
„Tawerna Port Starych Kapitanów” – przeczytała Ann i rozejrzała się dookoła. O ile pamiętała, rzeka omijała rynek Hirt szerokim łukiem.
Cała ta wyprawa zaczynała ją bawić. Miała zacząć od spotkania z łącznikiem w karczmie, nazywanej tawerną. Czy naprawdę nie da się aranżować potajemnych spotkań gdzie indziej niż tylko w ciemnych kątach zatłoczonych spelun? Dostrzegała też zaletę – po odbyciu sekretnej rozmowy będzie mogła zamówić kufel piwa i miskę strawy, głośno beknąć, a na końcu rozprostować kończyny w jakimś ciasnym pokoiku na poddaszu.
Westchnęła i założyła kaptur na głowę – skoro miało być konfidencjalnie, to na całego.
W środku nie zdziwiło jej nic. Pijani i półpijani obywatele różnych płci i proweniencji, aromat gotowanej kapusty, latające zewsząd przekleństwa oraz wysoki kontuar, kryjący łysego oberżystę z krzaczastym wąsem.
Zajrzała w każdy ciemny kąt sali, ale łącznika nie zauważyła. Szukała wzrokiem kapelusza z trzema piórkami. Jest! Z tym że zamiast siedzieć, szedł prosto na nią.
Mężczyzna jakby jej nie widział, wzrok miał utkwiony w drzwiach wyjściowych. Szturchnął Ann ramieniem, poszedł dalej.
– Uważaj, kochasiu – warknęła i dopiero wtedy, jakby z opóźnieniem, poczuła, że wsunął w jej dłoń skrawek papieru.
O, ho! Robi się niekonwencjonalnie. Znalazła wolny stolik, choć nie w ciemnym kącie, ale za to blisko kontuaru.
Najostrożniej jak się dało, rozwinęła otrzymaną wiadomość pod blatem i dyskretnie odczytała.
„Inge Bjart, Uniwersytet, Instytut Meteorologii, jutro wieczorem”.
Brzmiało jak adres, pod który miała się udać. Chwilę jeszcze rozważała, dlaczego łącznik, zamiast porozmawiać, zrejterował, pozostawiając zwięzłą wiadomość. Pierwsze, co przyszło jej na myśl, to że nie znalazł wolnego stolika w ciemnym kącie i całe spotkanie straciło swój sekretny status. Może doszłaby do innych wniosków, gdyby nie całodzienna podróż pociągiem. Szybko przeanalizowała stan swojej wiedzy: w Hirt grasuje morderca, w większości ludzi powiązanych z Uniwersytetem, Straż Grodzka sobie nie radzi i trzeba jej pomóc, jutro wieczorem trzeba spotkać się z Inge Bjartem z Instytutu Meteorologii. Podrapała się po głowie, wzruszyła ramionami. Fajrant.
– Piwa i strawy, karczmarzu!
Najedzona, z dwoma kuflami piwa szumiącymi w głowie, weszła do swojej izby na drugim piętrze. Zrzuciła z ramienia torbę, zdjęła płaszcz i koszulę, a na końcu rozwiązała wełniany pas wokół piersi. Skrzydła o złotych, brązowych i srebrnych piórach sięgnęły sufitu. Ann wreszcie mogła je rozprostować po męczącej podróży. Popatrzyła na łóżko. Może i niegodne anioła, ale za to szerokie.
***
Lokalnych plotek zawsze najlepiej szukać na stoiskach z żywnością. Ann potrafiła przewalać dziesiątki bulw ziemniaków z miną starej mieszczanki, której nie umknie żadna skaza na warzywie, jednocześnie wsłuchując się w rytm targowiska i łowiąc co ciekawsze frazy. Do południa usłyszała jedynie, jaka ta dzisiejsza młodzież jest bezczelna, żeby tak malować po murach i jakim cudem wciąż nie złapano tego mordercy. Ann strzygła uszami, ale nie usłyszała żadnych przydatnych informacji.
W końcu postanowiła nie odkładać wizyty na posterunku Straży Grodzkiej. Ustaliła azymut na Wilczą Skałę, która dumnie górowała nad miastem i ruszyła zatłoczonym labiryntem wśród budynków.
Ann szybko zauważyła, że z poziomu ulicy majestat miasta ustępuje szarościom i niedoskonałościom charakterystycznym dla wszystkich metropolii. Tynk kamienic znaczyły pęknięcia i ubytki, a w wąskich uliczkach brakowało go zupełnie. Oprócz szyldów sklepów i zakładów rzemieślniczych, na murach raz po raz widniały wymalowane bohomazy. Już po przejściu kilku ulic Ann zauważyła, że jeden napis pojawia się częściej niż inne – „Jezioro” nabazgrane czarną farbą. Nikt jednak nie zwracał uwagi na malunki, jakby wtopione w organizm miasta; widocznie Ann również powinna się do nich przyzwyczaić.
***
Niewielki plac u stóp Wilczej Skały otaczały stare kamienice, rozdzielane gdzieniegdzie wąskimi uliczkami. Stąd też zaczynała bieg ścieżka wspinająca się zakosami wśród kaskadowo osadzonych budynków przypominających kamienną termitierę z niezliczonymi czarnymi otworami okien. Na szczycie ponad stumetrowego wzniesienia górowała wieża – najlepszy punkt do obserwacji we wszystkich kierunkach.
Wejście do posterunku Straży Grodzkiej prowadziło przez drewniane drzwi z kołatką. Ann zastukała.
Po chwili otwarło się okienko w drzwiach i wyjrzały wyłupiaste oczy.
– Ilianna Mertezachel – powiedziała Ann – delegatka z ramienia jego królewskiej mości, króla Wolfera Watzenrode, do kapitana Straży Grodzkiej Wolnego Miasta Hirt, Fidelisa Bode – wyrecytowała.
Szczęknął zamek i drzwi otwarły się, odsłaniając mrok wnętrza. Weszła.
– Drugie piętro, pierwsze drzwi po prawej – mruknął zgarbiony właściciel wyłupiastych oczu.
Dziewczyna zrobiła kilka kroków, ale coś ją tknęło; odwróciła się do pokracznego mężczyzny. Ten zaryglował już drzwi i szedł do pokoiku tuż przy wejściu. Nawet jej nie zrewidował. Miała ochotę wyciągnąć rewolwer i strzelić w sufit, choć wątpiła, by pokraka zareagował. Cmoknęła z politowaniem i pokręciła głową. Przestawało ją dziwić, że sprawca morderstw wciąż jest na wolności.
Po dotarciu na drugie piętro zdębiała. Po prawej nie było drzwi, nie było ich tu w ogóle. Ann znalazła się na strychu, który stanowił chyba zbrojownię Straży Grodzkiej – na kilku stojakach jeżyły się lufy strzelb, a pod ścianami leżały skrzynki z amunicją. I nikt ich nie pilnował. Musiała w zamyśleniu pójść o jedno piętro wyżej, ale nikt za nią nie poszedł, nikt jej nie zatrzymał, do składu broni weszła jak do piekarni.
Kręcąc głową, zeszła jeden poziom niżej i bez pukania wkroczyła do gabinetu kapitana Fidelisa Bode.
Mężczyzna podniósł wzrok tylko na chwilę, po czym wrócił do wypełniania dokumentów.
– Słucham – bąknął.
Ann przewróciła oczami, odchyliła płaszcz i wyciągnęła z kabury rewolwer.
– Przyszłam was pozabijać – powiedziała spokojnie z lufą wycelowaną w pierś kapitana.
Bode odłożył czarne pióro do kałamarza i spojrzał na Ann znudzonym wzrokiem. Parsknęła i opuściła broń.
– Wy tu się w ogóle czymś, kurwa, przejmujecie? – Przewróciła oczami.
– Przepraszam, ale kapitan Straży Grodzkiej zdaje raporty jedynie przed przełożonymi – odpowiedział.
– Zostałam tu delegowana przez samego króla, żeby posprzątać wasz bajzel, więc będziecie składali raporty i mnie!
Skrzyżował ręce na piersi i zmarszczył brwi.
– Z tego, co mi wiadomo – mówił denerwująco spokojnie – jesteś, pani, oddelegowana do znalezienia mordercy, ale cała reszta nie powinna cię już obchodzić. Mogę przynajmniej poznać pani godność?
Miała ochotę wydłubać spokojne oczy kapitana i wepchnąć mu je do gardła.
– Ilianna Mertezachel, oficer wywiadu jego królewskiej mości. – Włożyła w te słowa tyle dumy, ile tylko zdołała, ale brwi kapitana nawet nie drgnęły. – Wszystkie sprawy Hirt mnie interesują i będą interesować, bo morderca grasuje w całym mieście. Odmowa udzielenia informacji będzie traktowana jako utrudnianie śledztwa i raportowana do waszych przełożonych. I nie tylko.
Na twarzy Fidelisa Bode pojawił się dobrotliwy i nieszczery uśmiech.
– Zatem odpowiedzi na jakie pytania pani szuka, pani oficer?
– Weszłam tu bez żadnej kontroli, z bronią. Po mieście biega rzeźnik, a do kapitana straży można wejść jak na jarmark i wpakować mu sześć kul w serce.
Mężczyzna westchnął, ale wciąż denerwował spokojem.
– Pani oficer pierwszy raz w Hirt – stwierdził. – Proszę wziąć krzesło, opowiem trochę o mieście.
Usiadła.
– Hirt to najspokojniejsze miejsce w tej części Królestwa, z dala od granic, wojen i buntów. Uniwersytet, fabryki, rzemieślnicy, handlarze…
– Idealne warunki dla czarnego rynku.
– Od tego jest izba celna. Mają swoje środki i sposoby. – Nawet się nie zająknął. – Pilnujemy porządku na placach targowych, w porcie i w ciemnych uliczkach wokół karczm, gdzie trwonią pieniądze i leją się po mordach studenci oraz kadra profesorska Uniwersytetu. Czasem jedni przeciw drugim. Jesteśmy prostymi ludźmi, wiemy, jak zaprowadzić ład na ulicach, przymknąć złodziejaszków i opryszków, ale żeby znaleźć psubrata, co siecze nam mieszkańców, musielibyśmy mieć dwakroć większe siły. Dlatego radzi jesteśmy, że nam król oddelegował oficer wywiadu – skinął głową uprzejmie – ale mamy też codzienną pracę, której zaniedbać nie możemy, więc służymy pomocą, ale wyręczać nie będziemy.
Ann patrzyła w oczy kapitana.
– Sukinsyn ukatrupił do tej pory dwunastu obywateli – ciągnął. – Wszystkich zabił między północą a wschodem słońca, więc tu i teraz jesteśmy bezpieczni.
Ann parsknęła i przewróciła oczami.
– Wszystko zostało opisane w raportach – dodał. – Są tam szczegóły odnośnie do miejsca zbrodni, jak i samych ofiar. Na dole znajdziesz, pani, Ebera, udostępni wszystkie dokumenty.
To zadowoliło Ann – wreszcie jakieś konkrety, ale nie mogła teraz tak po prostu wyjść. Musiała mieć ostatnie słowo.
– Potrzebuję jeszcze osobnego pokoju, do którego klucz będę miała tylko ja.
