poczuł złość i strach. Punktu już nie było, obawy jednak nie minęły. Wciąż czuł jego obecność i lęk przed spotkanie, masą kłopotów, które tylko czekały za rogiem, by pochłonąć resztki spokoju. Zapragnął zapomnieć o czerwonym punkcie, czerwonym punkcie pokrytym białymi plamami zupełnie jak muchomory.

Tego wieczoru obchód szkoły był ważniejszy niż zwykle. Starannie obejrzał podwórze, zadbał o to, by żadna latarnia przypadkiem nie zaświeciła. Przesunął śmietniki w stronę bramy, tarasując przestrzeń pod oknem swojej kanciapy. Skomponował jeszcze większą niż zazwyczaj scenerią bezładu i zaniedbań, tak kompletną, aż podejrzaną. Gdy sprawdził już wszystko, utwierdzając się w przekonaniu, że zupełnie nic nie działa na 10 metrów od drzwi do pokoju, w którym spał, zaczął oczekiwać najgorszego. Tym razem nie zapalił światła, zbliżył się jedynie do okna, delikatnie je uchylając, nie chciał przypadkowych hałasów. Choć zrobił wystarczająco dużo, raz jeszcze w myślach wszystko przeanalizował, z trudem powstrzymując się przez przesadną paniką. Nie pozostało nic więcej, jak usiąść na starym fotelu i czekać. Zaległ na sfatygowanym oparciu, wypróbowując jego wytrzymałość, pod naporem obolałych pleców mebel zachwiał się, by po chwili znów stać się bezpieczną przystanią Jana. Stres chwilowo przeminął, ustępując rozpalonym napięciom mięśniowym maltretującym kręgosłup weterana.

– Janie spokojnie – przerwał ciszę delikatny głos dochodzący z najciemniejszego kąta pokoju.

– Skurwysynie, zostawicie mnie kiedyś w spokoju – wyszeptał przez zaciśnięte zęby zdenerwowany Jan.

– Spokojnie, nikt mnie nie widział, nikt też mnie nie zobaczy.

Jan spojrzał w stronę niechcianego gościa. Od rana spodziewał się jego nadejścia, wiedząc, że nie będzie mógł temu zapobiec. W rogu stał wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna z którego głowy wyrastał czerwony kapelusz grzyba, a właściwie muchomor.

– Wiesz co mnie czeka, jeśli ktoś cię widział?

– Za każdym razem to powtarzasz, lecz nigdy jeszcze nie zawiodłem cię. Uwierz przychodzę tylko, gdy to konieczne. Wszyscy szanujemy twoją osobę, twoje wybory.

– Zawodzisz mnie całym swoim istnieniem, spierdalaj stąd zanim ktoś nas przyłapie. W niczym wam nie pomogę.

– Chodzi o twojego ucznia! – ton przybysza zrobił się stanowczy.

– Jakiego ucznia?

– Waldemar nie poszedł do lasu.

Jan musiał znaleźć w głowie rozwiązanie, spoglądając na ścianę, wertował pamięć w poszukiwaniu Waldemara. Nijaki chłopak skutecznie schował się w grupie nijakich dzieciaków.

– Nie było go dziś na lekcjach, zabieracie już dzieci? – odparł zdenerwowany.

– Nikogo nie zabieramy, ale oskarżą nas o to.

– Nie rozumiem, po co ryzykujesz moje życie, po co tutaj przychodzisz, żeby mi powiedzieć, że jakiś dzieciak nie poszedł do lasu.

Mężczyzna z ogromnym muchomorem na głowie usiadł na łóżku Jana i spojrzał prosto w jego oczy. Spokojnym spojrzeniem próbowała przebić się przez pancerze goryczy i złości, lecz napotkało tylko nieograniczone pokłady gniewu.

– Nie ma go u nas, przestrzegamy waszych zasad, pamiętaj o tym.

Miał już dość, chciał strzelić w pysk intruza, lecz ten zwyczajnie wstał i wyszedł przez okno z trudnością mieszcząc w nim swój muchomorowy kapelusz, zupełnie ignorując unoszące się w powietrzu negatywne emocje.

Jan nerwowo sondował wzrokiem okolicę, licząc, że nikt ich nie przyłapał. To byłby koniec, w najlepszym przypadku musiałby uciekać do lasu, w gorszym nic już by nie musiał, nigdy. Beztrosko wypuścił powietrze z płuc, tym razem się udało. Ulga jednak trwała krótko ustępując niepokojącemu poczuciu rozpoczęcia ciąg niezbyt przyjemnych zdarzeń. Grzyby były, jakie były, ale wbrew swej nienawiści do ich odpychającego świata, wiedział, że bez powodu nie ryzykowałby jego życia. Chwycił w garść swoje neurozy, by potraktować je jak wszystko inne w życiu, zupełnie olać. Zbyt stary i przegrany na nadmierną paranoję utopił smutki w miękkim fotelu, jedząc jak co wieczór coś umiarkowanie parszywego. Powoli na nowo uzyskiwał harmonię, stan o który walczył latami, budując jego fundamenty z porzucenia ambicji i nadziei. Może nawet zapomniałby o niechcianym gościu, gdyby nie komunikat gwałtownie zakłócający ciszę w środku nocy: Uwaga! Uwaga! Uwaga! Stan zagrożenia 1 stopnia, zachowajcie spokój, nie zbliżajcie się do osobników fungowych. W przypadku zaobserwowania osobnika fungowego należy pozostać w bezpieczny schronieniu i zawiadomić służby. W żadnym wypadku nie nawiązywać żadnych kontaktów z osobnikami fungowymi. Osobniki fungowe wyróżniają się elementami grzybni znajdującymi na ich głowach. Zachowajcie ostrożność, obejmijcie ochroną najbliższych i sąsiadów.

Komunikat wybrzmiał z trzeszczących głośników kilka razy, nim pozwolił wrócić słuchaczom do nocnej rutyny. Jan chciał zasnąć w fotelu przy programie propagandowym, lecz strach przed przyczyną alarmu napędzał karuzelę myśli. Tej nocy nie zmrużył oka.

 

***

 

Nocą nie spał ani chwili, nad ranem jednak powieki ciężko opadły, uwalniając od świata paranoi i lęku. Sny miał niespokojne, gniew, żal i przerażenie mieszały się w niejasne wizje, pełne ciągów zdarzeń napędzanych przez złośliwą podświadomość. Choć przeżywając te koszmary, powinien nagle zerwać się ze snu, tak nie było. Zaspał do pracy, budząc się dobrą godzinę po czasie. Pędząc na rowerze, przed szkołą zobaczył obraz niczym z nocnych koszmarów: policję i żołnierzy gorliwe przeczesujących okolicę. Nie wiele brakowało, a by zawrócił w obawie przed aresztowaniem związanym z wczorajszymi odwiedzinami. Wycieńczony bezsenną nocą jednak za późno spostrzegł zbiorowisko, a wiedząc, że na zdezelowanej kolarzówce nigdzie nie ucieknie, nie pozostało nic innego jak mknąć ku przeznaczeniu, bezwiednie kręcąc dwoma pedałami.

– Stój – krzyknął niewysoki żołnierz w mocno spranym mundurze.

– Jan zatrzymał się szukając w głowie jakiś wymówek, wytłumaczenie dlaczego nocą odwiedzają go Grzyby.

– To nauczyciel – z oddali krzyknął dyrektor.

– Proszę jechać – słysząc to odparł żołnierz.

Poczuł jakby wszystko w co wierzył do tej pory okazało się kłamstwem. Przecież za takie spotkanie mogli go zabić w jakimś ciemnym zaułku, a w najlepszym przypadku aresztować, zarekwirować majątek, zakazać jakiejkolwiek pracy, wymazać ze świata Sojuszu!

– Dzieciak zniknął, mamy chujnię – zaczepił Bartosz, niezdarnie przeciskając swój pokaźny brzuch między ludźmi.

– Jak zniknął?

– No, rodzice Waldemara poinformowali, że nie wrócił ze szkoły do domu.

– Waldemar? Nie było go wczoraj u mnie.

– No właśnie, podejrzewają las i stąd ta afera.

– Las? Przecież to dziecko, grzyby nie biorą dzieci.

– Wierzysz im, przestań te pierdolenie, ty naiwny idioto, wszystkich biorą.

Jan pośpiesznie analizował nieciekawą sytuację, niebezpieczne odwiedziny Wiktora, a jak wielu uważało od teraz po prostu Grzyba, niepokojąco zaczynały się łączyć ze zniknięciem ucznia. Znów ktoś próbował go wmieszać w jakiś bajzel. Nigdy nic z tego dobrego nie przyszło, a od kiedy został nauczycielem, stracił ochotę na wolontariat z elementami zagrożenia życia. Bezradny poddał się fali przypływu, która niosła go ku piramidzie gówna, latami udając obojętność starał się kontynuować nie lekką misję nauczyciela i nie miał zamiaru tego zmieniać. Niestety, jeśli coś miało się wydarzyć, Jan wiedział, że i tak, co wciąż w duchu powtarzał, nie ma siły by temu zapobiec.

Prowadząc zajęcie, mimowolnie skupiał się na trzaskaniu drzwi od gabinetu dyrektora. Trwały przesłuchania, a w przypadku zaginięcia dziecka z podejrzeniem udziału lasu cała procedura przypominała bardzo delikatne tortury. Oficer prowadzący, żołnierz i delegat kuratorium zadawali pytania daleko wykraczające poza kwestie poszukiwań czegokolwiek. Równocześnie prawdopodobnie ktoś przeszukiwał mieszkanie potencjalnych podejrzanych. O twojej winie mogły świadczyć nawet niedostatecznie agresywne stanowisko wobec Grzybów. Ostatecznie zawsze znajdowano winnego, im szybciej tym, lepiej, by błyskawicznie i widowiskowo wymierzyć karę. Tylko czym była wina w tym przypadku? Winnym okazywali się rodzice, którzy nie dopilnowali dzieci, nauczyciele sączący do ich głów wrogą propagandę, a czasem koledzy z klasy, zmuszający do ucieczki. Nigdy system, oferujący nic poza obfitą dawką beznadziei i najlepszego miejsca do obserwowania kompletnej zapaści resztek społeczeństwa. Jan mógł wyjść i spakować rzeczy, przygotować plecak na ucieczkę, ale przecież każdy mógł tak zrobić, machina nie była sprawiedliwa, strzelała na oślep. Liczył się tylko efekt zewnętrzny, pokaz siły o charakterze dyscyplinującym, który miał przymusić do zwarcia szeregów i wytężenia starań ku budowie Nowego Świata, świata wolnego od Grzybów. Dzieciaki też podporządkowały się atmosferze strachu, pewnie przez skórę czując, że tak oczekiwana dojrzałość to w ich wypadku możliwość bycia oskarżonym o straszne zbrodnie, których nigdy by nie popełniły. Nawet zamulony woźny wzywający Jana na przesłuchania nie wyrwał klasy z atmosfery paranoicznego rachunku sumienia. Jan zwyczajnie wyszedł i nikt, zupełnie nikt nie wiedział, czy jeszcze wróci.

Gdy przyszła na niego kolej czuł się jak w kasynie, patrząc w smutne i zdecydowanie znudzone oczy przesłuchujących, widział w nich tylko gniew. Po serii kilku ogólnych pytań przeszli do konkretów, lekkie insynuacji płynnie przemieniły się w mocne sugestie, w jego przypadku zdecydowali się na pedofilię i narkotyki. Gdy złośliwe wyraził zaskoczenie obecnością narkotyków w obwodzie, rozsierdzony kurator przeszedł do natarcia, brak żony szybko stał się dowodem na seksualne dewiacje. Zastawiona pułapka przez Jana zadziała.

– Nie interesują mnie dzieci, mało rzeczy interesuje mnie po wojnie. – odparł Jan niewzruszony oskarżeniami.

– Służył pan? – wtrącił się naiwnie żołnierz.

