- Opowiadanie: prosiaczek - Schematy

Schematy

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy, BasementKey, Użytkownicy III

Oceny

Schematy

Mężczyzna, który był duchem

 

Kieliszek bujał się w dłoni, rozlewając czerwone wino na podrygujących w oparach absurdu bezwstydników, kiedy Amelia bez opamiętania wirowała w tańcu na parkiecie wykwintnej restauracji łańcuchami podwieszonej pod mostem, drżącej co pewien czas, gdy nad głowami z turkotem i piskiem przejeżdżał kolejny pociąg. Poruszała się jak postrzelona, zderzając się ze spoconymi ciałami uczestnikami imprezy, kreśląc suknią bączki, kasztanowymi włosami hipnotyzujące wstęgi, przebiegając właśnie po balustrzadzie, za którą roztaczał się mrok przepaści. Cisnęła w nią kieliszek, zeskoczyła z barierki i pomknęła w głąb sali, roziskrzonej światłem odbijającym się w żyrandolach, koliach ściskających szyje kurewek, srebrnych zastawach rozsianych na szwedzkim hebanowym stole. Wszystko to bladło przy jej perlistym uśmiechu, kokieteryjnie skrywanym za urękawiczoną w biel dłonią. Mogłoby się zdawać, że Amelia jest w transie, jednak w istocie ani na moment nie traciła z oczu Wilhelma, zapatrzonego w nią jak w obrazek. Dreptał za nią bezmyślnie niczym szczeniak.

– Jesteś wspaniała – powiedział, nie mogąc wyjść spod wrażenia dla kobiecej energii Amelii. – Cudowna!

Amelia monitorowała tętno, wielkość źrenic, obserwowała coraz śmielsze gesty dłoni. Nawet twarz Wilelma uległa i wciąż ulegała zmianie, już nie tak spięta, teraz z zawadiackim uśmieszkiem na ustach, powoli zmieniającym na równie zaczepne spojrzenie bursztynowych oczu.

– Kelner – krzyknął, rozglądając się za orbitującą po sali tacą z trunkami. Strzelił palcami i czekał, nerwowo poprawiając na sobie frak koloru kwitnącej wiśni, mnąc pod nosem przekleństwa.

Amelia pokręciła z dezaprobatą głową, chciała wykrzesać z niego więcej inicjatywy, a nie chamstwa. Przytuliła Wilhelma i gdy poczuła, jak mięśnie mu się rozluźniają, pobiegła w ciżbę i zaraz wróciła – czekoladowa burza włosów – niosąc w dłoni puchar wina.

– Twoja kolej – rzuciła w podnieceniu, upijając potężny łyk.

– Tak po prostu? – zdziwił się Wilhem.

– Aha.

Zajęło mu to trochę więcej czasu, lecz wreszcie wrócił, z czterema kieliszkami wciśniętymi między palce pełne pierścieni. Miód pitny złocił szkło.

– To była świetna decyzja, zaprosić cię na przyjęcie – powiedział, po czym opróżnił jeden kieliszek.

– Też się cieszę, że mnie wybrałeś – powiedziała, patrząc spod gęstych rzęs znad krawędzi pucharu. – Żywię nadzieję, że będziesz zadowolony z naszego rendez-vous.

Wilhelm spąsowiał, wypił duszkiem drugi kieliszek, żeby dodać sobie animuszu. Nie spodziewał się, że kobieta tak myśli o ich spotkaniu.

– Mówiłeś, że nurzasz się w smutku i bezsilności – kontynuowała Amelia, badawczo przechylając głowę na bok. – Tymczasem widzę, że masz w sobie werwę, o której niejedna kobieta mogłaby zamarzyć.

Wilhelm zakrztusił się, pijąc trzeci kieliszek. Za bardzo mi schlebia, pomyślał, to trochę sztuczne. Z drugiej strony czuł się bardzo podbudowany, jakby ten niepełny autentyzm, zauważalny na granicy świadomości, był kompensowany żarliwością, dziką energią, trzepotem rzęs i perlistym śmiechem – taranem jej osobowości.

– Uwielbiam cię – rzucił bezmyślnie. – Jesteś wspaniała.

Salę wypełniła uwertura Czterech pór roku Vivaldiego. Amelia chwyciła Wilhelma za dłonie i pociągnęła do jedzenia.

– Absolutne wspaniała. Nawet nie wiesz, jak…

Nie dokończył, bo wzięła ze stołu kawałek mięsa i wetknęła mu w usta. Spróbował chyba połknąć całość, bo zaczął się krztusić. Uderzyła go w plecy i nie mogąc opanować fali śmiechu, pokierowała chłopaka za szereg grubych kotar; za każdą robiło się coraz ciszej, aż Wilhelm słyszał głównie jej westchnenia, kiedy, rzuciwszy go na wielkie łoże z batystową narzutą i podwinąwszy suknię, usiadła na nim okrakiem i zaczęła podgryzać szyję. Ciepły oddech wywołał las dreszczy, napierający język stłumił słowa. Wsunął jej rękę w miejsce, gdzie powinny być majtki, instynktownie zaczłął pieścić. Otumaniony miodem pitnym oraz odpływającą z mózgu krwią nawet nie zauważył, kiedy zdjęła mu spodnie. Amelia dosiadła Wilhelma, który szarpnął stanik, oswobadzając pierś. Czas przestał istnieć, zlali się w amalgamat pożądania, strachu, niewiary w bieżącą sytuację dziwną niczym origami lotusa. W lepkości ciał walczyli o dominację, na zmianę przerzucając jedno drugie pod siebie, aż Wilhelm napiął się jak struna, dokładnie w momencie, gdy restauracja wpadła w potężny rezonans – to pociąg przelatywał mostem na górze. Wilhelm spadł z niej na bok, przymknął oczy. Oddechy ucichły, ciała zamarły. Zza kotar dobiegała cicho Zima Czterech pór roku Vivaldiego. Już tęsknił za chwilą, za ruchem, osuwając się w tak dobrze znaną, znienawidzoną pasywność, z którą jako jedyną partnerką obudzi się nazajutrz.

 

 

Człowiek, który nie kochał bliskich

 

Dobiegający zza drzwi płacz dziecka na moment ucichł. Oknem o falistym szkle gwałtownie wpadło do salonu brzoskwiniowe światło. Podpaliło przestrzeń – miriady unoszących się w niej drobinek kurzu – po czym plasnęło na drewnianą podłogę, smarując panele pysznie grubą warstwą. W tej samej chwili rozległ się chrzęst, to Jan wgryzł się w chrupiącego tosta z dżemem. Wyprostowany jak paw siedział na zydelku i zajadając, wlepiał spojrzenie maślanych oczu w rozgrywającą się przed sobą scenę. Na wielkim łożu, w półleżącej, syreniej pozycji, Amelia trącała palcami struny zawieszonej tuż nad nią harfy. Rumieńce wypłynęły na policzki Jana, który postanowił jeść ciszej, nie chciał bowiem zakłócać przedstawienia. W końcu słono za nie zapłacił. Amelia miała na sobie białą opiętą suknię, zasłaniającą niemal całe ciało, poza dłońmi oraz szyją ozdobioną skrzącą kolią. Wstała i zaczęła wokół harfy tańczyć, a roztaczała przy tym zapach piżma, jagód, runa, właściwie można rzec ducha prastarego lasu. Wreszcie Jan nasycił się obrazem, dźwiękiem i wonią. Oblizał mięsiste usta, przetarł gęstą brodę z okruszków, a potem wystudiowanym głosem rzekł:

– Dziękuję za wspaniały pokaz twych umiejętności. Jestem zaszczycony, że zgodziłaś się zawitać w mych skromnych progach.