Kąciki ust kapitana podniosły się nieznacznie. Chwilę milczał, aż w końcu skinął głową.
Ann aż podskoczyła, gdy dokumenty gruchnęły o blat biurka w jej tymczasowym gabinecie. Wybałuszyła oczy, widząc stos, ale szybko zmitygowała się, by mężczyzna nie pomyślał, że się z niego naśmiewa. Odchrząknęła.
– Dziękuję – powiedziała, nie podnosząc wzroku. – Zawołam cię, jak będę potrzebowała pomocy.
Wyłupiastooki Eber skinął i z gracją patyczaka poszedł do swojego pokoju.
Dziewczyna głęboko westchnęła i zaczęła przeglądać raporty, zeznania świadków, opisy miejsc zbrodni i wiele innych dokumentów, wyprodukowanych przez całkiem sprawną machinę biurokratyczną. Choć zaimponowała jej ilość informacji, to ich przydatność oceniła już dość przeciętnie.
Wyróżniał się właściwie tylko Kuno Kantner, ósma ofiara, który podjął walkę, ale okupił to uderzeniem kamienną donicą, która zmiażdżyła mu twarz. Drugą osobliwą rzeczą był adres: ulica Miernicza sześć, pierwsze piętro, mieszkanie po prawej. Jakby lokale w tej kamienicy nie były numerowane.
Spojrzała przez okno. Słońce schodziło coraz niżej – spędziła na posterunku dobrych kilka godzin. Zostawiła resztę papierów na jutro. Dziś miała jeszcze spotkać się z Inge Bjartem.
***
Ann stwierdziła, że Uniwersytet w Hirt najlepiej podziwiać z daleka, a zapewne najlepszy widok nań rozpościera się ze szczytu Wilczej Skały – najbardziej prestiżowa uczelnia w całym Królestwie leżała dokładnie na przeciwległym końcu miasta i bardziej przypominała niemożliwą do zdobycia twierdzę, aniżeli ośrodek kształcenia i badań nad nowymi technologiami.
Tutaj, przed Bramą Astronomiczną nie było widać nic. Ot, wysokie na kilkanaście łokci wrota z drewna i kutej stali. I podobna, choć mniejsza, furta obok. Wszystko pozamykane. Zakołatała pięścią.
Małe okienko w drzwiach nie otworzyło się, głos dobiegł ją z góry.
– Słucham.
Spojrzała nad siebie. Z murów wychylał się mężczyzna z ozdobnym hełmem na głowie.
– Ja do Inge Bjarta, niosę list z Królewskiej Akademii Nauk – zawołała, zmyśliwszy naprędce drobne kłamstewko.
Gwardzista zniknął. Ann zaczęła się zastanawiać, czy nie powiedziała czegoś złego.
– Inge Bjart jest niedostępny. Przekażemy, że pytała o niego… – zawiesił wyczekująco głos.
Dreszcze przeszły Ann po plecach. Co oznaczało „niedostępny”?
– Przyjdę jutro – burknęła i odeszła.
Uniwersytet warto będzie zbadać, ale pod osłoną nocy.
Odbiwszy się od bramy uczelni, stwierdziła, że ma jeszcze trochę czasu przed zapadnięciem ciemności, a niedaleko stąd stała kamienica Kuno Kantnera – osobliwej ofiary mordercy.
Nie musiała iść daleko. Kluczyła uliczkami Hirt, które tu, w północnej części miasta, to pięły się w górę, to stromo opadały.
Wspinała się właśnie jedną z nich, gdy spojrzała przed siebie. Na wprost zobaczyła wieżę, bardzo charakterystyczną: kwadratową, o beżowym gładkim tynku, z ażurowymi okiennicami u szczytu. Dziewczyna aż przystanęła, coś poraziło ją w tym widoku. Nigdzie w stolicy ani w miastach południa nie widziała podobnej budowli, a jednocześnie wydała jej się dziwnie znajoma.
Potrząsnęła głową, ruszyła przed siebie, do kamienicy Kantnera.
Budynek numer sześć przy ulicy Mierniczej minęła. Dopiero przy numerze osiem zorientowała się, że chodzi o wcześniejszą, nieoznaczoną kamienicę. Weszła do środka.
Już przy pierwszych mijanych drzwiach bez numeru zauważyła plombę. Przyjrzała się jej i rozpoznała symbol Straży Grodzkiej, którego sporo naoglądała się na stemplach z dokumentów.
Wtedy poczuła, jak mozaikowa podłoga pod stopami lekko drży, a potem kołysze, aż straciła równowagę i złapała poręcz schodów. Magia. Ktoś badał ją silnym zaklęciem telepatycznym. Jako anioł miała naturalne bariery mentalne, ale ich działanie nie pozostawało bez skutków ubocznych. Pociemniało jej w oczach, a potem w jednej chwili wszystko ustało.
Ann klęczała, serce jej waliło, a głowa pulsowała tępym bólem. Usłyszała szelest butów na posadzce, podniosła wzrok. U szczytu schodów prowadzących na piętro stała postać w blasku promieni wpadających przez okno za jej plecami.
– Jesteś aniołem o pięknej aurze, dziecko – powiedział mężczyzna głosem starca. – Ale po cóż przyszłaś?
Zrobiła krok do tyłu, postać zaczęła schodzić, stopień po stopniu. Dziewczyna dostrzegła szczegóły. Szara twarz bez zarostu i rzadkie włosy w bezładzie rozrzucone po całej głowie.
– Jesteś aniołem – powtórzył. – Ja cię znam, dziecko, po oczach poznaję. Jesteś małą Ilianką.
Ann rozdziawiła gębę, jednocześnie zaciskając dłoń na rękojeści broni.
– Nie poznajesz mnie, dziecko – stwierdził starzec. – Ale nie będziemy chyba stać na schodach?
Do mieszkania mężczyzny wchodziła ze ściśniętym sercem i rewolwerem w pogotowiu. On tymczasem za nic miał wszelkie środki ostrożności – szedł plecami do Ann, jakby byli starymi przyjaciółmi. Zaprowadził ją prosto do saloniku.
– Usiądź, proszę. – Wskazał gestem fotel. – Choć uważam, że na takie spotkanie najlepsze byłoby wytrawne wino, pozwolę sobie zaoferować czarną herbatę.
Ann zgodziła się i mężczyzna wyszedł, a dziewczyna uważniej rozejrzała się po pokoju. Z okna dobrze było widać ulicę i przechodniów. Ciekawe, czy stąd właśnie ją wypatrzył?
Nagle dreszcz przeszedł jej po plecach. Znów magia, chwyciła broń. Po chwili do pokoju wszedł staruszek z dwiema filiżankami i imbrykiem na srebrnej tacy. Uśmiechnął się przepraszająco na widok przygotowanej do ataku Ann.
– Zapomniałem o tym, jak jesteś wrażliwa. Tylko przyspieszyłem gotowanie wody. Czekanie zazwyczaj doprowadza mnie do szału.
Ann wzięła głęboki oddech, rozluźniła się i tym razem przyjęła zaproszenie, by spocząć.
– Nie było cię ze trzydzieści lat, cóż cię sprowadza w rodzinne strony?
Poczuła, jak wielka szpila uwiera jej serce. Rodzina.
Odchrząknęła.
– Przepraszam, ale jak sam pan zauważył, nie poznaję pana, choć moje imię nie stanowi tu żadnego sekretu. Czy mógłby…
– Ach, najmocniej przepraszam, dziecko! – Roześmiał się – To starcze przeświadczenie, że wszyscy dookoła wszystko wiedzą. Jestem… – urwał i natychmiast zmienił wyraz twarzy. Napiął mięśnie, patrzył w dół, jakby zorientował się, że Ann wcale nie jest starą znajomą, a śmiertelnym wrogiem, czyhającym na jego sekrety. – Jestem emerytowanym profesorem uniwersytetu – powiedział z miną poborcy podatkowego. – Miałem przyjemność współpracować z twoimi rodzicami przy okazji różnych badań, a że byliśmy sąsiadami, to i z tobą…
Ann nie usłyszała co z nią. Wstrzymała oddech i tępo gapiła się w usta starca, nie słysząc wypowiadanych słów.
– Rodzice? – powiedziała, przerywając mężczyźnie w pół zdania.
– Tak, twoi rodzice. Werner i Amalie Griffin.
– Jak? Nie. – Kręciła głową. – Nie, to nie oni. Ja jestem Mertezachel. Nazwisko się nie zgadza.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Co ty, dziecko, właściwie robisz w Hirt?
Natychmiast otrzeźwiała. Co, jeśli uśpił jej czujność, wymyślił bajkę, w którą uwierzyła, a teraz próbuje zdobyć informacje? Dopiero w tym momencie zauważyła, że jest w mieszkaniu, w którym według akt dokonano morderstwa.
– Znałeś Kuno Kantnera? – wypaliła.
Mężczyzna aż podskoczył. Szczęka mu drżała. W końcu spojrzał dziewczynie prosto w oczy.
– Ja jestem Kuno Kantner.
Cisza zawisła między nimi.
– To ja miałem zginąć – powiedział drżącym głosem. – Jestem pewien. Z jakiegoś powodu mordercy weszli nie do tego mieszkania.
Zamilkł, patrząc gdzieś w bok. Ann marszczyła brwi i próbowała poskładać wszystkie informacje do kupy.
– Prawda za prawdę, dziecko. Jesteś tu przez moją osobę i mam prawo wiedzieć, dlaczego.
Dziewczyna uniosła wzrok.
– Jestem oficerem wywiadu jego królewskiej mości Wolfera Watzenrode.
Twarz mężczyzny złagodniała, a na usta wypełzł uśmiech.
– Fiu, fiu! Wysoko zaszłaś.
– Zostałam przysłana, by znaleźć zabójcę, który grasuje w Hirt – zbyła komplement.
– Nie szukasz jednego zabójcy, jest ich kilkunastu, może nawet dziesiątki. To Jezioracy.
Dziewczyna uniosła brwi.
– Chyba niewiele wiesz o swoim pochodzeniu, dziecko – stwierdził.
Przed oczami Ann stanęły lata w królewskim sierocińcu. Dobre lata, choć już zdążyła zauważyć, że jest tylko produktem fabryki poddanych o szczególnych zdolnościach. Który król nie chciałby szpiega o anielskich skrzydłach?
– Pamiętasz swoich rodziców?
Ann pokręciła głową. Kuno milczał wyczekująco.
– Nie pamiętam, jak trafiłam do stolicy, ale źle nie miałam. Zawsze ciepła strawa, suchy pokój, ubrania. Opiekunki, które zawsze miały dla nas czas.
Dopiero mając lat kilkanaście, gdy już mogła wychodzić samotnie do miasta, zrozumiała, że nie każdy człowiek jest aniołem, wodnikiem, wiedźmą, czy południcą albo wampirem. Nikt nigdy nie mówił o jej pochodzeniu.
Kuno westchnął i pokiwał głową.
– Jesteś Szemraczką, dziecko.
Ann pamiętała tę nazwę ze szkoły – tak nazywano mieszkańców Doliny Szemrzących Wód, zaczynającej się niedaleko od Hirt.
