- Opowiadanie: Pavlook - Dynamiczny Duet

Dynamiczny Duet

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Dynamiczny Duet

Bres siedziała na skraju Urwiska Przodków, machając nogami nad przepaścią. Zastanawiała się ilu ludzi straciło życie spadając w dół. To była dobra śmierć dla Arkarczyka. Kiedy wojownik robi się za stary i nie może już brać udziału w walce, zrzuca się z Urwiska, aby dołączyć do poległych po drugiej stronie.

Mimo to, że taki koniec nie uznawany był za hańbę, a bardziej za wyrównanie szans, aby każdy mógł odejść w należyty sposób, Bres nie chciała nigdy spadać z klifu. Nie wyobrażała sobie, że kiedykolwiek dożyje tak starego wieku, żeby nie móc walczyć. Nie, nie ona. Wyobrażała sobie jak w wieku trzydziestu paru lat ginie w wielkiej bitwie, poświęcając się aby pokonać wroga. Tak jak Najwięksi z opowieści jej ojca: Grimdoor Białawy, Mądry Tethr i Bres Wilczyca. Zresztą po tej trzeciej dostała imię.

Ziewnęła, przetarła parę oczu i wstała, jeszcze raz spoglądając w dół. Sama nie była pewna co się tam znajduje. Woda? Skały? A może po prostu leży tam tyle kości, że zakrywają całą powierzchnię? Pewnie tak.

Nagle usłyszała chrupnięcie, po czym spojrzała w dół, aby ujrzeć wyraźne pęknięcie na kawałku lodu, będącym skrajem Urwiska. W ułamku sekundy, poczuła, jak to na czym stoi całkowicie się rozpada, a ona spada w dół.

 

***

 

Obudziła się z krzykiem. Kiedy uświadomiła sobie, gdzie jest westchnęła i spojrzała na gwiazdy. Bolała ją głowa, a spazm prześwitywał do pustego oczodołu. Za każdym razem tak było. Znowu to samo.

Ognisko, które rozpalił Rotasche świeciło tak jasno z prawej strony, że decydując się wrócić do spania, przewróciła się na bok, odwracając się od niego całkowicie. Sprawdziła tylko, czy ma przy sobie krótsze ostrze.

– Koszmary, co? – Rozległ się za jej plecami głos, którego miała nadzieję już nigdy nie usłyszeć. W głębi duszy wolałaby, żeby stary Rotasche okradł ją pierwszej nocy i uciekł, ale uczepił się jej jak kleszcz, a ona nie mogła nic z tym zrobić. Nie znalazła powodu, aby nie wierzyć w to co mówi, a ojciec uczył ją, żeby nie ignorować magów. – To normalne u wojowników. Znałem ich paru i każdy z nich wydawał się najtwardszym skurczybykiem, jakiego widziałem, ale nocą łkali jak dzieci. Wydaje mi się, że to dobry znak. Pokazuje, że jesteś człowiekiem. Jeszcze.

– Czy prosił cię ktoś o opowieść życia? – powiedziała Bres przez zęby, nawet nie odwracając się do czarodzieja.

– Teoretycznie, cały czas opowiadamy opowieść, nieprawdaż? Całymi sobą. Tu i teraz. To co mówimy to tylko… Ekspozycja.

Przewróciła się na drugi bok, aby mówić do niego twarzą w twarz. Nieważna jak bolesne to było.

– Czemu ty w ogóle nie śpisz? Jest środek nocy.

Rotasche podrapał się po głowie.

– Ja nie potrzebuję dużo snu. Do tego piję dużo kawy. – Wskazał palcem na rondel z gotującą się wodą. – Chcesz trochę? – Mówiąc to uśmiechnął się, co jeszcze bardziej podkreśliło wory pod oczami, które nigdy nie znikały z jego twarzy.

Bres się zawahała, ale ku własnemu zdziwieniu przyjęła propozycję. Usiadła.

– I tak już nie zasnę.

Syknęła z powodu nagłego ukłucia bólu i złapała się za opaskę zasłaniającą oczodół.

– Jak do tego doszło? – Kiwnął głową Rotasche.

– Co?

Czarodziej dotknął palcem własnego oka.

– Ah… – Bres machnęła ręką. – Szkoda gadać.

Rotasche zmarszczył czoło.

– Doprawdy, ja, poszukiwacz wiedzy, nie uważam, że kiedykolwiek jest jak to ujęłaś „szkoda gadać”. – Bres z przykrością stwierdziła, że trudno nie zauważyć. – Skoro jesteśmy już związani bohaterską misją, szkoda, abym nie dowiedział się niczego o połowie kompanii. Jak straciłaś to przez co nazywają cię Jednooką? Czy był to potężny przeciwnik trzy razy większy od ciebie? A może zasłoniłaś kogoś przed lecącą strzałą? A może…

– To był wypadek – mruknęła pod nosem.

– Słucham? Nie dosłyszałem. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale dzieli nas ognisko i przez to skwierczenie nie słyszę wszystkiego. Jestem już stary i…

– To był wypadek! – powtórzyła Bres, tym razem głośniej niż zamierzała.

Rotasche zmarszczył brwi jeszcze bardziej, tak, że jego skóra jego twarzy wyginała się w tak groteskowy sposób, że Bres zaczęła się zastanawiać, czy ten nadal jest człowiekiem. Ale tak. Po prostu bardzo starym.

– Kiedyś poganiałam z bratem bydło ojca. I któregoś dnia, miałam może z piętnaście lat, jeden bizon oddalił się od stada, więc postanowiłam pobiec za nim. Po drodze wpadłam do dziury, a ostry kamień wydrapał mi oko. – Bres dopiero teraz zaczęła się zastanawiać czy to dobrze, że powiedziała mu prawdę, ale ojciec zawsze jej powtarzał, że nie ma sensu kłamać na swój temat. – W sumie tyle.

Rotasche przez chwilę siedział w ciszy, po czym wybuchł swoim obrzydliwym śmiechem, od którego Bres robiło się niedobrze.

Teraz żałowała. Mogła mu powiedzieć, że zasłoniła kogoś przed strzałą. Głupia ja.

– A to dobre!

– Z czego się śmiejesz?! Mogłam zginąć!

– To sprawia, że jest jeszcze zabawniejsze. Wielka wojowniczka zawdzięcza swój przydomek temu, że wpadła do dziury… – Uspokoił się. – Nie martw się, słyszałem gorsze historie, znacznie mniej porywające. Zresztą to i tak nieważne, widziałem jak walczysz, nie wątpię w twoje umiejętności. Poza tym twój przydomek coś znaczy. Co drugi wojownik nazywa się „Straszliwym” albo „Krwawym” a i tak giną po kolei, bo zabija ich inny „Straszliwy” albo „Krwawy”. Z doświadczenia wiem, że takie imiona robią robotę tylko w dramatach. – Splunął w ogień. – Cholera, poszedłbym do teatru.

Bres przewróciła oczami.

– Ale to dopiero jak wykonamy misję.

No chyba, że wcześniej damy się zabić.

– Wiesz już, gdzie mamy iść z tą książką? – Kiwnęła głową na torbę Rotaschego.

– Jak mówiłem, przeznaczenie nas zaprowadzi.

Przeklęła pod nosem. Wstała, aby rozprostować nogi. Dopiła kawę z metalowego kubka i rzuciła nim w czarodzieja.

– Idę zrobić swoje, okradnij mnie, a ukręcę ci łeb.

– Obiecanki cacanki. Uważaj na ciernie, jak byłem w krzakach to wyciągałem je ze stóp przez pół godziny.

Myśl o tym, że stary ropuch do tej pory chodzi w sandałach i rani sobie owłosione stopy, była może i jej ulubioną od wielu dni.

 

***

 

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy świst przeciął powietrze i strzała wylądowała we własnoręcznie wykonanej tarczy strzeleckiej.

Z tej odległości nie widziała dokładnie, w które miejsce trafiła, ale miała przeczucie, że jest tylko lepiej. Wyciągnęła kolejną strzałę i naciągnęła cięciwę. Pamiętała, żeby nie trzymać jej tak zbyt długo. Strzelała już dziś od kilku godzin i ramiona bolały ją jak cholera. Wypuściła powietrze.

– Dae!

Poluzowała ramię, nie dając strzale wylecieć w przód.

– Dae! – Usłyszała ponownie głos zbliżającego się Forsta. Wolała nazywać ojczyma po imieniu. Oczywiście nie w jego obecności, bo mogło się to źle skończyć. – Gdzie jesteś, do kurwy nędzy?! – Z każdym kolejnym słowem słyszała w jego tonie krople alkoholu.

Pojawił się nagle, wychodząc zza studni.

– Dae… – mruknął, gdy już ją zauważył. – Widziałaś Etri? Szukam tej gówniary od… Od… – Ciężko mówić o czasie, kiedy jest się nieustannie pijanym, co? – Od nie wiadomo kiedy… – Oczywiście, wszystko jasne. To znaczyło równie dobrze tyle co od jednej chwili lub od trzech dni.

Dae pokręciła głową.

– Przysięgam na bogów, że jak ją znajdę to mnie popamięta! Gówniara! No nic. – Przyjrzał się jej dokładnie. – A co ty robisz do jasnej cholery?! Marsz do domu!

Gałąź z drzewa obok załamała się i na ziemię spadła mała Etri. Forst przeklął pod nosem, a Dae do niej podbiegła. Na szczęście nic jej nie było. Tylko kilka zadrapań. Będą siniaki, ale nic więcej. Poza tym, siniaki to nic nowego. Dlaczego sześcioletnie dziecko musi żyć w taki sposób?

– Boli… – mruknęła dziewczynka.

– Wiem. – odpowiedziała Dae, głaszcząc ją po włosach.

– No kurwa, dobrze ci tak! – Forst ruszył się w ich stronę podwijając rękawy koszuli. – Ale to nie koniec, o nie.

Gdy znajdował się już na odległość półtora metra Dae stanęła i zasłoniła siostrę własnym ciałem.

– Odsuń się.

– Wiedziałam, że tam jest.

– Co?!

To nie była prawda. Wiedziała, że Etri lubi chodzić po drzewach, ale nie miała pojęcia, że przez ten cały czas siedziała akurat na tym. Zresztą nawet jakby wiedziała, to Forst i tak by się tego od niej nie dowiedział.

– To czemu, kurwa, nic nie mówisz, jak się pytam?!

– To moja wina.

– A żebyś wiedziała, że twoja wina!

Po tych słowach uderzył ją w twarz i odwrócił się w stronę domu, zataczając kółka. Omal się nie przewrócił.

Dae odwróciła się do Etri i uśmiechnęła się na ile pozwalał jej na to spazm bólu, przebiegający przez twarz.

– Dasz radę dojść do domu?

Dziewczynka wstała i kiwnęła głową.

– To chodź. Słońce niedługo zajdzie.

Gdy pomogła jej wstać ujrzała przy wejściu do wsi dwoje nieznajomych.

 

***

 

– Odrodzenie – przeczytał Rotasche ze starej tabliczki przy wejściu do wsi. – Idealnie. Znalazłbym jakieś porządne miejsce, aby spędzić noc. Od spania na ziemi boli mnie dupa. – Zachichotał, jakby sprawiało mu to przyjemność.

Uważaj, bo może cię zaboleć coś innego.

Na myśl o zrobieniu mu krzywdy kąciki ust Bres mimowolnie się podniosły. Nie na długo, bo od razu przypomniała sobie, że wchodzą właśnie do wioski. Nienawidziła wiosek, miasteczek, miast i innych skupisk ludzi. Jasne, można tam najłatwiej zarobić pieniądze, ale zazwyczaj na tym kończą się zalety.