Już podnosił się z zydla, lecz Amelia gestem dłoni kazała mu wrócić na miejsce. Doskonale wiedziała, że jeszcze nie wywiązała się ze swego zadania. Inna kobieta zapewne skrzywiłaby się, słysząc te słowa, ten ton, widząc tę minę, bo wszystko to tchnęło pretensjonalnością, fałszem, bufoniastą skromnością, lecz ona posłała mu perlisty uśmiech i zwinnie niczym łania zeskoczyła z łoża, by podbiec do regału z książkami. Wybrała coś ambitnego i zaczęła śpiewnym głosem czytać, zagłuszając płaczące za drzwiami dziecko. Źle się z tym czuła, nie miała jednak innego wyjścia, jak kontynuować przedstawienie.

Jan pławił się w słowach i dźwiękach, w znaczeniach modrych oczu Amelii, które na ułamki sekund zerkały nań znad obwoluty książki. Czytała, lecz zarazem obserwowała mężczyznę, monitorowała, sprawdzała jego reakcje. Robiła to tak subtelnie, że Jan nie w pełni sobie ten fakt uświadamiał, wręcz ledwie go wyczuwał, gdzieś na obrzeżach świadomości rozkosznie się tlący.

A za drzwiami, czasem nieopatrznie uchylonymi, chłopiec to pojękiwał, to chlipał, to darł się w niebogłosy, a oni czekali na ciszę, która zawsze przychodziła. Jedynie w jej interwałach Amelia mogła na moment przerwać występ, gdyż w innym wypadku Jan słyszałby odgłosy tej, jak miał w zwyczaju wypowiadać się na temat syna, pulchnej okropności pożerającej czas i wszelką subtelność.

Jesień przeoblekła się w zimę, minął rok, mijały lata. Amelia przychodziła do Jana przez długi okres, spełniając jego coraz dziwniejsze zachcianki, obserwując dorastającego chłopca – syna – który prędko przestał walczyć o ojca. Matka, nie mogąc znieść egoizmu męża, przytłoczona podejrzeniami o zdradę, zmarła na atak serca. Po tym wydarzeniu Amelia wciąż spełniała swoj obowiązek, realizowała kontrakt. Po powrotach zastanawiała się, czy noże płaczą, gdy kogoś zabiją. Była tylko narzędziem? Czy to znosiło z niej odpowiedzialność?

 

 

Mężczyzna, który unikał swego odbicia

 

Z przesyconym motywami roślinnymi gmachem i eleganckimi klatkami schodowymi wiodącymi na kolejne piętra porzuconych acz otwartych mieszkań, zagnieżdżony na skraju miasta budynek połknął ich i właśnie był we wstydliwym procesie trawienia. Mężczyzna z kobietą przeczysywali przestrzeń, podążali korytarzami, zaglądali do pokojów maźniętych śliwą zmierzchu. Podłogi tu i tam poskrzypywały pod nogami, a nieoliwione od lat zawiasy otwieranych drzwi upiornie lamentowały. Szli, Amelia wpatrzona w Artura, Artur rozglądając się, dmuchając w husteczkę; z lekkim katarem walczył, odkąd pamiętał. Lekarze bezradnie rozkładali ręce, twierdząc, że podłoże jest psychosomatyczne.

Czasem coś pobrzękiwało. W rurach biegnących gdzieś za obłażącymi z jadeitowej farby ścianami, czy nad popękanym sufitem. Tu i tam, i nigdzie. Daleko jak odległy grzmot. Niepokojąco blisko, niczym jakieś mechaniczne tryby w głowie. Wpadający oknami księżyc szeleścił. Oświetlał trzewia budynku wystarczająco, więc nie musieli korzystać z latarek. W pewnych miejscach wciąż działały lampy, majacząc niczym człowiek, który zaledwie jedną nogą wyszedł z mglistego snu. Minęli nieczynną windę i bez słowa wspięli się na szóste piętro. Czasami rozlegał się przeciąg. A może to szum płynącej gdzieś wody? Życie zatrzymało się na rubieżach przestrzeni, percepcji, nawet czasu, bo w niektórych mieszkaniach – teraz do kolejnego weszli – tkwiły swoiste skarabeusze uwięzione w niedostępnej zmysłom żywicy. Kanapki, spleśniałe, z martwymi muszkami owocówkami na stwardniałym pieczywie, jak cmentarz w księżycowej łunie. Zaśniedziały puchar z resztką wina na dnie, tchnący echem niczym z omszałej, oślizgłej studni. Wnętrze lodówki, nawet jej światło, już słabe, zaanektował bursztyn drobnoustrojów. Ostatni mieszkańcy, ludzie w boleśnie podeszłym wieku, umarli niedawno. Ich miejsce zajęli bezdomni. Również odeszli, strawieni wyrzutem sumienia, emocjonalnym bólem, drążącym budynek cierpieniem młodego Artura. Wszechobecny zapach kurzu i starości wzbudzał melancholię za przeszłością, przebrzmiałą, obkurczoną pomarańczą na parapecie okna. Nikłe wspomnienia hipnotyzowały Artura niczym pełgający płomień świecy. Z premedytacją w każdym miejscu zostawał długo, każdemu przedmiotowi przyglądał się w mętnej intensywności. Niektóre muskał opuszkiem palca, obracał w dłoni, wąchał lubieżnie. Nie mógł więcej uciekać. Musiał się zmierzyć z przeszłością. Rzeczy te, brudne, mętne, zardzewiałe, zaśniedziałe, żadne z nich choćby w najmniejszym stopniu nie odbijało jego twarzy. Całe szczęście, gdyż nie chciałby się ujrzeć. Jak wyglądał? Każdy obraz, każda emocja gasły, pozostawiając w głowie drażniący dym niepamięci.

– Tak mi przykro – powiedział, uprzednio dotknąwszy koniuszkiem języka utytłanego talerza.

Amelia stała obok bez słowa, w bezruchu. Stała do niego bokiem. Artur zerknął na emalię jej oczu, po czym w jakimś zwątpieniu odstawił talerz i podszedł do okna. Przetarł dłonią zabrudzoną szybę, za którą ujrzał ślepy zaułek z pustymi pojemnikami na śmieci. Przez kwieciste firanki zerknął wyżej, na słaby blask ściekający z okna mieszkania znajdującego się kilka pięter wyżej po drugiej stronie budynku. Wyświechtane spojrzenie mężczyzny na moment nabrało ostrości. Nagle cofnął się w przerażeniu, na ułamek sekundy dostrzegając własne, niewyraźne odbicie. Nie chciał patrzeć na człowieka, przez którego ojciec odebrał sobie życie. To twoja wina – powtarzała matka, w skupieniu zmywając naczynia w kuchni. Po chwili serce uspokoiło się.

– Dziękuję, że mnie tu zabrałaś – szepnął, po czym wyszedł na korytarz.