– Nie przeglądali panowie moich dokumentów, teraz tak w ciemno się przesłuchuje? Nie wiem, czy panowie są w tym wieku, ale kiedyś był taki program w telewizji: Randka w Ciemno…

– Nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu – przerwał popisy Jana zdenerwowany kurator.

– Tak, służyłem w rozpoznaniu, panowie pewnie też gdzieś służyli?

– Pomówmy dziś o panu, rozpoznanie i jest pan nauczycielem? – zapytał policjant tonem lekko prześmiewczym, wręcz kpiącym.

Jakby pan uciekł z Mińska, to też szukałby pan spokojnego zajęcia. Byle jakiego, byle nie szukać okazji na zainstalowanie w sobie kilku zbędnych zarodników – dalej podpuszczał trzy wściekłe, ale i tępe byki.

Zapadła cisza, trudno było dyskutować z Mińskiem, ilu przeżyło Mińsk? Kontratak był dość zabawnym pomysłem, wręcz staroświeckim z jarzącą się aurą męstwa i bohaterstwa. Niestety, cały zamysł był również bezdennie idiotyczny, a dowództwo przekonało się o tym zdecydowanie za szybko. Gigantyczna purchawka wydobyła się spod ziemi i eksplodując, przykryła okolicę zarodnikami. Sojuszowi nie pozostało nic innego, jak zasłonić niebo chmarą helikopterów, ściągających z powrotem kogo się da, było jednak za późno, większość podebranych żołnierzy dawno została zainfekowana. Załogi musiały podejmować decyzje na szybko, kierując się zabobonami, propagandą i strachem. Większość helikopterów, które zdołało wrócić, szybko pozbyło się niewygodnego bagażu. Między tym chaotycznym tańcem lądujących helikopterów i spadających z nieba przerażonych z rozwijającą się ekspresowo grzybicą żołnierzy, czołga się Jan. Nie myślał o tym w kategoriach cudu, przeżył, bo nie spadł na niego żaden wyjący rekrut z wychodzącym z samej głowy kapeluszem grzyba, zwykła matematyka. Ocalało niewielu, kilku osobom udało się dostać do punktów desantowych, przejść test na Grzyba i przeżyć obóz filtracyjny. Sojusz nie uznawał miękkiej gry, sam fakt uniknięcia śmierci był wystarczająco podejrzany. Potem nikt nie robił z nich bohaterów, co nieco wpisano w kartoteki, ale bardziej by mieć na nich oko, nigdy nie odzyskali zaufania, choć dla wtajemniczonych byli legendami. Jan miał jednak jeszcze jeden problem, wrócił sam, nie było nikogo kto, by za niego poręczył, co więcej wrócił dopiero po roku i nie potrafił powiedzieć co właściwie się z nim działo. Taki faktów nie przyjmował nawet papier, wpisano mu jedynie długie leczenie i po wielu próbach, badaniach i zawoalowanych groźbach dano spokój, klasyfikując między ciekawostkami, a przypadkami, którym należy współczuć. W teczce osobowej był jednak spory syf, który mimo kombatanckiej karty nigdy nie przynosił mu korzyści. Na szczęście najwyraźniej dawno nikt do niej nie zaglądał.

– Nic się nie stało, takie czasy, posyła się trzech młodych by pomęczyli trochę starego żołnierza – zaczął Jan.

– Znamy procedury i zapewne pan też, skoro służył – odparł kurator z miną przypominającą rozjechanego pomidora.

– Tak.

– Nie mogliśmy wiedzieć, ale musimy wykonywać swoje obowiązki, a warunki nigdy nie sprzyjają, gdy zaginie dziecko, liczy się czas.

– Nie chcieliśmy pana obrazić – ledwie wyrzucił z siebie policjant.

– W żadnym wypadku – wtórował żołnierz.

Jan nie mógł jednak przeciągać struny, wykorzystywać zbytnio swojej pozycji. Wystarczyło, że sięgną po jego papiery, a będzie na samym szczycie podejrzanych. Byle kretyn, który zawdzięczał pozycję, noszeniu teczki za czyimś synem, szybko wytypowałby go na lokalnego przemytnika, sfiksowanego kolaboranta ułatwiającego dzieciakom przejście na drugą stronę. Na szczęście Sojusz sam wyciągał do niego pomocną dłoń, zapewniając nieustanne awarie Internetu, przepływ informacji był fikcją, a i tak rywalizujące służby mogły siebie zwyczajnie nawzajem nie informować. Grał tym co miał w ręce: odrobioną brawury i bezczelnością człowieka, który nie ma nic do stracenia, choć pewne osoby tylko czekały na jakiekolwiek oskarżenie, by się go pozbyć. Chcąc nie chcąc posada w zapomnianej szkole, gdzieś na najgorszych peryferiach była elegancką formą aresztu, gwarantującą ciągły nadzór nad Janem. Wprawdzie nikt go nie kontrolował, nie siedział w celi pod obserwacją klawiszy, ale nie mógł opuszczać obszaru, miał czekać, aż ktoś uwierzy w jego niewinność. Do tego czasu musiał omijać problemy.

– Świetnie rozumiem, nie mam do panów żadnych zastrzeżeń, przecież służycie dla wyższej sprawy, dla dobra ogółu – stwierdził z udawaną powagą – więc może przejdziemy do konkretów, mogę iść?

– Na razie tak, ale proszę nie opuszczać okręgu w najbliższym czasie, najlepiej być w zasięgu telefonu na wypadek pewnych, nowych pytań.

– Nie podejrzewamy o nic pana, proszę tylko tak nie myśleć – stwierdził lekko zmieszany policjant, wyraźnie wzniecając lekkie zażenowanie na twarzach pozostałych, rządowych funkcjonariuszy.

Jan zostawił za sobą płomienie, przychojraczył, czuł, że przekroczył nawet swoją skalę bezczelności. Z natury był osobą tchórzliwą, co sprawiało, że łatwo przychodziła mu odwaga. Wciąż się testował, udowadniając sobie, że nie jest tchórzem. Robił to w armii, potem jako rozwiązywacz, a teraz w szkole. Bał się i chciał to zwalczyć, mógł trzasnąć drzwiami, uciec, ale nie chciał, nie miał dokąd. Po przesłuchaniu nie mógł skupić się na pracy, zauważył, że na pozostałych lekcjach podświadomie unikał tematu Grzybów. Wściekł się na siebie, za ten lęk, autocenzurę, za te patologiczne tchórzostwo. Zadawał sobie pytanie o sens takiego życia, życia bez celu, nadziei, w ciągłym strachu. Wieczorem topił emocje w szklance wypełnionej bezczelnie słabym rumem z czymś nazywanym kolą. Próbował nie myśleć o Waldemarze, Grzybach, teczce osobowej pewnie właśnie przeglądanej przez 3 rozjuszonych kretynów, tylko odpędzanie strachu, wydawało się jeszcze większym tchórzostwem. Chłopak zniknął i chcąc, czy nie chcąc Grzyby chciały w to wmieszać Jana, zagrać na jego poczuciu winy. Wiktor wiedział jak uderzyć, zagrał na egoizmie Jana, na jego poczuciu bycia niezastąpionym, jedynym zdolnym wszystko zrobić dobrze. A może było inaczej, może musiał znaleźć chłopaka, zanim ktoś obciąży go zniknięciem? W tej intrydze przydzielono mu rolę pionka, nie chciał robić za frajera, osłaniać kogoś przed zbiciem. Jak zwykle w chwilach zwątpienia chwycił się jednej, uniwersalnej myśli: przecież nie miał nic do stracenia. Szachownicę życia miał w dupie.

 

***

 

Dawniej myślał o sobie jako o rozwiązywaczu, zaraz po wojnie działo się za dużo, a w kategoriach normalnych zjadaczy chleba to już zdecydowanie, bardzo za dużo. Ludzie wynajmowali weteranów do poszukiwacza zaginionych, a w gorszych wypadkach do pomocy przy problemach nowej codzienności, takich jak zastraszenie frajerów, odbieranie haraczy, pomoc przy ustalaniu lokalnej hierarchii. Zresztą kiedyś wszystko sprowadzało się uzupełniania nekrologów, jako weteran cieszył się pewną estymą, ludzie liczyli, że wsadzi nogę, tam gdzie inni by nie wsadzili kija. Chodził po lasach, rozmawiał z Grzybami, często zwyczajnie kłamał. Kłamał za pieniądze rodzin, nie wszyscy potrafili pogodzić się z transformacją dzieci, łatwiej było wywiesić nekrolog. Ile wyrodnych córek i marnotrawnych synów tak pochował, nie wiedział, nie uważał tego za zło, wszyscy przecież byli zadowoleni.

Strzeliło mu w karku, być może na samą myśl o poszukiwaniach, o powrocie do starego życia. Nie czuł jednak romantycznego zrywu, coś pod skórą mówiło, że sprawa zbyt blisko zbliżyła się jego tyłka. Miał wybór. czekać na nieuniknione lub wyprzedzić, pędzącą za nim wygłodniałą sforę o choć jeden krok.

Waldemar mieszkał blisko centrum, w starym, oczywiście zrujnowanym, betonowym bloku, cudem podpiętym do wody i prądu, zapewne wysiłkiem permanentnie zdesperowanej społeczności lokatorskiej. W takich chwilach zastanawiał się, czy któryś z mieszkańców buntował się, gdy jego piwnicę zmienili w kotłownię, po czym szybko uświadamiał sobie, że przecież i tak po wojnie zostało wiele wolnych mieszkań, a co dopiero piwnic. Budynek był okropny, mimo to ktoś w nim mieszkał, stare budownictwo wydawało się bezpieczniejsze od nowego, na które i tak nikogo nie było stać. Pokonując klatkę, starał się nie myśleć o jej przeszłości, minionych latach, gdy świeża farba jeszcze schła na oczach dopiero co wprowadzających się rodzin. Odrapane ściany, rozpadające się schody, powyginane balustrady, wszystko tak zniszczone jakby przyjęło uderzenie rakiety, a przecież Grzyby nie używały rakiet. Lokalsi zwyczajnie rozkradali, co się dało, dokładając do tego fatalistyczny brak jakiejkolwiek poczucia wspólnoty, choćby ułamka interesu łączącego sąsiadów bloku, systematycznie wprawiali ten zapomniany mikrokosmos w ciąg przyśpieszonej destrukcji.

Nie wiedział, co miałby powiedzieć rodzicom chłopaka, wizyta nauczyciela w tych okolicznościach mogła wydawać się pozornie uzasadniona, ale wystarczyło lekko ruszyć głową by dostrzec w niej fałsz. Musiał jednak szukać u źródła, kto jak kto, ale rodzina wiedziała najwięcej, nawet gdy myślała, że nic nie wie.

– Dzień dobry – zaczął, gdy uchyliły się pokryte wulgarnymi napisane drzwi – jestem nauczycielem Waldemara, chciałbym porozmawiać o synu.

– Dzień dobry – odparł dość mrukliwie mężczyzna o aparycji boksera wagi ciężkiej – powiedziałem już wszystko kuratorium.

– Tak, znam procedury, ale myślę, że mógłbym sam jakoś pomóc, może uda się nam coś razem wyjaśnić.

– Co tutaj wyjaśniać – kontynuował mężczyzna, wyraźnie sugerując, że nie zamierza wpuszczać obcego do mieszkania – uciekł do lasu, najwyraźniej nie byliśmy dla niego wystarczająco dobrzy.

– Grzyby nie zabierają dzieci, mamy z nimi wiążący pakt.

– Pan z tych naiwnych, wszystko powiedziałem, dość mamy już tego zamieszania – kończąc trzasnął drzwiami, obojętny na dobrą wolę Jana.