Wróciła jej nadzieja, gdy po drodze przyglądała się budynkom. Zabite dechami okna, strzały wystające ze ścian. Jeden z domów najwidoczniej spłonął. Może wieś jest opuszczona. Oby.

Jej marzenia legły w gruzach, gdy zza jednego z domów wyszedł mężczyzna. Obdarty, najwidoczniej pijany, sądząc po tym jak się poruszał.

– Dzień dobry, czy znajduje się tutaj jakaś porządna gospoda? – zapytał Rotasche. – Ja i moja towarzyszka…

– Spierdalaj! – krzyknął mu w twarz mężczyzna, nawet się nie zatrzymując.

– Małomiasteczkowa gościnność. Hi hi. – Bres nie znała sposobu na pozbycie się żabiego uśmiechu z twarzy czarodzieja. – No nic.

Ruszył przed siebie, nie pozostawiając jej innego wyboru jak podążyć za nim. Gdy odwróciła się, aby się rozejrzeć, dostrzegła małe dziecko (trudno było powiedzieć, czy dziewczynkę czy chłopca) prowadzone przez młodą dziewczynę. Nastoletnią. Może była w tym samym wieku, co Bres, gdy straciła oko. Ich spojrzenia się spotkały, po czym dziecko i dziewczyna zniknęli za kolejnym domem.

– Coś tu jest nie tak. – I nie miała na myśli tego, że miejsce nie jest kompletnie opustoszałe. Nadal, to lepsze niż zaludnione miasto, ale na pewno nie było tu w porządku.

– O! Może tu! – krzyknął Rotasche, gdy znaleźli się przed największym domem we wsi. Jedynym posiadającym ogrodzenie (z którego za wiele i tak już nie zostało).

Weszli po schodach do podwójnych drzwi i zapukali. Znaczy, Rotasche zapukał, bo Bres nie miała ochoty na kolejne interakcje, nawet jeśli musiałaby znowu spać na ziemi. Nie przeszkadzało jej to.

Ktoś podszedł do drzwi po drugiej stronie.

– Kto tam? – Męski głos. Wysoki, ale męski.

– Bres Jednooka i Rotasche z Ukilby – zaczął czarodziej. Bres zdziwiła się, że wymienił ją jako pierwszą, ale i tak nie miało to znaczenia. “Dynamiczny Duet.” Przewróciła oczami. “Bohaterowie przeciwko złu.” Westchnęła, nie ukrywając poirytowania.

– Bohaterowie?! – krzyknął głos zza drzwi.

– Nie inaczej.

Rozpoczęła się seria dźwięków wydawanych przez kilka mechanizmów, jakby drzwi były zamknięte na co najmniej dziesięć zamków. Rzeczywiście tak było. Drzwi uchyliły się powoli i w przejściu pojawił się starszy (choć oczywiście nie tak stary jak ropuch) mężczyzna z kilkudniowym zarostem.

Stali tak w ciszy przez chwilę.

– Myślałem, że bohaterowie…

– Będą mniej śmierdzieć? – skończył za niego Rotasche. – Hi hi. Nic z tych rzeczy. Szukamy jakiejś porządnej gospody, żeby spędzić noc.

– Cóż… Gospoda…

Bres przypomniała sobie spalony budynek.

– No cóż, wygląda na to, że pozostaje nam iść dalej – powiedziała, klepiąc Rotaschego w plecy, który wskutek tego prawie się przewrócił. Żałowała, że prawie. Odwróciła się, aby odejść.

– Co? Nie, proszę! – Mężczyzna się ożywił. – Czekaliśmy na takich jak wy. Jestem Koy. Burmistrz Odrodzenia. Potrzebujemy pomocy.

– Potrzebujecie bohaterów! – Rotasche powiedział to wyjątkowo głośno, nawet jak na niego samego.

– W rzeczy samej – potwierdził Koy. – Wejdźcie do środka. Wszystko wam wytłumaczę. Mam też kilka miejsc do spania. To duży dom.

– Słyszysz, Jednooka? Hi hi.

Bres wypuściła powietrze, odwróciła się na pięcie i weszła do domu z głową w dół, jak dziecko, które dostało karę. Dlaczego ona to robi?

 

***

 

– Wybaczcie, niestety nie mam za wiele do jedzenia – tłumaczył się burmistrz, stawiając na stół półmisek z połową bochenka chleba i małym kawałkiem sera. – Przez to, co teraz się dzieje… Cóż. Trudno o jakiekolwiek zapasy.

– No właśnie. – Rotasche sięgnął po nóż i zaczął odkrajać kawałek bochenka. – Co tu się w końcu dzieje? Bandyci was prześladują? – Zachichotał.

– Gorzej.

– To znaczy? – Ugryzł pajdę i zaczął mlaskać.

– Żywe trupy.

Bres prychnęła. Nieładnie.

– Masz coś do powiedzenia?

Spojrzała na niego jednym okiem, jakby chciała mu zagrozić wzrokiem. Nie robiło to na nim wrażenia.

– Powiesz coś więcej, burmistrzu? – Chleb był suchy i Rotasche nie fatygował się po kolejną kromkę. Spojrzał na kawałek sera, ale również się powstrzymał, gdy dostrzegł na nim zieloną plamę pleśni.

– Od prawie tygodnia co noc pojawia się horda umarłych, siejąca zniszczenie…

– Nieumarłych – poprawił go. Trzeba pilnować poprawnego nazewnictwa. – Skoro się ruszają to są nieumarli. Umarli to zmarli. Martwi. Leżą i nie wstają.

– Zabijają każdego kogo napotkają. Ludzie chowają się w domach, ale coraz bardziej na nic się to nie sprawdza. Nie możemy z nimi walczyć. Mieszkają tutaj tylko rolnicy. Nikt nie umie się posługiwać bronią, a i jedyne żelastwo jakie tutaj mamy to widły i motyki. Mieliśmy jedną myśliwą, która chciała walczyć, ale ją zabili. Zostawiła dwie córki z samym ojczymem.

Rotasche zachichotał.

– To nie jest śmieszne – oburzył się Koy.

– Oj, wiem. Hi hi. W każdym razie to brzmi jak zadanie dla nas. – Grymas oburzenia zniknął robiąc miejsce wyrazowi nadziei na twarzy burmistrza. – Tylko potrzebujemy gdzie przenocować. Jakieś dobre łóżko. Ja i tak dużo nie śpię, ale lubię wygodę.

– Oczywiście, ale rozumiecie… Słońce niedługo zajdzie, a to oznacza, że pojawią się już niebawem.

– Jasne, jasne. Bres naostrz miecz.

– W jaki sposób przybliża nas to do zniszczenia książki?

Czemu ona mówi o Księdze Zakazanej Wiedzy w towarzystwie osoby postronnej?! Nadepnął jej na stopę pod stołem, po czym ona popchnęła go i zrzuciła z krzesła.

– Wszystko w porządku?

– Tak, tak. – Zachichotał i otrzepał swoje i tak już wcześniej brudne ubranie. – Żebyś pan wiedział, że tak. – Spojrzał na Jednooką.

Zrobię z ciebie bohaterkę, zobaczysz. Na tę myśl uśmiechnął się jeszcze szerzej niż zazwyczaj.

 

***

 

Dae usłyszała, że ktoś zbliża się do drzwi, więc odskoczyła w kierunku schodów. Na jej nieszczęście źle stanęła i przewróciła się uderzając łokciem o jeden ze stopni, jednak nie powstrzymało to jej ciała przed zjechaniem na sam dół i wylądowaniem twarzą w gęstym błocie.

Ała. Kurwa mać.

Zanim zdążyła wstać mechanizmy licznych zamków w drzwiach domu burmistrza wydały z siebie charakterystyczne trzaski i w przejściu pojawili się nieznajomi, których wcześniej obserwowała. Dogoniła ich jak tylko odprowadziła Etri do domu, upewniając się, że Forst rzucił się na łóżko i chrapał pogrążony w pijackim śnie. Miała nadzieję, że śnią mu się koszmary. Drań. Zaczęła się zastanawiać, czemu jeszcze nie zasztyletowała go we śnie. Zresztą zastanawiała się nad tym za każdym razem gdy bił ją albo Etri. Najwidoczniej nie tak łatwo jest zabić człowieka jak mówią.

Burmistrz na jej widok krzyknął, zdaje się, z przerażenia.

– Już tu są! – Wskazał na nią palcem. – Umarli!

– Nieumarli – odezwał się niski starzec w potarganych szatach. – Umarli leżą w ziemi. Nieumarli wychodzą z ziemi.

– Cóż, po prawdzie, to leży w błocie, więc… – Wysoka kobieta z opaską na oku wydawała się być bardziej rozbawiona sytuacją.

– Na co czekacie?! Zabijcie to zanim pozabija nas wszystkich!

– Spokojnie burmistrzu, przecież nawet nie wiemy czy to umarły. – Kobieta zaakcentowała ostatnie słowo spoglądając na niskiego starca z brodą.

– Nieu… Ugh! Banda ignorantów. Poza tym to tylko dziewczyna w błocie. – Ewidentnie go to rozbawiło bo od razu po tych słowach zachichotał.

Dae nie wiedziała co powiedzieć. Wstała i wytarła twarz rękawem koszuli. Burmistrz jakby dopiero teraz zorientował się w sytuacji i wyraz przerażenia zrobił miejsce twarzy pełnej zakłopotania.

– Dae? Co ty tutaj robisz? Czemu nie jesteś w domu? Państwo wybaczą. To jest jedna z córek łowczyni, która zginęła.

– Moja matka miała imię, Koy. – Sprawdziła czy łuk jest cały. Znalazła go przy ciele matki i od tamtego momentu ćwiczyła strzelanie w każdej wolnej chwili. Było to tylko kilka dni, jasne, ale miała wrażenie, że idzie jej całkiem nieźle.

– Co ty tutaj robisz, dziecko? Chcesz zginąć? – Koy zignorował jej uwagę.

– Chcę pomóc. Będziecie walczyć z tymi stworami, tak? Chcę się przyłączyć. – Mówiąc to, zacisnęła dłoń na łuku.

– Potrafisz tego używać? – zapytała ją kobieta.

Dae kiwnęła głową.

– Ile ty w ogóle masz lat? – zapytał starzec.

Przełknęła ślinę.

– Szesnaście.

– Nie ma mowy – powiedział.

– Słucham? – odezwała się kobieta.

– Szesnaście lat? To praktycznie jeszcze dziecko.

– W tym wieku już zabijałam z zimną krwią większych od siebie. Poza tym sam zabiłeś dziecko w Rzemieniu, nie pamiętasz?

– Że co proszę?! – przeraził się Koy.

– To był starzec w ciele dziecka. To co innego. Proszę nie szerzyć dezinformacji.

– Jeśli chce walczyć to niech walczy. W czym problem?

– Niech będzie, ale jeśli zginie to będzie na twoim sumieniu, Jednooka. – Zachichotał jakby coś go rozbawiło, chociaż Dae nie miała pojęcia co mogło to być, po czym minął ją (Dae musiała spojrzeć w dół, żeby się mu przyjrzeć) i odszedł kawałek dalej.

– Szesnaście lat to tak samo dobry wiek na śmierć jak każdy inny. – Dae nie była pewna, czy Jednooka puściła do niej oczko czy po prostu mrugnęła. Zdaje się w jej sytuacji na jedno wychodzi. – Tylko spróbuj się trochę obmyć. Jak brud wchodzi pod ubrania to wcale nie pomaga w walce. – Podeszła do niej i podała jej rękę. – Dae, tak? Jestem Bres, a tamten stary ropuch to Rotasche, czy jakoś tak. Jak dla mnie to możesz się do niego zwracać jak chcesz. Zwykle nie odzywam się pierwsza, ale jeśli mamy stać razem na polu walki, lepiej to odbębnić, jeśli będziemy musiały na sobie polegać. Na pewno potrafisz z tego strzelać?