Amelia podążała za nim w ciszy, dwa, trzy kroki z tyłu. Przejmowała inicjatywę tylko wtedy, kiedy Artur zatrzymywał się, a na jego strapionym obliczu pojawiało się oczekiwanie. Amelia wykonywała drobny gest wskazujący kierunek, w którym powinni się udać. Tak jak w tej chwili – skinęła głową, natychmiast poprawiając z czoła niesforny loczek, którego zapomniała usunąć po wizycie u poprzedniego klienta. Artur, trzeszcząc kośćmi i kręgami, wyprostował się z przygarbienia i ruszył dalej. Musieli pójść naokoło, na drugą stronę, skąd będą mogli dotrzeć do miejsca, które Artur przed chwilą widział. Do tamtego mieszkania…

Kiedy doszli na drugą stronę, Artur stanął pod schodami, zakaszlał, dmuchnął nosem w wymiętą husteczkę, schował ją do kieszeni marynarki, przeczesał włosy i zaczął wspinać się spiralą stopni. Zwolnił, a na górze znów zamarł, choć tym razem doskonale wiedział, dokąd musi iść. Rozumiał, że za moment dojdą do ostatniego, najważniejszego miejsca. Pełnego znaczeń zakopanych w odmętach nieświadomości. Przyszedł do tego budynku, ponieważ chciał zaznać cierpienia, unurzyć się w nim. Jak w jednej z tych wczepionych w kąt łazienki cynkowych, uszlajanych wanien, w każdym mieszkaniu straszących ropiejącym odpływem i sterczącym nad nim fallusem baterii prysznicowej.

– No, to zaczynamy – powiedział, popychając drzwi mieszkania o numerze czterystatrzynaście.

To, co zastali wewnątrz, a przynajmniej Artur zastał, było absolutnie niezwykłe.  Wąski przedpokoj, zanurzony w bursztynowym świetle kinkietów, na całej długości dekorowały przepiękne tapiserie nieznanych artystów. Przedpokój na końcu rozwidlał się w odnogi prowadzące do kuchni oraz salonu. Muskając palcami motywów, wzniosłych wydarzeń i splecionynch ciał, Artur skręcił w lewo, by wkroczyć w wyrostek robaczkowy mieszkania – do kuchni, dla odmiany oświetlonej nie lampami, lecz blaskiem księżyca i łuną nocnego życia miasta. W wielkim zlewie srebrzyły wieże utytłanych naczyń. Blat po bokach ginął w pulchności doniczkowych roślin. Artur pamiętał, jak w tej kuchni spędzał czas z zajmującą się domem matką. Wieczorami stosom brudnych talerzy nie było końca, podobnie jak oczekiwaniu na ojca, który zmywał się o brzasku i powracał zawsze o innej, późnej porze. Pamiętał pisk szorowanych talerzy, wykrochmaloną suknię matki, odległe spojrzenie smutnych oczu. Beznamiętne podśpiewywanie. Bolesną nieosiągalność. Gdy zapadał zmrok, Artur patrzył na wielkie okno przed zlewem, na odbicie matki, niewyraźne, wyblakłe – taki jej obraz wypalił w pamięci. Pomyślał, że to tylko wyobraźnia, bo przecież mieszkanie było od dawna porzucone i nie zostało w nim nic żywego.

Później ruszył do salonu, bo właśnie tam ojciec wracał, by zagrzebać się w obfitości pochłaniających przestrzeń przedmiotów. Wciąż były tu wielkie rośliny niemal całkowicie zasłaniające okna. Pochowane w nich lampy przypominały ogromne świetliki. Niezliczone meble – stół, krzesła, zydle, szezlong, kanapa i fotele, w purpurach, akwamarynach, beżach i burgundach i wszelkich ich odcieniach malowanych pędzlem pory dnia lub obecnością ojca – wraz z inwentarzem, na który składały się etażerki, pamiątkowe retorty, stosy książek, ubrań oraz rzeczy, których nazw Artur nawet nie znał, wszystko to tworzyło obraz żywcem wyjęty z głowy Salvadora Dalego. Salon obrodził, stał się matecznikiem ojca, kryjówką dzikiego zwierzęcia, bo właśnie w nie przemieniał się ojciec po powrocie z pracy. Mały Artur, widząc zapalane lampy – niczym świetliki w dżungli – opuszczał swój pokój i na palcach szedł tam, do salonu, gdzie wielki mosiężny zegar odmierzał czas normalności. Ich czas.

Zdarzało się, że Artur zdążył w tej gęstwie odnaleźć ojca, i mógł liczyć na rozmowę, bliskość. Ojciec brał go na kolana, czule głaskał policzki, bywało, że w zabawie mierzwił mu delikatne włosy. Przytulał, mocno przytulał. Smród wypalonych za dnia papierosów mieszał się z piżmowo-drzewnymi perfumiami. Zamykał Artura w swej miłości, w tych zapachach, które nią były. Cudowne chwile, sekunda po sekundzie odkrajane wskazówką zegara. Bo obok, na stoliku lub etażerce stała piękna szklana butelka. Mieniła się w szarych oczach ojca, zwiastowała to, co nieodzowne. Częściej jednak Artur odnajdował go, gdy było za późno. Nauczył się nie zbliżać, kiedy wypowiadane przez ojca słowa sklejały się w coś bezkształtnie przerażającego. Artur zastygał wtedy, wsłuchany w pomruki puszczy, onieśmielony równikową parnością. Powietrze przesycała woń whisky. Jakby zrosiła tę krainę potężna ulewa gryzącego deszczu.

Jednak najgorsze momenty przeżywał, będąc w procesie. Przyszedł za późno, przez co również za późno odszedł. Sztywniał w ramionach ojca i jak gąbka chłonął koszmar nocy – zbyt mocne uściski, gwałtowne szarpnięcia, złorzeczenia na matkę; kurwę jedną bez serca. Szkło stukało o szkło, oddech zionął alkoholem, złość, żal i przygnębienie obkurczały przestrzeń chłopca, dusiły go, aż wreszcie szare oczu mętniały, zaś ciało mężczyzny wiotczało, by wypuścić swą ofiarę. Rozdygotany, spocony, z buzią mokrą od łez, Artur wracał do swego pokoju. Nie raz długo szukał drogi.

Zawsze jednak do ojca przychodził, pogodzony z nieprzewidywalnością, która w dotyku była jednak milsza niż krochmal matki.

Mieszkanie, przez lata, nic się nie zmieniło. Teraz Artur stał mniej więcej pośrodku salonu, schwytany w pułapkę wspomnień, bo gdzie by nie spojrzał, tam dostrzegał coś bezwzględnego, jakiś haczyk wyszarpujący z czeluści pamięci kolejne obrazy, dźwięki, zapachy… Przeżywając to, miał poczucie, jakby rekonstrukcji ulegała jakaś głęboka część jego osoby.

Nie zauważył, że Amelia zniknęła. Spełniła swe zadanie, a kiedy się ulotniła, nie wiadomo. Być może podobnie jak ojciec rozpłynęła się wraz z brzaskiem, bo Artur stał w salonie do rana. Trawiąc i będąc trawionym w budynku, gdzie się wychował.