– Skąd możesz to wiedzieć? – poirytowała się Ann. – Jak mnie w ogóle poznałeś?
– Po oczach, dziecko. Nie znam innej osoby, która miałaby jedno oko szare, a drugie piwne. No i ojciec by się ciebie nie wyparł.
– Jacy oni byli?
Kuno uśmiechnął się i przechylił głowę.
– To opowieści na spokojniejsze czasy. I więcej herbaty – zerknął do swojej filiżanki i wypił ostatni łyk.
– Co się z nimi stało?
Starzec posmutniał.
– Twoi rodzice przybyli do Hirt na studia i już zostali. Zaczęli tu pracę, założyli rodzinę – skinął na Ann ze smutnym uśmiechem. – Ale nie wszystkim podobało się, że Szemracy kumają się z miejscowymi. Brat mordował brata, w imię odrębności kultury i narodu.
Zacisnęła dłonie, aż zbielały jej kłykcie.
– Kto?
– Złapano ich i stracono.
– Kogo? Dokładnie.
Kuno uniósł brwi i wzruszył ramionami. Schowała twarz w dłonie, ukradkiem ścierając łzy, które już-już wypływały z oczu. Wzięła głęboki oddech.
– Mówiłeś, że teraz w Hirt mordują…
– Jezioracy, tak.
Tym razem to Ann milczała wyczekująco.
– To pewna… frakcja Szemraków. Chcą pełnej niepodległości Doliny Szemrzących Wód od Królestwa, odrębności narodowościowej. Kiepskie miejsce sobie wybrali. Hirt, największy tygiel kulturowy świata.
– Dlaczego „Jezioracy”?
– Bo wywodzą się z Doliny Jeziora Czarnych Gęsi, bocznej od Doliny Szemrzących Wód – mówił, przyglądając się dziewczynie. Ann czuła, że w opowieści starca może znaleźć klucz do zagadki. – Wszyscy zamordowani w mieście są Szemrakami, którzy zaadaptowali się w Hirt. Pracują, handlują z Królestwem, prowadzą badania na Uniwersytecie. Większość chce po prostu żyć, jak na obecne czasy przystało, co niesie też wymierne korzyści Dolinie, ale Jezioracy uznają ich za zdrajców. Uważają, że Dolina nie potrzebuje pomocy od Królestwa, czy Wolnego Miasta Hirt.
– A dlaczego chcieli zabić…
– …starego Kuno Kantnera? Bo jestem uosobieniem asymilacji Szemraka w Hirt. Długie lata profesorowałem na Uniwersytecie, a odkąd przeszedłem na emeryturę, rezyduję tu, w Wieży Magów, prowadząc własne badania.
Mina Ann świadczyła o tym, że nie do końca wszystko rozumiała.
– Dlaczego zatem zaplombowane jest mieszkanie poniżej?
Starzec ściągnął brwi w zamyśleniu.
– Nie do końca jestem pewien, dziecko, ale nie ma tu numerów mieszkań. To była pewnie zwykła pomyłka i Bjorg Egilstein miał pecha.
– I nikt się nie zorientował? Bliscy, Straż Grodzka? Ludzie z Uniwersytetu?
– Oficjalnie nie żyję, a Bjorg zawsze był odludkiem. Nie widywano go całe miesiące.
– Masz z czego żyć? Jedzenie, wodę?
Kuno przytaknął i uśmiechnął się z wdzięcznością. Dopiero śledząc reakcję starca, Ann zauważyła jak ciemno zrobiło się w pokoju. Za oknem zmierzchało.
– Pójdę już, ale… wrócę.
Skinął przyzwalająco głową.
– Miej tylko, dziecko, na uwadze, że stronię od ludzi. Zważ, czy ktoś za tobą nie idzie i przygotuj się, proszę, na… środki ostrożności.
Ann aż dreszcze przebiegły po plecach na wspomnienie zaklęć telepatycznych.
***
Wpadła do gospody, trzaskając drzwiami.
– Wina – powiedziała przy kontuarze. – Butelkę – dodała, gdy oberżysta wyciągnął kubek.
Zmierzył ją wzrokiem tyleż zdziwionym, co zatroskanym. Zadźwięczały monety, ucięły pytania.
Kim właściwie była? Oddaną służką króla? To przecież królewski sierociniec ją wychował, a nie chłodne góry na północ od Hirt. Czy to, jaka krew płynie w jej żyłach, miało w ogóle znaczenie? Czy powinna cokolwiek zmieniać, gdy już wiedziała, skąd pochodzi?
Dopiero gdy zaszumiało jej w głowie, poczuła koszmarne ssanie w żołądku. Zjadła miskę kaszy ze skwarkami, wciąż popijając alkoholem. Objedzona siedziała w kącie sali, bezmyślnie obserwując pozostałych biesiadników. W głowie przewalały się usłyszane słowa, Kuno Kantner, Jezioracy i… rodzice. Ze zdziwieniem stwierdziła, że nie wzbudzają w niej żadnej tęsknoty, ani żalu, a jedynie ciekawość: jak wyglądali, jacy byli na co dzień, co robili w Hirt. Wtedy przypomniała sobie zamknięte bramy uczelni. Szlag! Miała lecieć na uniwersytet dziś w nocy. Odstawiła butelkę na bok.
Weszła do swojego pokoju. W głowie wciąż kołatało zbyt dużo myśli. Otworzyła okno i w twarz buchnęło rześkie powietrze wieczora. Wspięła się na parapet, kucnęła plecami na zewnątrz i zaczęła ściągać z siebie koszulę. Poczuła niewysłowioną ulgę, gdy skrzydła rozprostowały się na pełną rozpiętość. Chciała jeszcze poprawić pasy materiału okalającego szyję i zasłaniającego biust, co dawało choć trochę ochrony przed chłodem, ale straciła równowagę i wyleciała z okna.
Była dość trzeźwa, by odruchowo obrócić się w powietrzu, ale na tyle pijana, by zrobić to ciut za późno. Skrzydła złapały powietrze, ale kolana zahaczyły o bruk; nie zdążyła wesprzeć się rękami. Uderzyła policzkiem w zimne kamienie. Miała ochotę tak pozostać, ale niebezpiecznie jest leżeć półnago na środku rynku.
Machnęła skrzydłami raz i drugi, zimne powietrze zawirowało wokół i wzniosła się wysoko ponad dachy kamienic. Nie miała dużo czasu – na gołych ramionach wyszła gęsia skórka.
Przebiegła wzrokiem po całym Hirt. Przed oczami błyskały jej mroczki.
„Nieźle przydzwoniłam”, pomyślała.
Mury Uniwersytetu odznaczały się cieniem w nikłym świetle księżyca. Nagły powiew owionął nagie plecy, przeszedł ją dreszcz i nie było to wzdrygnięcie z zimna. Obróciła się w powietrzu, ale niczego nie zobaczyła.
Płynnie przeszła w lot szybowy. Krążyła nad miastem, zniżając się do Bramy Astronomicznej. Widziała latarnie oświetlające drogę.
Już miała podejść do lądowania, gdy coś świsnęło i pociągnęło za prawe skrzydło. Straciła równowagę, poleciała głową w dół.
Na murach buchnął płomień.
– Tam są! – ktoś krzyczał.
Ann już prawie się wywinęła, prawie wyrównała lot.
Strzał.
Coś szarpnęło lewym skrzydłem, obróciło dziewczynę na plecy. Spadała. Próbowała manewrować, ale trafiona kończyna splątana była siecią, ciągnęła w dół. Wywinęła się twarzą w kierunku lotu, ale zabrakło wysokości. Pióra załopotały w rozpaczliwej próbie wyhamowania. Bruk zbliżał się zbyt szybko.
Chwilę później dzwoniło jej w głowie, zniknęły obawy, był tylko ból i oszołomienie. Metaliczny smak w ustach. Ktoś przydepnął skrzydło, drugi szarpnął ramię, trzeci narzucił worek na głowę.
***
Najbardziej wdzięczna była za koc. Długie godziny tłumaczyła się przed Strażą Uniwersytecką, a nawet samym rektorem. Przemyślała swoje położenie i doszła do wniosku, że jedynie Fidelis Bode, kapitan Straży Grodzkiej, i wyłupiastooki Eber Ziege są w stanie potwierdzić jej tożsamość i królewskie posłannictwo. W końcu posłano do miasta i krótko po południu w mury uczelni wpuszczono pokracznego funkcjonariusza.
Wyłupiastooki potwierdził, że Ann to Ann i wyszli z terenu uczelni. Dziewczyna kulała na jedną nogę, ale ponad wszystko wdzięczna była za nową koszulę. Mimo to musiała wyglądać żałośnie – z siniakiem na policzku, zadrapanym czołem i rozczochranymi włosami. Próbowała kryć twarz między ramionami, co jeszcze potęgowało nędzną aparycję.
– Mam rozkaz zaprowadzić cię do Najwyższego Rajcy – powiedział Eber.
Weszli do Nowego Ratusza. Na piętrze nie było już tak wielu osób, a przed podwójnymi drzwiami, do których się skierowali, nie zobaczyła nikogo.
Najwyższy Rajca, Peter Johanson, sprawiał wrażenie zaskoczonego nie tyle najściem, co faktem, że był po drugiej stronie stołu i musiał coś z tym począć.
– Oh, zapraszam, usiądźcie – powiedział, ręką wskazując krzesła. – To ta sprawa z Uniwersytetu, tak, wszystko wiem. Łaskawa pani dobrze się czuje? – powiedział do Ann pełnym troski głosem.
Dziewczyna oniemiała, ale skinęła głową.
– Dopiero dziś się dowiedziałem, że mamy oficer wywiadu jego królewskiej mości w Hirt – mówił dalej Rajca, nie zwracając uwagi na ironię wynikającą z własnych słów. – To dla nas zaszczyt. Jestem do pełnej dyspozycji, może pani prosić o wizytę o każdej porze dnia i nocy.
Nie wiedziała, jak zareagować.
– Nikt tu wcześniej nie wiedział o pani przybyciu – ciągnął Johanson. – Jeśli moglibyśmy jakoś pomóc…
Zamilkł wyczekująco.
– Dziękuję – wydukała zaskoczona Ann.
Rajca westchnął i cmoknął, po czym przewrócił oczami. Pulchne policzki zafalowały.
– Już wiem – powiedział. – Proszę tutaj. – Wskazał drzwi za sobą.
Eber delikatnie, acz stanowczo szturchnął ją we wskazaną stronę. Próbowała jeszcze oponować, ale została wypchnięta.
– Drodzy mieszczanie – zawołał Johanson, wchodząc na balkon nad Nowym Rynkiem tuż za Ann. – Z ramienia króla Wolfera Watzenrode, w Hirt gości oficer wywiadu jego królewskiej mości, Ilianna Mertezachel. – Rajca miał donośny głos, mieszczanie podnosili głowy znad straganów. – Z tego miejsca ogłaszam, że każdy, kto poważy się sprzeciwić obecnej tu pannie Mertezachel, zostanie oskarżony o utrudnianie śledztwa i przedstawiony sądowi najwyższemu…
Spokojną pracę wzięło w łeb, ale jeśli już doszło do tej sytuacji, trzeba było czerpać, co się da. Ann wyprostowała się dumnie, świadoma wszelkich niedociągnięć wizerunkowych, miała nadzieję, że lud zapamięta ją, jako poważną posłankę.