I tyle pozostało z jego nauczycielskiego autorytetu, zdenerwowany jak mniemał ojciec chłopaka nie chciał z nim rozmawiać. Sam by z nikim nie rozmawiał w takiej chwili, nie było w tym dużo do rozumienia. Problem w tym, że dzieciaki już nie uciekały, nie miało to sensu, uciec dokąd? Gdzie miało być lepiej, gdzie nikt by nie doniósł na niego. Donos był obowiązkiem, władza domagała się mocnej i nieustannej indoktrynacji dzieci, widziała w niej jedyną nadzieję dla społeczeństwa. Wbicie do głowy, że Grzyby są złe, innej drogi dla przetrwania wolnych ludzi nie było! Więc gdyby nawet gdzieś uciekł, każdy kto w tym pomagał wystawiałby się na surowy wyrok, przynajmniej kilka lat ciężkich robót. W nowym świecie to rodzicie mieli odpowiadać za myśli dzieci, sprawować pełną władzę nad ich życiem i odpowiadać za prawidłowe ukształtowanie wiernych Sojuszowi obywateli. Kuratorium musiało być informowane o wszystkim, a donosy sowicie wynagradzano, uciekinierzy nie mieli żadnych szans wśród biednych, wygłodniałych i zwyczajnie sfrustrowanych ludzi. Młodość przehandlowano za święty spokój.

Jan jednak nie przekreślał tej opcji, najwyżej za kilka dni zacznie się festiwal aresztowań, w tym jego lub tępego ojca. Będzie mógł powiedzieć, że chciał pomóc, poczuć moralną wyższość i potulnie odsiedzieć swoje. Wolał jednak tego uniknąć. Sprawdził, matka Waldemara pracowała w pobliskiej szwalni, szyła coś dla armii. Przyczaił się na jednym z wielu gruzowisk, oparł rower o resztki wspomnień po wspaniałej cywilizacji i zaczął się rozkoszować zwietrzałymi papierosami, czekając na biedną, niczego niepodejrzewającą kobietę. Co za strata czasu, ale czego się nie robi, by móc dalej prowadzić jałowy żywot otoczony płomieniami upadającego świata. Plan miał tylko jeden feler, nie wiedział ile mogą ją przetrzymać w pracy, czy pracuje 10, 12, a może nawet 16 godzin i czy w ogóle do niej poszła. Przemysł zbrojeniowy był traktowany priorytetowo, co zasadniczo oznaczało, że nie obowiązywały go żadne zasady, nawet te przyzwoitości. Ten bezsens lekko mu odpowiadał, czuł się jak nastolatek ukrywający się ze szlugami przed rodzicami, co więcej ukradł z kartotek zdjęcie matki Waldemara, oczywiście stare i mocno nieaktualne. Patrząc w jej zielone oczy, prawie uwierzył, że czeka na swoją dziewczynę po lekcjach. Gdy już zwątpił i powoli kończył ostatniego papierosa z paczki, która miała starczyć do końca miesiąca, dostrzegł wychodzącą z fabryki zmęczoną życiem kobietę. Powoli pokonywała chodnik, jakby wcale nie chciała dotrzeć do celu.

– Przepraszam Panią – krzykną dobiegając do matki Waldemara – nie wiem czy pani mnie kojarzy, jestem nauczycielem Waldemara, chciałbym porozmawiać chwilkę.

– Dzień dobry – odpowiedziała kompletnie zmieszana, wbijając spojrzenie w połamane płyty chodnikowe.

– Naprawdę zajmę tylko chwilę – Jan naciskał, widząc narastający strach.

– Ja nie wiem, rozmawialiśmy już o tym z kuratorem.

– Tak, tak, o wszystkim wiem, chciałbym tylko zapytać, czy on, to znaczy Waldemar coś pani powiedział, zasugerował, kiedyś o lesie, cokolwiek.

– Już odpowiedziałam, wszystko kuratorowi.

– Tak, ale może cokolwiek, Grzyby nie zabierają dzieci, nie ma żadnego udowodnionego przypadku transformacji dziecka.

– Gdzie miał pójść jak nie do lasu?

– Może uciekł gdzieś do rodziny? Kolegów?

– Pan żartuje? Waldemar nie miał takich kolegów, rodzina by już dawno go zgłosiła. Zostawił nas, uciekł do lasu. Wyprali mu mózg.

– Kto? – zapytał żywo zaciekawiony.

– Nie wiem, ktoś. Nie znam wszystkich.

Normalnie takie rozmowy lekko zawstydzały Jana. Mimo nabytej wojskowej znieczulicy na myśl o grzebaniu w cudzych życiach czuł obrzydzenie, lecz matka Waldemara była beznamiętna. Miał wrażenie jakby rozmawiał z kimś martwym, równie dobrze mógł ją zapytać o pogodę. Nie była tak zamknięta jak ojciec, ale czuł, że z tego nic nie będzie. Towarzyszył jej jeszcze kilka ulic, prowadząc pustą rozmowę o Grzybach, dzieciach i obietnicach wsparcia, po czym grzecznie przeprosił i udał z powrotem po rower. Po drodze mijał okolice mało przyjazne, nazywane: w pysk, Grzybowo, czy zwyczajnie dziura. Na ulicach zalegało sporo młodzieży, wbrew późnej porze nikt najwyraźniej nie martwił się o ich obecność na jutrzejszych lekcjach. Świat wydawała się toczyć swoim życie, nie zważając na nadchodzący koniec.

 

***

 

Desperacja ma to do siebie, że pobudza kreatywność. Nigdy by tam nie pojechał, nawet nie myślał o tym miejscu, ale co począć, gdy ma się nóż na gardle. Kilka kilometrów od centrum, a jak kto woli od cywilizacji, znajdowały się opuszczone kontenery. Miejsce schadzek wszystkich, których styki nie wytrzymywały ciągłej presji obszaru, czujnego oka Sojuszu na swoich plecach. Nie była to jednak oaza spokoju, raczej kurwidołek, gdzie co odważniejsi obywatele spuszczali powietrze w otoczeniu kryptodegeneratów i kapusiów. Patrząc na ten lep na naiwniaków, omijał wzrokiem wymiotującego w krzakach robotnika i alkoholiczkę zaczepiającą ludzi przy wejściu do jednego z kontenerów. Niestety egzotyczna piękność, o lekko męskich rysach twarzy i widzialnym, minimalnym zaroście, bezceremonialnie zastąpiła mu drogę.

– Może chwilka zapomnienia, trochę inaczej.

Ta kalejdoskop potencjalnych atrakcji przeleciał przez jego głowę, nie tylko alkoholiczka, może nawet niespodziewana penetracja na tyłach baraku. Nie chciał się przyglądać tej miłej pani, w obawie, że rozpozna w niej kogoś znajomego.

– Dziękuję, ja dziś służbowo.

– Służbowo, o jaki poważny mężczyzna, imponujące. Ale tutaj nie trzeba być takim sztywniakiem, no może trzeba ale tylko na chwilę.

– Słuchaj kochanie, serio, jestem tutaj tak jakby za karę, nie mam na to wszystko czasu, muszę zadać kilka pytań i spadać.

– Ale dlaczego nie zadasz ich mi Janie?

Trochę go zmroziło, dreszcz przypominający o wszystkich konsekwencjach życia błyskawicznie wspiął się, aż po nasadę czaszki.

– Od kiedy jesteśmy na ty?

– Myślisz, że można być wolnym bez ubezpieczenia, kochanie ja wszystkich tutaj znam, wszystko wie, widzę przeszłość, teraźniejszość i za czym bardzo ubolewam przyszłość, bo muszę.

– Czyli wiesz po co tutaj jestem, imponujące.

– Domyślam się i chcę pomóc.

– Wiesz, chyba nie mam nic co mogę ci zaoferować, a po naszej krótkiej, ale owocnej rozmowie wnikam, że masz też klasę i o pewne rzeczy nie poprosisz.

– Pięknie, widzę, że bardzo ci zależy, świetnie się składa, mi też.

Wysoka dama kończąc zdanie wydobyła z torebki dużą butelkę rumu i wskazała jej zakrętką pobliski, pusty kontener.

– Pomyślą tylko, że mnie ruchasz.

Jan lekko zagubiony udał się niespodziewaną informatorką do tego ponurego miejsca. Wnętrze przypominało opuszczony szalet, w którym można było tylko załatwiać naprawdę nagłe potrzeby. Usiedli przy przechylonym drewnianym stole, pokrytym dziwnym otarciami. Jan przysiągłby, że widzi w nich odciski niezbyt atrakcyjnych pośladków.

– Czemu masz taką ponurą minę, nadeszło wybawienie?

– Zawsze myślałem, że w takich miejscach jest przytulnie.

– Ja też tak myślałam – wybuchając głośnym śmiechem.

– No wiesz, taka ostoja, miejsce wytchnienia.

– Miejsce wytchnienia – prawie krzyknęła śmiejąc się jeszcze głośniej.

– Chyba mieli myśleć, że się ruchamy?

– Miejsce wytchnienia, przecież to jebadło, nawet się nie domyślisz kogo tutaj widziałam.

– Może przejdziemy do rzeczy, ludzie tutaj pewnie nie siedzą godzinami, jeszcze kilka żarcików i zrobi się dziwnie.

– No tak, krępujesz się, mało tolerancyjny jesteś jak na człowieka z taką kartą.

– Jaką?

– Janie – powiedziała spoufalająco opierając dłoń na jego ramieniu – nie udawaj, że nie wiesz, że połowa miasta ma cię za Grzybowego szpiega, a kilka osób za pedała, kilka za eunucha, a tylko ja i ty wiemy, że twoja żona żyje.

Jan przełamując przerażenie, pierwszy raz odważył się spojrzeć w oczy rozmówczyni, by zobaczyć w nich rozbawienie.

– Mów mi Grażyna – kontynuowała dobywając dwie obtłuczone szklanki z fikuśnej czerwonej torebki, dość dobrze komponującej się z czerwoną sukienką, podkreślającą nieoczywiste kształty – ale dla przyjaciół, takich jak ty Grażi.

Gdy wypełniła szkła karmelową cieczą, filuternie podsunęła dłoń pod twarz Jana w geście oczekiwania na szarmancki pocałunek.

– Czego ode mnie chcesz? – odparł zdenerwowany, wyczuwając nadchodzący szantaż.

– Może na początek trochę uprzejmości.

Jan podejrzewał, że ma przed sobą wysoko zakonspirowywanego agenta, który najwyraźniej łączył pożyteczne z przyjemnym. Na szczycie hipokryzji i podłości zbudował swój pałac ze złota, który pozwalał mu być sobą. Dobro Sojuszu uświęcało każde poświęcenie, Grażi najwyraźniej pokochała się poświęcać.

– Na wszystko trzeba sobie zasłużyć.

– Dobrze wystarczy, robi się za przyjemnie, czyli Waldemar się tutaj kręcił?

– Tak – odpowiedział dość wygłodniały na pierwszą wartościową informację.

– Czego tutaj szukał, ćpał, kradł, chodził na dziwki?

– Wiesz, niektórzy w bardzo wczesnym wieku wiedzą czego chcą, myślę, że to dobra cecha, ja nie wiedziałam i popatrz jak skończyłam.

– Czyli co?

– Jejku, naprawdę jak na starego wyjadacza nie jesteś zbyt bystry. Szukał towarzystwa osób podobnych do siebie.

– Ruchał się z facetami?

– A ty ruchałeś się z żoną, czy jednak uprawialiście seks, nie bądź taki pretensjonalny, przecież wiem, że trzymasz za wolnością.

Jan sięgnął do kieszeni po papierosa, nic jednak tam nie znalazł prócz wstydu i zażenowania. Grażi zareagowała ochoczo, wkładając w jego usta cygaretkę. Zmieszany z trudem odpalił groteskowy prezent, po chwili opróżnił szklankę i niezdarnie odchrząknął parzącą substancję, rozlewającą się wzdłuż zmęczonego gardła.

– Niebezpieczna zabawa, bycie 17-letnim gejem w naszym obszarze.

– Nie których rzeczy się nie oszuka, ale spokojnie ukrywamy się.