 

 

 

Wilhelm potykał się o krawężniki, własne nogi, prawie skręcił kostkę na studzience. Amelia w ostatnich chwilach łapała go za kurtkę, kiedy oceniała, że utrata równowagi doprowadzi zaraz Wilhelma do rozbicia głowy. Cudnie wyglądał w tych przetłuszczonych włosach zaczesanych do tyłu. Nocne życie pulsowało, skrzyło się światłem mieszkań, reklam, sklepowych szyldów odbijanych w zmoczonych deszczem arteriach miasta. Kluby zapraszały migającymi strzałkami, tańczącymi na rurze holograficznymi kurewkami, wciągały kolorowe ludzkie węże. Wilhelm wpełzał do nich, pił, pląsał na parkietach wśród spoconych, zbrukanych, ekstatycznie podrygujących ciał. Zagadywał przypadkowe osoby, dosiadał się do zajętych stolików, barwnie malował słowami portret własnej osoby; bogacz, erudyta, filantrop. W przypływach niepewności zaczynał bełkotać, prowokował obsługę, z dziewczynami go-go pozwalał sobie na zbyt dużo, szczypiąc i liżąc zakazane strefy. Amelia strofowała go, próbowała ustawić do pionu, a gdy to się udawało, na moment Wilhelm znów stawał się pasywnym, wycofanym, przerażonym chłopcem. A zaraz z nieśmiałości wpadał natychmiast w roszczeniowość i chamstwo, i na odwrót. Amelia nie potrafiła mu pomóc. Gdyby była człowiekiem, zapewne drżałaby w niepokoju. Wilhelm natomiast był jej wdzięczny, przekonany, że właśnie ulega cudownej przemianie, larwa przepoczwarza się w motyla. Było mu z tym dobrze, z tą nową pewnością siebie, nieokiełznaną, nieukierunkowaną energią.

– Pierdol się – rzucił do człowieka, na którego sam wpadł.

I tak zagłębiali się w kakofonię, bohomaz, parszywość miasta. Amelia pamiętając ostateczny cel podróży. Wilhelm, w zamgleniu, czerpiąc siłę z kolejnych brudnych doświadczeń. Przy czym nie był pijany od alkoholu, którego wlał w gardło niewiele, upoił się raczej nadmierną pewnością siebie, przekonaniem o swej niezwykłości, wiarą w przysługujące jedynie mu prawa.

Amelia wspomnieniem wydobyła ojca Wilhelma. Chłodnego, pysznego, zadufanego w sobie. Jan poświęcał uwagę i czas wszystkiemu, tylko nie własnemu dziecku. Amelia pamiętała siwego, rumianego kurdupla zbyt dobrze, zresztą jak każdego swego klienta. Dała mu to, czego potrzebował, po co ją wynajął – odnalezienie sensu życia w sztuce. W jej doświadczaniu, kompletnym, kompulsywnym i całkowitym. Pomogła Janowi stać się jeszcze większym potworem, teraz zaś próbowała zrobić coś z tego żniwem – Wilhelmem, który, opuszczony, kruchy, słaby, pragnął wyrwać się ze szponów swej natury. I pierwszy raz Amelia starała się zrobić coś więcej niż spełnienie życzenia klienta. Wilhem pragnął przestać być duchem, chciał pewności siebie, lecz się w niej gubił, więc Amelia powzięła sobie za cel pomóc odszukać mu równowagę. Nie chciała więcej, za kilkadziesiąt lat, być świadkiem problemów kolejnej osoby, kłopotów wynikających z jej bezrefleksyjnej pomocy w przeszłości. Jednak zaprogramowali ją właśnie tak – żeby spełniać wszelkie ludzkie fanaberie. Może dlatego nie mogła osiągnąć celu, który wymykał się wgranemu softowi?

Zapiszczały opony, rozległo się trąbienie, bo Wilhelm nagle wpadł na drogę, zatrzymując taksówkę. Amelia złapała go za rękę, lecz tym razem to on ją pociągnął, prosto w zaduch i ciasnotę niewielkiego auta.

– Zwariowałeś, człowieku? – zdenerwował się wąsaty kierowca.

Wilhelm rzucił mu szczodrym i zarazem pogardliwym gestem plik banknotów, mówiąc, dokąd mają jechać.

– Jak to po mieście? – zapytał zdziwiony taksówkarz, zbierając gotówkę z podłogi.

– Tak to, tik-tak, tak to. – Wilhelm zaśmiał się. – Czas mija. Czas leci. Jedźmy, drogi panie.

I tak wynajął sobie taksówkarza, który krążył ulicami i zatrzymywał się, kiedy Wilhelm chciał gdzieś wyjść i czegoś doświadczyć. Byli z Amelią na spacerze wzdłóż mosiężnych torów bięgnących lasem; pili wino na wzniesieniu, u stóp mając klejnoty miasta; w kinie, wybierając przypadkowy, grany akurat kakofoniczny film. Wszędzie na chwilę, wyszarpując, kolekcjonując doznania nocnego życia. Amlelia znów spełniała jego życzenia. Była ruchliwa, ekstatyczna, zachęcająca, żywa, z oczami mieniącymi się milionem barw i znaczeń.

– Wiesz, że mam syna? – powiedział jej, gdy po radosnym biegu przez park zatrzymali się i uspokoili oddechy.

Amelia zdobyła się na ciche „och”. Nie obliczone na efekt, po prostu rzeczywiście poczuła dziwienie.

Oczy Wilhelma zeszkliły się.

– Bardzo go kocham – dodał, siadając pod wielkim drzewem. – Oddałbym wszystko, żeby…

Pomyślał o żonie, którą wybrał najwidoczniej na podobę ojca – zimnej, zdystansowanej. Wysiłki, by dać dziecku bliskość, której mu samemu brakowało w przeszłości, przeplatał z walką o własne znaczenie. Upijał się wtedy, bo jedynie w tym stanie potrafił sprzeciwiać się największemu błędowi życia – związkowi z niewłaściwą kobietą. Dziś wiedział, że tę walkę przegrał.

W ostatnim miejscu podróży Wilhelm powiedział, żeby kierowca na nich nie czekał. Przebiegli z Amelią dwie przecznice i dotarli pod drzwi klatki schodowej, w środku zaniedbanej, śmierdzącej moczem i chorym oddechem. Niosły się tu stłumione głosy – ktoś się gdzieś kłócił.

Na szóstym piętrze, niczym chory ząb w dziąśle-ościeżnicy, koślawo tkwiły pokryte brązowym nalotem drzwi do mieszkania. Z szerokiej szpary wyzierał matecznik Jana. Wilhelm, z twarzą wykrzywioną smutkiem i gniewem, wziął Amelię jeszcze na schodach. Podwinął suknię i wtargnął w nią, w jej cudowne syntetyczne soki. Zakryła dłonią usta, lecz on je odsłonił, uwalniając stęknięcia bólu oraz jęki rozkoszy, które nabrzmiałe w falującej piersi Amelii, wypełniły klatkę schodową, wtargnęły do półprzymkniętych mieszkań. Drżała ciałem i oddechem, wczepiona szponami w jego napięte barki.

Wilhelm chciał wywabić ojca. Niech wreszcie zwórci na niego uwagę. Niech przestanie go uciszać. Niech przestanie, skurwiel jeden, onanizować się sztuką.

Amelia poddała się Wilhelmowi. Doskonale wiedziała, że nie bez powodu trafiła pod drzwi dawnego klienta. Pierwszy raz w życiu poczuła absolutny bezsens swej pracy. Doświadczyła głębokiej goryczy.

Wilhelm chwycił ją za pośladki i podrzucił na siebie. Oplotła go w pasie nogami, a on wykopał drzwi i wkroczył w duchotę dawnego mieszkania. Pamiętał tamten przeklęty pokój. Tylko on go interesował. Wpadł doń jak rozjuszony byk, rzucił Amelię na wielkie łoże, by zbrukać, zbeszcześcić ojcowską przestrzeń.

Po stosunku wpadł w histeryczny płacz, wziął rozbieg i wypowiadając łamiącym się głosem „ojcze”, wyskoczył z okna.