– …a pani Mertezachel będzie miłą naszemu miastu przedstawicielką królewskiej władzy – zakończył Johanson.
***
Resztę dnia spędziła na doprowadzaniu się do porządku.
Oberżysta nie zadawał pytań o to, jak wyszła z pokoju, zostawiając klucz w środku, częściej się też uśmiechał, a na talerzu kasza zniknęła pod wielką porcją mięsa. Chciał dodać butelkę wina, ale uprzejmie podziękowała. W duchu doceniała zalety dekonspiracji, ale nie umknęły jej spojrzenia osób w karczmie. Do takiego stylu pracy jej nie szkolono, ale stwierdziła, że spróbuje to zrobić tak, jak lubi najbardziej – z zadartą głową i szeroko rozłożonymi ramionami.
W swoim pokoju przemyła rany i zadrapania, wyciągnęła z torby ubranie i zrzuciła koszulę, którą dostała na Uniwersytecie. Z odsłoniętych pleców wystrzeliły pod sufit skrzydła. Syknęła, ale z ulgą zauważyła, że nie były złamane, jedynie brakowało kilku piór. Z prawego skrzydła ktoś wyrwał kilka brązowych lotek.
Przypomniała sobie świszczący cień w powietrzu. W Hirt był jeszcze co najmniej jeden anioł i nie grali w tej samej drużynie.
Z zadumy wyrwał ją dźwięk trąb. Podeszła do okna. Głos dochodził z kilku miejsc, brzmiał jak alarm. Ludzie na Nowym Rynku jakby przyspieszyli, ale nie panikowali. Straganiarze zbierali towar, kupujących ubywało z każdą chwilą. Coś było nie tak.
Zbiegła na dół, do karczmarza.
– Czeka nas kameralna noc z winem i piwem. Idzie Nebelweis.
Słyszała o tym – co jakiś czas mgła wylewa się z Doliny Szemraków, spowijając Hirt w nieprzeniknionej bieli, by do rana rozpłynąć się wzdłuż biegu Szantugi. Niemniej jednak nie wiedziała, jaki to ma związek z piciem alkoholu, czego nie potrafiła ukryć. Mężczyzna stłumił parsknięcie.
– To taka lokalna tradycja, mamy kilku stałych klientów, dla których niemożliwa do przebrnięcia mgła jest świetnym pretekstem, by zostać dłużej. Z pewnością będziemy tu mieli wesołe towarzystwo na tę noc. Zapraszamy panią oficer.
– Dużo mam czasu?
– Godzinę, może dwie. Będą dąć w rogi jeszcze raz, gdy mgła dojdzie na przedmieścia.
Wróciła na górę i gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, wiedziała, że nie dołączy do biesiadników, tylko spędzi tę noc w zaciszu czterech ścian. Na trzeźwo.
Rogi rozbrzmiały ponownie. Ann stanęła przy oknie i zza szyby obserwowała Nowy Rynek, gdzie ostatni przechodnie właśnie zbierali się do biegu, by zdążyć do domu albo karczmy. Nebelweis bywał tak gęsty, że nawet mieszkańcy potrafili zgubić się na własnej ulicy i spędzić noc w białej toni.
Po kilku minutach zobaczyła, jak przez dachy kamienic północnej pierzei przelewa się mgła, ścieka po fasadach i rozpływa na bruku. Nowy Rynek znikał.
I wtedy Ann dojrzała ludzi. Biegli ile sił razem z czołem Nebelweis, początkowo w szyku, jak oddział, by po kilkudziesięciu krokach rozpierzchnąć się po całym placu. Najwięcej pobiegło w stronę ratusza, ale kilku skierowało się też na kamienicę Ann. Mogłaby przysiąc, że każdy ma w ręku rewolwer. Chwilę później poziom białych obłoków wzrósł na tyle, że nie widziała już, co działo się w dole.
Coś było nie tak i jeszcze nie wiedziała co. Przypięła pas z rewolwerem, do podręcznej torby, którą mogła przytroczyć do piersi, włożyła zapas amunicji i czarną kurtkę. Sprawdziła, jak sztylet siedzi w cholewie.
Usłyszała strzał, gdzieś od ratusza. Dopadła okna, otwarła je i obłoki zaczęły wpadać do środka. Ann stanęła na parapecie. Zdecydowanie wolałaby widzieć, co jest pod spodem. Krzyki, strzały. Ktoś biegał po bruku. Słyszała kroki, które nie dźwięczały echem na pustym Rynku, tylko głuchły w mętnej toni.
Wtedy z płyty rynku usłyszała… śpiew.
Nie będziem patrzeć w karmazynowy pień,
Nie będzie smagał nas bat.
W Dolinie Szemraków nim wstanie dzień,
Wrócą wygnańcy do chat!
Ze środka karczmy dobiegły ją wrzaski i strzały. Wystawiła skrzydła na zewnątrz, spojrzała do środka. Już prawie nie widziała drzwi pokoju. Kroki na schodach. Skoczyła w biel i załopotała skrzydłami, nabrała pułapu.
– Uciekła, kurwa! Oknem! Otwarte – usłyszała z dołu.
Wzniosła się wyżej, gdzie mgła zrzedła i Ann zobaczyła niebo, które przechodziło od różu na zachodzie do granatu na wschodzie. Nebelweis wyglądało stąd jak bezbrzeżne jezioro, z którego niczym wyspa sterczała Wilcza Skała z jednej strony i zbocza gór obrośnięte fortecą Uniwersytetu z drugiej. Pośrodku wystawały trzy szczyty wież z ażurowymi oknami. Jedną z nich widziała w drodze do Kuno Knatnera, tylko którą?
Wtedy zobaczyła skrzydlaty cień, rzucający się ze szczytu Wilczej Skały. Szybując, obniżył lot i zniknął w białej toni. Leciał do niej – była pewna. Sama, obierając kurs na najbliższą wieżę, rozpędziła się i zanurkowała we mgłę, płytko, by stać się niewidoczną, ale nie uderzyć w locie o którąś z niższych wież Hirt. Jednak utrzymywanie stałego pułapu bez żadnego odniesienia graniczyło z cudem. Równie dobrze mogła zamknąć oczy – gdyby nawet zobaczyła zbliżający się budynek, nie miałaby czasu na reakcję. Wyciągnęła rewolwer z kabury.
Wzleciała ponad mgłę, spojrzała dookoła i nagle wielki cień wychynął z białej toni nie więcej niż sto łokci od niej. Strzeliła raz. Drugi. Anioł zanurkował, ale zbyt gwałtownie i zgrabnie, by sądzić, że oberwał. Ann również zapikowała i zmieniła kierunek lotu w stronę drugiej wieży. Po kilku chwilach wzlecieli ponad Nebelweis niemal równocześnie, w odległości dwukrotnie mniejszej. Oboje strzelili i natychmiast zniknęli we mgle.
Szlag!
Ann tuż pod powierzchnią zrobiła ostry zwrot. Leciała tak dłużej, niż wydawało się to bezpieczne. Znów wzleciała, by zlokalizować wieżę. Jeszcze kawałek. Kątem oka zobaczyła, jak cień pojawił się z prawej. Daleko. Wycelowała. Anioł strzelił raz, drugi. Niecelnie. Ann zanurkowała, ale zaczęło jej brakować koncepcji na ucieczkę, przeciwnik był przebiegły. Chciała już tylko dotrzeć na wieżę i bezpiecznie zejść w dół.
Leciała szybko. Nagle zahaczyła nogą o gzyms. Straciła równowagę, obróciło ją w powietrzu. Opadła dobrych kilkanaście stóp nim odzyskała kontrolę, ale jednocześnie straciła orientację. Wzleciała do góry, ale gdy tylko zobaczyła niebo, usłyszała strzał za sobą. Wcisnęła głowę między ramiona i z powrotem zanurkowała.
Tuż pod powierzchnią mgły zrobiła ostry zwrot, zawisła, wyczekała. Wzleciała. Pusto. Rozejrzała się szybko, jest! Minął ją o pięćdziesiąt kroków. Wycelowała w plecy. Strzeliła. Anioł zrobił piruet, wypalił z biodra. Ann strzeliła raz jeszcze. Wrzasnął i szarpnął się, nurkując w białą toń.
Do wieży, szybciej! Trafiła w rękę, może skrzydło.
Doleciała do balkonu tuż pod ażurowymi oknami, co chwilę oglądając się za siebie. Dopiero tuż przed lądowaniem zauważyła skrzydlaty cień wyłaniający się z mgły tuż za nią. Przebiegła za przeciwległą ścianę.
Usłyszała szelest skrzydeł i uderzenie butów o drewnianą podłogę. A potem ciszę. Na wąskim balkonie łatwiej trafić wychodzącego zza winkla niż wycelować w przyczajonego. Z torby na piersiach wygrzebała kilka nabojów i upuściła. Metal zabrzęczał.
Anioł wyskoczył zza rogu. Strzał. Aż odrzuciło go na barierkę, wypuścił rewolwer z dłoni, opadł na balkon.
– Naucz się liczyć – powiedziała Ann, podchodząc.
Obróciła pistolet i zapobiegawczo uderzyła rękojeścią w skroń bandyty. Niepotrzebnie – na środku nagiej piersi czerniał otwór, z którego wylewała się krew.
– Oboje mieliśmy po jeszcze jednym naboju.
Z torby wyciągnęła kurtkę i włożyła na siebie, chowając skrzydła. Gdyby ktoś zaskoczył ją teraz, miałaby spory problem z ucieczką, ale rozdygotane ciało domagało się ciepła. Wcisnęła sześć nabojów do bębna, siadła skulona z widokiem na Wilczą Skałę i czekała. Przez głowę przebiegły jej myśli o ucieczce z miasta, ale była posłanką króla i mogłaby nie uniknąć konsekwencji. Ewentualny powrót do Hirt byłby pewnie znacznie trudniejszy niż odlot pod osłoną nocy i Nebelweisu.
W dole powoli cichły strzały i krzyki. Truchło anioła stygło.
***
Spędziła na balkonie dobrych kilka godzin, nim mgła zaczęła opadać. Ściągnęła kurtkę i rozłożyła skrzydła, lekko podmęczone, dawno nie miała okazji tak intensywnie ich używać.
Kolejne dachy wyłaniały się z bieli. Nie była na wieży, którą widziała przed wizytą u Kantnera. Na wspomnienie starca coś ją tknęło. Skoro jeszcze nikt nie zauważył, że mag wciąż żyje, to mogła spróbować się ukryć właśnie tam.
Chwilę później leciała co sił, próbując w pamięci odtworzyć mapę ulic miasta, które teraz doskonale odznaczały się bielą między ciemnymi dachami. Musiała zdążyć, zanim mgła odsłoni niebo ludziom na ziemi – wciąż nie wiedziała, co tak naprawdę się wydarzyło, a nie wszystkim spodoba się skrzydlaty cień nad głowami.