– Widzę.

– No, ja nie muszę, ale reszta tak.

– Teraz mam uwierzyć, że zależy ci na tym chłopaku, poruszyło się serduszko, a ja stary wojenny kaleka mam ci pomóc.

– Prawie, bo widzisz ja się staram nie tylko dawać przyjemność, ale również edukować. Powiedzmy, że jest czas zabawy i czas pracy.

– Byłeś jego alfonsem – odparł zdenerwowany.

– Jeszcze raz byłeś i pogadamy inaczej, to znaczy pogadają z tobą w smutnej celi, z której już nie wyjdziesz. Uwierz wszyscy byliby uradowani takim prostym rozwiązaniem. Waldemar miał coś co do mnie należało, powiedzmy, że pewną paczkę.

– Aha, więc będę odzyskiwać narkotyki dla miejscowego dillera, agenta służb i sam grzybowy, kostropaty chuj wie kogo jeszcze, moja droga?

– Albo wykonam jeden telefon i powiem, że widziałam wczoraj jak Grzyb z wielgachnym muchomorem wchodzi do szkoły, dokładniej wchodzi do twojego smutnego pokoju w szkole, dokładnie o tej porze jak zaginął nasz biedny, niewinny Waldemar. Co ty na to?

– Wiesz, że chłopak zapadł się po ziemię?

– Wiem, też że kontaktował się z Grzybami, rozważał różne ścieżki swojej kariery. Do tego ma niezbyt sympatycznego ojczulka, z kategorii patriotów, o zadziwiająco cienkiej teczce.

– Więc nie wiesz zbyt dużo, a ja wdepnąłem w gówno rozmawiając z tobą.

– Poznałeś kij, a teraz czas na huczne ogłoszenie marchewki! Grzyby pytały o ciebie, a mianowicie twoja żonka. Mogę zaaranżować spotkanie, ale musisz teraz szybko wstać i odnaleźć chłopaka razem z moją własnością, mój drogi.

Jan starał się powstrzymać erupcję hamowanych emocji, pod skórą kłębiło się wszystko, co najgorsze, niestety nie mógł sobie ulżyć. Wysłał ostatnie spojrzenie Grażi, oboje wiedzieli, że od teraz są związani umową, niekoniecznie satysfakcjonującą i uczciwą, ale w ich sytuacji konieczną. Zostawił za sobą kolejne problemy, gromadzącą się sadzę nędznego życia, której już nikt nie zetrze, nie pozostało nic innego jak jej nie widzieć. Przy baraku kilku wykręconych gnojków kombinowało przy jego rowerze, na widok właściciela chwilowo się rozpierzchli, by szybko przyjąć groźne pozy. Najwyraźniej uznali Jana za niestanowiącego zagrożenia w starciu bezpośrednim, mylili się. Nie był w nastroju na tłumaczenie podstaw prawa własności, pierwszy, najchudszy zapłacił za ignorancję trzymając się za rozbity nos. Następnemu zwyczajnie wykręcił rękę, reszta uciekła. A wystarczyło, że lekko by go pchnęli, by poczuł kręgosłup, miał to gdzieś, musiał szybko znaleźć jakąś paczkę, w której jak przeczuwał wcale nie było narkotyków.

 

***

 

Złapał go deszcz. Krople odbijały się od czoła, złośliwie spływając po twarzy. Nie chciał się chować, szkoła była całkiem blisko. Szybko wjeżdżając w ostry zakręt, zauważył zbiegowisko wokół budynku. Tym razem, jednak słońce już dawno zniknęło za horyzontem, a na szkolnym parkingu znajdowało się zbyt wiele wojskowego sprzętu. Kątem oka dostrzegł policję przeczesującą boisko, obok okna jego pokoju dominował błękit stróżów prawa. Światło latarek przebijało przestrzeń w poszukiwaniu kozła ofiarnego. Wykorzystał impet z jakim pokonywał drogę, by nie zwalniać choć na moment. Minął ich niezauważony, pedałując coraz mocniej w stronę lasu. Przeczuwał to od dłuższego czasu, ktoś będzie chciał się go pozbyć, pod byle pretekstem. Mógł uciec, ale dokąd? Mógł też stawić im czoła i próbować udowodnić swoją niewinność, lecz jeśli wyrok zapadł gdzieś tam na górze, był bez szans. W ostatecznym rozrachunku wszelki akceptowalne rozwiązania były porażką. Zatrzymał się przy zdezelowanej wiacie służącej za punkt informacji przy kontrolowanej części lasu. Położył się na drewnianej ławie, obmyślając szczegóły swojej kapitulacji. Odsiadka w obozie pracy, czy kula na poboczu drogi? Tyle rozwiązań, ale dlaczego zaangażowali w to Waldemara? Po co im był ten chłopak. Może o to właśnie chodziło Wiktorowi, w tym grzybnym popieprzonym świecie, ktoś w końcu pomyślał o nim i go ostrzegł. Około 10 km od miasta kończyła się strefa wpływów i zaczynał się las, ten prawdziwy, ten grzybowy. Może już po drodze udałoby się nawiązać kontakt, odnaleźć Wiktora lub inne grzyby, pociągnąć ich za język, cokolwiek. Nie miało to sensu, nie był w stanie zmusić do niczego Grzybów, ale mógł liczyć na ich dobrą wolę, ze względu na dawne czasy.

Nie był zbytnio przygotowany, parciane buty nasiąkały deszczem spływającym po trawie, kurtka z koszulką przylepiły się do ciała, nie wspominając o przetartych dżinsach. Wiedział jak iść, by minąć punkty kontrolne sojuszu, na pokaz napompowane bronią i żołnierzami, a w rzeczywistości borykające się ze słabym morale, wynikającym z ciągle opóźnionych wypłat. Granicznicy zazwyczaj pili lub szukali okazji na szybki zarobek, nikt nawet nie myślał o pilnowaniu granicy.

Zagadką była grzybnia i jej zasięg, co sprawiało, że Grzyby się ze sobą synchronizowały, na początku wojny Sojusz miał prosty plan, odnaleźć i zniszczyć rdzeń grzybni. Choć badacze twierdzili, że jest to praktycznie nie możliwe, przecież każdy zainfekowany stanowi grzybnię, dowództwo miało inne zdanie, gdzieś to musiało się to wszystko zacząć i tam też się skończy. Ta pewność była dziwna i zastanawiająca, Jan często rozmyślał, czy przypadkiem czegoś przed nim nie ukrywano, nie mniej do tej pory nikt nie zrozumiał Grzybów.

Pokonując kolejne metry i zanurzając się w mroku deszczowej nocy, powoli zaczynał odczuwać gęstość powietrza inną, niż w mieście. Im bliżej terenów Grzybów, tym bardziej miał wrażenie, że oddycha ciekłym tlenem, parą spływającą po przemarzniętym gardle. Wiedział, że tak przenosi się zarodniki i tylko dobra wola Grzybów chroniła okolicę przed kompletnym zainfekowaniem. Patrząc na drzewa zdał sobie sprawę, że dawno już nie był w lesie, choć jeszcze nie przekroczył granicy, korę już pokrywała dziwna narośl, bardziej pasująca do grzybni, niż granic sojuszu.

Właściwie liczył tylko na to, że wystarczy poczekać. Schować się gdzieś pod drzewem, wystarczająco daleko i Grzyby same przyjdą, zawsze przychodziły. Oklepywał koszulę w poszukiwaniu suchego peta, był to jednak tylko przejaw desperackiej naiwności. Stopy delikatnie zapadały się w mokrej ściółce, nie wiedział gdzie powinien się zatrzymać. Obawiał się zapuszczania zbyt głęboko, może nie groziło mu niebezpieczeństwo, lecz pierwotny lęk przed obcym nie dawał za wygraną.

– Przepraszam – usłyszał głos za sobą. – Nie musi pan dalej iść, jeśli nie chce.

Za jego plecami znajdował się chłopiec, Grzyb, jego kapelusz był mocno wrośnięty w głowę, mocniej niż u zakażonych. Onieśmielony widokiem urodzonego Grzyba nie potrafił wydobyć z siebie żadnego słowa.

– Wiemy – kontynuował chłopiec – niestety nie możemy pomóc, Waldemara nie ma u nas.

– Skąd wiedzieliście, że będę go szukał, że zaginął?

– Miał z nami kontakt, zastanawiał się nad przemianą.

– Czyli chciał do was uciec, zabieracie dzieci? Ciebie też przemienili? – drażnił się z nieznajomym.

– Nie, ja się taki urodziłem, tutaj w lesie. Nie zabieramy, Waldemar miał zdecydować, czy chce przejść przemianę, gdy osiągnie odpowiedni wiek.

– Miał dołączyć po 18 urodzinach?

– Tak, ale straciliśmy z nim kontakt. Wiedzieliśmy, że coś się stało, ale nie wiemy, gdzie jest.

– Wiecie kto za tym stoi… – nim skończył pytanie chłopiec zaczął się oddalać.

– Czekaj, powiedzcie mi wszystko, od tego zależy moje życie – kończąc chwycił dziecko za ramię.

Popełnił błąd, chłopiec szybkim ruchem wyswobodził się, przerzucając przez plecy Jana.

– Janie nie przekraczaj granic!

Nie próbował, już zatrzymać młodego Grzyba.

– Przekaż Annie, że nie musi tego załatwiać przez agentów – krzyknął, obserwując oddalające się plecy grzybowego chłopca.

Oparł się o pień, z nosa płynęła stróżka krwi, znikająca w deszczu spływającym po twarzy. Na moment się nią zachwycił, wydawała się taka normalna, zwyczajna w tym całym chaosie. Umknęła mu chwila, gdy myśli zaczęły się przeplatać z rzeczywistością, zacierając granicę realności. Zobaczył Waldemara, Wiktora, Grażi i co najgorsze Annę, wszyscy nic nie robili sobie z jego sytuacji, kontynuując dziwną, na pozór bezcelową krzątaninę. Anna nie miała Grzyba na głowie, co wydało mu się podejrzane, resztkami świadomości uzmysłowił sobie tragiczne położenie. Musiał nawdychać się zarodników, rzeczywistość powoli się oddalała, by ukradkiem obserwować jak skacze po kapeluszach grzybów. Stopy delikatnie wciskały się w miękką strukturę, by po chwili odbić się wyżej na następny poziom i tak wyżej i wyżej. Świat stał się kolorowy, pełen soczystych barw zapraszających do siebie, choć nie wiedział jak właściwie ma się dostać w ich głąb. Ta podróż wydawała się nie mieć końca, zbliżał się do światła. Przestawał się czuć sobą, jedność była ponad wszystko, był cząstką potężnego organizmu stworzonego z miliardów istnień.

Na policzku poczuł dłoń, chwilę później znowu i tak kilka razy, aż uświadomił sobie, że dotyk jest szybki i bolesny. Raz za razem ktoś go policzkował, kolory się rozmyły, przerwano jego podróż. Wiktor robił co mógł, by nadać swojej przemocy jak najdelikatniejszego wymiaru, uderzenia przypomniały przesuwanie rozgrzanego garnka gołą dłonią.

– Janie ocknij się – Wiktor starał się przebić słowami przez mgłę zalegającą w dawnym przyjacielu.

– Cooo? – odparł starając się zrozumieć, czy przypadkiem nie rozmawia z Bogiem.

– Nie mamy wiele czasu, twoja pomoc jest nam bardzo potrzebna.

– Tak… – starał się coś powiedzieć gwałtownie wracając do rzeczywistości

– Ktoś ukradł nam bardzo ważną rzecz, musisz nam pomóc ją odnaleźć.

– Nie wiem, chyba nie grzeszyłem – odpowiedział półprzytomny.

– Janie, to bardzo ważne, ktoś ukradł nam coś bardzo ważnego, musi być zamknięte w skrzyni próżniowej, musisz nam to zwrócić i pod żadnym pozorem nie otwieraj skrzyni. Nie potraficie tego obsługiwać, tylko wam się wydaje, że umiecie, zapamiętaj nie otwieraj!