 

 

Artur wypadł z starego budynku gwałtownie i niezbornie niczym jesienny liść. Zmierzch stężał, przeszedł w noc. Rzeczywistość zanurzyła się w mroku, poza skrawkami tu i ówdzie smarowanymi tłustym światłem księżyca. Szedł wydeptaną ścieżką biegnącą przez wrzosy, chwasty, śmieci i potłuczone szkło. Pamiętał, jak śledził ojca – Wilhelma – przylegając do brudnej ziemi, gdy ten zatrzymywał się, jakby przeczuwając, że ktoś za nim idzie. Ojciec nigdy się nie odwrócił, jedynie przekręcał głowę mocno na bok, niemalże do tyłu. Siedmioletni Artur zastanawiał się, dokąd zmierza rodzic, lecz nigdy tego nie odkrył, gdyż ten zawsze gdzieś ginąl. Niknął w łunie światła, rozpływał się za zakrętem, zostawiając po sobie woń perfum słabnącą w smrodzie przegniłego drewna, szlamu i martwych ryb wyściełających brzeg cicho szemrzącej rzeki, do której właśnie z Amelią dotarli.

Szła za nim w milczeniu, czasami pomagając wybrać Arturowi dalszy kierunek. Kurs smutku i rozpaczy, żalu, podążania za widmem ojca. Pierwszy raz w życiu sama wybrała cel spotkań. Artur początkowo chciał doświadczać przykrych rzeczy, na przykład z żalem obserwować żebraków, przeżywać smutne filmy, czy też topić się w melancholijnych piosenkach, gdzie żadna z linii melodycznych nie będzie deską ratunkową. Amelia, poznawszy jego historię, zaproponowała coś innego – pełne otworzenie się na ból związany ze śmiercią ojca.

Piasek chrzęścił pod butami. Artur wyciągnął z kieszeni husteczkę i wysmarkał nos. O dziwo był mniej zakatarzony niż zwykle. Smutne oblicze przeciął blady uśmiech, kiedy Artur ujrzał łódkę z dwoma wędkami. Przypomniał sobie łowienie ryb z ojcem. Chwile bliskości delikatne niczym babie lato na policzku.

Na końcu plaży znajdowały się schody prowadzące na bięgnący wzdłuż ulizy chodnik. Byli już bardzo blisko miejsca przeznaczenia. Artur zastanawiał się, jak to będzie spojrzeć na tamtą ulicę. Na tamto okno. Orzeźwiająco makabrycznie – wypowiedział te słowa przez zęby.

Miasto powoli kładło się spać. Artur stanął pod budynkiem, gdzie mieszkał dziadek. Pod oknem, z którego wyskoczył ojciec. Zbyt długo tłumił emocje. Czas żałoby zawsze nadejdzie. Padł na kolana i płacząc, spojrzał w swe odbicie w kałuży. Delikatnie falowało. Drżało. Rano wiatr ustał, kałuża zastygła. Artur pociągnął nosem. Dawno nie oddychał tak czysto. Wyrzucił husteczkę do kosza na śmieci. Błyszczącymi ulicami ruszył do siebie. Czuł się, jakby opuścił dawny świat.

Amelia patrzyła, jak Artur schodzi do metra. Niczego już nie monitorowała. Jej usta przeciął uśmiech.

Koniec

Komentarze

Wspaniałe opowiadanie. Takie pozornie spokojne, ale ostre jak odłamek szkła. Opowieść przemyślana, dobrze poprowadzona i poruszająca. Nie ma tutaj wystrzałów karabinów, czy wybuchów bomb, ale jest walka – bohaterów, samych ze sobą – a starcia te są nawet wspanialsze od tych, gdyby mieli je toczyć na pięści.

Czuć w tym tekście Orbitowskiego, Małeckiego, trochę Twardocha… Co tu dużo mówić – opowiadanie wielkiej klasy. 

Nominuję do piórka!

 

Z kwestii technicznych – było tam parę literówek.

 

Pozdrawiam.

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Ładnie poprowadzona gra z czytelnikiem. Na początku szukałem wspólnego wątku między fragmentami, aż w końcu znalazłem: Amelię :) Potem stopniowo okazywało się, że wszyscy należą do tej samej rodziny.

 

Tutaj moja pierwsza uwaga: zorientowałem się, że pierwszy fragment dotyczy Wilhelma, dopiero gdy wróciłem do niego po przeczytaniu całego tekstu. Imię się tam wprawdzie pojawia, ale ma wtedy wystarczająco małe znaczenie/jest wspomniane wystarczająco mało razy, że nie zapadło mi w pamięć.

 

Jestem też wielkim fanem opisów: są kreatywne i trafnie odwołują się do nostalgii poszczególnych zwrotów, ale wszystko da się przedawkować :) Mówię tutaj o Mężczyźnie, który unikał swojego odbicia. Opis wycieczki po bloku wydaje mi się niepotrzebnie długi, w szczególności, że świetny opis samego mieszkanie dobrze wprowadza w otoczkę, w której Artur przeżywa swoją żałobę.

 

Widzę dwa główne motywy, jeśli chodzi o przesłanie opowiadania: walka człowieka z własnymi słabościami oraz sztuczna inteligencja starająca się pomóc człowiekowi. Nie wiem, czy nie byłoby lepiej skończyć obu tych wątków równocześnie. W scenie z Wilhelmem można by dalej wspominać o nienaturalnych właściwościach Amelii i “obiecywać” czytelnikowi, że zagadka zostanie w końcu rozwiązana. Zakończenie obu wątków na raz – na samym końcu – wzmocniłoby zakończenie i spowodowało większy “efekt wow”. Do tego opowiadanie właściwie zaczyna się od wzmianki o Amelii niebędącej normalną kobietą, potem dochodzimy do problemów typowo ludzkich. Kończąc najpierw Arturem osiągającym równowagę psychiczną, a potem ujawniając tożsamość Amelii, tworzy się ładna klamra ;)

 

W tekście jest bardzo dużo literówek: z większością z nich powinna sobie poradzić zwykła autokorekta w edytorze tekstu. Mam wrażenie, jakby w szczególności wystąpienia imienia “Wilhelm” nie zostały dokładnie sprawdzone, np.: “Wilelma”, “Wilhem”.

 

Kilka innych błędów, których autokorekta raczej nie wyłapie:

Amelia monitorowała tętno, wielkość źrenic, obserwowała coraz śmielsze gesty dłoni. Nawet twarz Wilelma uległa i wciąż ulegała zmianie, już nie tak spięta, teraz z zawadiackim uśmieszkiem na ustach, powoli zmieniającym na równie zaczepne spojrzenie bursztynowych oczu.

Zmieniającym się w odpowiedzi na spojrzenie? Zamierającym? Zły wyraz albo czegoś brakuje.

 

A za drzwiami, czasem nieopatrznie uchylonymi, chłopiec to pojękiwał, to chlipał, to darł się w niebogłosy, a oni czekali na ciszę, która zawsze przychodziła.

“Czasem” sugeruje, że podczas trwania sceny ktoś otwierał i zamykał drzwi, czasami nieopatrznie zostawiając je uchylone. Jeśli o to chodziło, z reszty sceny to nie wynika: dwie osoby siedziały razem w pokoju za drzwiami, które powinny być zamknięte.

 

Mężczyzna, który unikał swego odbicia

Informacja, że scena odbywa się w nocy, pojawia się dopiero w drugim akapicie. Dość mocno rzutuje to na klimat przedstawionych wcześniej opisów. Tenże drugi akapit jest też bardzo długi, mimo że nie wyraża pojedynczej myśli. Można by go rozbić np. w miejscu, w którym opis budynku przechodzi w opis stosunku Artura do przeszłości.