Po chwili wylądowała na dachu Wieży Magów i usiadła tak, by nie spaść nawet przy utracie przytomności. Poczuła zaklęcie telepatyczne, pociemniało jej przed oczami, ale tylko na moment. Wyłaz na dachu otwarł się, a ze środka wyjrzał Kantner.
– Szybko, nim ktoś cię zobaczy, dziecko.
– Co tam się stało? Jaka jest sytuacja? – pytała już wewnątrz.
– Nie wiem, dziecko. Musimy czekać.
***
Ranek nie przyniósł wiele wyjaśnień, a jedynie puste ulice, po których co jakiś czas chodziły trzyosobowe patrole. Tyle widziała z okna.
Staruszek poratował dziewczynę nie tylko strawą, ale też ciepłym kątem do spania i obietnicą bezpiecznego schronienia.
Wczesnym popołudniem zdecydowała udać się na rekonesans. Wspólnymi siłami, z dostępnych ubrań i skrawków materiałów, przebrali Ann za staruszkę, a Kuno dołożył kilka zaklęć fizjonomicznych, by wyżłobić zmarszczki w młodym obliczu. Nie potrafili wymyślić postaci bardziej obojętnej na przewrotny los niż stara baba, która od dziesiątek lat wydeptuje te same kocie łby na ulicach Hirt.
Po wyjściu z kamienicy Kantnera zauważyła, że im bliżej Nowego Rynku, tym ulice są mniej opustoszałe. Patrole nie zwracały na nią szczególnej uwagi, ale im więcej nabierała pewności siebie, tym bardziej musiała się pilnować, by nie chodzić zbyt żwawo.
W końcu doszła na Nowy Rynek. Pierwsze co zobaczyła, to prowizoryczna szubienica, na której wisiało pięć trupów. Żaden nie zginął przez powieszenie – ciała miały dziury po kulach. Rozpoznała jedno, Najwyższego Rajcy, Petera Johansona. Pulchny nieboszczyk kołysał się na wietrze niczym sztandar rewolucji.
Tymczasem na oczach Ann Hirt budziło się do życia jak olbrzym po całonocnej libacji. Niezgrabnie, otępione, z kilkugodzinnym opóźnieniem. Kupcy z twarzami pozbawionymi emocji rozstawiali swe stragany, robotnicy z oczami wlepionymi w bruk udawali się do fabryk, mieszkańcy szli do piekarni po pieczywo, które wypiekano całą noc bez baczenia na krew płynącą ulicami.
Ann nie mogła sobie pozwolić na beztroskie trwanie w miejscu – wśród przechodniów rozpoznała też szpicli, bez wątpienia szukających pierwszych oznak ruchu oporu. Ruszyła wzdłuż północnej pierzei i dopiero po kilkudziesięciu krokach zauważyła, porozwieszane gdzie się dało, plakaty:
Hirt dla SZEMRAKÓW
Hirt zostało przyłączone do Doliny Szemrzących Wód,
do ziem, których miało strzec, a do których wpuszczało obce wojska!
Władze miasta wprowadzają STAN WYJĄTKOWY!
Obowiązuje zakaz:
Opuszczania miasta,
Tworzenia niezgłoszonych do urzędu zgromadzeń powyżej 3 osób,
Przebywania poza miejscem zamieszkania od zmierzchu do świtu,
Używania magii,
Posiadania niezarejestrowanej broni.
Wolność wszystkim ludziom dobrej woli!
Wolność Szemrakom!
Afisze opatrzono rysunkiem czarnego gęsiego pióra.
Ledwie wczoraj dowiedziała się, skąd pochodzi, a już zaczynała tej wiedzy żałować. Przez myśl przebiegły jej wątpliwości, po której stronie powinna stanąć, ale przypomniała sobie, kto zabił jej rodziców. Zacisnęła dłonie w pięści.
Szła dalej, chcąc okrążyć Nowy Rynek i wtedy poczuła dwie drgające fale energii, ktoś rzucił zaklęcie. Na ułamek oddechu spięła wszystkie mięśnie, ale najwyższym wysiłkiem zmusiła się, by nie dać po sobie czegokolwiek poznać.
– Tutaj – krzyknął ktoś nie dalej jak dwadzieścia kroków za nią. – Tu jest jedna!
Tętno Ann przyspieszyło. Kobieta stojąca przy drzwiach kamienicy zrzuciła torbę z ramienia, podciągnęła spódnicę i rzuciła się do ucieczki. Nie dobiegła daleko. Trzech opryszków złapało ją, powaliło na ziemię, a wobec ciągłego oporu, uciszyło kilkoma ciosami pałką w głowę. Bezwładne ciało zabrali.
Zaklęcie, które wyczuła, nie było magią szukającą, a jedynie impulsem lub słabym czarem. Badali reakcję ludzi. Zwykli śmiertelnicy nie wyczuwali wibracji, ale dla osób biegle posługujących się magią były wyraziste, a w tej sytuacji zaskakujące. Baczni obserwatorzy czekali na nagłe poruszenie, widocznie ofiara nie potrafiła się powstrzymać tak, jak zrobiła to Ann.
Po plecach dziewczyny przebiegł zimny dreszcz. A co, jeśli to było zaklęcie demaskujące, nastawione na zdejmowanie zaklęć fizjonomicznych, którymi Kantner przemodelował jej oblicze?
Skręciła w pierwszą uliczkę i podniosła dłoń do twarzy. Szlag! Zbyt gładka. Przyspieszyła, ale twardo trzymała zgarbioną pozę. Mięśnie bolały w krzyżu.
Usłyszała kilka szybkich kroków za plecami, adrenalina uderzyła do głowy, ale przecież chyba nikt nie ruszy starej baby?
Dłoń zasłoniła jej usta, druga ręka objęła w piersi. Silne ramiona poderwały na stopę ponad bruk. Próbowała się szarpnąć. Bezskutecznie. Trzasnęły drzwi. Zniknęła w ciemności.
– To ja, porucznik Eber Ziege, ze Straży Grodzkiej – wyszeptał jej do ucha mężczyzna. – Za chwilę cię puszczę, a ty nie spanikujesz, jasne? Zaczniesz krzyczeć, to zginiesz, a wraz z tobą ja i niewinni mieszkańcy tej kamienicy. Wybiegniesz, efekt będzie podobny. Rozumiesz?
Pokiwała głową.
Puścił.
Wzięła głęboki wdech.
– W mieście wciąż są Strażnicy Grodzcy, mam kontakt przynajmniej z piętnastoma, w tym z kapitanem Fidelisem Bode – mówił przytłumionym głosem. – Nie jesteśmy w stanie prowadzić otwartej walki, pozostaje nam organizacja ruchu oporu aż do odsieczy królewskich wojsk. Ta może się odwlec, bo miasto jest otoczone, linie telegraficzne odcięte. Człowiek z twoimi umiejętnościami byłby bardzo cenny dla obrony miasta. Możesz przysłużyć się królowi.
Skinęła głową. Dopiero po chwili zrozumiała, że nie mógł tego zobaczyć w ciemności.
– Mów dalej.
– Nie mogę zdradzać wszystkiego. Nie bez wiedzy kapitana.
– Całe miasto jest pod kontrolą Jezioraków?
Milczał chwilę, a Ann żałowała, że nie mogła widzieć jego twarzy.
– Uniwersytet jest zamknięty, szturm się nie powiódł. W środku jest sporo nieobeznanych w boju studentów i starych pracowników naukowych.
– A mimo to się obronili – odparła Ann.
– Chcemy się skontaktować z Uniwersytetem. To zadanie pasuje do ciebie ze względu na skrzydła. Mogłabyś przedostać się tam pod osłoną nocy.
Ann rozważała propozycję.
– Wystarczy, że mnie usłyszą albo zobaczą cień i oświetlą niebo, a wtedy w powietrze posypie się grad kul.
Przyjął to milczeniem.
– Z Uniwersytetem, czy bez, zaatakujemy jutro w południe – odezwał się wreszcie. – Musimy zebrać jak największe siły. Kontaktowaliśmy się z większością fabryk i zakładów. Nie wrócił człowiek, który poszedł na kolej. Pójdziesz tam?
– Tak.
– Świetnie. Możesz okazać się pewniejszym kontaktem niż Strażnicy. Jako królewskiego posłańca przedstawił cię sam Rajca Johanson.
– Johanson…
– Wiem. Rada Miejska została wycięta w pień – mówił tak beznamiętnie, że aż dreszcze przebiegły jej po plecach. – Do wczoraj dyrektorem węzła kolejowego Hirt był Gaspar Kristii…
Eber przekazywał jej kolejne informacje, kontratak wydawał się szczegółowo zaplanowany. Zrobił chwilę przerwy, jakby chciał, by Ann z wszystkim się oswoiła.
– Tu masz adres kontaktowy. – Dotknął jej ramienia, chwyciła jego dłoń, przejęła niewielką kartkę. – Do numeru kamienicy i mieszkania musisz dodać cztery. Kartkę zniszcz. Jeśli potrzebujesz, możesz tam też spędzić noc, unikniesz porannych problemów z dotarciem na miejsce. A rano w Hirt wszyscy będą się spieszyć. – Znów zrobił przerwę. – Teraz wyjdziesz stąd ze schyloną głową jako zgarbiona staruszka.
Ann nie pytała o nic więcej. Ruszyła w stronę hirckiego węzła kolejowego.
***
Bocznice kolejowe wybudowano na Stukotach – dzielnicy przemysłowej obejmującej wschodnią część miasta, gdzie jedna przy drugiej rosły buchające dymem fabryki. Zamiast rozsyłać patrole, zbudowano tu barykady z worków z piaskiem wyposażone w kartaczownice. Przyczajone między murami kolejnych fabryk, tworzyły sieć, przez którą trudno było przejść niezauważonym. Ann nadłożyła sporo drogi, licząc skrycie, że dojście do samej kolei nie będzie tak ufortyfikowane, jak główne arterie między zakładami. Nie pomyliła się. Po jakimś czasie szła już między stojącymi na bocznicach wagonami ku magazynom i budynkowi głównej nastawni.
Liczyła, że właśnie tam znajdzie Gaspara Kristii. Raczej nie na samej górze, ostatnie piętro rozciągnięte nad sześć torów zapewne zajmowali dyżurni ruchu.
Na parterze znalazła tylko szatnie i kuchnię pracowniczą, ale na pierwszym piętrze oprócz centrali telefonicznej, trafiła na sekretariat szefa kolei. Wzięła głęboki oddech, otworzyła drzwi i trzymając dłoń na kaburze, powiedziała:
– Ja do dyrektora.
Ktoś krzyknął, Ann kątem oka zobaczyła, jak ktoś inny wyciąga broń, sama chwyciła rewolwer.
– Nie strzelać – krzyczała w wejściu.
Nikt nie strzelił. Dostała cios pałką w potylicę i padła na ziemię.
Ann wracała powoli. Najpierw usłyszała otaczające ją głosy jakby przez wodę. Wzrok wariował, raz po raz zauważała blask okna i ludzkie sylwetki, ale oczy wciąż uciekały w głąb czaszki. Ktoś przykładał jej coś chłodnego z tyłu głowy, skąd ból pulsował na całe ciało.