– Czego? – ale było za późno znów zanurzył się we wspinaczce po grzybach, otulony przyjaznymi kolorami.

Zobaczył nad sobą klucz ptaków lecących do ciepłych krajów, kapelusz Wiktora rzucał cień chroniący twarz Jana przed porannymi promieniami słońca. Kompletnie skołowany spróbował wstać kończąc wysiłki na oparciu się na łokciach.

– Musiałem, wybacz, ale za długo u nas leżałeś. Zarodniki ostatnio są bardzo niestabilne, nie byliśmy pewnie jak to się skończy.

– Co się stało?

– To już nie ważne, musisz jak najszybciej z tą odejść, nim ktoś cię zobaczy. Musimy odzyskać skrzynkę próżniową, pamiętaj nie otwieraj jej.

– Jaką skrzynkę, co w niej jest? Czego ode mnie chcecie.

Zza drzew wyłoniła się kolejna postać, kobieta w grzybem na głowie. Raczej wysokim, dość smukłym, po chwili Jan rozpoznał Annę. Gwałtownie otrzeźwiał widząc jej ciemne, bursztynowe oczy.

– Proszę pomóż nam – cicho powiedziała.

– Czemu?

– Konsekwencje mogą nas przerosnąć.

– Czemu teraz się pojawiłaś, jak czegoś chcecie?

Nic nie odpowiedziała, wciąż patrzyła na Jana, lecz nie było w niej już zbyt wiele z jego żony, była Grzybem.

– Teraz to już mi w ogóle nie zależy – mówiąc wstał i otrzepał ubranie.

– Janie to sprawa większa niż ja i ty, niż to wszystko.

– Mam to w dupie, jak chcesz poproś moją żonę, to znaczy byłą żonę lub to co z niej zostało.

Nie wiedział co robić, po prostu odszedł w głębi, rozpadając się pod wpływem spotkania z Anną. A więc to koniec. Do tej pory nie mógł pogodzić się ze stratą, lecz dziś w końcu zrozumiał, że już nigdy nic nie będzie jak dawniej, nie odzyska jej. Więc po co było żyć dalej, a przynajmniej o coś walczyć? Choć Grzyby wydawały się lepsze od ludzi, przy okazji zapomniały co to empatia, w tym się gubiły, Wiktor nawet nie podejrzewał, że wrzucając Jana w przepaść przeszłości, może mu odebrać jakąkolwiek ambicję, a nawet cel w życiu. Złe zagranie.

Wiata tradycyjnie straszyła swoją obecnością, choć to przy niej poprzedniego wieczoru zostawił rower, czuł się tutaj zupełnie obcy i samotny. Dawno nie miał tak pustej głowy, to był już koniec, zasadniczo od teraz nic nie musiał. Nie musiał szukać żony, nie musiał liczyć na to, że ona jeszcze o nim pamięta, nie musiał łapać się panicznie nadziei, że da się jeszcze wszystko odkręcić. Mógł uciec, gdziekolwiek, gdzie nie sięgają Grzyby, ani Sojusz. Osiąść w jakimś opuszczonym budynku, pośród pozostałości przeszłości, prawdziwego życia. Jechał przed siebie, przyśpieszając przy każdym wirażu, gdy prędkość zaczęła dorównywać przemykającym w głowie myślom, kierownica gwałtownie podskoczyła, a on razem z rowerem oderwali się od drogi, bezwładnie lecąc ku drzewom, krzakom, faunie i florze od lat obserwującej podobne wzloty i upadki ludzkości. Drzewo niewzruszone przyjęło ciało Jana, pozwalając mu się wygiąć, a następnie opaść wprost na wystające korzenie. Miał szczęście, jędrne gałęzie poszarpały tylko skórę, amortyzując konsekwencje pamięci, pamięci która zmąciła koncentrację podczas brawurowego zjazdu, przypominając o Waldemarze, chłopaku, którego tak naprawdę nikt nie szukał.

 

***

 

– Jezu, kurwa, jak boli – krzyknął Jan – starając się nie wychylać ponad poziom dolnej krawędzi szyby w aucie Bartosza.

– Spokojnie ciulu, wiesz ile ryzykuje – wtórował krzykom Bartosz, dezynfekując rany i otarcia kolegi z pracy.

– Serio jestem wdzięczny, ale już żałuję, serio jesteś beznadziejny w tym.

– Jak we wszystkim, ale to wina Grzybów, one zniszczyły prawdziwą męskość.

– Przestań mi jeszcze pierdolić, mam już wystarczająco chujowo…

– Mówię poważnie, czym jest obecność męskość? Słuchaniem rozkazów tych dziwaków, czy posłuszne patrzenie na niekompetencję Sojuszu, który nie ma jaj zabrać się za temat poważnie.

– Co ty nie powiesz, możesz się pośpieszyć? Wiesz sam bym sobie oblał spirytusem plecy, gdyby tylko sięgnął.

– Stary, co my możemy w konfrontacji z takim Grzybem, są silniejsze, szybsze, zawsze wiedząc wszystko wcześniej, nie można już być facetem, nie strzelisz takiemu w pysk.

– Chyba kolano się całkiem dobrze zgina, myślę, że jednak dam radę iść.

– Uwierz próbowałem i to nie raz, tak jebnąć by się schowali, ale za chuja nie da się trafić.

– Wiesz co ruszaj i zamknij ryj, podwieź mnie w jedno miejsce lub zawieź od razu na policję.

– No co ty, już wolę Grzyby, one chociaż nie mają mózgów, to chorzy ludzie, a nie te pizdy rządowe.

– Dziś mi wszystko jedno, mam nadzieję, że jeśli za moment przywitam się z niebieskimi ludzikami, to chociaż w zamian dostaniesz coś fajnego.

Bartosz przekręcił kluczyk w stacyjce, przerdzewiały bus wydobył ze swych zaniedbanych wnętrzności dym, zgrzyty i resztki siły, by poruszyć kołami. Jechali leśnymi drogami, omijając skupiska ludzi, choć do miasta pozostało kilka kilometrów, czuli, że najgorsze może czaić się za rogiem. Bartosz jakby nigdy nic przejeżdżając zabrał Jana z pobocza, zawsze liczył się z tym, że może spotkać coś dziwnego, w jego świecie wszystko było dziwne, a im coś zdawało się normalniejsze, było tym bardziej podejrzane. Jan wiele mu nie wyjaśnił, siedział na skraju zapomnianej ścieżki cały w krwi i trawie, a potem poprosił o podwózkę. Podwózkę pod blok zaginionego ucznia, kolega nie pytał o więcej, wiedział, że przy ewentualnym przesłuchaniu ciekawość będzie tylko obciążeniem. Próbowali rozmawiać, ale Jan nie mógł się skupić na niczym innym jak łączeniu faktów i swoich podejrzeń. Wszystko wokół zaginionego chłopaka było śliskie, oprychowy ojciec, zahukana matka i niepokojąca znajomość z Grażi. Zwykły dzieciak nagle znalazł się w wirze nieciekawych ludzi i dla swojego nieszczęścia musiał być związany z dziwną skrzynką.

– Bartosz, masz coś na ból?

– Mam, ale pytanie co? Na szybko, czy bezpieczniej?

– Coś co pozwoli mi obić komuś mordę?

– To słysząc kierowca otworzył pokryty wyblakłymi nalepkami schowek i wyciągnął pistolet.

– Stary to jest gnat? Wiesz, że to nawet zagrube jak na ciebie?

– Trzeba uważać, Sojusz chce wszystkiego, ale mnie nie dostanie.

– Kryjąc się na tyłach busa chwycił za pistolet, sprawdził magazynek, który oczywiście był załadowany.

– Potrzebuję jeszcze czegoś bym mógł biegać.

Bartosz zaczął oklepywać kurtkę, po chwili z jednej kieszeni wyciągnął pełno szpargałów, a wśród nich małe zawiniątko. Jak od niechcenia rzucił je Janowi.

– Wetrzyj sobie w dziąsła.

– Co to?

– Elbur…

– Elbur, elbur to bujda.

– Nie, trójkąty to sprzedają, tak, tak, uprzedzę twoje zdziwienie, tak patriotyczne bojówki sprzedają ekstrakt z kapeluszy grzybów, po których masz kopa poza skalę i tak właśnie pokonamy Grzyby, ich własną bronią.

– Nie uważasz, że to kanibalizm, jedzenie Grzybów?

– To nie są ludzie, zresztą to jest zrobione z tych narośli, kapeluszy, no wiesz.

– Trójkąty, to są ci durni patrioci?

– Sam jesteś durny, gdybym nie był nauczycielem sam bym się do nich zapisał, ale wiesz jak to jest.

Jan miał już wyrzucić wątpliwy proszek, gdy dojechali na miejsce. Przechylił obolałą głowę do szyby by ujrzeć wychodzącego z budynku ojca Waldemara. Złamany, wiecznie przekrzywiony w prawą stronę nos kół w oczy. Dał się porwać chwili, przezwyciężając obrzydzenie wysypał proszek na język, niedbale wtarł kwaśną substancję we wyschnięte dziąsła. Obojętny na kilka otwartych ran wyskoczył z auta by pobiec wprost na niczego niespodziewającego się mężczyznę. Ten zgodnie z jego podejrzeniami na widok pokrytego krwistymi plamami nauczyciela zaczął uciekać. Jan wleciał za róg budynku, by zadać kilka pytań, których jeszcze do niedawna nie miał odwagi wyartykułować. Lecz tam czekała na niego pięść, starannie trafiająca w jego twarz. Zatoczył się na bok, próbując zrozumieć dlaczego nic nie poczuł, a w trakcie tych konstatacji nadeszły kolejne ciosy. Jan dał się złapać na prostackie zagranie, ojciec Waldemara zwyczajnie zaczekał za ścianą, by wyprowadzić soczyste uderzenie prosto na twarz rozpędzonego natręta. Nie przewidział jednak, że ten będzie srogo naćpany i jeszcze bardziej wkurzony. Każdy cios utwierdzał Jana w przekonaniu, że nikt niewinny nie okładałby nikogo z taką zawziętością. Nie pozostało nic innego, niż wyciągnąć broń i przechylić fortunę na swoją stronę. Musiał tylko wymierzyć, lecz klęcząc w swojej krwi, spływającej z nowych i jak stary ran nie miał choć chwili wytchnienia, a widok przerdzewiałego pistoletu rozjuszył jeszcze bardziej oponenta. Palce wypełnione mocą parszywej substancji rozbrzmiewającej w ustach ledwie utrzymywały kaburę, w głowie dudnił dzwon poruszany przez nieprzyjazną pieść, twarz zalewała krew. Pociągnął za spust, koncentrując całą energię na obraniu korzystnego kierunku. Huk rozniósł się po okolicy, Jan usłyszał pisk opon i charakterystyczny odgłos silnika, Bartosz zwiał, nie pisał się na strzelaninę przy śmietnikach, nawet dla niego to było zbyt wiele. Kula utknęła w murze, ojciec Waldemara się zawahał, Jan obojętny na efekty niczym nieskrępowanej przemocy rzucił się desperacko na przeciwnika, obalając go na ziemię. Gdy ten próbował odzyskać kontrolę w potyczce, on przystawił broń do jego brody.

– Gdzie jest Waldemar? – wyrzęził pokonując odkrztuszane gluty krwi.

– Człowieku, już nie żyjesz, zaraz cię rozjebię.

– Jan przechylił lufę i raz jeszcze wystrzelił przy głowie mężczyzny, by podwyższyć rangę swoich niezaprzeczalnych argumentów.

– Chcesz za moment zobaczyć triumf Sojuszu, śpieszy ci się, żeby pójść do twojego śmierdzącego nieba, wydaje mi się, że jeszcze nie.

– Czego chcesz, nic nie wiem o chłopaku.