 

Amelia [-] pamiętając ostateczny cel podróży. Wilhelm, [-] w zamgleniu, czerpiąc siłę z kolejnych brudnych doświadczeń.

Osobiście zmieniłbym na myślniki, chociaż być może to moja osobista preferencja. W każdym razie powinno być spójniej, jeśli interpunkcja będzie identyczna w obu tych zdaniach.

 

Pomyślał o żonie, którą wybrał najwidoczniej na podobę ojca – zimnej, zdystansowanej. Wysiłki, by dać dziecku bliskość, której mu samemu brakowało w przeszłości, przeplatał z walką o własne znaczenie. Upijał się wtedy, bo jedynie w tym stanie potrafił sprzeciwiać się największemu błędowi życia – związkowi z niewłaściwą kobietą. Dziś wiedział, że tę walkę przegrał.

podobę → podobiznę; zimnej, zdystansowanej → zimną, zdystansowaną

 

Na szóstym piętrze, niczym chory ząb w dziąśle-ościeżnicy, koślawo tkwiły pokryte brązowym nalotem drzwi do mieszkania. Z szerokiej szpary wyzierał matecznik Jana.

Określenie na tyle charakterystyczne i nietypowe, że jeśli zostało wcześniej użyte do pokoju ojca Artura (bardzo trafnie zresztą), to tutaj jest już powtórzeniem.

 

Pozdrawiam

It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead

Interesujące. W miarę czytania wciąga. Po wprowadzeniu poprawek będzie się lepiej czytało, bo miejscami zgrzyta.

Cześć!

Bardzo ładne opowiadanie, pięknie napisane, choć zdarzały się literówki i takie tam drobnostki. Wciąga, choć dopiero na końcu jest jaśniejszy sens tekstu, trzeba się troszkę cofać, ale nie jest to wada, dla niektórych może nawet zaleta, bo pozwala spojrzeć na tekst inaczej. Jedynie fragment z Arturem i zwiedzaniem domu wydaje się przydługi. Bardzo miło mi się czytało. Ode mnie biblioteczny klik.

Pozdrawiam!

Cześć,

 

zdecydowanie nie mój klimat, chyba dlatego, że postrzegam inaczej świat – ten realny i ten wyobrażony. Dla mnie światło nigdy nie jest tłuste, kasztanowe włosy to włosy inne niż czekoladowe, w opuszczonych domach nie świecą się światła… itd. Potykam się o te długie zdania, choćby o to na początku:

 

Kieliszek bujał się w dłoni, rozlewając czerwone wino na podrygujących w oparach absurdu bezwstydników, kiedy Amelia bez opamiętania wirowała w tańcu na parkiecie wykwintnej restauracji łańcuchami podwieszonej pod mostem, drżącej co pewien czas, gdy nad głowami z turkotem i piskiem przejeżdżał kolejny pociąg.

Ja bym napisał je tak:

 

“Amelia bez opamiętania wirowała w tańcu na parkiecie wykwintnej restauracji łańcuchami podwieszonej pod mostem, drżącej co pewien czas, gdy nad głowami z turkotem i piskiem przejeżdżał kolejny pociąg. Kieliszek bujał się niczym metronom w jej dłoni, równo rozlewając czerwone wino na podrygujących w oparach absurdu współbezwstydników.

 

I nie chodzi mi o to, żebyś coś zmieniał, chciałem tylko pokazać jak myśli mój mózg – on wynajduje wzorce, symetrie – wino rozlewa się równo, a metronom wskazuje na automatyczność ruchów Ameli. Takiego “porządku” brakuje mi w tej historii, ale może tak ma być.

Tak więc, jeżeli chodzi o widzenie tego świata, o poskładanie go w logiczne “uniwersum” to odniosłem porażkę. Przez chwilę myślałem, że fabuła skręci w wirtualną rzeczywistość, coś na zasadzie świata w filmie “Vanilla Sky”, ale tak się nie stało.

Mimo tego co napisałem powyżej, uważam, że to dobre i ciekawe opowiadanie. Precyzyjnie napisane, świetnie oddające emocje i przede wszystkim poruszające w niezwykły sposób tematykę “carefull what you wish” wymieszaną z marzeniami o technologii spełniającej nasze marzenia. I mimo, że sarakałem na klimat, to myślę, że taki kostium, takie fabularne opakowanie poruszanego problemu, które przywodzi mi trochę na myśla lata 20, cyganerię artystyczną, “obiektywnie” patrząc jest atrakcyjne i może się podobać.

Biblioteczny plusik ode mnie.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Masz zadziwiającą umiejętność budowania złożonych konstrukcji słownych, które dobrze się czytają. Naćkane słowa, rozbudowane didaskalia, soczyste przenośnie, a ja ślizgam się po tym gładko. Niesamowite.

maźniętych śliwą zmierzchu

Zanurzyłam głowę w tym opisie;)

Lożanka bezprenumeratowa

No i świetnie, że niektórym się podoba i zanurzają się w taki opis a niektórzy nie. Różnimy się.

Che mi sento di morir

Hej :)

Piszesz smakowicie, a Twój styl mocno oddziałuje na czytelnika. Chciałabym mieć taką swobodę tworzenia opisów, tak dokładnych, rozbudowanych. Brawo! :D

Pomimo pozytywnego odbioru mam kilka spostrzeżeń:

Momentami, szczególnie na początku tekstu, zdania są moim zdaniem za długie. Można się pogubić.

Literówki – ale o tym już wspomnieli poprzedni komentujący.

ona posłała mu perlisty uśmiech

A nie “perłowy uśmiech”? Śmiech może być perlisty, ale nie jestem przekonana czy uśmiech także. “Perlisty” odnosi się bardziej do dźwięku niż wyglądu, a perłowy oznacza “srebrzystobiały” (SJP PWN).

Pozdrawiam :)

 

tegarsini pu taheerni tvaernnat

Tekst niełatwy, udało mi się w niego wciągnąć i – jak mam nadzieję – zrozumieć dopiero w trzecim fragmencie. Na pewno doceniam ambitną próbę.

Hejka!

Zobaczyłam sf w mrowiu fantasy na MiM i wstąpiłam. :-)

Jesteś na tyle dobry w budowaniu długich zdań, obrazów, że może warto byłoby zacząć przyglądać im pod kątem na ile: duplikujesz treści, bawisz się samym tworzeniem, czy kolejne zdania coś wnoszą (pogłębiają) w znaczeniu fabuły, budowania napięcia, bohatera/ki. Strasznie dużo jest tych ozdobników, pośród których zanika – dla mnie – treść. Jakbyś unikał sedna, czyli właściwej opowieści.

Tytuły są super i sekwencje też niezłe.

Jakieś rozliczanki z ojcem, być może? 

 

Dodatkowe uwagi:

'Kieliszek bujał się w dłoni, rozlewając czerwone wino na podrygujących w oparach absurdu bezwstydników, kiedy Amelia bez opamiętania wirowała w tańcu na parkiecie wykwintnej restauracji łańcuchami podwieszonej pod mostem, drżącej co pewien czas, gdy nad głowami z turkotem i piskiem przejeżdżał kolejny pociąg.

Zerknij na pierwsze zdanie. Jęknęłam – litości! Nie da się zapamiętać, bo np. wykwintność jest rzeczą względną, a poza tym dlaczego – u boha ojca – podwieszać taki restaurant nad torami. Czy miałoby być atrakcją dla użytkowników, czemu? To drobiazg, prawda, niemniej ważny.