Siedziała. Twarde siedzisko uwierało w pośladki, ręce luźno leżały na oparciach.
– Proszę pani?
– Budzi się.
– Proszę pani, słyszymy się?
– Taa – wystękała.
Widziała coraz więcej – w niezbyt przestronnym pokoju, stały nad nią trzy osoby.
– Proszę powiedzieć, kim pani jest?
– Ilia… na… Melte… chel… o… fiser… wywja… wjadu…
Usłyszała wypuszczane w napięciu powietrze z trzech par płuc. Chwyciła głowę dłonią i syknęła z bólu.
– Pani wybaczy takie traktowanie, ale sytuacja w mieście jest napięta – powiedział mężczyzna oparty o biurko na wprost Ann. – Istnieją uzasadnione obawy, że Jezioracy nastają na moje życie, stąd powitanie z tych chłodnych. – Mówił rzeczowym tonem, ale trochę za szybko, jak na stan dziewczyny. – Przenieśliśmy panią w inne miejsce, nie jesteśmy już w głównej nastawni. Obecny tu Evoric Rystel rozpoznał w pani niedawnego gościa Najwyższego Rajcy. Jako dyrektor węzła kolejowego Hirt chciałbym usłyszeć, cóż sprowadza oficer wywiadu jego królewskiej mości w nasze progi. W czas, przyznać muszę, szczególny.
Myśli Ann rozbiegły się, a potem wróciły na miejsce, przy czym nie pamiętała już, o co właściwie pytał ten facet.
– Co?
– Po co tu przyszłaś? – powiedział wrogim tonem mężczyzna po prawej.
– Drugi z obecnych tu panów, Osgard Mine, nie rozpoznał w pani oficer wywiadu, a w powietrzu wisiały niewypowiedziane oskarżenia o sprzyjanie Jeziorakom.
– Co? Nie! – Syknęła. Ból rozsadzał głowę.
– Jak wspomniałem, to tylko przypuszczenia kolegi Mine. Jednak jako kolektyw chcemy usłyszeć pani wersję. Co panią do nas sprowadza?
Wzięła głęboki oddech.
– Straż Grodzka organizuje kontrrewolucję, liczą, że kolej w Hirt wesprze miasto.
Mężczyźni nie odpowiedzieli. Ann rozcierała skronie, gdy dotarła do niej przeciągająca się cisza. Spojrzała po rozmówcach.
– To pytanie wisi między nami – zauważyła Ann z przekąsem, wpatrując się w dyrektora kolei.
– Kto cię przysłał? – zapytał Osgard.
– Straż Grodzka.
– Kto? Nazwisko!
Ann zdębiała.
– Porucznik… – Zapomniała.
– Granda! To szpicel!
– Ziege! Porucznik Eber Ziege!
Zapadła cisza. Po chwili dyrektor Gaspar Kristii odchrząknął.
– Taki wysoki, przystojny? – zapytał.
– Nie – odparła. – Pokraczny z wyłupiastymi oczami.
Mężczyźni wymienili spojrzenia.
– A dlaczego nie przysłał cię…
– Kapitan Fidelis? – Ann wiedziała, że ją sprawdzają. – Nie widziałam go od rozpoczęcia powstania.
Czekała na odpowiedź. Rozumiała, że dla mężczyzn sprawa też nie jest prosta i wykazują zwyczajną ostrożność.
– To żadna wyszukana wiedza – powiedział Osgard.
– Będzie nam musiała wystarczyć – odparł Kristii, po czym zwrócił się do Ann. – Węzeł kolejowy Hirt będzie walczył o wolność miasta. Czekamy na rozkazy.
Dziewczyna westchnęła z ulgą.
– Plan jest następujący.
Słuchali z najwyższą uwagą. Nawet Osgard Mine.
***
W kamienicy spiskowców złożyła meldunek samemu Fidelisowi Bode, po czym poszła do pokoju, który jej wskazano i na wąskim łóżku zasnęła szybko i głęboko.
Obudziła się w chwili, gdy posłanie zawibrowało. Ktoś znów ją sprawdzał, puszczał ślepe sygnały, by zdekonspirować magów chadzających po ulicach Hirt. Chciała wstać, ale nie mogła. Pociemniało jej w oczach i straciła przytomność.
Odzyskała ją prowadzona brukowaną uliczką tuż obok Fidelisa Bode. Szła o własnych siłach, ale bezwolnie – nie kontrolowała nóg, jakaś siła poruszała jej ciałem. Jaki mag potrafił rzucić czar na anioła?
Spojrzała w bok. Kapitan Straży Grodzkiej nie sprawiał wrażenia, jakby szedł pod przymusem, a na spokojnym obliczu wykwitł mu chytry uśmieszek. Chciała coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wyszedł z jej ust.
– Porozmawiamy za chwilę. Jesteśmy blisko – powiedział.
Stanęli przy północnej pierzei Nowego Rynku, kilkadziesiąt kroków od ratusza, w szeregu innych Strażników. Trupy wciąż dyndały na szubienicy, a do Ann zaczynało dochodzić, co właściwie się stało.
W przeciwnym narożniku Rynku usłyszała poruszenie. Zobaczyła, jak z bocznej ulicy wypędzani są skuci mężczyźni, całe szeregi jeńców popychanych przez uzbrojonych w pałki strażników.
Gdy się zbliżyli, poznała przynajmniej dwóch kolejarzy: dyrektora Gaspara Kristii i Osgarda Mine. Oni też ją zobaczyli. Nie potrafiła utrzymać kontaktu wzrokowego. Zorientowała się, że wygląda, jakby wpakowała ich w śmiertelną pułapkę, jakby stała w jednym szeregu ze zdrajcami. Przecież ręce miała luźno zwieszone po bokach, niezwiązane.
Chwilę później z innej ulicy wypędzono kolejnych więźniów i kolejnych, i kolejnych. Stłoczono ich pod murem ratusza.
– Hirt! – donośnym głosem krzyknął Fidelis Bode. – Miasto Hirt, wiem, że mnie słyszysz!
Na Nowym Rynku nie było nikogo oprócz więźniów i oddziałów Straży Grodzkiej, ale Ann wiedziała, że miasto nie jest głuche. Ciemne oczodoły okien kamienic wokół placu chłonęły wszystkie wydarzenia i przekazywały dalej. Nim minie południe, skrajne dzielnice przejmie trwoga, a wieczorem nawet przedmieścia zapłaczą nad losem niedoszłych powstańców.
– Wygnańcy Doliny Szemraków wołają o sprawiedliwość! O wolność, którą im zabrano! Z tego miejsca wychodziły wojska, które ciemiężyły nasz naród. Gdy wy, mieszkańcy Hirt, spaliście w domowym zaciszu, tuż obok ginęły matki z dziećmi, ginęli obrońcy własnej ojczyzny! Ten czas minął. Od dziś miasto Hirt podlega rządom Rady z Doliny Czarnych Gęsi i odrzuca wszelką władzę króla Wolfera Watzenrode!
Oddziały Strażników Grodzkich krzyknęły tryumfalnie.
– Chcieliśmy uniknąć rozlewu krwi – ciągnął – ale miasto Hirt nie potrafiło zaakceptować zmian, które przynosi ze sobą historia. Zginęli ludzie oddani swej ojczyźnie i za ich życie miasto musi zapłacić! Dziesięć buntowniczych głów za jedno sprawiedliwe życie!
Zrobiło się zamieszanie, strażnicy weszli pomiędzy jeńców i wypchnęli kilku na przód. Rząd dziesięciu mężczyzn stanął pod ścianą, a kilkanaście kroków obok, linia strażników ze strzelbami. Wiedziała, co się stanie.
– Za życie Petera Millera! – krzyknął nieznany dziewczynie dowódca oddziału.
Wszyscy wiedzieli.
– Cel!
Chciała krzyczeć.
– Pal!
Przeklęta magia ściskała jej gardło.
– Za życie Margareth Dahl!
– Ann, spójrz – usłyszała cichy głos Fidelisa. – Jesteś tu z nami.
– Cel!
– Jesteś Szemrakiem, jak my – mówił dalej. – I tak cię właśnie ocenią.
– Pal!
Strzał.
Ann jęknęła.
– Pochodzisz z Doliny, jesteś aniołem, jak wielu z nas – mówił Jeziorak. – Chcemy wolności, bez uwikłania w królewskie intrygi. Prosta sytuacja, bez drugiego dna.
Niewiele do niej docierało.
– My już wygraliśmy, mamy Dolinę, mamy miasto, jutro nie będzie śladu po kontrrewolucji.
– Za życie Svena Schwarza!
– Nic cię nie wiąże ze starym Hirt, stań po stronie zwycięzców.
Zobaczyła jak w rzędzie ustawiani są dyrektor kolei wraz z Osgardem. Obaj z obojętnymi minami. Miała wrażenie, że patrzą na nią.
– Cel!
Tak, patrzyli.
– Za chwilę popuszczę więzy magii, licząc na twój rozsądek.
– Pal!
Ogłuchła.
I zaczęła kląć. Klęła na Hirt, na Fidelisa, na Straż Grodzką i Nowy Rynek.
Potem po prostu krzyczała. Dobyła powietrza z najgłębszych zakamarków płuc.
– Ilianno, jesteś jedną z nas, nie giń w tak głupi sposób. – Nie przestawał Fidelis.
Popatrzyła mu w oczy. Miał w nich ten denerwujący spokój i dobrotliwą zachętę.
Plunęła prosto w oczy Jezioraka.
Odskoczył, przetarł twarz rękawem. Wreszcie zobaczyła go wściekłego. Wreszcie! Szarpnął ją za ręce. Straciła równowagę i poleciała na twarz.
– Wstawaj.
Kopnął w brzuch, zanim się zebrała.
– Chciałem okazać litość – krzyczał. – Byłem dla ciebie dobry, niewdzięczna dziwko. Stawaj pod murem.
– Kapitanie – krzyknął ktoś za nimi. – Wszystkie ofiary są pomszczone.
Fidelis popatrzył na śmiałka. Tym okazał się Eber Ziege, pokraczny strażnik z wyłupiastymi oczami.
– W Hirt rządzi teraz prawo – dodał, już mniej pewnym głosem.
Fidelis dopadł go w trzech krokach. Stanęli twarzą w twarz. Eber spuścił wzrok. I wtedy kapitan Jezioraków znów zwrócił się do Ann z twarzą przepełnioną spokojem.
– Za zniewagę najwyższej władzy Hirt – krzyknął – Ilianna Mertezachel skazana zostaje na publiczną karę dwudziestu kijów.
Podszedł do Ann, wyciągając nóż. W kilku ruchach rozciął ubranie na plecach. Spod materiału momentalnie wypadły skrzydła. Brązowe, złote i srebrne pióra rozpostarły się ponad głowami strażników i Ann już chciała machnąć, wzbić się w powietrze, ale przytomny porucznik szarpnął jej ręce i padła twarzą na bruk. Dopadło ją kilku mężczyzn, unieruchomili.
W ręku Fidelisa pojawiła się pałka. Machnął na próbę. Drewno ze świstem przecięło powietrze.