– Wiesz, wiesz mendo i się boisz.

– Był pedałem i kazałem mu spieprzać, nie myślałem, że to zrobi dosłownie.

– Kazałeś mu zostać Grzybem.

– Pojebało? Kazałem mu z nami nie mieszkać, spieprzać mi z oczu.

Elbur wypełniał trzewia Jana, sprawiając powoli, że tracił kontakt z rzeczywistością. Krawędzie świata zaczynały się zlewać, wszystko wydawało się jednością, jednym organizmem. Lufa łączyła się z twarzą ojca Waldemara, a on z płytami chodnikowymi. Wyczuwał obecność tego parszywego narkotyków w swoim ciele, czuł jego zapach, lecz także na zewnątrz coś go przyciągało. Po omacku wymacał kieszenie leżącego, były w nich małe, charakterystyczne zawiniątka. Ich zawartość chciała się z nim połączyć. Ten wykrzywiony nos, poharatana wściekła twarz i reszta krępego ciała były całe pokryte tym przyciąganiem. Choć czuł się niezwyciężony, myśli przepływały przez archipelagi zwojów mózgowych z trudem, łączył fakty po omacku. Mimo wszystko czuł oburzenie, wywołane przez mgliste konkluzje sugerujące, że ten na pozór czysty jak łza patriota był cały pokryty elburem, jak piekarz obsypany mąką po pieczeniu chleba.

– Zabierz mnie do laboratorium albo rozwalę ci łeb.

– Cooo?

Jan czuł się niedoceniony, potraktowany jak zwyczajny męt, a nie tak jak na to zasługiwał, czyli z szacunkiem godnym dla zdolnego do wszystkiego narkomana przystawiającego nabitą broń do głów przeszkód na swej drodze. Co miał począć? Wystrzelił raz jeszcze, ogłuszając ojca Waldemara.

– Aaaa – krzyknął szarpiąc się jeszcze mocniej przygnieciony ciężarem napastnika – dobrze debilu na własną odpowiedzialność.

– Świetnie, świetnie że mnie rozumiesz – odparł zapadając się po szyję w halucynacjach przedstawiających świat jako jednego ogromnego grzyba.

Tworzyli groteskowy pochód, ojciec Waldemara z rękami w górze, co rusz zerkający, czy nadszedł odpowiedni moment na oswobodzenie i Jan toczący nierówny bój z narkotykiem buzującym w krwiobiegu. Układ nerwowy traktował zupełnie marginalnie mierzenie z broni, sprawiając, że nadludzkim wysiłkiem Jan łapał resztki świadomości, próbując doprowadzić sytuację do jakkolwiek satysfakcjonującego finału. Znaleźli się przy zniszczonych, drewnianych drzwiach prowadzących wprost do piwnic, schody zapraszały na dół, nie oferując nic w zamian prócz totalnego mroku. Elbur sprawiał jednak, że świat iluminował fluorescencją, ciemności nie istniały, a sam fakt istnienia piwnicy zdawał się fikcją, nic poza Wielkim Grzybem nie wydawało się ważne. Jan oglądając przedziwny, zbyt kolorowy świat, nie do końca rozumiał co się dzieje wokół niego. Prowadził go instynkt, zdał się na dziwaczny, wewnętrzny głos, gdy na schodach ojciec Waldemara wykonał gwałtowny zwód, kierując niespodziewane kopnięcie z przykucniętego półobrotu. Jan podskoczył jak w grze z młodzieńczych lat, unikając ciosu. Wszystko wydarzyło się jak od niechcenia, prawie nie zauważył pędzącej nogi, po wszystkim niczym żywy trup beznamiętnie poprosił lufą o kontynuowanie spaceru. Uchylone piwniczne drzwi uznał za wnękę do innego wymiaru, wlecieli w tęczowy wir kołysząc się wokół ogromnego muchomora, a rozrzucone wszędzie narzędzia przypominały soczyste kwiaty obsypujące ich pyłkiem. Na moment jego uwaga skupiła się na leżącym na stole Jezusie Chrystusie z odpiłowaną nasadę głowy wraz z położoną obok aureolą. Gdy on kontemplował absolut, unosząc się nad synem Boga jedynego, dokonała się ostateczna próba zapędzonego w kozi róg zakładnika, silne dłonie zacisnęły się na szyi Jana. Pistolet przemówił, wypuszczając z siebie różowy strumień. Patrząc na wszystko z oddali rejestrował dramatyczną pantomimę, w której ojciec Waldemara próbował zatamować nieokiełznane kwieciste pnącza wybijające z nowej dziury w klatce piersiowej. Nieszczęśnik opadł na Jana, kierując ich ku podłodze, gdzie utonęli w kapeluszu błogosławionego muchomora.

– Nie zabiłbym własnego syna, nie okazuję słabości… – charczał ojciec, walcząc z krwią zalewającą jego płuca.

Jan próbował go pocieszyć, ale Jezus tak pięknie śpiewał, nie miał serca mu przerywać. Byli w raju, a wokół tylko Elbur, pełno Elburu, byli Elburem.

 

***

 

Czy ból ma w ogóle jakieś znaczenie? Czy warto się spierać o siłę bólu, rozmiar, ciężar, a nawet sens? Jan otwierając oczy, był adwokatem prawdy o najpotężniejszym bólu, którego właśnie doświadczał. Teraz już wiedział, nie poznał potężniejszego bólu nad ogień wyciekający każdą porą ciała, razem z krwią, ropą, śluzem i śliną. Przykleił się do brudnej, pokrytej piachem i pyłem podłogi, zlepiającej ubranie, posokę i syf w całość. Ledwie otworzył napuchnięte powieki, zobaczył obok trupa, drugie ciało zalegało na stole. Zjazd był spektakularny, próbował przypomnieć sobie cokolwiek, lecz bolesne impulsy przechodzące przez głowę, raz za razem przyprawiały o obezwładniające mdłości. Nie wiedział, ile tak leżał, pewnie za długo, ledwie wstał, zapierając się o stół z nieboszczykiem. Nie leżał tam jednak Jezus, a jakiś Grzyb z odpiłowanym kapeluszem, ktoś pokroił fragmenty wielkiej purchawki z czubka jego głowy i najwyraźniej z niej wyrabiał narkotyk. Pomieszczenie przypominało amatorskie laboratorium, pełne zniszczonych narzędzi, zużytych przyrządów i fragmentów Grzybów. Krwawa łaźnia przesiąknięta Elburem, a jednocześnie sejf na niewygodne sekrety lokalnych patriotów. Mimo oszołomienia do Jana zaczęły wracać chaotyczne klatki filmu zwanego awanturą przy śmietniku, zachodził w głowę jak jeszcze go nie złapali, strzały w środku miasta, a on leżał kilka godziny nieprzytomny. Odpowiedź znajdowała na wprost, stare drzwi imitujące ścianę, z zewnątrz niczym gruz, a w rzeczywistości właz pancerny. Słyszał dochodzące zza ściany delikatne szmery, podejrzewał, że to ludzie, o nie koniecznie dobrych zamiarach. Strach podniósł go na nogi, zmuszając do gorączkowego poszukiwania jakiegokolwiek wyjścia z tej niezbyt korzystnej estetycznie sytuacji. Wiedział, że jest w jakiejś katowni połączonej z laboratorium, tutaj najwyraźniej przerabiali Grzyby na Elburen. Zaczął szukać ciągów powietrza, jakiegoś świadectwa, że nie byli na tyle głupi. by wnosić zwłoki klatką schodową przez piwnicę na oczach zobojętniałych sąsiadów. Ignorując odgłosy dochodzące zza drzwi, zdał sobie sprawę, że mógłby równie dobrze umrzeć. Nie wiedział, czy chce żyć, zasadniczo jedyne co czuł to gniew, ale zawsze był jeszcze Waldemar, bezsensownie zamieszany w ten chaos. Zimne powietrze owiewało dłonie, gdy wymacywał podłogę. Jedna z szafek wyjątkowo odstawała od reszty mebli, Jan chwycił za nią odsłaniając ukryty korytarz. Z trudem zmusił ciało do kolejnego wysiłku, przeciskając się przez małą wnękę wykutą w ścianie, prowadzącą do kolejnego pomieszczenia. W następnej piwnicy znów znalazł parszywe laboratorium niebezpiecznie przypominające salę tortur, nie zaskoczył go też trup na stole. Nie podejrzewał, że wielki czarny wór może być czymś innym. Wyjście znajdowało się wprost przed nim, przystaną by się upewnić czy przypadkiem nikt go nie zauważy. Coś go tknęło, jakieś nieokreślone poczucie obowiązku kazało zajrzeć do worka, poznać tożsamość ofiary. Odwinął jego górę i zamarł, spoglądał na blade ciało Waldemara. Zapadł się w sobie, nie chciał już dłużej być w tym miejscu, a może nawet świecie. Nerwowo siłował się z drzwiami, nie zważając na niebezpieczeństwo, można wyglądało na to, że od wewnątrz był wiecznie otwarte, zamek działał tylko w jedną stronę. Oszołomiony wydobył się na podwórze, zauważył w oddali światła policyjnych pojazdów i długie cienie stróżów prawa najwyraźniej poszukujących źródła całego zamieszania. Kulejąc ledwie przebył odcinek do muru oddzielającego osiedla, usiadł po jego drugiej stronie, ukrywając się przed watahą czyhającą na resztki, które z niego pozostaną. Myślał, że właśnie tutaj umrze, tak będzie wyglądał koniec. Nim jednak zobaczył tak upragnioną łódź Charona, poczuł zimo stali na czole. Matka Waldemara trzymała palec na spuście, a z jej oczu płynęły łzy.

– Nie musieliśmy go zabijać! – zaczęła – nie zostałby Grzybem.

– Miał zostać Grzybem? – obojętnie odparł załamany Jan.

– Nie, nie wiem…

– Stary go zabił?

– Tak, nie mogliśmy pozwolić na to, żeby został Grzybem.

– A skąd tak myśl?

– Zadawał się z tymi zboczeńcami, ale nie musieliśmy go zabijać.

– Jakimi zboczeńcami?

– Tymi z kontenerów, tą ciotą Grażi i resztą, Tadeusz dowiedział się, że Waldemar ma iść do lasu, nie mogliśmy pozwolić, żeby został Grzybem to byłby jego koniec. Nawet nie wiesz, co oni robią z ludźmi.

– Wiem…

– Chcieli mu zabrać wolną wolę, nasz syn nie mógł tak cierpieć…

– Nie, on nie musiał zostać Grzybem.

– Co możesz o tym wiedzieć … – krzyknęła wciskając lufę w czoło Jana.

– Strzelaj, serio może to najlepsze, co może mnie spotkać. Jeśli tego nie zrobisz, zacznę mówić, a wtedy pewnie sama sobie strzelisz w łeb.

Patrzyła na niego jak na dowód zbrodni, widział w jej oczach zgodę, zgodę na rozdarcie jej na pół.

– Twój syn wykonywał jakieś roboty dla Grażi, najwyraźniej takie jakich sama nie chciała robić.

– Nie…

– Nie miał zostać Grzybem, miał coś stamtąd zabrać, został wystawiony, najwyraźniej to nie było odpowiednie zadanie dla niego.

– Nie, nie, nie …

– Macie auto? – zapytał odchylając lufę w innym kierunku – Daj mi kluczyki, to go przynajmniej pomszczę. A ty zrobisz z życiem, co uważasz, mam to gdzieś.

Gdy odjeżdżał starał się nie skupiać na matce Waldemara, trzęsącym się pistolecie i poczuciu, że mimo wszystko na to nie zasłużyła. Stłumiony dźwięk wystrzału wypełnił okolicę, zostało mu tylko zaprowadzenie równowagi, czuł, że staje się emanacją porządku, którego nikt nie potrzebuje.

 

***

 

Dojeżdżając do kontenerów walczył z krwią spływającą w dół gardła, opuchlizna nabierała fioletu, adrenalina powoli dopuszczała przeszywający ból do głosu. Wtarł w dziąsła ostatni pakiet Elbura, za jego sprawą płynął swym dżdżownicowym, tęczowym rydwanem do celu. Zdecydował się na prostą kalkulację, niepewność co swojego dalszego losu zastąpił kolejną porcją skondensowanego zła wprowadzonego do krwiobiegu. Oszukał śmierć na kilka chwil, w sam raz potrzebnych by wyprostować pięścią parę życiowych ścieżek. Liczył się z tym, że nim wystawi stopę zza drzwi auta, ktoś może mu odstrzelić głowę w ramach szorstkiej gościnności. Czym jednak ryzykował? Wyrok miał wydać sam Bóg, a może rdzeń Grzybni, czy zabłąkana kula. Przy kontenerach nie zastał jednak komitetu powitalnego, patetycznej melodii odegranej na strzelbach i samoróbkach podszytych agentów, zafiksowanych patriotów i innych nakręconych zboczeńców. Zastał pobojowisko, płonące resztki przeklętego centrum lokalnej rozrywki, potraktowane zgodnie z fantazjami wszystkich wyposzczonych dewotów. Wszędzie leżały ciała zainfekowane zarodnikami, z głów żałosnych, poszarpanych trucheł wyrastały kapelusze Grzybów, niczym na bajkowej łące Jan przechadzał się wśród najwspanialszych okazów borowików, kurek, podgrzybków, hub i maślaków. Nic tylko wyciągnąć nożyk i zebrać pełen koszyk leśnych przysmaków. Niestety sielankę psuły dziury po kulach, poparzenia i rozszarpane flaki, wybuch pokrył wszystko pozostałościami złotych wieków ludzkości. Natura miała chociaż klasę i poczucie dobrego smaku, a co miał faceta z odstrzelonym kawałkiem twarzy? Frajer próbował zatrzymać niepohamowaną siłę natury, sprzeciwić się transformacji. Niektórzy pewnie ujęliby, że skutecznie, przecież nie został Grzybem, tak, Grzyby nie mają w głowach dziury wielkości słoika. Gdy zbliżył się do kontenera, surrealizm sytuacji napompowanej Elburem dotarł do swojego, na pozór nieistniejącego zenitu. Stał naprzeciw ogromnego sera szwajcarskiego, wprawdzie lekko podtopionego przez dogasające, trawiące okolice płomienie, ale zawsze sera. Na granicy świadomości przypominał sobie jak w jego wnętrzu rozmawiał z Grażi, okrągłe dziury w żółtej powłoce na ułamki sekund ujawniały prawdziwe oblicze ukazując dzieło broni maszynowej. Przerdzewiały ściany kontenera szczodrze obsypane otworami po kulach, dzielnie znosiły ataki buchających płomieni, ku zaskoczeniu Jana zupełnie nie wydzielając zapachu palonego sera. Uwolnił od strzelby jedno z zalegających ciał i delikatnie zapukał lufą o podrdzewiałą blachę.

– Jest tam kto? Pogotowie! Proszę dać znać, czy możemy wchodzić?

– Frajerze, poznaję cię. – usłyszał znajomy, lecz przytłumiony głos.

– Grażi, zaskoczyłaś mnie, udało ci się wyjść nawet z takiego gówna.

– Nie ma już zarodników?

Jan rozejrzał się po okolicy, ślady po ciałach wskazywały, że mieli do czynienia z wyjątkowymi zarodnikami, prawie rozwiniętymi kapeluszami Grzybów, które niczym pasożyty osadzały się na swoich ofiarach, oferując ekspresową transformację. O takich farmazonach słyszał tylko podczas wieczornych pogawędek w koszarach, nie podejrzewał, że mogą być prawdą. Niestety nie miał pewności czy to co widzi nie jest kolejną halucynacją, wydobytą z najgłębszych pieczar jaźni, toksyczną projekcją.

– Co wy tutaj odjebaliście?

– Jan proszę powiedz, czy mogę wyjść?

– A czemu byś nie mogła fałszywa mendo?

– To coś innego, one polują, na nie nie ma rady. Proszę powiedz, czy widzisz jakieś wolne, gdziekolwiek? Tylko rozejrzyj się uważnie, mogą być wszędzie.

– Wiesz nic mnie nie tknęło, wnioski wyciągnij sama.

Drzwi od kontenera się uchyliły, w progu stanęła Grażi zakrwawiona, w podartej sukience, mierząca do Jana z karabinu.

– A teraz zawieziesz nas do szpitala, szybko – krzyknęła.

– A jak nie to co? – odparł, drapiąc się lufą strzelby po skroni.

– Zabiję cię i sama pojadę.

– Co kazałaś ukraść z lasu Waldemarowi, co było w skrzyni?

– Nic ważnego, nie twój problem.

Nie mój, ok. Więc sobie poczekamy, z tego co widzę sama nie pojedziesz do szpitala.

– Jan, przestań, nie utrudniaj tego, rób co ci każe – odezwał się znajomy głos z wnętrza pomieszczenia.

Jan wzdrygnął się na samą myśl, z kim za chwilę może mieć do czynienia i się nie mylił. Powoli z kontenera wyczołgał się Bartosz, trzymając się za pokaźny brzuch. Spod dłoni znajomego z pracy wyciekała wąska stróżka krwi nadająca białej koszuli karmazynowego koloru. Starał się ocenić, czy ma do czynienia z żywym trupem, czy jednak będzie w stanie jeszcze coś zrobić. Elbur działał inaczej, choć wszyscy zdawali się płynąć, świat był bardziej kolorowy, sympatyczniejszy i przystępny, halucynacje nie zakłócały postrzegania, tylko go wypełniały. Zamarł obserwując kwiat kiełkujący z wnętrzności Bartosza, poruszony wzruszającą sceną zapomniał o lufie chciwie spoglądającej w jego kierunku. Ranni śledzili jego ruchy skonsternowani, na ich oczach ukląkł i zaczął bić pięściami w ziemię.

– Dlaczego – krzyczał – dlaczego, dlaczego…

– Człowieku, musisz nas stąd zabrać, zaraz tutaj wykitujemy – charczał Bartosz, wypluwając krew.

– Jakie to ma znaczenie, to wy go zabiliście.

– Kogo?

– Waldemara, byłeś w tej piwnicy, wszedłeś tam za mną, najpierw mnie naćpałeś, a potem zabrałeś co twoje.

– Dawaj kluczyki! – krzyknęła Grażi przystawiając lufę do twarzy Jana.

Jak znikąd nad ich głowami przeleciał ogromny kapelusz grzyba, zakończony niezwykle szybko wijącymi się mackami, Bartosz próbował wycofać się do kontenera, jednak w powoli odpływającym ciele zaczynało brakować sił. Grażi oddała serię z karabinu w kierunku nadciągającego niebezpieczeństwa, wypełniając okolicę jedynie beznadziejnym hałasem. Jan ruszył w stronę samochodu, nerwowo wskoczył do środka i błyskawicznie odpalił silnik. Ku zaskoczeniu pozostałych wycofał, pokazując palcem na Bartosza. Mimo pędzącego w ich kierunku zarodnika razem z Grażi chwycili kawał rannego, niezależnie myślącego samca pod pachy i wrzucili na tylne siedzenia. W ostatniej chwili zdążyli zamknąć się w samochodzie nim poczuli uderzenie, a na dachu pojawiło się przerażające wgniecenie. Jan docisnął gaz i ruszył miotającym się na boki gratem, dla niego była to przejażdżka przez kwiecistą łąkę prowadzącą prosto do czegoś gdzieniegdzie zwanego rajem. Pasażerowie nie podzielali optymizmu kierowcy, czując wychodzący każdą porą jego ciała Elbur. Wydostali się z leśnej polany, wchodząc w ostre zakręty między drzewami. Mijając kolejne drzewa zgubili osobliwy pościg. W samochodzie nie można było odczuć ulgi, Bartosz obficie krwawił bezwładnie zalegając na siedzeniu, Grażi też mogła być w połowie donikąd niezdarnie jedną dłonią trzymając się za ranę, a drugą starając się rozebrać. Naćpany Jan miał inne problemy, nie mógł się skupić na jeździe, jego myśli zagłuszały krzyki Grzybów. Dochodziły zewsząd, małe Grzybki wystawały zza ździebeł trawy, wciąż krzycząc: zatrzymaj się, zatrzymaj się, zatrzymaj się! Sukienka Grażi wylądowała na głowie Jana, zasłaniając mu jedno oko, zagubiony w kompletnym chaosie zerknął na tylne siedzenie. Wiózł dwóch facetów, jednego grubego, pewnie już martwego zalanego krwią, drugiego zaś jeszcze żywego, lecz w damskiej bieliźnie z rozmazanym makijażem.

– Co się dzieje? – wymamrotał sam nie wiedząc do kogo.

– Nie mogą mnie tak zobaczyć w szpitalu – odparła Grażi.

– Szpitalu?!

– Czy ty wiesz co się dzieje, możesz jechać szybciej, bo on… – zawahała się patrząc na Bartosza.

– Co on?

– Kurwa jeźdź szybciej… – zaczęła łkać przez łzy.

– Gdzie? – kontynuował przez mgłę halucynacji.

– Do szpitala, kurwa do szpitala, on umiera, jedź!

– Jedziemy, jedziemy, a nie lecimy, lecimy między Grzybami.

– Aaaa – krzyknęła wycierając oczy w majtki, które chwilę wcześniej zdjęła, ścierała łzy, makijaż, całą swoją poprzednią osobowość.

Minęło jeszcze kilka za długich chwil, nim dojechali do szpitala. Grażi zdążyła stracić przytomność, mimo niezdarnie przewiązanej sukienką rany. Jan powoli wychodził naprzeciw rzeczywistości, ostatecznie lądując w aucie wśród dwóch potencjalnych trupów. Przed budynkiem panowała zupełna pustka, oszołomionemu kierowcy było to bardzo na rękę. Z trudem wyciągnął nagie ciało Grażi przed wejście, chciał to samo zrobić z Bartoszem, lecz spostrzegł grupę ludzi zmierzającą w jego stronę, byli wśród nich ochroniarze, a może policjanci? Szybka kalkulacja zaprowadziła do prostych wniosków, lepiej jeździć z trupem, niż zgnić w celi. Długo się nie zastanawiając odjechał, nim ci wstrętni ludzie go dopadli. Tylko dokąd miał jechać? Gdzie dalej uciekać, gdzie się ukryć, co dalej robić? Otumaniony myślał wolno i niezbyt kreatywnie, resztki koncentracji skupiając na jeździe przed siebie. Nawet nie zauważył, gdy na tylnym siedzeniu zaczął się specyficzny spektakl, ciało Bartosza powoli się otwierało. Praktycznie pękało na pół wzdłuż linii idealnie przechodzącej przez sam środek tułowia. Dostrzegł te ekstremum dopiero, gdy z wnętrza wydobył się skurczony, dość znajomy, czerwony kapelusz Grzyba. W tym specyficznym futerale rozpołowionym na siedzeniu niczym stary, znoszony płaszcz, siedział Wiktor. Jan gwałtownie zahamował, oddając stery nad świadomością zalegającemu przerażeniu.

– Co tutaj się odpierdala – krzyknął.

– Spokojnie, nic się nie dzieje, wydaje mi się, że Adam… to znaczy Grażi przeżyje.

– Co do kurwy nędzy tutaj robisz? Co wy odpierdalać…

– Musieliśmy odzyskać naszą własność.

– Jaką własność – bełkotał zupełnie skołowany Jan.

– Poczekaj to ci pomoże – mówiąc to Wiktor położył dłoń ma ramieniu totalnie skołowanego kierowcy.

Przez ciało Jana przeszedł silny impuls, nie tylko odczarowujący odurzenie narkotykowe, ale również potencjalnie monstrualnego kaca, który za sprawą tej przedziwnej sztuczki nigdy nie nadszedł.

– Co się tutaj kurwa dzieje? – zapytał nieco spokojniej.

– To długa historia, niekoniecznie musisz ją zrozumieć.

– Nie ma nic gorszego, niż historie z zakończeniem – odparł Jan wydobywając umysł z chaosu ostatnich dni. – Nie muszę poznać całości, lecz należy mi się prawda! Do czego chcieliście mnie wykorzystać?!

– To nie było tak, ale najpierw rusz, musimy opuścić te miejsce, jesteś poszukiwany!

– Dokąd mam uciec?

– Do lasu, przyjmiemy cię.

– Dobrze zatrzymamy się przed lasem, a tam się rozejdziemy. Wolę drugą opcję.

– Nie jest to mądre, wiesz że oni cię zabiją.

– Tak, ale wcześniej poznam prawdę, tak więc po co wam byłem?

– Liczyliśmy na twoją pomoc, ale było już za późno.

– Za późno na co?

– Żeby zapobiec wszystkiemu…

– Co się wydarzy, co znowu odjebaliście?

Wiktor milczał, pod wielkim, czerwonym muchomorem młodzieńcza twarz przybierała wyraz smutku i głębokiego zagubienia. Oparł krawędź kapelusza o szybę i utopił spojrzenie w przedniej szybie.

– Próbowaliśmy uratować świat.

– Jezu, serio, wiesz co nie macie innych wymówek?

– Było nas troje Ja, Grażi i Waldemar, mieliśmy pewien plan, ale coś nie wyszło.

– Bartosz żyje?

– Bartosz to ja od zawsze, musimy was infiltrować, byście nie zrobili nic głupiego.

– Jestem idiotą…

– Nie, te struktury są praktycznie nie do rozpoznania, doskonałe dzieło biotechnologii, nie miej do siebie żalu.

– Jestem idiotą, że tutaj żyję.

– Wielu kryzysom można było zapobiec, wystarczyło wykonać jedno lub dwa słuszne działania, tym razem nie mieliśmy innego wyjścia.

– Grzyby jak zwykle wtrącają się w nieswoje sprawy, nie wystarczy wam, że zabieracie naszych bliskich, że zmieniacie świat w warzywo?

– To było poza Grzybami…

– Jak poza? – wykrztusił skonsternowany Jan. – Czy wy możecie zrobić coś co nie przejdzie przez Grzybnie? Coś o czym reszta waszych zjebów nie będzie wiedzieć?

– Tak, używamy do tego Elbura, sprawia, że lepiej rozumiemy ludzi.

– Elbura, przecież to jest robione z was, chore pojeby!

– Nie, prymitywna produkcja opiera się o kapelusze, ale można to ominąć.

– Dobra, koniec tego pierdolenia – krzyknął Jan, gwałtownie hamując.

– Musieliśmy…

– Nie – wyciągnął schowany w spodniach pistolet i wymierzył w Wiktora.

– Jesteśmy prawie pewni, że ludzie szykują atak atomowy na Grzybnię. Jest to plan samej góry i będzie oznaczał koniec ludzkości.

– Koniec?

– Tak, każda tolerancja ma swoje granice, myślimy, że odpowiedź mogłaby być zbyt radykalna.

– Zabilibyście nas – odpowiedział.

– Nie, ale możliwe że w pewnym sensie bioróżnorodność zostałaby zmieniona.

– Do czego był wam potrzebny Waldmer? Po co mieszaliście w to tego dzieciaka.

– Potrzebowaliśmy kogoś kto dostarczy zarodniki marwalne wprost do samego jądra. Ojciec Waldmera był powiązany z najwyższymi szczeblami waszej władzy.

– Ale oni pomyśleli, że ich syn chce przemienić się w Grzyba bo jest gejem i go zabili by uniknąć wstydu?

– Doszło do pewnego sprzężenia sytuacji, których nie można było przewidzieć, a efekt końcowy zastałeś przy kontenerach.

– Sami uwolniliście zarodniki? Nie potrafisz nad nimi zapanować?

– Nie wszystko jest takie proste jak ci się…

Wiktor nie dokończył zdania, nim z jego wyschniętych ust wydobyły się ostatnie słowa przed samochodem zaczęła się spiętrzać ziemia. Unosili się ku niebu kurczowo trzymając się foteli, nowo narodzone wzgórze złośliwie przypominało o ich miejscu we wszechświecie. Jak drobiny piasku staczali się z jego zbocza, by ostatecznie wylądować w rowie wśród krzaków i resztek szczęścia, które bez wątpienia uratowało ich życia. Gdy Jan pomyślnie policzył swoje kończyny zebrał się na odwagę i spojrzał w stronę horyzontu, lecz nie było tam ani drzew, ani nieba, nawet słońce gdzieś zniknęło. Widział tylko gigantyczną purchawkę, swoimi rozmiarami wykraczającą ponad wszystko co mógł sobie wyobrazić, nie miał jednak czasu na zachwyty nad potęgą Grzybowej technologii. Owocnik pokryty niezliczoną liczbą kolców wręcz bulgotał, wybuch był nieunikniony.

– Wiktor, tego chcieliście uniknąć?

– Tak.

Koniec

Komentarze

Anonimie, opowiadanie liczące ponad osiemdziesiąt tysięcy znaków nie wchodzi do grafiku dyżurnych, więc ci nie mają obowiązku go czytać. Tak długie opowiadanie, choćby było znakomite i świetnie napisane, nie może być także nominowane do Piórka.

 

edycja

Anonimie, konkurs INWAZJA BIZARRO zakończył się 1 marca 2021 roku.

Cześć Urikan

 

Super, był moment w opowiadaniu jakby lekkiego zastoju ale druga część tekstu sprawiła, że całkiem o tym zapomniałem. Wciągnęło mnie bez reszty. Stworzyłeś ekstra świat. Nie żałuję, ze przeczytałem. Daję ocenę “6”. Bardzo mi się podobało!!!

 

Pozdrawiam.

Witaj.

 

Tytuł mnie przyciągnął, bo od dziecka uwielbiam zbierać grzyby. :) Jak się okazuje, tu mają one jednak całkiem inne znaczenie. 

 

Z technicznych – sugestie i wątpliwości – do przemyślenia:

– Widziałeś? – zapytał Jana, wskazując palcem na artykuł w gazecie (brak kropki) – Mówiłem ci, to nie koniec, mamy ich na muszce, już po nich.

Skanował jego owalną, lekko pyzatą twarz w poszukiwaniu, (zbędny przecinek?) choć drobiny sarkazmu, ironii, czegoś, co dawało nadzieję na rozsądek w tej pociesznej, pokrytej niesfornymi, kręconymi włosami głowie.

Niestety, jedyne co pozostało (przecinek?) to drobnym skinieniem i lekceważąco uciekającym wzorkiem podsumować kolejny kłamliwy, propagandowy wykwit z Głosu Człowieka.

– Masz to w pompie, co nie? – nie dawał za wygraną kolega z pracy (brak kropki) – Powiem ci jedno, jak przyjaciel do przyjaciela, zobaczysz, zdziwisz się!

– Pokaż mi się tutaj! – mówiąc, chwycił Jana za głowę (ponownie brak kropki) – Daj, zobaczę, czy nie wyrasta ci już ten jebany kapelusz.

– Zaraz tobie wyrośnie. (zbędna kropka)– odpowiedział, odpychając zaczepki Bartosza.

 

– Stój – krzyknął niewysoki żołnierz w mocno spranym mundurze.

– Jan zatrzymał się szukając w głowie jakiś wymówek, wytłumaczenie dlaczego nocą odwiedzają go Grzyby. – kto to mówi?

– To nauczyciel – z oddali krzyknął dyrektor.

– Proszę jechać – słysząc to odparł żołnierz. – błędny zapis

 

– Ja też tak myślałam – wybuchając głośnym śmiechem. – błędny zapis

 

Zapis dialogów trzeba gruntownie poprawić, bo jest w nich bardzo dużo pomyłek.

 

Dobrze wiem, że śmieszy cię to, ale to prawda, na pewno istnieje jakieś lekarstwo na grzyba, świat jest blisko rewolucji. – powtórzenie

– Nie o tym (przecinek?) palancie – odparł zbliżając się do Jana i delikatnie ściszając głos – ludzie gadają, no wiesz.

– No, że jesteś, no wiesz (przecinek?) pedałem – wyszeptał mu do ucha, nachylając się dziwacznej z założenia poufnej pozie. – brak części zdania

– Ok – nie wiedział (przecinek?) co ma powiedzieć, jak zareagować.

Jan udał, że tego nie słyszał, odwdzięczył się za przywołanie demonów z przeszłości, trzaskając drzwiami odrobinie głośniej niż zazwyczaj. – literówki

Zaniepokojony rozejrzał się po korytarzu, nie chciał (przecinek?) by ktoś widział jak się rozciąga, joga ludziom kojarzyła się z czymś nieprzyzwoitym, a nawet wyuzdanym.

Opinia geja mu nie przeszkadzała, mógł być dla nich eunuchem, frajerem, czy niedorajdą (przecinek?) co nie może znaleźć sobie za nic nowej żony, ale pracy w szkole nie chciał stracić.

Przez te kilka chwil każdy uczyń na swój pokrętny sposób toczył nierówną walkę z dojrzewaniem, starając się za wszelką cenę podkreślić wyjątkowość. – literówka

By jeszcze bardziej podkurwić wszystkich, przypominali rodzinom o swoim istnieniu, pojawiając się w Grzybowych audycjach przerywających sygnał sojuszu: Tato to ja Wojtek, jestem bezpieczny, jest mi dobrze, nic mi nie jest, jeśli tęsknisz jestem tutaj i czekam. – czemu wielką literą?; czy cytat z audycji nie powinien być ujęty w cudzysłów?

„Grzyby” czasem piszesz wielką literą, czasem małą, a to za każdym razem błąd ortograficzny

 

A zatem pod kątem językowym trzeba starannie przejrzeć i poprawić całość, ja już reszty usterek nie wypisuję.

Część obszernych akapitów warto podzielić, aby łatwiej było czytać tekst.

 

Warto również zaznaczyć wulgaryzmy. Pomysł na opisany świat fantastyczny, grzyby, grzybnie, zainfekowanie, samego nauczyciela i jego traktowanie powinności – interesujący.

Pozdrawiam serdecznie. 

Smaczne, hi hi! A już na pewno znacząco lepsze od tego co serwuje na swoich łamach, NF :) . W sumie to kupuję ją dla publicystyki i komiksu ;)

Dziękuję za uwagi i opinie. Szkoda, że tak mało osób przeczytało, ale no cóż tak bywa.

Anonimie, w przypadku tak obszernych tekstów czytelników jest zawsze mało. :) Podobnie rzecz się ma z dużą ilością usterek językowych – wielu czytelników one skutecznie zniechęcają. 

Zachęcam do udziału w konkursach, jakie na pewno jeszcze się pojawią (o jednym, planowanym na późną wiosnę, już jest wzmianka w HP), wówczas odwiedzin (nawet przy długich opowiadaniach) na pewno będzie więcej. :)

I ja dziękuję, pozdrawiam serdecznie. :)

Jest trochę usterek, takich, które można by łatwo wyeliminować. Braki myślnika na początku dialogu, gdzieś jakieś zadanie zaczyna się małą literą, niektóre wyrazy oddzielnie, choć powinny być łącznie. Niektóre akapity są stanowczo za długie.

Mimo to czyta się nie najgorzej. Świat rzeczywiście ciekawy i ponury. Fabuła zaciekawia, a zakończenie pasuje. Trochę brakowało mi szerszego spojrzenia na konflikt ludzi i grzybów z jakimś tłem historycznym. Być może dałoby się tekst przyciąć w kilku miejcsach.

Myślę, że osoby publikujące jako anonim, mają trudniej zdobyć czytelników, zwłaszcza przy długich tekstach.

?

Nowa Fantastyka