 

,w wymiętą husteczkę

,Wyrzucił husteczkę do kosza na śmieci

Literówki.

 

Rekomendacje: całość skondensowałabym, żeby odpuścić wydziwianie, waliłabym wprost przy takich umiejętnościach. Sam pomysł misię, choć interpretuję, domniemuje po swojemu.

 

pzd srd

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Prosiaczku, miałeś pomysł, ale następujące po sobie zdarzenia opisałeś w sposób, który dla mnie okazał niezbyt zajmujący. Przez kolejne fragmenty zastanawiałam się, o co tu chodzi i dopiero część końcowa, choć rozjaśniła sprawę, nie sprawiła, bym była usatysfakcjonowana lekturą, zwłaszcza że wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

 

prze­bie­ga­jąc wła­śnie po ba­lu­strza­dzie… → Literówka.

 

srebr­nych za­sta­wach roz­sia­nych na szwedz­kim he­ba­no­wym stole. → …srebr­nej za­sta­wie roz­stawionej na szwedz­kim he­ba­no­wym stole.

 

Wszyst­ko to bla­dło przy jej per­li­stym uśmie­chu… → Perlisty, czyli dźwięczny, może być śmiech; natomiast uśmiech jest bezgłośny.

Proponuję: Wszyst­ko to bla­dło przy jej olśniewającym uśmie­chu

 

nie mogąc wyjść spod wra­że­nia dla ko­bie­cej ener­gii Ame­lii. → …nie mogąc wyjść spod wra­że­nia ko­bie­cej ener­gii Ame­lii.

 

ner­wo­wo po­pra­wia­jąc na sobie frak ko­lo­ru kwit­ną­cej wiśni, mnąc pod nosem prze­kleń­stwa. → Czy Wilhelm na pewno gniótł przekleństwa?

A może miało być: …ner­wo­wo po­pra­wia­jąc na sobie frak ko­lo­ru kwit­ną­cej wiśni, mełł pod nosem prze­kleń­stwa.

 

sły­szał głów­nie jej wes­tchne­nia… → Literówka.

 

Wsu­nął jej rękę w miej­sce, gdzie po­win­ny być majt­ki… → Czy dobrze rozumiem, że Wilhelm wsunął rękę Amelii w miej­sce, gdzie po­win­ny być majt­ki?

 

in­stynk­tow­nie za­człął pie­ścić. → Literówka.

 

Wil­hel­ma, który szarp­nął sta­nik, oswo­ba­dza­jąc pierś. → Jedną pierś?

 

to Jan wgryzł się w chru­pią­ce­go tosta z dże­mem. → …to Jan wgryzł się w chru­pią­cy tost z dże­mem.

Tu znajdziesz odmianę słowa tost.

 

lecz ona po­sła­ła mu per­li­sty uśmiech… → Raczej: …lecz ona zaśmiała się perliście

 

Je­sień prze­oble­kła się w zimę, minął rok, mi­ja­ły lata. → Czy jesień na pewno przebrała się w zimę?

A może miało być: Je­sień przeobraziła się w zimę, minął rok, mi­ja­ły lata.

 

Ame­lia wciąż speł­nia­ła swoj obo­wią­zek… → Literówka.

 

Z prze­sy­co­nym mo­ty­wa­mi ro­ślin­ny­mi gma­chem i ele­ganc­ki­mi klat­ka­mi scho­do­wy­mi wio­dą­cy­mi na ko­lej­ne pię­tra po­rzu­co­nych acz otwar­tych miesz­kań, za­gnież­dżo­ny na skra­ju mia­sta bu­dy­nek po­łknął ich i wła­śnie był we wsty­dli­wym pro­ce­sie tra­wie­nia. → Nie bardzo rozumiem, czym jest budynek z prze­sy­co­nym mo­ty­wa­mi ro­ślin­ny­mi gma­chem i ele­ganc­ki­mi klat­ka­mi scho­do­wy­mi.

 

Męż­czy­zna z ko­bie­tą prze­czy­sy­wa­li prze­strzeń… → Literówka.

 

za­glą­da­li do po­ko­jów maź­nię­tych śliwą zmierz­chu. → Co to jest śliwa zmierzchu?

 

Artur roz­glą­da­jąc się, dmu­cha­jąc w hu­stecz­kę;Artur, roz­glą­da­jąc się, dmu­cha­jąc w chu­stecz­kę;

Prosiaczku! Bój się bogów! I niech ten strach każe Cię zastanowić się za każdym razem, kiedy masz zamiar napisać „husteczka”.

 

Wpa­da­ją­cy okna­mi księ­życ sze­le­ścił. → Co robił księżyc???

 

Nie­któ­re mu­skał opusz­kiem palca… → Nie­któ­re mu­skał opusz­ką palca

Opuszka jest rodzaju żeńskiego.

 

Rze­czy te, brud­ne, mętne, za­rdze­wia­łe, za­śnie­dzia­łe, żadne z nich choć­by w naj­mniej­szym stop­niu nie od­bi­ja­ło jego twa­rzy. → Piszesz o rzeczach, więc: …nie od­bi­ja­ły jego twa­rzy.

 

Ame­lia stała obok bez słowa, w bez­ru­chu. Stała do niego bo­kiem. → Czy to celowe powtórzenie?

 

Wy­świech­ta­ne spoj­rze­nie męż­czy­zny na mo­ment na­bra­ło ostro­ści. → Na czym polega wyświechtanie spojrzenia?

 

na­tych­miast po­pra­wia­jąc z czoła nie­sfor­ny lo­czek, któ­re­go za­po­mnia­ła usu­nąć… → …na­tych­miast po­pra­wia­jąc na czole nie­sfor­ny lo­czek, któ­ry za­po­mnia­ła usu­nąć

 

Artur, trzesz­cząc ko­ść­mi i krę­ga­mi… → Kręgi to też kości.

 

dmuch­nął nosem w wy­mię­tą hu­stecz­kę… → …dmuch­nął nosem w wy­mię­tą chu­stecz­kę

 

chciał za­znać cier­pie­nia, unu­rzyć się w nim. → …chciał za­znać cier­pie­nia, unu­rzać się w nim.

 

drzwi miesz­ka­nia o nu­me­rze czte­ry­sta­trzy­na­ście. → …drzwi miesz­ka­nia o nu­me­rze czte­ry­sta trzy­na­ście.

 

Wąski przed­po­koj, za­nu­rzo­ny… → Literówka.

 

Mu­ska­jąc pal­ca­mi mo­ty­wów, wznio­słych wy­da­rzeń sple­cio­nynch ciał… → Mu­ska­jąc pal­ca­mi mo­ty­wy wznio­słych wy­da­rzeń sple­cio­nych ciał

 

W wiel­kim zle­wie sre­brzy­ły wieże uty­tła­nych na­czyń. → Pewnie miało być: W wiel­kim zle­wie sre­brzy­ły się wieże uty­tła­nych na­czyń.

 

aż wresz­cie szare oczu męt­nia­ły… → Literówka.

 

Cud­nie wy­glą­dał w tych prze­tłusz­czo­nych wło­sach za­cze­sa­nych do tyłu.Cud­nie wy­glą­dał z tymi przetłuszczonymi włosami zaczesanymi do tyłu.

 

za­pew­ne drża­ła­by w nie­po­ko­ju. → …za­pew­ne drża­ła­by z nie­po­ko­ju.