Uderzył. Wrzasnęła. Bolało bardziej, niż się spodziewała. Nie bił po plecach, tylko w nasadę skrzydeł.
Kolejny raz, z drugiej strony.
Ból odbierał zmysły, za piątym razem pękła kość. Przy dziesiątym usłyszała chrupnięcie. Po dwudziestym padła na kolana.
To koniec. Nawet jeśli przeżyje, to kim będzie anioł-nielot? Połamane skrzydła już nigdy jej nie uniosą, nie jeśli wkrótce nie zoperuje ich doskonały chirurg, a nie liczyła na spotkanie z takowym. Nie w Hirt pogrążonym w wojnie. Dla króla będzie już tylko bezużyteczną sierotą. Kim zostanie? Niechcianym dzieckiem Królestwa, czy wyklętym Szemrakiem?
Po ostatnim ciosie nikt już jej nie trzymał.
Podszedł tylko Eber, chwycił za rękę i podniósł, a Ann wstała posłusznie jak krowa.
– Odprowadzę ją do aresztu.
Nie czekał, tylko ruszył, a dziewczyna szła, potykając się o własne nogi.
Skręcili dwa razy w prawo i stanęli. Wtedy Ann podniosła wzrok. Eber zdjął z siebie kurtkę i ostrożnie narzucił na ramiona dziewczyny. Skrzydła zniknęły pod materiałem. Schowane, niematerialne, już nie promieniowały ostrym bólem, a jedynie wspomnieniem gruchotanych kości.
– Jeśli chcesz, to w cholewie buta wciąż masz sztylet. Ale teraz oboje musimy uciekać – powiedział, ale wciąż stał w miejscu. – Miałaś kryjówkę gdzieś w północnej części miasta, prawda?
Zszokowana Ann ani drgnęła.
– To kolejna wasza prowokacja, skurwysyny – wysyczała.
Plunęła mu w twarz, ale zorientowała się, że nic jej nie więzi, że może chwycić wyłupiastookiego, wydrapać paznokciami oczy i to ją zatrzymało. Patrzył lekko przestraszony, ale zatroskany.
– Mieliśmy zrobić przewrót, przejąć władzę w mieście, ale bez tych okrucieństw, bez wieszania starej władzy i strzelania do cywilów. Miało być od początku wedle prawa, ale nimi kieruje coś więcej niż wolne Jezioro, czy Dolina. Powtórzę jeszcze raz: musimy uciekać oboje. Prowadź.
Chwilę stała oniemiała, po czym skinęła i ruszyła przed siebie, do kamienicy Kuno Kantnera.
Minęli już kilka ulic, gdy coś tknęło Ann. Pociągnęła Ebera w boczną uliczkę i skryli się za załomami muru po obu stronach. Dziewczyna przyłożyła palec do ust.
Kroki. Ciche.
Wyskoczyła zza winkla z wyciągniętym przed siebie nożem. Ostrze wbiło się głęboko w gardło Jezioraka. Szarpnęła, krew obryzgała jej pierś. Napastnik padł na ziemię, a Ann kątem oka zobaczyła, że kilkanaście kroków dalej stoi drugi i celuje rewolwerem.
Rzuciła się z powrotem za mur. Strzał, drugi. Kula rozłupała cegły tuż obok dziewczyny. Cisza.
Eber po drugiej stronie stał z dymiącą bronią.
– Chodź, będą następni.
Biegli dalej.
Skręcili w mniejszą ulicę, chcieli dotrzeć do Kantnera mniej uczęszczanymi drogami.
Po kilku minutach biegu wypadli na główny trakt prowadzący do Uniwersytetu.
Bum! Bum! Bum! Bum!
Odruchowo padli na bruk, przeturlali się dobrych kilka kroków.
Kartaczownica w dole ulicy wciąż wyrzucała z siebie pociski: Bum! Bum! Bum! Bum!
Klnąc, przeczołgali się w poprzek traktu, zniknęli za budynkiem.
Ktoś krzyczał, zadźwięczały kroki ciężkich butów.
– Chodu! – napomniał ją Eber.
Ale dziewczyna zobaczyła schody prowadzące na balkon nad ulicą. Pociągnęła strażnika za sobą i zaczęli się wspinać.
Dołem przebiegł kilkuosobowy oddział. Chwilę później Ann i wyłupiastooki skakali na dach sąsiedniego budynku. Uliczka była wąska, ale przecież w końcu dotrą do szerszej arterii i będą musieli zejść, wystawiając się na strzał.
Próbowała z powrotem rozeznać się w topografii miasta. Wzrokiem odnalazła wieżę meteorologiczną, byli blisko! I wtedy zobaczyła, że do kolejnej kamienicy nie doskoczą.
Rozejrzała się dookoła. Znalazła najbliższe wyjście na dach. Otworzyła i opuściła się po drabince. Razem z Eberem zeszła na ciemny strych, pełen odsłoniętych krokwi i wiązarów. Po kilku chwilach znaleźli schody, ale ledwie postawiła pierwsze kroki w dół, ktoś szarpnął ją za ręce, a Ebera pchnął tak, że oboje wylądowali na posadzce piętro niżej. Stało nad nimi kilku mężczyzn z deskami w rękach, uniesionymi do ciosu. Jeden trzymał rewolwer.
Po chwili ciszy, jaka nastała, odezwał się ten z pukawką.
– To ta od Rajcy, co ze stolicy przyjechała.
Wszyscy trwali w bezruchu, jakby czegoś oczekiwali od Ann.
– W imieniu jego królewskiej mości Wolfera Watzenrode, żądam szacunku i posłuszeństwa – powiedziała, gdy dotarło do niej, co mówił.
– Dziewczynko, to jest wolne miasto i takim pozostanie, więc nie wyjeżdżaj mi tu z żądaniami. My chcemy poznać plan działania.
Podali im ręce, pomogli wstać. Ann odchrząknęła i… nie wiedziała, co powiedzieć.
– Jezioracy szykują szturm na Uniwersytet – przerwał ciszę Eber. Mężczyźni spojrzeli pytająco na dziewczynę, a ta skinęła. – Rano wyłapali całą siatkę kontrrewolucji, którą sami wcześniej zbudowali. To oznacza, że wyczyścili sobie tyły i nie będą czekać, tylko skorzystają z tego, że miasto jest w rozsypce. Zaatakują dzisiaj, ruszą prosto z rynku. Widzę, że zmienili pozycje kartaczownic, chcą w ten sposób uniemożliwić przeprowadzenie kontrataku od strony uczelni. Jakimi dysponujemy siłami?
– Całym miastem – odpowiedział bez zastanowienia mężczyzna z rewolwerem.
– Nie wątpię, ale musimy wiedzieć, kogo zdołamy zmobilizować dziś, teraz, bez zwracania na siebie uwagi.
Miejscowi wymienili spojrzenia.
– Całe miasto. – Zabłyszczały wyszczerzone zęby.
Mężczyzna z rewolwerem, Jozue Kalman, opowiedział o tym, jak Hirt wyglądało jeszcze sto lat temu, czego Ann i Eber wysłuchali z niekrytym podziwem. Strażnik mimo dziesięcioletniej służby w mieście nie miał pojęcia o tym, którędy wcześniej płynęła Szantuga, jak również nie zdawał sobie sprawy, że stare koryto zabudowano tak, by powstała sieć kanałów i postawiono na nim między innymi Nowy Rynek. To tłumaczyło również skąd w centrum miasta „Tawerna Port Starych Kapitanów”.
– Nie zdołamy dotrzeć jedynie w okolice Uniwersytetu, tam kanały są starsze, niskie, przez niektóre nie da rady przejść. Podobnie na południowych krańcach miasta, tam zdołamy pójść tylko wzdłuż szerszych ulic. Robota będzie brudna, ale dla nas to nie pierwszyzna.
Musieli ustalić jakiś znak, po którym w ferworze walki rozpoznają swoich. Nie było czasu na finezję i wygrało rozwiązanie najprostsze – biała opaska na ramieniu. Nikt nawet nie próbował dorobić do tego symboliki, która ładnie wyglądałaby na kartach historii.
Taktykę działania ustalili na podstawie szczątkowych informacji o planowanym szturmie, które posiadał Eber oraz przewidywanych ruchach wojsk. Realnie ocenili, że nie ma szans na skoordynowany atak, a całą nadzieję pokładają w elemencie zaskoczenia.
– Potrzebujemy jeszcze czegoś, co da nam przewagę – powiedziała Ann, patrząc na wyrysowany węglem na pergaminie schematyczny plan miasta.
– Już to mamy – powiedział po chwili Eber. – Mamy przewagę wysokości.
***
Posłańcy ruszyli w podróż w jedną stronę – nie było czasu, by wracali i zdawali raporty. Całe miasto miało uderzyć w południe drogami prowadzącymi do Uniwersytetu, przy czym kluczowymi celami ustanowiono skryte zdobycie jak największej ilości posterunków z kartaczownicami, co uniemożliwiłoby przeciwnikowi przemieszczanie zwartych oddziałów.
Zanim ruszyli do walki, Jozue Kalman odciągnął Ann na bok.
– Twój przyjaciel…
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
– Nie puszczę go z innymi. Sama mówiłaś, że jeszcze dziś rano stał z drugiej strony barykady. Chciałbym, żeby został. Najlepiej pod strażą. To tylko środki ostrożności, nikt nie chce go sądzić za wcześniejsze wydarzenia, w końcu bardzo nam pomaga, ale… to jednak Jeziorak.
Najpierw podniosło się jej ciśnienie, już miała wykrzyczeć swoje zdanie, ale w porę się zmitygowała, że przecież nie zna Ebera i nie wie, co tak naprawdę kryje się za wyłupiastymi oczami.
– Ja mu tego nie przekażę – powiedziała tylko.
Kalman skinął głową.
Eber przyjął decyzję z zaskakującym zrozumieniem, sam z siebie oddał też swój rewolwer dziewczynie.
– Ja zostanę na straży – wyrwało się Ann.
Mężczyźni popatrzyli na nią z lekkim zdziwieniem.
– Słabo znam miasto, jestem też… – Chciała dodać, że całe powstanie dało jej w kość, ale ugryzła się w język. Spuściła wzrok.
– Dobrze – powiedział po chwili milczenia Kalman. – Traktuję rzecz poważnie, ale zaręczam, że jak skończy się to szaleństwo, potraktujemy pana Ziege sprawiedliwie, z należnym mu szacunkiem.
Wręczył Ann klucz do pomieszczenia, w jakim siedzieli, uścisnął im dłonie i wyszedł. Dzwony wież Uniwersytetu wybijały południe.
***
– To niezbyt rozsądne, patrzeć przez okno – powiedział Eber, gdy już zostali sami, a Ann wyglądała na zewnątrz. – W walce ulicznej nietrudno o zbłąkaną kulę.
– Jesteśmy na drugim piętrze.
– Nawet na trzecim.
Ann coś sobie przypomniała.
– Gdy pierwszy raz przyszłam na posterunek Straży, wysłałeś mnie na drugie piętro, na strych. Jeden poziom wyżej niż biuro Fidelisa. Teraz znów się mylisz, choć mam cię za uważnego.
Wzruszył ramionami.
– To przez wasze przedziwne nazywanie pierwszego piętra parterem. W Dolinie Szemraków hołdujemy logice, stąd też poprawiam: jesteśmy na trzecim.
Ann zamyśliła się na chwilę.
– To dlatego nie zabiliście Kuno Kantnera. Pomyliliście piętra.
Eber spojrzał na nią, zmarszczył brwi, a potem rozluźnił twarz i parsknął.
– Naprawdę? Wychodzi na to, że to było znacznie gorsze powstanie, niż na pierwszy rzut oka wyglądało.
Bum! Bum! Bum! Bum!
Kartaczownica na dole zaczęła wygrywać swą melodię. Ann przypadła do ściany i wychyliła pół twarzy, by choć trochę zobaczyć przebieg starcia.
Bum! Bum! Bum! Bum!
Kule karabinu siały spustoszenie w zwartym oddziale Jezioraków, uwięzionym pomiędzy dwoma ciągami kamienic. Okna po obu stronach otwarły się i plunęły pociskami oraz dymem. Niektórzy odpowiedzieli chaotycznym ogniem, część próbowała uciekać. Wybito ich do nogi. Bruk spłynął krwią. Wszystkie lufy ucichły.
Ann z satysfakcją na twarzy odwróciła się do Ebera. Ten siedział na krześle z łokciami opartymi na kolanach i patrzył nieruchomo w podłogę. Dziewczyna skarciła swój entuzjazm. W dole ginęli jego niedawni towarzysze, do czego Eber wydatnie się przyczynił.
Usiadła pod ścianą.
– Dlaczego mnie uratowałeś?
Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Głośno westchnął.
– Nie tak to miało wyglądać. W powstaniu mieliśmy uwięzić władze miasta, trzymać się prawa, a zabijać tylko stawiających opór. – Co zdanie robił przerwę. – Tak to przedstawiał Fidelis. Chuja tam. Oddział, który szturmował ratusz, dostał od niego bezpośrednie rozkazy, efekty znasz. Łapanki na ulicach, demonstracje bezwzględności. I na końcu pokazowe egzekucje. I ty…
Ann pokiwała głową, ale nie odpowiedziała.
Gdzieś daleko znów zagrały kartaczownice, wypaliły strzelby i rewolwery. Eber wciąż siedział nieruchomo.
– W jaki sposób… jak to się w ogóle stało, że na czele Straży Grodzkiej znaleźli się wywrotowcy? – wypaliła, po czym skarciła się w myślach za ostatnie słowo. Mogłaby ująć to bardziej subtelnie.
– Liderem Jezioraków od lat jest Fidelis, ale można powiedzieć, że działaliśmy w podziemiu. – Eber mówił wolno, jakby ważąc każde słowo. – Potrafi zjednać sobie ludzi, nie tylko mieszkańców Doliny Czarnych Gęsi, ale też wielu pozostałych Szemraków. Planował to od lat, snuł wizje, a w sercach siał nadzieję. W międzyczasie piął się po szczeblach kariery, zawsze był służbistą, niekoniecznie kompetentnym, ale znającym się na magii. Stanowisko w Hirt, w mieście, gdzie w najgorszym wypadku dwóch śmieciów pobije się o cudzą żonę, było nagrodą za wierną służbę. Stopniowo wprowadzał kolejnych Jezioraków do struktur.
– Darzył cię zaufaniem.
Zamilkł, a Ann cierpliwie czekała na odpowiedź.
– Potrzebował kogoś od czarnej roboty, a mi mógł ufać. Nie miałem swojego miejsca na świecie, a on mi je dał.
Tymczasem odgłosy strzelaniny przycichły. Ann otworzyła okno. Dźwięki walki dochodziły od strony Uniwersytetu, wyglądało na to, że plan mieszczan się powiódł i ścisnęli główne siły Jezioraków pod murami uczelni.
– Gdzie jest teraz Fidelis? – zapytała.
Eber trwał w bezruchu. Milczał.
– Przegra… – zmełła w ustach końcówkę „cie”. – Co zrobi, jeśli nie dosięgną ich kule?
Parsknął.
– To, co zrobiłby każdy. Ucieknie.
Ann znów wyjrzała za okno. Dokąd miałby uciekać?
– Przez posterunek – dodał niepytany. – Tam trzymali pieniądze, broń, wszystko, co może mu pomóc w rejteradzie.
Ścisnęła w dłoni klucze od pokoju, w którym przebywali. Szlag! Miała go pilnować, ale jeśli ci dwaj gnoje prześliznęli się między mieszczanami, to mają mnóstwo czasu na ucieczkę, trzeba działać błyskawicznie.
– Zaraz wracam – powiedziała, choć wydało jej się to naiwnie głupie.
– Fidelis – powiedział Eber, gdy była już w drzwiach – też jest aniołem.
Zamknęła Jezioraka na klucz.
W południowych dzielnicach Hirt wiało pustką. Nie minęła żywej duszy, choć czuła na sobie baczny wzrok miasta. Biała opaska na ramieniu bielała w świetle popołudniowych promieni.
Ann wypadła na niewielki plac przed posterunkiem z rewolwerem w ręku. Drzwi były otwarte. Wbiegła do środka. Już na parterze poczuła dym palonego papieru. Zajrzała do pomieszczenia, w którym niegdyś przesiadywał Eber. Zastała tam młodego chłopaka w strażniczym stroju. Pakował dokumenty do kominka, w którym syczały płomienie.
Na widok Ann próbował rzucić papiery, ale wypaliła dwukrotnie, trafiając w pierś. Padł.
Wbiegała schodami wyżej, gdy na parterze coś eksplodowało, aż poczuła buchnięcie gorącego powietrza. Zobaczyła, jak z dołu wypełzają płomienie. Ruszyła do góry – albo znajdzie drogę ucieczki, albo upiecze się żywcem.
Na ciemnym poddaszu od razu zauważyła otwarte okno dachowe. Fidelis mógł tędy uciec, bo mierzył przeszło sześć stóp wzrostu, natomiast Ann zrozumiała, że musi szybko zbudować jakiś podest albo do ostatnich chwil będzie przeklinać fakt, że jest pokurczem.
Ciężkich szaf nie zdołała przesunąć, więc naznosiła stojaków na karabiny, kilka krzeseł i stół. Pospiesznie układała chwiejną konstrukcję, pot ściekał jej z całego ciała, zaczynało brakować tlenu. Ledwie zdołała uchwycić krawędź okna, prowizoryczny podest runął. Machała nogami w powietrzu. Szczęśliwie znalazła podparcie dla stóp na krokwi obok i resztką sił wyszła na zewnątrz. Z otworu w dachu wypadały już kłęby czarnego dymu.
Nie czas na odpoczynek. Łapczywie wdychając powietrze, podeszła do krawędzi. Skonstatowała, że znajduje się nie wyżej jak cztery łokcie nad ulicą. Spojrzała dookoła. Wąska brukowana droga wiła się w górę Wilczej Skały pomiędzy budynkami ustawionymi jak kury na grzędzie. Z boku zobaczyła schody, które prowadziły prosto na szczyt. Zeskoczyła z dachu i podbiegła.
Jest! Więcej niż sto kroków w górę. Wspinał się coraz wyżej, jednak po chodzie znać było, że brak mu sił. Po bokach trzymał dwie wypchane torby. Ruszyła w pogoń, choć wciąż czuła zmęczenie i łapała płytkie oddechy po ucieczce z płonącego posterunku.
Początkowo szybko odrabiała dystans, ale z każdym stopniem mięśnie coraz bardziej piekły, a płuca błagały o tlen. Stanęła, by odpocząć. Fidelis wytrwale, krok po kroku, wchodził coraz wyżej. Nie dogoni go, Ann wydawało się, że nogi ma z gęsiego pierza. Wszystkie przeżycia ostatnich dni odcisnęły piętno na jej ciele i nadszarpnęły wiarę we własne siły.
Wyciągnęła drżącą dłoń z rewolwerem, wymierzyła i pociągnęła za spust. Fidelis uskoczył przestraszony. Odwrócił się i sam wyciągnął broń. Strzelił raz, drugi, trzeci.
Ann padła na schody, zaklęła. Odłamki obsypały jej twarz. Adrenalina uderzyła do głowy, dodała sił. Dźwignęła się i stopień po stopniu goniła uciekającego Jezioraka. Próbował przyspieszyć, ale wypchane torby ciążyły po bokach. Nerwowo oglądał się za siebie. Ann utrzymywała dystans, wciąż zbyt duży, by oddać celny strzał.
Widziała, że Fidelis słabnie. W końcu zrzucił jeden z pakunków, kopnął, jakby chciał, by stoczył się na dziewczynę. Wymierzył z rewolweru, Ann znów padła, kula chybiła. Sama wycelowała z pozycji leżącej. Strzał. Prysnęły odłamki z muru kamienicy, tuż obok mężczyzny. Odpowiedział ogniem, kolejny raz chybił. Zaklął i rzucił rewolwerem. Ann znów wypaliła, znów niecelnie.
Była wysoko, wyraźnie widziała już cegły wieży na szczycie Wilczej Skały. Fidelis wspinał się po schodach, goniła go niemal na czworaka. Widziała, że rozpina kurtkę, i zaraz zniknie za grzbietem. Stękała i ciężko łapała powietrze. Jeszcze trochę, jeszcze kilkadziesiąt kroków. Straciła go z oczu. Jeszcze! Wyszła na szczyt, kilkanaście kroków dalej zasapany Jeziorak szarpał się z kurtką, zdzierał ją z siebie, a ponad głowę wystrzeliły mu dwa skrzydła strojne w brązowe, złote i srebrne pióra. Chwycił torbę i zaczął biec w stronę urwiska.
Teraz! Wycelowała. Strzał. Fidelis padł na ziemię. Pociągnęła za spust. Kurek szczęknął. Szlag! Koniec naboi!
Jeziorak dźwignął się na jedną nogę, druga wyraźnie kulała, oblana czerwoną posoką. Torbę zostawił.
Dziewczyna dobyła sztyletu i z rykiem wściekłości rzuciła się za mężczyzną. Był już blisko przepaści, jeszcze kilka kroków, zamachał skrzydłami. Ann z duszącą pustką w płucach skoczyła i z całej siły wbiła sztylet w plecy Fidelisa. Popchnęła go przy tym, a sama padła, dostając jeszcze piętą w twarz. Jeziorak potknął się i ze sterczącym spod prawego skrzydła sztyletem runął w dół.
Ann przewróciła się na plecy i łapczywie chwytała powietrze.
Po twarzy przemknął jej cień. Skrzydlaty kształt zrobił jeszcze jedno okrążenie nad Wilczą Skałą i uleciał w stronę Doliny Szemraków.
„Fidelis też jest aniołem”, przypomniała sobie słowa Ebera. „Też”.
A potem jakąś pokrętną wewnętrzną logiką poczuła ulgę, bo zrozumiała, że to już koniec. Tajemnica morderstw w Hirt została rozwiązana, a jej pozostaje udać się do króla i zameldować o sukcesie wyprawy. A co będzie potem z kalekim dzieckiem Królestwa? Czas pokaże.