– W miarę… – Zawahała się.

– W porządku. Spróbuj po prostu mnie nie trafić. – Kiwnęła głową w kierunku Rotaschego. – W niego możesz strzelać ile chcesz. Nie krępuj się.

 

***

 

– Widzisz coś, Zgniły?

– Aargh.

– Tak myślałem.

Chrząstka próbował dojrzeć coś w Odrodzeniu, ale z tej odległości to żmudna robota, szczególnie jak jest się chodzącym zlepkiem kości i nie można polegać na oczach, których się nie ma. Do tej pory nie wiedział w jaki sposób widzi, słyszy, mówi i myśli, ale to raczej nie były sprawy, którymi powinien przejmować się szkieletor. A jednak.

Gdzie ona jest do jasnej cholery? Rozsypała się po drodze? O ile byłoby to niefortunne dla ich operacji, tak sama myśl o Żebro, potykającej się o kamień i rozpadającej na pojedyncze gnaty go rozbawiła. Nie była jego ulubionym żołnierzem. Nie rozumiał jej fascynacji zabijaniem ludzi. Sam to robił, to prawda, ale nigdy z taką ekscytacją i zaangażowaniem jak ona. Po prostu takie miał zadanie. Chociaż czasami zastanawiał się co by było, gdyby zajmował się czymś innym. Zgniły znacznie bardziej mu pasował. Wyróżniał się spośród nich, bo jako jeden z niewielu nie był chodzącym szkieletem a kupą gnijącego mięsa, co dawało mu dużo siły fizycznej. No i można z nim było miło porozmawiać.

– Ergh! – zawołał Zgniły, gdy Żebro wychyliła się zza jednego z kamieni. Czyli jednak się nie rozsypała. Marzenia kościotrupa.

– Coś się tam dzieje – odezwała się.

– A dokładniej? – Chrząstka nigdy nie rozumiał, czemu Żebro nie może od razu przejść do rzeczy. Jakoś w strzelaniu do ludzi nie miała problemu, ale żeby powiedzieć coś od razu stawało się dla niej problemem.

– Ktoś pojawił się we wsi.

– Ktoś?

– Dwoje ludzi. Kobieta i chyba mężczyzna, ale równie dobrze to może być dziecko, bo był niski. Czy dzieci mają brodę?

– Nie, Żebro, dzieci nie mają brody. – Sam nie wiedział skąd wie tyle o ludziach, w przeciwieństwie do reszty swoich towarzyszy. Spędził dobre kilka godzin, żeby tylko wytłumaczyć Żebro, że żywi się starzeją. Oczywiście uznała, że to bez sensu i po co czekać, aż umrą, skoro samemu można ich zabić.

– No to kobieta i mężczyzna.

– No i co z tego? Dwoje ludzi więcej. Wątpię, żeby to zrobiło jakąś różnicę. Przecież to nie tak, że nagle pojawi się ktoś, kto w pojedynkę rozgromi nas wszystkich.

– Chciałeś wiedzieć, co się dzieje, to mówię.

To akurat była prawda i o ile z Żebro trzeba się było nieco pomęczyć, tak finalnie wykonywała swoje zadanie.

– W porządku, Żebro. Dołącz do reszty. – Zniknęła, a Chrząstka był zadowolony, że pozbył się jej z pola widzenia. – Jak się czujesz, Zgniły?

– Uurgh.

– Stresujesz się?

– Rghhh.

– Ja też. Za każdym razem, bracie.

Zaczął się zastanawiać, dlaczego w ogóle to robi. Jasne, Mistrz go przywołał, tak jak przywołał ich wszystkich, ale czemu w zasadzie robi to co mu karze… Zresztą nie miało to obecnie znaczenia. Za każdym razem się nad tym zastanawiał i nic z tego nie wychodziło. Po prostu tam pójdą. Pozabijają paru ludzi, może spalą jakiś dom i po robocie. Najwidoczniej nie wszystko co musi go spotkać musi być miłe i przyjemne. Czasami trzeba zrobić coś, czego się nie lubi. Takie życie. Albo raczej nieżycie? Nieśmierć? Chyba tak.

– Dobra, już czas! – powiadomił resztę nieumarłych. Ruszyli na Odrodzenie.

 

***

 

Kilka magicznych świecących kulek, umieszczonych przez Rotaschego oświetlało główną ścieżkę, prowadzącą przez wieś. Bres z bólem przyznała, że te jego sztuczki przydają się od czasu do czasu. Nie są tak niezawodne jak porządnie naostrzona stal, ale są momenty, jak ten, w których nie warto nimi gardzić. Lepiej widzieć trochę niż nic. Sama dobrze o tym wiedziała. Poprawiła opaskę.

– Nieumarli widzą w ciemności lepiej niż my – mówił wcześniej czarownik, jakby Bres poprosiła go o tłumaczenie się z oświetlania pola walki. – Poza tym, my znacznie bardziej polegamy na wzroku niż oni.

Nieumarli. Dobre sobie. Pewnie pojawi się banda jakichś wychudzonych bandziorów pokryta błotem. Tłumaczyłoby to dlaczego burmistrz wystraszył się Dae.

Dziewczyna siedziała obok i spoglądała w dal. Bres widziała w niej samą siebie sprzed wielu lat. Narwaną, żądną krwi nastolatkę. Lepiej, żeby walczyła obok niej niż sama włóczyła się w poszukiwaniu zemsty. Dobrze wiedziała, że taka była alternatywa i że dziewczyna nie jest jedną z tych, które odpuszczają, gdy ktoś im odmówi. Najwidoczniej Rotasche tego nie załapał.

– Zabiłaś kiedyś człowieka? – spytała Jednooka.

– Tak. – Bres wyczuła kłamstwo, ale dokładnie tego się spodziewała.

– Nie przejmuj się, to prostsze niż myślisz. Najtrudniej jest za pierwszym razem, a potem… – Możliwe, że za łatwo.

– Czyli on jest czarodziejem? – Dae zmieniła temat.

– Takim, na jakiego zasługujemy, ale owszem. Uważaj, żeby przez przypadek nie zamienił cię w ropuchę. Kto wie, jakiego ma cela. Ludzie na starość gorzej widzą. – Zresztą, kto to mówi.

Obserwowała Rotaschego. Stary ropuch nadal zastawiał świecące lewitujące kule wzdłuż głównej drogi. Ile on tego ma do jasnej cholery? Staruch wie tylko jak strzelać promieniami i świecić gdy jest ciemno.

– A to? Co to jest? – Dae wskazała palcem na jeden z wielu tatuaży na jej ramieniu z podobizną smoka.

– Smok?

– Jeśli tak to się nazywa.

– Nie wiesz czym są smoki? – Bres uniosła brew.

Dae wzruszyła ramionami.

– Cóż…

Przerwał jej krzyk Rotaschego, powiadamiający, że wrogowie się zbliżają.

– Może innym razem.

Wstała i chwyciła miecz. Po krótkiej chwili słyszała już kroki w dali. Wiele kroków. Ile by ich nie było, na pewno można było to nazwać hordą. No cóż. Była w większych tarapatach w swoim życiu.

Pierwszy rząd przeciwników wbiegł w snop światła, bijący z kuli Rotaschego. O bogowie.

– Co jest, kurwa? – mruknęła do siebie.

W jej stronę zbliżała się grupa chodzących ludzkich szkieletów. Część ze skrawkami pancerza i zardzewiałą bronią, część całkowicie naga.

– Nieumarli… – szepnęła mimowolnie.

– Na co czekasz?! – krzyknęła Dae, która posyłała już kolejną strzałę w kierunku kościotrupów.

Bres potrząsnęła głową i ruszyła przed siebie. Wymachiwała mieczem, tak samo jak zwykle, a kości żywych trupów łamały się pod naporem jego ostrej klingi. Wyglądało na to, że walka z nieumarłymi polega na dokładnie tym samym, co walka z żywymi przeciwnikami. Z tą różnicą, że nie brudziła się krwią i wrogowie wydawali jej się jacyś tacy… Krusi.

Kątem oka widziała, jak Rotasche wystrzeliwuje kolejne serie płomiennych pocisków, pozbywając się ogromnych ilości szkieletorów z zabójczą szybkością. Jego chichot dało się usłyszeć nawet teraz. Szczególnie teraz.

Dae trzymała się niedaleko niej i wysyłała przed siebie kolejne strzały. Bres była zajęta łamaniem kości, więc nie mogła stwierdzić ile z nich, rzeczywiście trafia w cel. Dopóki dziewczyna jest cała nie jest źle. Co jak co, ale Jednooka wiedziała, że lepiej nie ucierpieć, nie zadając ran wrogom niż stać w pierwszej linii i polewać ich swoją własną krwią. Sama nie miała wyboru, ale Dae jeszcze miała szansę.

Łup, krach, chrzęst. Ku zdziwieniu Bres część truposzy wydawała z siebie dźwięki, przypominające ludzki głos. Uznała to za niedorzeczne…

– Odwrót!

Czy jej się wydaje czy ktoś krzyczy „odwrót”?

– Odwrót!

Nie. Nie wydaje jej się. Zauważyła kościotrupa znajdującego się w tyle swoich towarzyszy, który krzyczał rozkazy ludzkim głosem. Stwierdziła, że potrzebuje się porządnie napić.

 

***

 

Rotasche strzelił płomiennym promieniem w grupę uciekających szkieletorów. W mgnieniu oka ruchome kości zmieniły się w stertę popiołu, a jeden z nieumarłych biegł dalej, dymiąc jak fajka.

Dawno się tak dobrze nie bawił. Może w Rzemieniu, ale pozwalał sobie wtedy jeszcze na tak wybuchowe zaklęcia. Od niedawna znajdował się poza ścianami Burzowej Wieży i nie wiedział dokładnie jakich zniszczeń mogą dokonać potencjalne czary. Przez większość czasu urzędując jako Strażnik Księgi Zakazanej Wiedzy, głównie studiował księgi i pił zabójcze ilości kawy. Pewnie gdyby nie to, że był czarownikiem, już dawno wysiadłoby mu serce.

Zaśmiał się na tę myśl.

Gdy wrogowie zniknęli z pola widzenia, spojrzał na Bres, która zziajana usiadła na ziemi. Odwróciła głowę, gdy się do niej zbliżył.

– To naprawdę byli…

– Nieumarli. Owszem.

– Czy oni naprawdę…

– Mówili. Tak. – Podrapał się po wyłysiałej głowie. – Sam jestem zdziwiony.

Nie dlatego, że to niemożliwe, ale skoro szkielety dostały świadomość to znaczy, że ktoś musiał tego chcieć. A skoro musiał tego chcieć, to znaczy, że ktoś musiał sprawić, że nieumarli powstali. A to oznaczało tylko jedno.

Nekromantę.

– Tak to by pasowało… – mówił sam do siebie. – Ktoś ich tutaj nasyła. – Zachichotał. – Chociaż sam nie znam wielu nekromantów.

– Nekromantów? – Bres wytarła czoło.

Rotasche pokiwał głową.

– Ja pierdolę. – Jednooka położyła się na ziemi. – Muszę się napić.

Drzwi domostw zaczęły się uchylać i po kolei z każdych z nich zaczęli wychodzić ludzie. Starzy, młodzi, dzieci. Rozglądali się dokoła, pewnie żeby się upewnić, że nie ma już we wsi żadnego kościotrupa.

Gdy większość z nich zorientowała się, co się wydarzyło otoczyli Bres, Rotaschego i Dae.

– Bohaterowie! – krzyknął ktoś z tłumu.

Rotasche domyślił się, że był to Koy, jednak zaraz po nim reszta wieśniaków zaczęła skandować to samo.

– Mieszkańcy Odrodzenia! – Rotasche za pomocą magii wzmocnił własny głos, aby przedarł się przez okrzyki motłochu. – Przybyliśmy, aby wybawić was od przykrego losu, jaki sprowadziły na was siły ciemności! Oto Bres Jednooka! Wojowniczka z Arkaru, która swoim mieczem rozgromiła w swoim życiu setki nikczemników! Jam jest Rotasche z Ukilby, uczony czarodziej i jej towarzysz! Razem tworzymy Dynamiczny Duet i przysięgamy, że pomożemy wam wyjść z tej przykrej opresji!

Tłum zaczął skandować ich imiona. Częściej Bres, pewnie dlatego, że było łatwiejsze do zapamiętania. Potem przemianowało się to w powtarzający się na ustach wieśniaków „Dynamiczny Duet”.

Całkiem nieźle, Rotasche. Całkiem nieźle. Prawie jak w teatrze.

Jednooka wstała i powiedziała coś pod nosem, lecz ewidentnie chodziło jej o to, aby go obrazić.

Miał to gdzieś. Zachichotał.

Mówiłem, że zrobię z ciebie bohaterkę, Jednooka. I nic na to nie poradzisz.

 

***

 

Chrząstka biegł ile sił w kościach. Gdy dotarł do jaskini, w której przebywał Mistrz, stanął i zaczął szybko oddychać, jakby się zmęczył.

Zaraz, co ja robię? Przecież ja nie oddycham. Skąd ja wiem, jak to się robi?

Potrząsnął czaszką, a Mistrz spojrzał na niego spod długich, tłustych, czarnych włosów.

– Eh, Mistrzu…

Mistrz przeczekał, aż Chrząstka podejdzie bliżej.

– Mamy problem. – Chrząstka zgrzytnął zębami. – W Odrodzeniu pojawiło się dwoje ludzi. Kobieta z mieczem i czarodziej. Albo przynajmniej ktoś, kto umie strzelać ogniem z palców. Rozgromili nas. Musiałem zarządzić odwrót, żebyśmy nie stracili wszystkich. – Dobrze, że Zgniły był cały. Szkoda, że Żebro też. – W skrócie tyle. Co mamy robić, Mistrzu?– I co, Żebro? Można powiedzieć od razu konkretnie? Można.

– Czarodziej? – odezwał się Mistrz, jakby tylko ta informacja go zainteresowała.

– Albo ktoś, kto umie strzelać ogniem z palców – dopełnił Chrząstka.

– Widziałeś go?

– No… Nie z bliska, ale był niski. Można powiedzieć, że gdyby nie te płomienie, w ogóle bym go nie zauważył.

– Niski, powiadasz?

– No niski. – Chrząstka umiejscowił prawą kościaną dłoń na wysokości, do której jego zdaniem mogła sięgać głowa czarownika. – Gdzieś taki.

Na twarzy Mistrza zagościł nikczemny uśmiech. Chrząstkę osobiście irytowało to jak rozmawiało się z Mistrzem. Nic tylko nikczemne miny, tajemnicze gesty i szczegółowe pytania. Zaczął się zastanawiać czemu w ogóle z nim rozmawia. No, ale zresztą zawsze się nad tym zastanawia i nigdy nie przychodzi z tego nic dobrego.

Chrząstka stał tak przez chwilę, mając nadzieję, że Mistrz jeszcze coś powie.

Albo, że nagle zniknie i nie będzie zatruwał jego nieśmierci. Chrząstka, zaraz, nie myśl tak, przecież to twój Mistrz.

Puknął się w czaszkę.

– To… Ehm. Tyle?

Mistrz znów podniósł na niego wzrok, jakby zdziwiony, czemu szkielet jeszcze się nie oddalił i nadal nad nim stoi.

– No bo jak mówiłem… Oberwaliśmy tam całkiem mocno i… Zostało nas dosyć mało.

– Zajmę się tym – rzucił Mistrz i wrócił do swoich rytuałów.

Zajmiesz się tym, co? Przywołasz więcej i więcej? A co z tamtymi, którzy rozpadli się w odrodzeniu, co?! Co z tymi, których spopielił ten jebany mag?!

Chrząstka, stop. Co ty sobie myślisz. Przecież to Mistrz. Tak nie wolno.

Westchnął, pomimo tego, że nie musiał. Albo przynajmniej wydawało mu się, że westchnął. Przecież nadal nie oddychał. W końcu był chodzącym szkieletem.

– Oczywiście, Mistrzu.

Po czym oddalił się, aby pomyśleć w samotności.

 

***

 

Słońce zaświeciło w twarz Bres przez nie zasłonięte okno.

Nie wiedziała jeszcze, gdzie dokładnie jest, ani co się działo, ale wiedziała, że znowu boli ją głowa. Przynajmniej nie miała koszmarów i tym razem mogła zawdzięczać swój stan zatruciu alkoholowemu, bo nawet w dobie złych plonów w każdej wsi znajdzie się sporo mocniejszego trunku.

Poczuła, że leży w łóżku. Sięgnęła ręką aby sprawdzić, czy ma przy sobie krótsze ostrze. Zamiast niego natrafiła na cudzą nogę.

Podniosła głowę i zorientowała się, że jest całkiem naga, tak jak mężczyzna i kobieta po jej prawej i lewej stronie.

Przypomniała sobie, dlaczego czasem warto robić rzeczy za darmo. Wciąż, miała kaca, więc jedynie wtuliła w siebie nowo poznanych kochanków, których imion za nic nie potrafiła sobie przypomnieć (jeśli w ogóle miała okazję je poznać) i z powrotem zamknęła oko, aby wrócić do snu.

Mogą się jej śnić nawet koszmary, żeby tylko została tutaj dłużej.

– Ile można spać, do jasnej cholery?! – Głos Rotaschego zakłócił jej kontynuowanie wypoczynku. – Jest już południe!

– Spierdalaj – wyrzuciła z siebie Jednooka.

– Jak zaraz nie wstaniesz, to wyczaruję nad tobą wiadro pełne lodowatej wody i zobaczymy, kto wtedy będzie spierdalał. – Zachichotał, chociaż Bres wyczuła, że musiał to zrobić na siłę, bo z jego tonu nadal nie zniknęło poirytowanie.

Znowu otworzyła oko i lekko uniosła głowę.

Rotasche stał nad łóżkiem z dłonią przy twarzy, którą zasłonił oczy.

– Wiesz, jak chcesz to możesz sobie popatrzeć – rzuciła Bres. Miała to naprawdę gdzieś. Niech tylko ten stary cap zostawi ją w spokoju i da jej spać.

– Ludzkie ciało nie interesuje mnie w inny sposób, niż to jak wpływa na nie magia, a i tak bez tego jest wystarczająco obrzydliwe. Podziękuję. A ty, wstawaj. Jak tego nie zrobisz, to obiecuję, że wyczaruję nad tobą całe jezioro. – Po tych słowach wyszedł z pokoju i zostawił ją samą z niczego nieświadomymi, pogrążonymi w twardym śnie towarzyszami nocy.

Parszywy stary ropuch. Śmieje się jak obłąkany, z nie wiadomo czego, wrabia cię walkę z chodzącymi szkieletami, a do tego jeszcze nie daje ci spać.

Wstała, zarzuciła na siebie pierwsze lepsze odzienie, jakie miała pod ręką. Albo raczej pozbierała je z podłogi i wyszła z sypialni, która najwidoczniej należała do burmistrza, ale nikt się jej niczemu nie sprzeciwił. No chyba, że jednak tak, a ona tego nie pamięta. Tak też mogło być. Miała nadzieję, że nie zabiła Koya po pijaku, chociaż w sumie i tak straszny z niego tchórz i marny kandydat na zarządcę wsi.

Gdy wyszła na zewnątrz ku jej oczom ukazał się tłum wieśniaków stojący przed domem. Część z nich miała w rękach widły i motyki.

Czyli jednak coś zrobiła… No cóż, mogła się tego spodziewać. Tylko pochodni brakuje.

– Chcą, żebyś ich przeszkoliła – powiedział Rotasche, który najwidoczniej już na nią tutaj czekał.

– Że co proszę? – Wolałaby chyba jednak te pochodnie.

– Widzieli jak wczoraj rozprawiłaś się z nieumarłymi i postanowili się przyłączyć. Proszą tylko, żebyś pokazała im co i jak.

– Mam ich nauczyć walczyć w jedno popołudnie?!

– Sama widziałaś, jak kruche są te szkielety. Zmęczyłaś się bo było ich dużo. A tak…

– W porządku. – Westchnęła. – Kurwa, niech będzie.

Przyglądając się twarzom miejscowych ochotników na wielu z nich ujrzała promień nadziei.

– Tylko zrób mi kawę, bo sama umrę.

– Już się robi – przytaknął czarownik i zniknął w głębi domu burmistrza.

 

***

 

Co oni wyprawiają?

Chrząstka siedział pod drzewem na wzgórzu i przyglądał się z bezpiecznej odległości, jak wielka kobieta, która wcześniej rozczłonkowywała jego towarzyszy na kawałki, teraz poprawia jednego z wieśniaków, który pchał widłami przed siebie, drapiąc powietrze. Widział kilka rzędów po siedmiu ludzi, w którym każdy tak samo pchał przed siebie widłami, ale innymi narzędziami, które zastępowały im broń.

Szkoli ich. Do obrony przeciwko nam.

Czemu Mistrz nigdy nie zadbał o to, aby nauczyć nas walczyć. Albo raczej zabijać. Dopiero teraz będą musieli rzeczywiście walczyć. Wydaje mu się, że każdy szkielet, wychodzący z ziemi wie, jak machać zardzewiałym mieczem?

Prychnął, chociaż nie musiał i nie miał jak. Przynajmniej wydawało mu się, że prychnął.

On sam nie umiał posługiwać się bronią. Czuł, że równie dobrze, teraz to wieśniacy będą mogli do nich przyjść i rozgromić ich na drobne kostki.

Mistrz miał ich w dupie i taka była prawda.

Chrząstka, przestań!

Chociaż w sumie czemu?

Przecież to twój Mistrz. Tak nie można.

A w sumie to czemu nie?

Rozmyślania przerwał mu świst strzały, która zaraz potem wbiła się w pień drzewa, o które się opierał. Trafiła kilka centymetrów od jego czaszki.

 

***

 

– Kurwa – syknęła przez zęby.

Zabrakło tylko kilka centymetrów. Dae wiedziała, że oddalanie się od Odrodzenia nie było najrozsądniejszym pomysłem, ale gdy dostrzegła kościotrupa siedzącego przy drzewie na wzgórzu, nie mogła się powstrzymać. Nienawidziła nieumarłych. To oni zabili jej matkę. Nie, żeby mieszkańcy Odrodzenia byli lepsi, bo nikt nie pofatygował się, żeby jej pomóc.

Wyciągnęła kolejną strzałę i nałożyła na cięciwę. Tym razem trafi.

Szkieletor wstał i wyjął poprzednią strzałę z pnia drzewa.

Dae puściła cięciwę. Strzeliła jeszcze gorzej, niż przed chwilą, bo grot wbił się w ziemię, pod kościstymi stopami nieumarłego.

– Kurwa – syknęła ponownie.

Kościotrup dostrzegł ją klęczącą między krzakami. Albo przynajmniej wydawało się jej, że ją dostrzegł. Czy oni widzą, skoro nie mają oczu? Z jakiegoś powodu zamiast zacząć ja gonić stał tylko i przyglądał się, jak próbuje ponownie naciągnąć łuk.

– Ergh.– Co to?

Poczuła ból z tyłu głowy i straciła przytomność.

 

***

 

Zgniły zbliżał się do niego z przerzuconą przez ramię młodą dziewczyną. W tym czasie Chrząstka zebrał dwie strzały, które najwidoczniej miały go zabić. Zabić? Przecież już nie żył, no tak.

– Zabiłeś ją? – zapytał, gdy zgniły znalazł się obok niego.

– Naghhh. – Pokręcił głową, oblepioną fałdami rozkładającej się skóry.

– To dobrze. – Bardzo dobrze. Nie musimy zabijać ludzi w momencie, kiedy Mistrz nie każe nam tego robić.

No chyba, że w ogóle nie musimy…

Potrząsnął czaszką.

– Co?! Nie, Zgniły! Nie jedz jej! – Skoczył przed siebie, zanim Zgniły zdążył wgryźć się w ciało dziewczyny.

– Nagh? – Zgniły zmarszczył czoło i wytrzeszczył oczy. Jeśli można było to nazwać czołem i oczami.

– Nie, Zgniły. Zabierzemy ją do nas. Uwięzimy. Jak cywilizowani… – Ludzie? Nie. – Obywatele. – Tak. Chociaż Chrząstka nie wiedział do końca, czego obywatelami byli. No i skąd, do cholery, on znał takie słowa? Cywilizacja. Obywatele. Tak, czy inaczej, podobały mu się. – Tak, tak właśnie zrobimy. Chodź, Zgniły.

Nadal trzymał w kościstej łapie strzały i na początku chciał wziąć je ze sobą, ale gdy pomyślał sobie, że najprawdopodobniej skończy się to oddaniem ich Żebro, wyrzucił je za siebie.

 

***

 

Ktoś, kto stworzył tych nieumarłych był niezrozumianym geniuszem albo żałosnym amatorem. Jedno z dwóch. Nic pośrodku. Dawanie szkieletom ludzkiej mowy było dosyć zaawansowaną techniką i mało jaki nekromanta z niej korzystał. Znacznie częściej opłacało się po prostu upichcić hordę zombie i puścić ją przed siebie. Rotasche oczywiście nie był nekromantą. Ta profesja była zbyt plugawa nawet dla niego, ale co o niej wyczytał w księgach biblioteki Burzowej Wieży to jego i mógł teraz wykorzystać tę wiedzę w praktyce.

Próbował dowiedzieć się czegoś więcej, przyglądając się szczątkom, które jeszcze niedawno samodzielne chodziły.

Z jednej strony mówią, a z drugiej nekromanta nawet nie pofatygował się, żeby ich porządnie uzbroić. Albo wzmocnić. Z tego co pamiętał w jednym z tomów z biblioteki było opisane wiele sposobów, jak sprawić, żeby nieumarli byli znacznie potężniejsi. Ci za to byli krusi jak szkło. Nie mniej niż zwykli ludzie, ale po co tworzyć takich żołnierzy, kiedy można wyposażyć się w hordę prawdziwych prawie-niezniszczalnych potworów.

Znał jednego użytkownika magii, który w jakimś stopniu zaczął interesować się nekromancją, ale nie… Chociaż, kto wie.

Zachichotał.

 

***

 

Jęknęła z bólu, gdy obudziła się, przekręcając na plecy. Przypomniała sobie, że coś zabolało ją z tyłu głowy i nadal to czuła. Nie tak mocno, ale wciąż.

Usiadła na ziemi, na której do tej pory leżała i zorientowała się, że jest we wnętrzu jaskini. Albo pod ziemią. Czy to zaświaty? Czy nie żyje?

Miała związane ręce i nogi. Nigdzie nie widziała ani swojego łuku ani kołczanu ze strzałami. Było tam dosyć ciemno, ale przynajmniej było widać cokolwiek.

Pojmali ją. Czemu jej nie zabili? Przecież wszystkich zabijali. Tak jak jej matkę.

Zobaczyła, jak od jednej ze ścian odbija się światło i rysuje cień zbliżającego się kościotrupa.

Spokojnie, Dae. Zniszczysz ich wszystkich. Dasz radę się zemścić.

Chociaż teraz miała wątpliwości.

 

***

 

Pierwszy raz niósł w ręce pochodnię. Jeśli można było to nazwać pochodnią. W każdym razie się starał.

Podszedł do siedzącej na ziemi, związanej młodej dziewczyny, którą uratował przed głodem Zgniłego. Siedziała w bezruchu, a światło ognia odbijało się od jej wilgotnych oczu.

Ciekawe, czy moje kości też odbijają światło.

Nie był pewien tego, co robi, ale irytowało go, że nie robi nic.

– Obudziłaś się. To dobrze – odezwał się pierwszy. – Mam nadzieję, że nie bolało za bardzo.

Dziewczyna splunęła w jego stronę.

– Jeśli masz mnie zabić, to po prostu to zrób – powiedziała łamiącym się głosem, chociaż Chrząstka wierzył, że nie udaje

– O nie! Nie chcę cię zabijać. Wręcz przeciwnie. Chcę porozmawiać.

Dziewczyna zmarszczyła czoło.

– Może… Zacznijmy od imion. Ja jestem Chrząstka, a ty?

– Co jest, kurwa? – Nie powiedziała tego, ale Chrząstka wyczytał te słowa z ruchu jej ust.

– Imię. Chciałbym wiedzieć jak ci na imię. Jak się do ciebie zwracać.

– Twój Koszmar, skurwysynu.

– Rozumiem. W takim razie, ograniczę się po prostu do Koszmaru, co ty na to?

– Jak na lato. – Nie wiedział co to znaczy, ale wyczuł w jej głosie sarkazm. Tak czy inaczej zaryzykował i brnął dalej.

– Rozumiem, że możesz czuć do mnie niechęć i pewnie dlatego do mnie strzelałaś, ale zrozum…

– Zabiliście moją matkę! – krzyknęła, a z jej oczu wypłynęły łzy.

– Ojej. – Chrząstka nie był gotowy na taką ilość emocji. – Przepraszam. – Nie wiedział co powiedzieć.

Koszmar teraz wyglądała na jeszcze bardziej skonfundowaną.

– Wiem, że to pewnie ciężkie, sam nie wiem do końca jak to jest stracić matkę, ale ostatnio straciłem wielu towarzyszy. Nie jestem wściekły, bo to my atakujemy was, ale nie mamy wyboru. To nie nasza wina.

– Że co?

– Zrozum, przez ten cały czas myślałem, że musimy robić wszystko, co Mistrz każe nam robić, ale teraz rozumiem, że może być inaczej.

– Mistrz?

– Widziałem, jak kobieta z mieczem szkoli mieszkańców Odrodzenia aby się przed nami bronić. My nie jesteśmy w ogóle przeszkoleni w walce. Jedyne co robimy to machamy mieczem gdzie popadnie. – Może oprócz Żebro. Żebro umie i lubi zabijać. Pewnie była za życia płatnym zabójcą albo katem. – Jeśli nic nie zrobimy, obie strony poniosą srogie konsekwencje. Potrzebuję pomocy. Musimy przekonać ich wszystkich, żeby przestali walczyć.

Z twarzy Koszmaru zniknęły łzy.

– Przemyśl to, proszę. – Po czym odszedł w głąb jaskini, mając nadzieję, że może coś zmienić.

 

***

 

Jeszcze tego. I tego. Odrobinę tego.

Rotasche komponował zaklęcie. Aby działało musiał zebrać poszczególne składniki. Na szczęście zazwyczaj większość z nich występowała w większości miejsc zamieszkanych przez ludzi. Kiedyś zastanawiał się, dlaczego w tak wielu czarach potrzebne są tak obrzydliwe komponenty, ale stwierdził, że nie chciał znać odpowiedzi. Wiedział, że prawda będzie zapewne przerażająca albo nieziemsko rozczarowująca.

Dobra. Zrobione.

Zachichotał.

Zamknął oczy i skupił się na wyszukaniu podobnego punktu zaczepienia. Innego źródła magii. Innego jej użytkownika.

Mam cię!

Otworzył oczy, a przed nim pojawiła się duchowa podobizna wychudzonego, młodego mężczyzny, którego twarz zakryta była pasmami długich ciemnych włosów. Mimo to Rotasche od razu go rozpoznał.

– Vurmur – przemówił pierwszy. – Prawdę mówiąc, spodziewałem się, chodź miałem nadzieję, że nie żyjesz. – Taka prawda. – Nic się nie zmieniłeś. Nadal wyglądasz jak gówno. – Wiedział, że zachował młody wygląd prawdopodobnie poprzez wysysanie żywotności z innych istot. Sam uznawał to za idiotyzm. Im starszy jest czarodziej, tym większy respekt budzi wśród innych, młodszych magów.

– Rotasche. Również przewidziałem, że to ty, gdy jeden z moich żołnierzy powiedział mi o czarującym kurduplu! – Teraz lepiej było widać jego twarz. Nie, żeby Rotasche chciał ją widzieć.

– Dlaczego męczysz tych wieśniaków, Vurmurze?

– Oh, Rotasche. Odrodzenie to tylko początek. – Czarodziej dojrzał uśmiech na twarzy nekromanty.

– O czym ty mówisz?

– Nie pamiętałem, że aż taki z ciebie głupiec! Stworzę armię, którą zdobędę świat. Kawałek po kawałku. Wieś po wsi. Miasto po mieście. Państwo po państwie. I tak dalej.

Rotasche się roześmiał.

– Z czego się śmiejesz, idioto?! – Vurmura łatwo było rozwścieczyć. Zresztą jak zwykle. Dokładnie tak samo, jak to zapamiętał.

– Ty i podbijanie świata?! Proszę cię!

– Wiem, co masz ze sobą, Strażniku. Opuściłeś Burzową Wieżę, a to znaczy, że masz przy sobie Księgę Zakazanej Wiedzy.

Rotasche wzruszył ramionami. Wiedział, że skoro Vurmur żyje, będzie musiał go zabić. Wiele lat temu rywalizowali o pozycję Strażnika i gdy Stintler wybrał Rotaschego, Vurmur uciekł, więc nie zdążyli usunąć mu pamięci. Arcymistrz uznał go jednak za wątpliwe zagrożenie. Na pytanie czy powinni go szukać jedynie machnął ręką, mówiąc, że gdyby wrócił Burzowa Wieża i tak się nim zajmie. Z tym, że Burzowej Wieży już nie było i Rotasche musiał wziąć sprawy we własne ręce.

– Jeśli mi ją oddasz, daruję ci życie. Może nawet pozwolę ci dołączyć do mojej armii, jako ostatni żywy dowódca, co ty na to?

– Pierdol się – rzucił tylko czarodziej.

Na twarzy nekromanty ukazał się grymas niezadowolenia.

– Czyli wybrałeś śmierć. Moja armia zetrze cię z tego świata, a cała potęga Zakazanej Wiedzy będzie moja…

– Kto to jest?

Pytanie Bres przerwało groźby Vurmura. Rotasche nie zamknął drzwi i nie przewidział, że wejdzie akurat teraz.

– Kto śmie przerywać moją wypowiedź?! Zniszczę cię za to, rozumiesz? Zabiję ciebie i wszystkich, których kochasz!

– Pierdol się – rzuciła Bres przez ramię. – Przyszłam tylko po jakiś wałek, bo Undo nie ma żadnej broni. Nie przeszkadzajcie sobie. – Po czym wyszła z chałupy.

– Zginiesz marnie, Rotasche! Ty, ta dziwka i ta cała zasrana wieś!

– Do widzenia. Nie pozdrawiam – powiedział spokojnie Rotasche, po czym pstryknął palcami i duchowy obraz nekromanty rozpłynął się w powietrzu.

 

***

 

– Zginiesz marnie, Rotasche! Ty, ta dziwka i ta cała zasrana wieś!

Chrząstka dojrzał, jak Mistrz…. Ugh! Nadal powinien go tak nazywać? Mniejsza. Dojrzał jak Mistrz rozmawia z jakimś świecącym na zielono duchem.

– Do widzenia. Nie pozdrawiam– rzekło widmo, po czym rozpłynęło się w powietrzu.

Pierwszy raz widział, żeby Mistrz był wściekły. Może i dobrze. Pierwszy raz zauważył u niego emocję, którą potrafił zrozumieć. Czy jako szkielet powinien?

– A co ty tu, kurwa, robisz? – odezwał się do niego.

– Obawiam się, że nie rozumiem, Mistrzu – rzekł Chrząstka, który dopiero teraz zorientował się, że w drodze tutaj nie natknął się na nikogo.

– Przecież wysłałem hordę na Odrodzenie!

– Przed zmrokiem?

– Tak, durniu! Żeby ich zaskoczyć! Przecież ci mówiłem, jak z tobą rozmawiałem!

Cholera. Żebro. Mistrz często ich mylił.

– Rozumiem. Przepraszam. Już do nich dołączam.

Dobra, Chrząstka, robisz to. Czy to głupie? Jeszcze jak. Czy masz inne wyjście? Nie bardzo. Raz się żyje, nie? Albo nie żyje?

Zaczął biec.

 

***

 

Zaciskała zęby, gdy próbowała wydostać się z węzłów. Ktokolwiek był za nie odpowiedzialny, wiedział jak zacisnąć linę odpowiednio mocno, żeby z dłoni i stóp odpłynęła krew.

Jeszcze trochę, Dae. Dasz radę. Nie zginiesz tutaj. Nie dzisiaj. Wydostaniesz się stąd i zabijesz tego ich „Mistrza”, a potem zniszczysz każdego chodzącego trupa na ziemi. Tak właśnie zrobisz.

Ktoś się zbliżał. Znowu to samo światło rzucające cień idącego szkieletora. Kurwa, kurwa, kurwa. Nie dam rady. Kurwa.

Gdy szkielet pojawił się w zasięgu jej wzroku nie wiedziała, co dalej robić. Zauważyła nóż w jego dłoni. Czyli to jednak koniec. Skończy tak jak matka, próbując coś zmienić, ostatecznie kończąc zamordowana przez stertę kości.

Zaczęła się miotać, przesuwając się w kierunku jednej z kamiennych, wilgotnych ścian wykonując ruchy podobne do dżdżownicy. Bała się. Chciała stąd zniknąć i uciec jak najdalej. Zabrać ze sobą tylko małą Etri i zostawić Odrodzenie za sobą. Czy matka chciałaby, żeby zginęła, próbując się zemścić? Żeby zostawiła siostrę samą z wiecznie pijanym Forstem? Przecież dobrze wiedziała, że nie potrafi strzelać z łuku. Dobrze wiedziała, lecz nie chciała tego przyznać. Nikt nie nauczył się przecież strzelać jak zawodowiec, trenując przez kilka dni.

Szkielet schylił się nad nią z nożem. Chyba coś do niej mówił, ale serce biło jej tak szybko, że trudno jej było zrozumieć poszczególne słowa. Ostrze noża zbliżało się coraz bardziej. Ostry czubek już lada moment miał dotknąć jej skóry.

Poczuła, że węzły wokół jej kostek się luzują. Spojrzała w dół i zobaczyła, jak kościotrup przecina sznur. Potem zbliżył się do jej rąk i uwolnił nadgarstki.

Nie wiedziała, co się dzieje.

– Jestem Chrząstka, pamiętasz? Szkielety są do siebie podobne, więc przypominam.

Dae kiwnęła głową.

Mam go kopnąć i uciec, czy może słuchać?

Postanowiła na to drugie, chociaż nawet gdyby spróbowała swoich sił, miała ich za mało.

– Mamy mniej czasu niż myślałem. Musimy działać teraz. Wiem, że chcesz zemsty. Dostaniesz ją, obiecuję. Ale najpierw musimy ocalić naszych ludzi. Ty swoich i ja swoich. Pomóż mi, proszę.– Mówiąc to, wyciągnął w jej kierunku kościste ramię.

Złapała je, a on pomógł jej wstać.

– Czyli to wszystko co, mówiłeś było na poważnie? – wydukała z siebie. Nie wierzyła, że rozmawia z jednym… Z nich.

– A czemu miałoby nie być? Chodź, Koszmarze.

– Jestem Dae – powiedziała, jakby miało to znaczenie.

– W takim razie chodź, Dae. Musimy się pospieszyć. Wszyscy są w niebezpieczeństwie.

Zastanawiała się, czy nie znaleźć sposobu na roztrzaskanie czaszki Chrząstce. Nie. Jeszcze nie. Przynajmniej na razie. Musi mieć się na baczności.

 

***

 

Głośne beknięcie Bres wywołało u innych pijących wybuch śmiechu i wyrazy uznania, jakby powiedziała właśnie przejmujące zdanie na temat sensu życia. Czuła się prawie jak w domu. W Arkarze jedno bęknięcie po łyku piwa mieści w sobie wszystkie możliwe tezy z zakresu filozofii.

Zauważała jak w jej stronę zbliża się Rotasche. Ten stary zgred. Pewnie znowu będzie miał do niej jakieś pretensje, gdy ona po raz pierwszy od dawna zaczęła dobrze się bawić w towarzystwie innych ludzi. Czy ona przeszkadzała mu, kiedy on randkował z tym duchem w chałupie? Oczywiście, że nie. Kazała mu się tylko pierdolić. Każdy ma prawo do rozrywki. Szczególnie przed walką.

– Co wy do cholery robicie?! – Oburzony czarodziej rozłożył ręce, jakby sam nie wiedział jak wyrazić nimi złość. “Zanim zapadnie zmrok, będziecie się tarzać w błocie i rzygać do wiader! Albo do rozszarpanych ciał swoich własnych towarzyszy!”

– Daj spokój. – Bres machnęła ręką. – Wiesz ile razy kufel solidnego piwa uratował mnie w późniejszej walce?

– Ile? – zapytał Rotasche z zaciśniętymi zębami.

– Nie wiem. – Znowu beknięcie. Potem śmiech towarzyszy. – Nie wiem, czy mi pomógł, ale na pewno mi nie zaszkodził. Im zresztą też nie zaszkodzi, prawda?!

Wieśniacy zaczęli kiwać głowami i potwierdzać słowami, które trudno było zrozumieć. Ale to nie było przecież istotne. W walce ważne są ruchy, nie język. Język przydaje się po walce. Cóż, ruchy też.

– Przecież oni są już schlani w trzy dupy! – krzyknął czarownik, pokazując na siedzących przy stole mieszkańców odrodzenia. – Skąd w tej wsi tyle alkoholu?!

Wzruszyła ramionami.

– Chcesz się napić? – Podsunęła mu kufel pod nos.

– Nie, nie chcę! Zabierz to ode mnie!

Po czym odwrócił się, mamrocząc coś pod nosem i zaczął się oddalać. Usłyszała jak zachichotał, ale nie rozumiała z czego miałby się teraz śmiać, skoro przed chwilą był wściekły. No chyba, że to już ten stan, w którym słyszy rzeczy, których nie ma.

Oh, słodkie piwo.

Pociągnęła kolejny łyk i wydała z siebie ten sam dźwięk, który w Arkarze oznaczał wszystko. Kiedyś rywalizowała z braćmi przy stole o to, kto zrobi to głośniej. Tęskniła za domem.

 

***

 

Tomzo miał podjąć jedno z najważniejszych wyzwań w swoim życiu. Może i najważniejsze. Miał podejrzenie, że Noona może czuć do niego to samo. On sam czuł to już od bardzo, bardzo dawna, ale po tym, co wydarzyło się poprzedniej nocy, stwierdził, że dłużej już nie wytrzyma. Nadal nie wierzył. Co prawda była z nimi tej nocy również ta Jednooka, ale tym bardziej wtedy poczuł, że żadna inna kobieta nie jest dla niego tak ważna jak Noona.

Nadal się bał. Nie wiedział, czy dla niej znaczyło to tyle ile dla niego. Może chciała jedynie sobie pozwolić na jednorazowy numer. Albo co gorsza po tym się do niego zniechęciła.

Mieli się spotkać tutaj. Na uboczu wsi, a jej nigdzie nie było.

Wtedy zauważył, że się zbliża, a jego oddech przyspieszył.

Co mam robić?! Co mam robić?! Spokojnie, Tomzo. Po prostu powiedz, co do niej czujesz. Dopóki tego nie zrobisz nic nie wiesz. To twój moment.

Noona do niego podeszła. Ach, jak ona pachniała! Jak wyglądała!

“Chciałeś mnie zobaczyć? Czemu tutaj?” Powiedziała z tym samym przesłodkim uśmiechem, który stanowił jego ulubiony z możliwych widoków. Bogowie, ten głos!

– Ja… Ach.. Tak… – Zaciął się.

Dotknęła jego ramienia, a on poczuł jak upada na ziemię. Zorientował się, że mimo to, nadal stoi w miejscu.

– Spokojnie, Tomzo. Po prostu powiedz, co się dzieje.

To twój moment, chłopie! Teraz!

– Ja… Khgh! – Zacharczał i poczuł okropny ból w szyi. Dotknął jej palcem i ujrzał krew, a na twarzy Noony pojawił się wyraz zaskoczenia, a potem strachu.

Tym razem naprawdę upadł na ziemię.

 

***

 

Trafiony, zatopiony. A może pogrzebany? W każdym razie, co za różnica. Ważne, że nie żyje.

– Atakują! – krzyknął ktoś po przeciwnej stronie. Zaczyna się.

Żebro kochała zabijać. Pewnie kochała to też za życia. Kimkolwiek była. Zresztą to już nieważne. Istotne było tu i teraz, a to oznaczało zabijanie ludzi, więc czuła się wspaniale.

Może jeszcze oprócz tego zabije Chrząstkę i zajmie jego miejsce? Tak. Chrząstka działał jej na nerwy. Za dużo myślał i za mało zabijał. Czasami miała wrażenie, że on w ogóle nie lubi tego robić, a Żebro takimi gardziła.

Zresztą może już zajęła jego miejsce skoro Mistrz wydał instrukcje jej, a nie jemu. A może Chrząstka wyszedł na jeden z tych swoich idiotycznych spacerów, po drodze się potknął i sobie ten głupi ryj rozwalił. Ale by było.

Zobaczyła, jak w jej stronę biegnie jakiś starzec z czymś w dłoni. Czy to jest patelnia?

Zanim zdążyła odpowiedzieć sobie na to pytanie usłyszała dźwięk pękających kości.

 

***

 

Czaszka szkieletu pokruszyła się od uderzenia patelni, rozrzucając małe kawałeczki kości we wszystkie strony.

Nareszcie czuł, że jest prawdziwym burmistrzem. Walczy ramię w ramię ze swoimi pobratymcami. Biegnie w pierwszym szeregu szarzy i wymachuje bronią, usuwając ze swojej drogi kolejnych przeciwników. Wcześnie nie byłby w stanie nazwać patelni bronią, lecz Bres Jednooka nauczyła ich, że we właściwych rękach wszystko może stać się wyjątkowo niebezpiecznym narzędziem.

Był dumny. Tak dumny, że nareszcie na jego twarzy po raz pierwszy od dawna zagościł uśmiech. Przynosił chwałę swojej rodzinie i całej wsi.

Koy nareszcie mógł nazwać się… A co to?!

Ujrzał nad sobą ogromnego nieumarłego.

 

***

 

Bach. Stopa na coś stanęła. Coś twardo-miękkiego. Mięso i kości? Ah. Tak, mięso. Zgniły widział tylko mięso.

Spojrzał w dół i zobaczył przedmiot. Wziął go do ręki. Okrągły z uchwytem. Twardy. Dobrze. Pobiegł dalej, mijając kolejne sztuki mięsa. Każde mięso wygląda tak samo.

Kolejne kroki. Bum, bum, bach. Mięso. Tylko mięso.

Stanął naprzeciwko czegoś co wyglądało inaczej. Nadal mięso, ale więcej. Góra mięsa.

Podniósł twardy przedmiot i rzucił się do przodu.

 

***

 

Bres spojrzała na śmierdzącą poczwarę, z patelnią w ręce, która ewidentnie przygotowywała się do ataku.

Gdy potwór ruszył, Jednooka zrobiła unik i machnięciem miecza udało jej się odciąć nieumarłemu lewą dłoń.

Potwór stanął, w miejscu, spojrzał na kikut, po czym wrócił wzrokiem na nią.

– Aaaargh! – krzyknęło monstrum, robiąc zamach patelnią.

Bres uderzyła w nią ostrzem i poleciały iskry.

– Chcesz zatańczyć, sukinsynu?

– Ergh!

– No to chodź.

Podniosła miecz i rzuciła się z krzykiem do ataku.

 

***

 

Oh, jak dobrze się bawił. Śmiał się, mimo to, że nie miał pojęcia kto wygrywa, ani kogo jest więcej. Niszczył siły ciemności za pomocą magii, którą nauczył go jego mistrz i to mu wystarczyło. Płomienie tu. Płomienie tam. Kościotrupy rozsypywały się i płonęły.

Ujrzał kolejny szkielet biegnący w jego stronę, więc wyciągnął przed siebie wskazujący palec. Zanim zdążył wystrzelić młoda dziewczyna z łukiem (Dae, jeśli dobrze pamiętał) zasłoniła kościotrupa własnym ciałem.

– Czekaj! – krzyknęła.

Co jest, do cholery?!

 

***

 

Czy ona właśnie zasłoniła go własnym ciałem? Czemu? Ufa mu? Nie. Na pewno nie. Niemożliwe.

Potrząsnęła głową i odrzuciła zbędne myśli na bok.

– Co się dzieje?! Czemu zasłaniasz mi cel?! – Czarodziej oburzył się, jakby Dae przerwała mu dobrą zabawę. Kto normalny mógłby to wszystko nazwać dobrą zabawą?

– To… Uh… – Przypomniała sobie, że powinna się spieszyć. – To jest Chrząstka.

– Chrząstka?!

– Podobno wie, jak to wszystko rozwiązać. Chrząstka?

Szkielet zrobił krok naprzód, aby stać bliżej czarownika.

– Nie jesteśmy waszym wrogiem. Jest nim…

– Vurmur – dokończył mag. Cokolwiek to znaczyło.

– Nie wiem, czy tak ma na imię. Nam kazał mówić do siebie „Mistrzu”.

– Ha! To do niego podobne. Do czego zmierzasz, Chrząstko?

– Trochę czasu zajęło mi, aby zorientować się, żeby nie potrzebujemy… Vurmura. Reszta myśli, że musi go słuchać i ktoś powinien uświadomić im, że to nieprawda. Że sami mogą decydować o własnym losie. Oni nie chcą zabijać z własnej woli. Z paroma wyjątkami… Ale to nadal dobrzy nieumarli.

Czarodziej złapał się za brodę. Na czas ich rozmowy w pewnym momencie utworzył wokół nich krąg ognia, dzięki czemu oddzielił ich od walki.

– Chcesz ich przekonać, żeby przestali?

Chrząstka kiwnął czaszką.

– I potrzebujesz pomocy.

Ponownie ta sama odpowiedź, na co czarownik zareagował chichotem.

– Co mam zrobić?

 

***

 

Śmierdząca kupa gówna z patelnią. Bres wykonała kolejny unik, jednocześnie tnąc mieczem swojego przeciwnika. Była zziajana. Jakim cudem coś co nie żyje ma w sobie tyle energii?

Krzyknęła i ponownie pchnęła przed siebie długie ostrze. Przez błoto pod jej stopami musiała pilnować się, żeby się nie przewrócić. Wtedy ta chodząca pleśń po prostu by na nią skoczyła, a to mogłoby oznaczać koniec.

Klinga przeszyła na wylot pierś potwora, na co ten zareagował dziwnym jękiem. Bardziej jakby był zdziwiony, niż coś go zabolało. Bres wiedziała już zresztą, że ból w tej potyczce odczuwa tylko ona. Stopy, łydki, uda, ramiona, nawet szyja. Bolało już ją całe ciało i to wcale nie od otrzymanych ciosów. Ile można machać mieczem do cholery?

Gdy ostrze wyszło z jego ciała, nieumarły wyskoczył przed siebie, jakby chciał ją przygnieść samym sobą.

W ostatnim momencie przypadkowo poślizgnęła się na błotnistej brei i machnęła rękami, aby zachować równowagę i się nie przewrócić.

Na sekundę poczuła, że miecz na coś napiera i gdy podniosła wzrok okazało się, że potwór nie ma głowy. Ta przeturlała się właśnie pod jej stopy, nadal zawodząc za pomocą nieartykułowanych dźwięków. Czy to w ogóle da się zabić?

Nagle nad poziomem głów walczących ze sobą wieśniaków i szkieletorów ukazała się wielka duchowa postać ludzkiej czaszki. Cokolwiek to było, czuła, że nie oznaczało nic dobrego.

– Przepraszam? – przemówiła lewitująca czaszka. – Przepraszam?! – Nadal mało kto odciągnął się od poprzedniego zajęcia. – Czy możecie wszyscy na chwilę, kurwa, przestać walczyć, proszę?! – Po tym dopiero dźwięki licznych potyczek stopniowo ucichły.

– Hej, czy to nie Chrząstka!? – krzyknął ktoś z tłumu. Trudno było powiedzieć z której strony.

– Tak, to ja, Kostek, dziękuję.

– Yrghh? – wydała z siebie dźwięk głowa potwora.

– Ja też nie wiem – odpowiedziała Bres, zakładając, że chodziło im o to samo.

– Jak już wiecie, nazywam się Chrząstka i jestem szkieletem. Lecz to co teraz powiem skierowane jest do wszystkich tutaj obecnych! Do żywych i nieumarłych! Moi towarzysze, zostawcie mieszkańców Odrodzenia w spokoju! Komu z was rzeczywiście dało terroryzowanie tych biednych ludzi przez ostatnie dni?

Cisza.

– Ale jak mamy ich zostawić, skoro Mistrz każe nam to robić?! – krzyknął szkielet stojący kilka kroków od Bres.

– Wiem, że dla wielu z was może się to okazać dziwne i absurdalne. Ale zadajcie sobie pytanie: A co gdyby tak nie posłuchać Mistrza? Co gdyby przestać traktować Mistrza jak mistrza?

Jednooka widziała jak kościotrupy łapią się za żuchwy i drapią po czaszkach, mówiąc coś między sobą. Nawet głowa potwora pod jej stopami wydała się zadumana. Wieśniacy za to nie wiedzieli co się dzieje. Część z nich była w szoku. Część się bała. Reszta w sumie też.

– Czyli chcesz powiedzieć, że nie musimy się słuchać Mistrza?!

– Właśnie tak.

– Ale on dał nam… Życie?

– Dał nam nieśmierć. Stworzył nas. Tak. Ale czy to znaczy, że musimy podporządkowywać się każdemu jego słowu? Każdej zachciance? Gdyby nie nasza własna inicjatywa nawet nie mielibyśmy imion!

Pomruk aprobaty.

– Piszczel!

– Tak?! – odezwał się jeden z nieumarłych.

– Kochasz strugać w drewnie. Wszyscy to wiemy!

– Wiemy. – Kiwania czaszek.

– Sprawia ci to przyjemność, tak?!

– No tak.

Kolejne pomruki.

– Czy jest to coś, co kazał ci robić Mistrz?

– No nie.

– Czyli jedyna rzecz, która lubisz robić to coś co odkryłeś sam. Bez jego pomocy, czy tak?

– Chyba… Chyba tak.

Dźwięki zadumy.

– Gnacie! Kochasz kopać dziury w ziemi…!

– Gnata spalili!

– Ah! Szkoda.

Chociaż Bres zastanawiała się czy rzeczywiście szkoda i czy kopanie dziur rzeczywiście by kogoś przekonało.

– Rzepko! Ty jeszcze stoisz?!

– Stoję! – odpowiedział z tłumu kobiecy głos kościotrupa, który z wyglądu nie różnił się niczym od reszty.

– Masz cudowny głos. Kochasz śpiewać. Powiedz innym, co Mistrz powiedział ci, gdy zaczęłaś śpiewać w jego obecności.

Rzepka pochyliła czaszkę.

– Powiedział, że mam się zamknąć…

– Pamiętam, byłem tam – odezwał się ktoś.

Kolejne pomruki aprobaty.

– Dla Mistrza jesteśmy jedynie narzędziami, których używa, aby spełniać swoje zbrodnicze fantazje! Jeśli chcemy zacząć żyć pełnią nieśmierci musimy go od siebie odciąć! Całkowicie. Musi zrozumieć, że to, że jest naszym twórcą nie oznacza, że ma prawo decydować o wszystkim!

Tym razem pomruki zmieniły się w okrzyki.

– Dla niego jesteśmy tylko kośćmi armatnimi! Surowcem, który eksploatuje bez żadnych konsekwencji!

Kolejny okrzyk.

– Musimy zacząć sami budować własne społeczeństwo i zakończyć tyranię jednostki, którą nazywamy Mistrzem!

I kolejny.

– Kto jest ze mną?!

– Irghh! – krzyknęła głowa pod stopami Jednookiej.

– Chodźmy pokazać co spotyka zbrodniarzy w cywilizowanej społeczności!

Okrzyki się nasiliły i szkielety po kolei zaczęły odchodzić. Wieśniacy wyglądali na jeszcze bardziej zdziwionych. Kościotrupy oddalały się. Opuszczały Odrodzenie. Czyli to już koniec… Bres może w końcu odpocząć i…

– Arghh! – krzyczała głowa. – Ergh gah! – Spojrzała na Bres.

– Chcesz iść z nimi?

– Rghhh.

– No to chodź. – Podniosła głowę z błota i ruszyła za nieumarłymi.

 

***

 

Nie wierzył, że mu się udało. Spróbował. I udało się. Zmienił coś. Na lepsze. Przynajmniej na to się zanosiło. Był rzeczywiście szczęśliwy. Chyba. Czy to takie uczucie? Sam nie był pewien niektórych rzeczy. W końcu istniał od zaledwie kilku dni.

Ale musiał być też kimś wcześniej. Skądś znał te wszystkie słowa. I wiedział co znaczą. Potrafił wyobrazić sobie życie, którego nigdy nie miał. No cóż. Teraz miał nieśmierć. I chciał, żeby była jego.

Obejrzał się i zobaczył czaszki swoich towarzyszy. Wszystkich znał. Pamiętał wszystkie imiona. Byli jego rodziną.

Czarodziej, który cały czas szedł po jego lewej zachichotał.

– Coś cię bawi?

– Och, oczywiście, że nie. Po prostu cieszę się, waszym szczęściem.

 

***

 

Ależ cieszył się nieszczęściem Vurmura, które właśnie miało nadejść. Ten zadufany w sobie bufon w końcu poczuje potęgę swojej “armii nieumarłych”, którą tak bardzo chciał mu zagrozić. Jeszcze pomyśleć, że domagał się Księgi. Heh. Młody-stary dureń.

 

***

 

Obserwowała przez chwilę oddalającą się od Odrodzenia hordę nieumarłych, po czym skierowała się w stronę swojego domu.

Nie. To koniec. Ma dość. Myliła się co do wszystkiego. Musi zrobić tę jedną rzecz. Powinna była ją zrobić od razu po śmierci matki, ale nie… Wolała szukać zemsty na i tak już nieżyjących ludziach, którzy teraz nagle zaprzestali konfliktu ze wsią. Co ona sobie w ogóle myślała?

Zdjęła łuk z ramienia i wyrzuciła go za siebie. Podobnie uczyniła z kołczanem pełnym strzał.

Jeśli ma to zrobić, musi przestać przywiązywać się do przedmiotów. Ani do przeszłości. Najważniejsze jest, żeby ten koszmar się skończył, a żeby o to się wydarzyło nie mogła tutaj dłużej zostać.

Stanęła w progu domu i wyciągnęła niewielki nóż, który zawsze trzymała przy sobie na wszelki wypadek. Ten wszelki wypadek właśnie nadszedł.

Trzymaj się, Etri. Zaraz zostawimy to wszystko za sobą.

 

***

 

Jego żołnierze wrócili do domu. Czyli udało się. Odrodzenia już nie ma, a stary Rotasche nie żyje. I dobrze.

Vurmur uśmiechnął się na myśl o dostępie do Zakazanej Wiedzy i możliwościach, które daje. Dzięki temu będzie mógł nie tylko stworzyć armię, ale też nasycić samego siebie niewyobrażalną potęgą, przed którą każdy będzie uciekał lub upadał na kolana. Nie wiedział dokładnie co zawiera w sobie Księga. Zresztą nikt nie wiedział. Taka była rola Strażnika, aby nikt nigdy się nie dowiedział, co zapisane jest na stronicach demonicznego tomu. Wiadomo było jedynie, że Przedwieczny, do którego należała zginął dawno temu i wewnątrz znajduje się cała jego wiedza.

A teraz ta wiedza będzie należeć do Vurmura. Mistrza nekromancji. Niszczyciela starego świata i pana nowego.

Aż zachciało mu się śmiać. Nie zorientował się, że rzeczywiście to robi.

Nieumarli wchodzili do wnętrza jego groty i gdy większość z nich znalazła się już wewnątrz, ktoś w tłumie dołączył do śmiechu Vurmura. Chichotał.

Zaraz, co jest?

– Też się chciałem trochę pośmiać – przemówił głos Rotaschego, który po chwili wynurzył się z tłumu o połowę wyższych od niego kościotrupów. – Nie wiem, co ciebie bawi, nieprzyjacielu. Ale ja wiem, że zaraz zobaczę coś śmiesznego. Hi hi.

Vurmur podniósł się z ziemi, na której dotychczas siedział.

– Czemu on żyje?! Zabić go! – krzyczał do nieumarłych. – Zabić go, wy bezużyteczne kupy kości!

Jeden z nich wyszedł przed szereg.

– Vurmurze…

– Jak śmiesz zwracać się do mnie…!

– Za nieposzanowanie kościanej nieśmierci i ludzkiego życia, doprowadzając do licznych morderstw i wyniszczeń, w imieniu wszystkich tu zebranych skazuję cię na karę śmierci.

– Zaraz, co?

 

***

 

Jego towarzysze ruszyli przed siebie. Vurmur próbował uciekać, ale zapewne przez to nieustanne siedzenie na ziemi zapomniał jak się biega i po chwili cała jaskinia wypełniła się jego krzykami.

Chrząstka nie lubił zabijać, ale wiedział, że czasami nie ma wyjścia. Cywilizacja ma swoją cenę i jej częścią jest pozbycie się reliktów przeszłości, które ją uniemożliwiają. W ich nowym społeczeństwie nie ma miejsca na tyranię i zbrodnię. A nawet jeśli ta się pojawi, zajmie się nią wkrótce powstały system wymierzania sprawiedliwości.

– Dziękuję za pomoc – rzekł do niskiego czarodzieja.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Naprawdę. – Zachichotał i uśmiechnął się jeszcze szerzej, gdy krzyki Vurmura stały się jeszcze głośniejsze.

Chrząstkę przerażało to, że stary człowiek rzeczywiście dobrze się bawi. Bo w to nie wątpił.

– Ergh!

Obrócił się i ujrzał kobietę z opaską na oku, niosącą głowę Zgniłego.

– A temu co się stało?!

– Trochę się pokrzywdziliśmy, ale już się lubimy – odpowiedziała kobieta.

– Rghh – potwierdził Zgniły.

– No dobrze. – Naprawdę dobrze. Może jeszcze jest szansa na życie w zgodzie z żyjącymi ludźmi. Nie teraz, ale może kiedyś. Jak zapomną o tej całej sprawie albo pojawią się nowi. Najpierw oni sami muszą zbudować własną społeczność, a to będzie wymagało czasu. Pierwsza wieś nieumarłych. Powinien pomyśleć nad nazwą. Może zorganizuje konkurs?

Wziął głowę Zgniłego z rąk kobiety.

– Do teraz nie znam waszych imion.

– To jest Rotasche z Ukilby, a ja jestem Bres Jednooka. Ale możesz nas po prostu nazywać Dynamicznym Duetem.

– Co się z tobą dzieje?! – zdziwił się czarodziej o imieniu Rotasche.

– Nie wiem. Może… Dobrze jest raz na jakiś czas zobaczyć, jak coś się dobrze kończy. – Wzruszyła ramionami.

Czarownik zachichotał.

– W każdym razie dziękuję. Czy moglibyście również to przekazać Dae.

– Oczywiście.

– Dobrze. A teraz przepraszam was.

Odszedł kawałek, aby zapanować nad sytuacją.

– Zrobiliśmy to, Zgniły. Udało się.

– Rghhh agh gh.

Chrząstka się roześmiał.

 

***

 

Gdy wrócili do Odrodzenia, wieśniacy nadal stali na zewnątrz, przyglądając im się w skupieniu, wyczekując na odpowiedź.

– Nieumarli już nie wrócą. To koniec – powiedziała Bres.

– Czyli ich pokonaliście? – odezwał się jeden z mieszkańców.

– Nie…

– Tak! Oczywiście, że tak! W końcu to Bres Jednooka! Połowa Dynamicznego Duetu. Oczywiście, że ich pokonała! – Rotasche wciął jej się w odpowiedź.

Na te słowa niektórzy ewidentnie poczuli ulgę, ale ponad połowa zaczęła obchodzić Jednooką i jej dziękować, oferując przeróżne dary. Bres protestowała, ale gdy ktoś wychylił przed siebie kufel napełniony piwem, po prostu wzięła go do ręki. Nie było sensu już prostować prawdy. Zresztą nic by to nie dało, a obecny stan rzeczy świadczył o szybkim opuszczeniu tego miejsca pełnego ludzi. Chociaż niektóre elementy były miłe.

Gdy udało jej się wydostać z objęć i pochwał, skierowała się w kierunku miejsca, który z tego co się dowiedziała był domem Dae. Powie jej, że to koniec. Że prawdziwy morderca jej matki nie żyje i nareszcie może odstawić łuk. Chociaż na oko Bres, dziewczyna wcale sobie z nim tak dobrze nie radziła.

Drzwi były uchylone, ale i tak zapukała. To, że była z Mroźnego Południa nie oznaczało, że jest niewychowana… No może i oznaczało, ale podłapała od tutejszych, że mają w zwyczaju pukać.

Nikt jej nie odpowiedział. Jak zachować w takiej sytuacji już nikt jej nie powiedział, więc po prostu weszła do środka.

Na podłodze leżało ciało mężczyzny z rozszarpanym brzuchem w wielkiej kałuży krwi.

Ojczym jak rozumiem.

Po Dae i jej siostrze nie było śladu.

Jednooka wyszła na zewnątrz i westchnęła. Rzeczywistość potrafi być rozczarowująca.

Gdziekolwiek jesteś, uważaj na siebie dziewczyno i co najważniejsze: Nie daj się zabić.

 

***

 

– Odrodzenie – przeczytał na głos napis na tabliczce przed wejściem do wsi.

Przecież umiem czytać.

– A skąd miałem to wiedzieć? Jesteś psem. – No albo czymś co go przypomina. Przynajmniej na razie.

Lurken nie mógł stwierdzić ile czasu minęło odkąd obudził się w Rzemieniu, otoczony stertą ciał. Czas płynął od tamtego momentu inaczej. Jakby szybciej. Od tamtego czasu ani na chwilę nie czuł się zmęczony, pomimo tego, że w ogóle nie zaznał snu i nie głodował, mimo, że w ogóle nic nie jadł. Paradoksalnie za wiele o tym nie myślał, bo po prostu o tym zapominał. Po prostu szedł. I rozmawiał z Psem. Pewnie oszalał. W końcu tylko on go słyszał.

Ruszyli przed siebie główną ulicą.

– Jesteś pewien, że tutaj byli?

Czuję to. Wyraźniej niż wcześniej. Pewnie zabawili tutaj trochę dłużej.

– Ale poszli sobie, tak? To znaczy, już ich tu nie ma?

Zdecydowanie.

Lurken obejrzał się dokoła, aby ogarnąć wzrokiem ilość mieszkańców.

– Popytać kogoś, czy…?

Nie ma potrzeby.

– No dobrze. – Westchnął. – Mogą być? – zapytał, wskazując na ludzi, choć po prawdzie ten gest mógł znaczyć cokolwiek innego.

Nie jestem wybredny. Pies spojrzał na Lurkena.

– Smacznego.

Dobry człowiek.

Lurken ruszył dalej. Wiedział, że Pies go dogoni, a nie chciał być świadkiem tego, co tu się wydarzy. Nie przez jakiś szczególny sentyment. Po prostu miał słaby żołądek.

Koniec

Komentarze

Zresztą po tej trzeciej dostała własne imię.

 

Bez własne.

 

A może po prostu skały? A może po prostu leży tam tyle kości, że zakrywają całą powierzchnię?

W ułamku sekundy, poczuła, jak to na czym stoi całkowicie się rozpada, a ona spada w dół.

Poza powtórzeniem usunęłabym w dół, bo spada się w zasadzie wyłącznie w dół.

 

 

Usłyszała za plecami głos, którego miała nadzieję już nigdy nie usłyszeć.

Przeniosła się w pozycję siedzącą.

Może prościej usiała?

 

Syknęła z powodu nagłego ukłucia bólu i złapała się za opaskę na oko.

Dałabym opaskę zasłaniająca oczodół, albo oko.

 

 

Wyciągnęła kolejną strzałę i naciągnęła cięciwę.

Należałoby dodać z kołczanu, bo brzmiało jakby z tarczy.

 

Na myśl zrobienia mu krzywdy kąciki ust Bres mimowolnie się podniosły.

Na myśl o zrobieniu…

 

 

Masz fajny pomysł, ale dużo niezręczności. Przydałoby się betowanie, o którym przeczytasz tu:

 

https://www.fantastyka.pl/loza/17

Lożanka bezprenumeratowa

Nowa Fantastyka