 

na spa­ce­rze wzdłóż mo­sięż­nych torów bię­gną­cych lasem; → …na spa­ce­rze wzdłuż mo­sięż­nych torów bie­gną­cych lasem;

Prosiaczku! Bój się bogów!

 

Oczy Wil­hel­ma ze­szkli­ły się. -> Oczy Wil­hel­ma za­szkli­ły się.

Zeszklić można warzywa na patelni, oczu zeszklić nie można.

 

którą wy­brał naj­wi­docz­niej na po­do­bę ojca… → …którą wy­brał naj­wi­docz­niej na podobieństwo ojca

 

Niech wresz­cie zwór­ci na niego uwagę. → Literówka.

 

by zbru­kać, zbesz­cze­ścić oj­cow­ską prze­strzeń. → …by zbru­kać, zbezcze­ścić oj­cow­ską prze­strzeń.

 

Artur wy­padł z sta­re­go bu­dyn­ku… → Artur wy­padł ze sta­re­go bu­dyn­ku

 

gdyż ten za­wsze gdzieś ginąl. – >Literówka.

 

Artur wy­cią­gnął z kie­sze­ni hu­stecz­kę i wy­smar­kał nos.Artur wy­cią­gnął z kie­sze­ni chu­stecz­kę i wy­smar­kał nos.

 

na bię­gną­cy wzdłuż ulizy chod­nik. → Literówki.

 

Wy­rzu­cił hu­stecz­kę do kosza na śmie­ci.Wy­rzu­cił chu­stecz­kę do kosza na śmie­ci.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

 

Kieliszek bujał się w dłoni, rozlewając czerwone wino na podrygujących w oparach absurdu bezwstydników, kiedy Amelia bez opamiętania wirowała w tańcu na parkiecie wykwintnej restauracji łańcuchami podwieszonej pod mostem, drżącej co pewien czas, gdy nad głowami z turkotem i piskiem przejeżdżał kolejny pociąg.

 

Jakbym czytała Hayeka z jego zdaniami wielokrotnie podrzędnie, nadrzędnie, współrzędnie złożonymi. Warto to podzielić. A jeśli dla rytmu tekstu chcesz tak długie zdania zostawić, to warto pomyśleć nad dywersyfikacją spójników, następujące po sobie „gdy” i „kiedy” nie wygląda dobrze.

 

Amelia wciąż spełniała swoj obowiązek

 

Swój.

 

z kobietą przeczysywali przestrzeń

 

Przeczesywali.

 

budynek połknął ich i właśnie był we wstydliwym procesie trawienia

 

W procesie trawienia może się coś odbywać; „być” z „procesem” łączy się przykładowo w zdaniu „muszą być w procesie trawienia poddane enzymom”. Pacjensem są tu „oni”, a nie budynek, więc ewentualnie „poddawał ich procesowi trawienia”. I nie wiem czemu we wstydliwym… bączki mu się kręcą? ;)

 

dmuchnął nosem w wymiętą husteczkę

 

Chusteczkę. Błąd ten przewija się jeszcze co najmniej dwa razy.

 

Wąski przedpokoj

 

Przedpokój

 

Wieczorami stosom brudnych talerzy nie było końca, podobnie jak oczekiwaniu na ojca, który zmywał się o brzasku i powracał zawsze o innej, późnej porze. Pamiętał pisk szorowanych talerzy,

 

Talerzy, talerzy…

 

Bo obok, na stoliku lub etażerce stała piękna szklana butelka

 

Albo na stoliku, albo na etażerce, chyba że znajdowała się w superpozycji; ale tak małej butelki nikt by nie zauważył. Jeśli jej położenie zależało od danej chwili, to warto podkreślić, że raz znajdowała się tu, innym razem tam.

 

Wilhelm potykał się o krawężniki, własne nogi, prawie skręcił kostkę na studzience.

 

Chyba zgrabniej by było zamiast przecinka użyć spójnika „i”, bo tu nie wymieniamy więcej niż dwóch rzeczy.

 

Amlelia znów spełniała jego życzenia.

 

Amelia.

 

Nie obliczone na efekt, po prostu rzeczywiście poczuła dziwienie.

Nieobliczone. Zdziwienie.

 

Całkiem sporo takich literówek. 

 

Samo opowiadanie dotyka ciekawego zagadnienia daddy issues u mężczyzn, ale zamiast eksplorować wynikłą z tego zniewieściałość czy maczyzm, raczej pokazuje próbę odnalezienia się, ułożenia życia będąc cały czas uwięzionym w myślach o chęci zwrócenia na siebie uwagi oziębłego ojca.

 

Opis mieszkania przez krótką chwilę przywodził mi na myśl Dom na ruchomych piaskach Mellicka III i myślałam, że pójdzie w tym kierunku, ale jednak poszło bardziej w dramaturgię. W sumie najbardziej podobał mi się właśnie ten fragment, bo skupiał się nie tyle na rzeczywistości, co na jej odbiorze przez bohatera.

 

 

Kieliszek bujał się w dłoni, rozlewając czerwone wino na podrygujących w oparach absurdu bezwstydników, kiedy Amelia bez opamiętania wirowała w tańcu na parkiecie wykwintnej restauracji łańcuchami podwieszonej pod mostem, drżącej co pewien czas, gdy nad głowami z turkotem i piskiem przejeżdżał kolejny pociąg.

Nie podoba mi się. Pierwsze zdanie i muszę je przeczytać dwa razy, żeby wyłapać sens. Opowiadanie nie jest konkursem na to, kto upchnie więcej w jednym zdaniu.

Poruszała się jak postrzelona, zderzając się ze spoconymi ciałami uczestnikami imprezy, kreśląc suknią bączki, kasztanowymi włosami hipnotyzujące wstęgi, przebiegając właśnie po balustrzadzie, za którą roztaczał się mrok przepaści.

Bo jak się za dużo upycha, to wychodzą takie rzeczy ;)

Wsunął jej rękę w miejsce, gdzie powinny być majtki, instynktownie zaczłął pieścić.

Amlelia znów spełniała jego życzenia.

Kiedy doszli na drugą stronę, Artur stanął pod schodami, zakaszlał, dmuchnął nosem w wymiętą husteczkę, schował ją do kieszeni marynarki, przeczesał włosy i zaczął wspinać się spiralą stopni. 

Ała! 

Na końcu plaży znajdowały się schody prowadzące na bięgnący wzdłuż ulizy chodnik.

No.

Interesujące opowiadanie, wciągające.

Przyznam, że spodziewałam się bardziej starannego wykonania – nie wierzę, że Twój edytor nie podkreśla tego, co mój, na “husteczkę” litościwie spuszczę zasłonę milczenia. Czemu tego nie poprawiasz? Nie zgłoszę do biblioteki opowiadania z błędem ortograficznym.

 

Przynoszę radość :)

@Ostam

"na podobę" to regionalizm i nie oznacza podobizny. Pomyśł "na podobiznę ojca" ? Jak to brzmi ! "na podobę" to "na podobieństwo". W przybliżeniu "na wzór".

Jest w coś ciekawego w tej historii. Amelia stanowi niejako puchar przechodni, dziedzictwo rodzinne. Że przechodzi z ojca na syna, to fakt. Jednocześnie pozostaje przedmiotem ich uczuć, pożądania i kształtuje rodzinę. Fajna sprawa.

Tekst bardzo plastyczny.

Artur wyciągnął z kieszeni husteczkę

na spacerze wzdłóż mosiężnych torów

Paskudne ortografy. Dlaczego jeszcze nie są poprawione?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka