- Opowiadanie: Bukajp - Potępiony

Potępiony

Stare opowiadanie, pisane jeszcze w czasach studiów. 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Potępiony

Ludzkość. Nic więcej jak pokolenia piasku przesypywane przez klepsydrę dziejów. Człowiek to tylko nic nie znaczące, pojedyncze ziarenko. Mała drobina egzystencji. Pył we wszechświecie. Cząstka pyłu, którą wystarczy zdmuchnąć, by przestała istnieć…

 

Ludzie zostali obdarzeni miłością. Szczególnym błogosławieństwem wyróżniającym nad wszelkie inne stworzenie. Każdy człowiek w chwili poczęcia otrzymuje dwa dary. Pierwszym jest cząstka nieśmiertelności zwana duszą. Odbicie osobowości, stanowiące rodzaj pomostu pomiędzy życiem realnym, a metafizycznym. Drugim jest strażnik, istota niebiańska, która ma za zadanie chronić go przed wszelkim złem jakie może go spotkać. Czuwając przy człowieku i sprawując pieczę nad jego duszą.

Niebianie są z natury dobrzy. Cenią miłość i harmonię, bo z nich zostali stworzeni. Szczególną sympatią darzą rodzaj ludzki. Lubią przeżywać wraz z nim chwile szczęścia i radości. Pomagać w chwilach smutku, rozterki i nieszczęść. Albo stać z boku i po prostu obserwować w codziennych obowiązkach. Dlatego tyle radości sprawia im powierzone zadanie. Traktują je jak wielki honor i wykonują z oddaniem. Często poświęcając samych siebie…

Niebianie, by chronić ludzi mogą zrobić wszystko. Jedynym ograniczeniem jest brak zdolności wpływania na wolną wolę. Dlatego często nie potrafią zapobiec czynionym przez rodzaj ludzki niegodziwością. Mimo wielu starań są bezsilni. Niestety, zło ma również wpływ na samego niebianina. Nie mogąc znieść swojej klęski i zguby umiłowanego człowieka, gubi sam siebie. Powoli zamienia się w puste odbicie istoty wyższej, którą kiedyś był. Staje się cieniem, marną cząstką. Bez uczuć i emocji. Tak wypaczeni niebianie nazywani są udręczonymi, aniołami ciemności lub po prostu upadłymi. Te istoty nie rozumieją już celu swojej misji. Ich marna egzystencja wyraża teraz tylko nienawiść. Do samego siebie i osoby, którą wini za swój upadek, z którą dalej musi przebywać. Namawiają więc człowieka do jeszcze większych zbrodni, by po śmierci mógł nasycić zemstę jego cierpieniami w piekle. Okropnymi mękami, nawet poprzez pryzmat bólu upadłych…

 

1.

„Jeżdżą od samego rana”– pomyślał John, gdy kolejny sygnał karetki przeciskającej się przez wielkomiejski ruch na Queensboro Bridge prosił o przepuszczenie. Był wprawdzie zbędny, gdyż policja już od pół godziny wydzieliła jeden z pasów dla służb porządkowych. Podczas, gdy dwa pozostałe były oblegane przez długie kolejki stojących w korku samochodów. Erka w pośpiechu przemknęła obok nich.

– Cholera, jak tak dalej pójdzie spóźnię się do pracy – zaklął na głos dwudziestosiedmioletni mężczyzna.

Lekkim podmuchem zepchnął na bok kosmyk ciemnych włosów swobodnie opadających mu na czoło. Wychylił się w lewą stronę zza swego starego czerwonego cadilaca z obdrapanym po bokach lakierem, by sprawdzić sytuację z przodu. Sznur aut ciągnął się przez cały most i dalej za nim. Wszędzie panował hałas najrozmaitszej masy klaksonów, silników, a niekiedy krzyków co bardziej nerwowych kierowców. Na wydzielonym odcinku jezdni stał policjant pilnując, by żaden z kierowców nie próbował wjechać na wolny pas. Jego radiowóz znajdował się na poboczu po prawej stronie. Korek ruszył odrobinę. Jednak po chwili cadilac Johna znów stał pomiędzy pickupem nieokreślonego koloru z tyłu, a drogim zagranicznym samochodem z przodu.

Promienie wstającego słońca prześwitywały przez stalowe wzmocnienia mostu odbijając się blaskiem na niebieskich oczach młodego mężczyzny. Zapowiadał się pogodny dzień, choć chłodny wiatr wiejący od wody przypominał o jesiennej porze. John nerwowo stukał palcami po kierownicy. Powoli tracił nadzieję na punktualne dojechanie do pracy. Po 5 minutach stojący przed nim samochód znów ruszył, zatrzymując się dopiero na wysokości pilnującego ruchu policjanta. John nie mając nic lepszego do roboty, zaczął wypytywać go w nadziei, że dowie się czegoś ciekawego:

– A co się tak naprawdę stało panie władzo?

– Wypadek na East 57th Street – odpowiedział tamten znużonym głosem, wyrażającym niechęć do jakiejkolwiek rozmowy.

– Musiał być poważny skoro wezwano tyle ambulansów – kontynuował John.

– Tak to prawda, ale teraz sytuacja jest pod kontrolą i nie ma powodów do obaw… – natarczywy klakson pickupa zmusił obu do przerwania rozmowy – No, ale teraz, proszę jechać dalej, bo blokuje pan ruch – powiedział policjant na zakończenie.

Cadilac Johna w końcu wyjechał z pod stalowej kopuły na otwartą przestrzeń i po zjechaniu z mostu skręcił w lewo. Ścisk na jezdni był na tyle duży, że trzeba było jechać powoli, jednak bez potrzeby zatrzymywania się. Mężczyzna wjechał na skrzyżowanie ulic 3rd Ave. i East 57th Street. Po prawej stronie panowało olbrzymie zamieszanie. Służby porządkowe bezskutecznie próbowały odgrodzić miejsce wypadku od tłumu gapiów, którzy mimo rozciągniętego pasa bezpieczeństwa, przeciskali się jak najbliżej chcąc zobaczyć całą sytuację. W przeciwieństwie do nich John nie przejmował się tym.

Jego samochód bez żadnych przeszkód minął przyczynę korku. Jadąc 3rd Ave. przejechał przez skrzyżowanie z East 53rd Street, na której znajdowała się jedna z bardziej ekskluzywnych restauracji w mieście. Na następnym skręcił w prawo na East 50th Street w kierunku Rockefeller Center. Na wysokości domu mody Versace zjechał w boczną ulicę prowadzącą do Grand Central, otoczonej po bokach dużą ilością budynków, które w porównaniu do wieżowców wokoło miały po góra 5 pięter. Mieściły się w nich przeważnie biura mniej znanych i mniej zamożnych firm maklerskich, księgowych i prawniczych. Firma adwokacka, w której pracował John miała swoją siedzibę w budynku z czerwonej cegły stojącym zaraz koło prostopadłego prawego rozgałęzienia ulicy i białego czteropiętrowca, którego pomieszczenia przeznaczone były na biura księgowe. Po przeciwległej stronie był mały warzywniak i kiosk, w którym John zawsze kupował „Porady Prawne”. Miejsca parkingowe przeznaczone dla pracowników firmy Johna były kompletnie zapchane, do tego stopnia, że miał pewne problemy z zaparkowaniem swego auta. Po chwili udało mu się znaleźć wolne miejsce między latarnią, a niebieski fordem Harrego – prawnika od spraw rozwodowych. John szybko wysiadł z samochodu. Poprawił wygnieciony w czasie jazdy garnitur i wziął z tylnego siedzenia swą skórzaną teczkę. Silnie pchnął szklane drzwi, nad którymi znajdował się złoty napis FISHER – FIRMA PRAWNICZA. Zaraz w holu przywitał go znajomy głos Edda:

– Cześć John, znów się spóźniłeś – strażnik siedział za kontuarem recepcji, obracając się na krześle. Ubrany był jak zawsze w swój starannie wyprasowany szary mundur, zupełnie nie pasujący do licznych bruzd i zmarszczek na jego twarzy.

– Jest już 9:30 – powiedział pokazując na zawieszony w holu duży zegar.

Faktycznie była 9:30, podczas, gdy młody prawnik miał być w pracy pół godziny temu.

– To przez ten cholerny korek. Był wypadek na East 57 Street – powiedział usprawiedliwiająco.

– Wiem, podawali w radiu, kiepska sprawa – pokiwał głową rozrzucając kępki siwych włosów wystających mu spod strażniczej czapki.

– A mówili co dokładnie się stało? – zapytał John.

– Jakiś pijany kierowca wjechał na idących po chodniku ludzi, po czym uderzył w budynek. Dokładna liczba ofiar nie jest znana, wśród nich są też dzieci. Wstrząsające, idziesz sobie spokojnie chodnikiem, a tu nagle… – nie zdążył dokończyć.

– Przepraszam cię, ale naprawdę jestem spóźniony. Porozmawiamy jak skończę – powiedział John.

Wbiegł do windy, która szczęśliwym trafem była na dole i nacisnął guzik.

Na drugim piętrze pracowali początkujący adwokaci. W firmie FISHER panowała dziwna mentalność, gdyż dostawali oni najgorsze sprawy, z mnóstwem roboty papierkowej, które nie pozwalały młodym prawnikom zaistnieć w sędziowskim świadku. Na przykład sprawa King kontra urząd miasta F……., w której John musiał bronić (A w rzeczywistości mieć na głowie) ciemnoskórego pijaczka, który został już wielokrotnie przyłapany przez policję za picie i spanie w Central Parku.

Winda dowiozła Johna do wyznaczonego miejsca. Jego biurko stało pod ścianą w szeregu dwudziestu innych bliźniaczo do siebie podobnych. Panował tutaj natłok pracy. Prawnicy siedzieli przy swoich stanowiskach, pisali jakieś raporty na komputerze, rozmawiali przez telefon, przeglądali akta, pijąc drugą kawę. Niektórzy przeciskali się teraz obok Johna spiesząc się do sądu. Młody prawnik próbował przemknąć się z nadzieją, że nikt nie zauważy jego „niewielkiego” spóźnienia. Podszedł do biurka, na którym stała metalowa tabliczka JOHN DROWN – PRAWNIK. Położył swoją teczkę i włączył komputer.

– Cześć John! – usłyszał głos Jennifer – Trochę się spóźniłeś.

Na jej dwudziestosześcioletniej twarzy widniał uśmiech. Powoli podeszła w jego stronę. Jej brązowe oczy delikatnie drgały pod okularami w ciemnych oprawkach. Dodawało im to jeszcze większego uroku. Lekko oparła się o krawędź jego biurka.

– Czy Richardson wie? – spytał dopiero teraz kierując na nią swój wzrok.

Miała na sobie czarne nie zapięte spodnium, na który opadały jej ciemne włosy. Pod nim wystawał kołnierzyk błękitnej bluzki.

– Jeszcze nie, ale pewnie i tak prędzej, czy później się dowie. Powiedz mi jak ty to robisz, że cały czas się spóźniasz? – zapytała wciąż się uśmiechając.

– Dzisiaj to nie moja wina, był korek i w ogóle – powiedział obojętnie, zaabsorbowany szukaniem czegoś w teczce.

– John twoja siostra na drugiej linii! – krzyknął Ben siedzący dwa biurka dalej.

– Przepraszam cię na chwilę, ale muszę odebrać – powiedział do Jennifer i podniósł słuchawkę.

– Cześć Sara! Co słychać!

– John! – głos w słuchawce był słaby i mocno zdenerwowany – Sue nie żyje, zginęła dzisiaj w wypadku…

 

2.

Ostatnie dni były ciepłe i słoneczne. Napełniające optymizmem i spokojem. Jednak nie ten dzień. Ten dzień był inny. Kiedy tamte zachęcały do wyjścia na spacer, by radować się ładną pogodą, dzisiejszy krzyczał, by zostać w domu.

Ciemne chmury kłębiły się na niebie. Pełne gniewu, a zarazem głębokiego smutku i napiętego oczekiwania. Pojedyncze promienie słońca przebijały się przez tę nieprzeniknioną barierę. Jednak były one stłumione, i mimo że uliczne latarnie próbowały rozświetlić wszechogarniającą ciemność, to ich światło nie dawało poczucia bezpieczeństwa. Powietrze było wilgotne i sprawiało trudności przy oddychaniu. Co jakiś czas słychać było warkoty silników, niezwykle rzadko jak na tą część miasta przejeżdżających samochodów, które z wielkim pośpiechem zmierzały do bliżej nieokreślonego celu. Wtórowały im gwałtowne szelesty porywanych przez wiatr śmieci lub kroki jakiegoś przechodnia, zagubionego między ulicami wielkiego miasta. Jednak wszelkie te dźwięki głuchły gdzieś miedzy porozrzucanymi po dzielnicy budynkami tworząc nienaturalną, jak na kompleks miejski ciszę. Wiatr był porywisty i zimny. Zmuszający do zakładania ciepłych ubrań, zimowych płaszczy i futer. Deszcz od rana czekał, by zakryć świat w swych łzach…

Ludzie powoli gromadzili się w kościele rzymsko-katolickim św. Judy, mieszczącego się przy 111th Street w środkowej części dzielnicy Queens. Nieprzyzwoicie uroczyści, wielu z żałobnymi wieńcami w ręku. Siadali jak na przedstawienie, choć mieli zupełnie inne intencje. Każde wydawane trochę głośniej słowo, każdy szelest, głębszy oddech były nie na miejscu. Nieprzeciętnie raziły. Psuły nagromadzony w pomieszczeniu wielki ból, z którym trudno było sobie poradzić. Jego obecność przytłaczała. Ciężki do wytrzymania przez swoją realność. Niemal namacalny, tak, że osiadał na sercu. Przemykając z kąta w kąt porażał swoim ogromem. Poruszał swymi ciężkimi ruchami zawieszone między kolumnami białe wstęgi i rozwiewał piękność kwiatów zgromadzonych w wazonach i postawionych wokoło. A może to tylko złudzenie? Może to był po prostu zwykły wiatr? Powietrze nasączone zgnilizną życia?

W centralnym miejscu kościoła, zaraz przy ambonie stała malutka trumienka. W środku przez uchylone wieko widać było drobniutką istotę, dwunastoletnią dziewczynkę. Wyglądała jakby tylko spała, jakby miała się zaraz obudzić, wstać z trumny i pójść się bawić. Gdyby nie biel jej ślicznej twarzyczki, tak podobnej do śnieżnobiałej bluzeczki z falbankami, w którą była ubrana oraz wielka pozszywana dziura na lewym policzku, tuż pod okiem. Białe lilie zdobiły jej włosy i gdy ktoś na nią patrzył, tak spokojnie śpiącą, to miał złudzenie, że w tej trumience z młodego dębu leży mały aniołek, w śnieżnych szatach. Pełen dobroci i radości. Aż się chciało krzyknąć: „Aniołeczku gdzie twoje skrzydełka? Co robisz tu na ziemi między ludźmi? Kiedy w niebie tak pięknie…”.

Jednak było to tylko złudzenie. Dziewczynka nie żyła.

John siedział w drugim rzędzie ławek. Czuł się nieswojo. Jego czarny garnitur, który zawsze lubił nosić, uwierał go nieprzeciętnie. Symbol przykrego obowiązku. Był niczym sztywny gorset założony na szyje, niepozwalający wykonać najmniejszego ruchu. Zakuwał w ciężkie łańcuchy, które przytwierdzały do ziemi, z takim ciężarem, by człowiek błagał o oswobodzenie. Choć było to niemożliwe. Nie mógł tak po prostu wyjść. Zostawić Sarę, która siedziała obok niego. Potrzebowała go w tej ciężkiej chwili, z którą nie potrafiła sobie poradzić. Musiała mieć przy sobie osobę bliską, w której znajdzie oparcie, z którą połączy się bólem. Przytulał ją, choć wiedział, że jest to tylko malutki gest, kropelka w morzu gestów i słów jakie należy wykonać, by przynajmniej w części zapełnić wewnętrzną pustkę i ukoić cierpienie. Jednak ta kropelka była zbawieniem dla spragnionego. I o tym również wiedział. Bo sam też jej potrzebował.

„Jest silny. Trzyma się jakoś”– myśleli ludzie, gdy na niego patrzyli.

I tak było. Na swój sposób był silny. Choć czuł się jak w amoku, był silny. Choć swoim zamglonym wzrokiem rozglądał się dokoła, byle tylko nie spojrzeć na trumnę i na blade lice swej siostrzenicy, był silny. Bo musiał być.

Lodowaty dreszcz wyrwał jego zmysły z odrętwienia. Zewnętrzne otoczenie nie zważało na nikogo. Gnało swoim tempem do przodu. John nie zauważył jak zaczęła się msza. Po prostu w pewnym momencie zobaczył, że przy ołtarzu stoi człowiek – ksiądz w liturgicznych szatach. Usłyszał pierwsze słowa modlitwy „Ojcze Nasz”, wypowiedzianych znajomym głosem księdza Thomasa. Dopiero teraz poznał, że to był on. Na ich brzmienie wszyscy powstali.

Ksiądz Thomas zawsze rozpoczynał msze od tej modlitwy. Często zadawał ją też jako pokutę podczas spowiedzi. Dla niego była to modlitwa w pełni wyrażająca miłość i szacunek do Boga – rozmowa Ojca z dzieckiem. Głos duchownego urwał się nagle zdławiony jakąś niepojętą mocą. Wiele osób tak zaaferowało się tym co mówią, że nie zważając na proboszcza, dalej kontynuowało swoją modlitwę. Dopiero kiedy po chwili wszyscy umilkli, ksiądz Thomas zaczął kazanie:

– Niedokończona modlitwa… – kapłan mówił spokojnie i poważnie, jednak często robił przerwy. Miało się wrażenie, że mówienie sprawia mu ogromną trudność.

– …nagle urwana bez żadnego powodu. Bez „Amen” na końcu. Czas, który zamiast być przeznaczony na jej dokończenie, przeminął bezpowrotnie. Czas, którego nie da się zwrócić. Strata, której nie da się naprawić. Życie tego dziecka zostało wydarte jego bliskim. Ta dwunastoletnia dziewczynka dopiero wkraczała na jego ścieżki. Zawsze radosna i uśmiechnięta. Pamiętam jak całkiem niedawno uczyłem ją pierwszych modlitw i przygotowywałem do pierwszej komunii. Nigdy nie sądziłem, że będę musiał odprawiać tę mszę… – W tym momencie głos księdza załamał się.

Sara rozpłakana wtuliła się w płaszcz Johna. Przytulił ją mocniej do siebie. Jego oczy zrobiły się szkliste, mimo to żadna łza nie zrosiła mu policzków. Obok Sary siedział malutki, siedmioletni chłopczyk. Kurczowo trzymając się jej ramienia, spoglądał wzrokiem pełnym dziecięcego niepokoju to na nią, to znów na milczącego księdza. Nie rozumiał co się wokół niego dzieje. Czemu musiał przyjść tutaj w głupim ubranku, którego nie chciał nałożyć. Kim są ci wszyscy ludzie? Dlaczego mamusia płacze? Czemu jego siostrzyczka leży bez ruchu? W końcu nie wytrzymując, pełnym płaczu głosem powiedział: „Mamusiu! Proszę cię, nie płacz!”

I na dobre roniąc małe kropelki, wtulił się w jej bok. Sara otarła jego dopiero co wylane na policzek łezki swą jedwabną białą chustką – prezentem od byłego męża. Następnie wytarła jego nosek i przygarnęła go mocniej do siebie. Tak uspokojony, nawet nie zauważył jak po bladych licach mamusi spływały rzęsiste potoki łez. Tymczasem ksiądz Thomas biorąc głęboki oddech ponownie zaczął kazanie:

– …Często modląc się do Boga, pytam, dlaczego pozwala, by dobrzy ludzie tyle cierpieli? Czemu niewinni ponoszą największe krzywdy? Staram się odnaleźć w tym jakiś „Boży plan”, ale gdy nad tym rozmyślam, ogarniają mnie tylko większe wątpliwości. To jest właśnie podstawa naszej wiary, aby nawet w tak ciężkich chwilach zaufać Bogu. Nie zrozumieć, bo tego ludzki umysł nigdy nie ogarnie, tylko zaufać. Nadzieja jest wyrazem największej ufności i wiary. Szczerze wierzę, że Sue jest teraz w niebie i wraz z zastępami aniołów doznaje najwyższej łaski. Oto módlmy się dzisiaj wszyscy. Amen – gdy skończył, z pozłacanych organów stojących na tarasie naprzeciwko ołtarza, wydobyte zostały pierwsze nuty pieśni żałobnej.

Coraz donioślej brzmiące tony wzleciały ponad kolumny otaczające nawę główną, aż po strzeliste stropy gotyckich wzmocnień…

 

Żwir trzeszczał pod kołami kordonu samochodów wolno przejeżdżających w cieniu posadzonych wzdłuż drogi drzew. Las kamiennych pomników zbudzonych z wiecznej zadumy, milcząco przyglądał się jak jadą jedną z wielu przecinających cmentarz ścieżek. Jadący z przodu czarny karawan zatrzymał się na wysokości jednego z niezliczonych rzędów płyt nagrobkowych. Po lewej stronie była luka – dziura w ziemi przygotowana na pochówek. Grabarze, którzy ją wykopali, stali kilka metrów dalej. Starając się nie rzucać za bardzo w oczy czekali na zakończenie ceremonii, by móc dokończyć swoją robotę. Wyglądali zwyczajnie. Robocze, zniszczone ciuchy, czarne gumiaki. Obydwaj starzy, jeden mocno łysiejący, drugi siwy. Twarze poszarpane przez wiatr, i oczy, z których przebijała się nie przytłumiona niczym dzikość osoby rzadko przebywającej z ludźmi.

Ciemne chmury zgęstniały jeszcze bardziej. Wiatr przybrał na sile, tak że przybyły wraz z dwoma ministrantami ksiądz Thomas co chwila poprawiał targaną przez wiatr sutannę. Czterech mężczyzn wyciągnęło z karawanu trumnę Sue. Żałobny wieniec chryzantem przybity do wieka zaczął łopotać próbując wyrwać się z uścisku żelaznego gwoździa. Mężczyźni powoli unieśli obite od wewnątrz aksamitem drewniane łóżko. Zanieśli je do miejsca ostatniego spoczynku i na specjalnych linach ułożyli trumnę w dole. Tymczasem przybyłe osoby zaczęły wychodzić ze swych aut. Było ich znacznie mniej niż w kościele. Wielu nie przyszło ze względu na pogodę. Wielu nie chciało obciążać się bagażem emocjonalnym uroczystości pogrzebowych. John pomógł Sarze i Mattowi wysiąść z auta. Mimo ciepłego płaszcza czuł przeszywające zimno wiejącego wichru. Jednak nie przeszkadzało mu to. Swoimi myślami poszybował gdzieś ponad ciemne chmury w poszukiwaniu promyka nadziei.

Urwana z pobliskiego drzewa gałąź upadła koło niego. Nagle druga z łoskotem spadła na pobliskiego granatowego mercedesa. Hałas dopiero uświadomił mu, gdzie się znajduje. Siostry już przy nim nie było. Rozpłynęła się gdzieś w tłumie osób. Ścisnął mocniej czarny parasol i poszedł w ich stronę. Odnalazł ją stojącą wraz z synkiem najbliżej grobu. Dokładnie naprzeciwko księdza Thomasa. Kiedy do niej podszedł, od razu objęła go za ramię. Jego ciepło uspokoiło ją trochę. Przestała aż tak bardzo dygotać, a zimno nie było już tak uciążliwe.

„Dużo ostatnio wycierpiałaś moja biedna siostrzyczko”– pomyślał z litością patrząc na jej rozmazany przez łzy makijaż.

Spojrzał na Matta, któremu chłodny wiatr najbardziej dawał się we znaki. Chłopczyk trząsł się jak osika. Co chwila pociągał swym czerwonym od chłodu nosem. Mimo to, ten mały mężczyzna miał poważną minę i wyniosłą postawę, niczym dorosły. John pocieszył się, że przynajmniej on jakoś sobie radzi.

– Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie…– zaczęto odmawiać modlitwę.

John oderwał wzrok od siostrzeńca i oplótł nim zgromadzonych ludzi dokoła. Koleżanka Sary – Dorothy wraz z mężem, jakieś dzieciaki od Sue ze szkoły, Jennifer oraz paru kolegów z jego pracy. Łącznie jakieś dwadzieścia osób nie więcej: „Tak mało ludzi…” – pomyślał z żalem.

Tymczasem modlitwa dobiegła końca. John wypowiedział jej ostatnie słowa. Następnie jego wzrok padł na proboszcza. Ksiądz Thomas otworzył księgę i zaczął inkantować słowa nieznanej Johnowi litanii. W tym czasie ministrant stojący po lewej stronie kapelana, z okularami i czapką nasuniętą po sam czubek nosa, z pod której nieregularnie wystawały kępy rudych włosów, wziął do ręki zawiązany worek z ziemią. Prawnik podszedł do niego powoli wraz z Sarą, przytuloną do jego lewej ręki i Mattem trzymającym się dłoni mamy. Nabrał w garść ziemi i popatrzył na trumnę. Szczelnie zamknięta, niczym egipski sarkofag więziła jego ukochaną siostrzenicę. Żal ścisnął mu gardło. Wewnętrzny ból uderzył z całą swoją mocą załamując ostatni bastion wszelkiej kontroli:

„Moja mała Sue. Kochany kwiatuszku, nigdy się już nie uśmiechniesz…Twa obecność zawsze sprawiała radość w moim sercu. Co się teraz stanie z pozostawioną tam pustką po tobie? Czy ją kiedykolwiek wypełnię?”– myśli Johna pokrył przepełniony bólem mrok wspomnień.

Zobaczył jak trumna zaczyna się poruszać. Wieko otworzyło się nagle, ukazując ciało Sue. Z przerażeniem zobaczył, że jej martwe oczy zwrócone są w jego stronę. Jej sine, popękane usta poruszają się mimicznie, próbując coś mu powiedzieć. Poczuł jak leci w przepaść otwartego grobu prosto w objęcia jej chudych ramion. Jakaś siła kazała mu poddać się bez najmniejszego oporu. Bezwładnie leżąc na niej usłyszał jej cichy gardłowy głos:

– Wujku pomóż mi.

Sara poczuła jak sztywnieje i opada ramię jej brata. Ziemia, którą trzymał w ręku posypała się na jego buty. Zobaczyła przerażenie w jego niebieskich oczach, wpatrzonych w trumnę oraz bladą minę i niemy krzyk na jego ustach.

– John co ci jest? John ocknij się! – zaczęła szarpać go energicznie.

Dopiero po chwili doszedł do siebie. Ze strachem zobaczył, że dalej stoi nad grobem. Trumna jego siostrzenicy była zamknięta.

– John co się stało? – Sara z wielkim niepokojem wpatrywała się w niego

– Ja…ja nie wiem. Chyba miałem nagły zawrót głowy – wciąż blady nie wiedział, co tak naprawdę przed chwilą zaszło.

– Ale już czuje się lepiej, dziękuję – dodał, by uspokoić siostrę.

Wziął następną garść ziemi i rzucił na trumnę. Sara zrobiła to samo, za nią Matt i każdy następny ze zebranych po kolei. Ksiądz Thomas skończył litanię. Pierwsza kropla spadła na ziemię. Kolejne zaraz po niej. Deszcz zakrył nimi całe miasto. Mokry i gęsty, oczyszczał cały jego bród. Ludzie uciekając przed nim schowali się do swych samochodów. John otworzył swój czarny parasol i wraz z Sarą i Mattem powoli ruszyli w stronę auta. Grabarze chwycili swoje łopaty. Ziemia zaczęła otulać Sue w swych ramionach.

 

„Po burzy emocji, następuje chaos rozumu”

 

3.

Pogrążony w ciemnościach pokój wydawał się nie być pokojem dziecięcym. Jednak to właśnie brudne, pełne wycieków, pokryte niekolorową tapetą ściany były niemymi świadkami mających miejsce wydarzeń:

– Kurt! Kurt, zbudź się!

Kobieta z całych sił szarpała śpiącym w łóżku sześcioletnim chłopcem.

– Mamusiu, co się stało? Dlaczego mnie budzisz? Przecież jest jeszcze ciemno – powiedział chłopczyk powoli przecierając oczy.

– Szybko! Musisz uciekać! Wyjść i gdzieś się schować, tak by „On” cię nie znalazł! – na słowo „On” chłopak momentalnie zesztywniał. Dopiero teraz zauważył, że mama ma podbite oko i rozcięty łuk brwiowy.

– Gdzie jesteś ździro?! Myślisz, że możesz mnie <kurwa!> oszukiwać?! – rozległ się z dołu wrzask na cały dom.

– Uciekaj! „On” już tu idzie! Uciekaj do cholery! – krzyczała ze strachem w głosie kobieta.

Chłopak z przerażeniem chwycił swego misia o oczach zrobionych z guzików i słysząc jedynie brzmiące w jego uszach ostatnie słowa matki i złowróżebne kroki wchodzącego po schodach ojca, wdrapał się na parapet. Wszystko to działo się niczym w złym koszmarze, który chłopak znał bardzo dobrze, ponieważ powtarzał się on niemal każdego dnia. Jednak tym razem zły sen był jeszcze bardziej oderwany od rzeczywistości. Dzieciak podświadomie wiedział, że ten będzie miał inne, gorsze zakończenie.

Z okna skoczył na daszek ganku i malutką drabinką zszedł na sam dół. Zaczął biec, szybko uciekać, gnany potężnym strachem małego dziecka i krzykami dobiegającymi z jego pokoju:

– Gdzie go schowałaś, ty kurwo! Taka jesteś sprytna! – krzyk mieszał się z płaczem kobiety – Znajdę tego małego skurwysyna i uduszę, słyszysz!! Uduszę! A tobie dziwko, rozwalę łeb…!! 

Chłopak biegł dalej. Nie oglądał się za siebie. Biegł, by nie słyszeć już więcej tych okropnych wrzasków. Uciekał w ciemność nocy z ściskanym w prawym ręku pluszowym misiem.

 

Nie wiedział kiedy i w jaki sposób znalazł się poza domem. Nie pamiętał przebytej drogi. Obudził się nagle, stojąc na 111th Street dokładnie naprzeciwko kościoła św. Judy. Ostatnimi dniami wszystko wydawało się takie nierzeczywiste. Tak, jakby błądził we śnie, poszukując namiastki realności, nie pamiętając momentu przebudzenia. Zmysły zawodziły, nawet teraz w przebłysku świadomości. Wzrokiem otumanionym przez niedawny chaos myśli, spojrzał na stojącą na wprost konstrukcję. Potężna, gotycka katedra rzucała złowrogi cień na okolicę. Pomiędzy dwoma wieżami, nad szarą rozetą, stał kamienny krzyż romański. Na jego ramionach wyryty był łaciński napis, dobrze widoczny w mroku dnia: „Spem nom dabis”. John powoli zanurzył się w chłodzie kościelnego gmachu…

 

Nastawała cienka granica między mrokiem nocy, a jasnym światłem wstającego dnia. Czas zacierania pojęć tego co dobre, a co złe. Wąskie alejki miejskiego parku rozmokły od niedawnego deszczu. Wiosenne liście delikatnie szeleściły w szarości poranka. Wszystko z niepokojem czekało na całkowite odstąpienie ciemności. A świt nie przychodził.

Miś o oczach zrobionych z guzików zaczął tonąć w przydrożnej kałuży. Jego futerko pochłonęła w całości brudna woda. Gdzieś w błocie widoczne były ślady oddalającego się w pośpiechu chłopca.

 

(…)„Tu potrzebna jest mądrość. Kto

 ma rozum, niech obliczy liczbę zwierzęcia;

 jest to bowiem liczba człowieka.

A liczba jego jest sześćset sześćdziesiąt sześć. ”(…)

 OBJ. 13, 18

Ksiądz Thomas zamyślił się. Jego palec wskazujący wciąż spoczywał na kartce Nowego Testamentu, podkreślając ostatnie, przeczytane przed chwilą zdanie. Głębokie rozważania o dniach minionych i tych, które miały dopiero nastąpić, nawiedzały ostatnio proboszcza niespotykanie często. Nie wynikało to z wieku, choć duchowny miał już prawie siedemdziesiąt lat, lecz z niezrozumiałego wewnętrznego niepokoju, który pojawił się niedawno. Zmęczonym wzrokiem spojrzał na piętrzące się na niebie szare chmury: „Dokąd to zmierza?” – zapytał w myślach, choć w sercu czuł, że zna odpowiedź.

Gdzieś w najgłębszych zakamarkach duszy niezbadanych przez świadomość, ukłuł go strach.

Nagle, usłyszał za sobą odgłos kroków. Powoli zamknął Biblię i z głębokim szacunkiem odłożył ją na kamiennej ławie obok siebie. Kiedy się odwrócił zobaczył znaną sobie postać Johna Drowna.

– Powiedziano mi, że tu mogę księdza zastać – powiedział John.

– Tak, lubię tu czasem posiedzieć w spokoju i porozmyślać w towarzystwie gargulców – stwierdził z uśmiechem ksiądz Thomas, pokazując na liczne maszkarony zdobiące gzyms katedralnego tarasu.

– Ładny stąd widok – powiedział od niechcenia prawnik podchodząc do kamiennej barierki.

– Tak to prawda. No, ale siadaj chłopcze i powiedz jak ci się wiedzie? – powiedział kapłan pokazując na stojącą na przeciwko kamienną ławkę.

„Jak mi się wiedzie?” – powtórzył John w myślach pytanie księdza – „od śmierci Susan minął ponad miesiąc, a ja wciąż nie mogę pogodzić się z jej odejściem.”

– Ból z czasem minie – powiedział ksiądz Thomas przenikając myśli Johna.

„Mój ból nigdy nie przeminie”– pomyślał młody mężczyzna – Tak, kiedyś… – powiedział stłumionym głosem, by duchowny nie ciągnął już więcej tego tematu.

Stary ksiądz poczuł, że John kłamie. Widział jak jego oczy patrzą w próżnię, jak żal i wewnętrzny chaos zaciskają jego dłonie na barierce. Chciał temu chłopakowi, którego znał już od tylu lat jakoś pomóc, uciszyć krzyk rozdartej duszy.

– Siadaj, proszę mój synu – powtórzył prośbę kapłan – coś ci opowiem…

Młody mężczyzna zawahał się: „Po co ja tu przychodziłem?” – pomyślał – „by wysłuchiwać teraz jakiejś etycznej przypowiastki?”

Wzrok księdza w napięciu śledził każdy jego najmniejszy gest: „Pewnie widzi, że się waham” – pomyślał John – „Wie, że nie mam ochoty tu siedzieć i słuchać go. Jednak nie mogę tak po prostu wyjść. Co by sobie wtedy o mnie pomyślał? W końcu zna mnie tyle lat. Chcąc nie chcąc muszę zostać…Niepotrzebnie tu przychodziłem” – powtórzył w myślach.

Ksiądz Thomas widząc, że chłopak siada zaczął opowieść:

„Kiedy, jeszcze jako zwykły wikary, zaczynałem posługę w tym kościele. Niegdysiejszy proboszcz opowiedział mi pewną historię, która miała tutaj miejsce w czasie Drugiej Wojny Światowej. Kościelnym był wtedy młody chłopak, mniej więcej twojego wieku. Jego starszy brat i rówieśnicy zaciągnęli się do wojska i zostali wysłani na front, by walczyć z niemieckim okupantem. Jemu, jako przyszłemu księdzu, udało się zostać w domu. Jednak sercem był na wojnie. Każdego dnia z wielkim niepokojem śledził informacje radiowe dobiegające z Europy. Modlił się za brata i za żołnierzy wraz z nim walczących. Pewnego dnia, kiedy wojna zbliżała się ku końcowi, dostał list, w którym zawiadomiono go o śmierci brata. Był wtedy poranek, zapowiadał się słoneczny dzień. Jednak jego umysłem zawładnęły ciemności. Targany ogromnym żalem i gniewem, zrobił rzecz straszną. Wziął całą hostię jaka była w kielichach i rozsypał po ołtarzu. Następnie Pismem Świętym zapalił od świeczki ogień i rzucił na ten bluźnierczy stos. Cały ołtarz momentalnie stanął w płomieniach. Szaleństwo i moce piekielne zupełnie owładnęły jego rozumem. Wspiął się na taras, na którym teraz jesteśmy. Zdjął ubranie i złorzecząc Bogu skoczył w dół…”

Ksiądz Thomas skończył i spojrzał na Johna, siedzącego w milczeniu, tak jakby rozważał opowiedzianą mu przed chwilą historię.

– Widzisz chłopcze w każdym z nas jest coś niewytłumaczalnego, coś mrocznego, co tylko czeka, by zawładnąć naszymi czynami – powiedział kapłan.

John wstał nagle z kamiennej ławki – Dziękuję księdzu za możliwość rozmowy, jednak już jestem spóźniony na bardzo ważne spotkanie – skłamał niezbyt przekonywująco.

– Czy ty nic nie rozumiesz?! – niemal krzyknął duchowny – ten chłopak był osobą niezwykle wierzącą, a mimo to momentalnie wpadł w matnie szatana.

– Super! Ale co to ma wspólnego ze mną? – powiedział młody mężczyzna nie ukrywając już zirytowania.

– Trzymany zbyt długo w sercu żal bardzo łatwo przeradza się w nienawiść – powiedział ksiądz ze smutkiem – Musisz zapomnieć… – nie dokończył, gdyż prawnik już zbiegał po kamiennych schodach nie zważając na jego słowa…

 

John w pośpiechu wszedł do jednej z bocznych naw kościoła. Był zdenerwowany, chciał jak najszybciej znaleźć się daleko stąd. Obawiał się, że ksiądz Thomas może chcieć podążyć za nim: „Mam już dość tego moralnego pieprzenia” – pomyślał – „Czemu nie dadzą mi spokoju?”.

Wtem jego uwagę przykuł jeden z fresków namalowanych na suficie bocznego ołtarza. Był to wizerunek archanioła Michała w zbroi, z mieczem w ręku, który wraz z innymi aniołami toczył bitwę z ogromnym, rudym smokiem, mającym dziesięć rogów i siedem głów przyozdobionych diademami[1]. Smok wyraźnie odnosił zwycięstwo. Zastanawiające było to, że autor fresku przedstawił archanioła z czarnymi skrzydłami i opuszczonym mieczem, tak jakby ten wyraźnie poddawał się woli bestii.

John otrząsnął się ze zdziwienia: „Muszę stąd wyjść” – pomyślał.

Kościół był niemal pusty. Niemal, gdyż oprócz kręcących się tu i tam ministrantów przygotowujących ołtarz do mszy, w jednej z ławek siedział starszy mężczyzna. Na jego twarzy widoczne były liczne zmarszczki i szramy, wyglądające niczym wizytówka dla jego wieku, jak również dla pitego w nadmiernych ilościach alkoholu. Po jego zachowaniu można było poznać, że przyszedł wyłudzać od księży pieniądze. Mimo to stwarzał pozory, że nie obchodzi go nic oprócz modlitwy w ciszy kościelnego gmachu. Siedział na klęczkach, co chwila zerkając z pode łba na ministrantów, czy nie ma między nimi kogoś kto, dał by mu parę centów. Gdy John mijał jego ławkę, pijak nagle spojrzał na niego swymi ciemnymi oczami spod krzaczastych brwi i wydął swe wargi w grymaśnym uśmiechu, ukazując na wierzch niedobitki zębów, często będących po prostu pożółkłymi, metalowymi protezami. Młodemu mężczyźnie uśmiech ten wydał się obrzydliwy do tego stopnia, że jeszcze bardziej zapragnął wydostać się na zewnątrz.  

 

4.

Przez dziurę w płocie wielkości nieco większej niż gałka oczna, widać było niemal całą oświetloną przez lampę część posesji. Na zakurzonym placu bawiły się dwa psy: wyżeł i jamnik miniaturka.

W pewnym momencie na podwórzu pojawił się właściciel. Rzucił psom dużą kość i wszedł z powrotem do domu. Pierwszy do jedzenia dorwał się jamnik. Cały zadowolony zaczął obgryzać rzuconego gnata. Obserwator nie był przygotowany na to, co nagle zaczęło rozgrywać się na jego oczach. Głodny wyżeł zawarczał chcąc dostać kość. Nagle rzucił się na towarzysza zabaw. Mały piesek zaczął bronić swego dostępu do jedzenia. Paszczami złączyły się w makabrycznym tańcu, którego muzyką były wściekłe wycia i warknięcia. Śmiertelny urok tej sceny kazał przyglądać się jej w niemym zachwycie i podziwie nad pierwotnym pięknem jej brutalności. Było w tym coś niewytłumaczalnego, co nie pozwalało nawet na moment oderwać wzroku. Z pyska jamnika poleciała krew. Bez większych szans próbował uciec od ostrych zębów swego znacznie większego przeciwnika. Zapiszczał tylko raz, gdy kły wyżła wbijały się w jego odsłonięty kark. Potem nie wydobył już z siebie żadnego dźwięku. Jego ciałem wstrząsnął przedśmiertny skurcz. Swymi nie mającymi iskier życia oczami, bez sprzeciwu patrzył jak wyżeł zakrwawionym pyskiem obgryza zdobytą wygraną.

 

W ciemnościach słychać było szum traw. Poza tym cisza, spokój i nic więcej. Coś się nie zgadza. Jest za cicho, stanowczo za cicho. Coś czai się w mroku. Coś musi się czaić w mroku bo inaczej nie byłoby tak spokojnie. Kurt z przerażeniem odwrócił wzrok od oświetlonego placu:

– Kto tam jest? – zawołał w pustkę nocy.

Cisza.

 – Kto tam jest?! – powtórzył nieco głośniej – Wychodź! Wiem, że tam jesteś!  

Znów nic.

Tylko cichutki szum wiejącego wśród drzew wiatru. Wydawało mu się, że coś usłyszał. Jakby kroki po żwirze. Serce zaczęło mu bić coraz szybciej – „Zbliżają się w moją stronę!” – pomyślał z przerażeniem.

Cień starej, polnej jabłoni nagle wydał mu się coraz większy, aż w końcu przybrał przeraźliwe rozmiary. Poczuł dziwny smak w ustach. W oczach rosły coraz to nowe cienie własnej wyobraźni. W końcu nie wytrzymał. Zaczął uciekać, gnany siłą swego strachu. Biegł nieoświetlonymi ścieżkami, pustymi ulicami, a im szybciej przebierał nogami, tym bardziej czuł oddech tego, który go ścigał. Dochodziło do niego coraz więcej głosów rozbrzmiewających z różnych stron. Goniły go, chciały go, miały go, a on się im poddawał. Głosy własnych słabości.

Nagle zobaczył przed sobą znajomy budynek – „Szkoła! Będę mógł się w niej schować”– pomyślał z ulgą.

Obdrapane z farby mury szkolnego gmachu w wielu miejscach pokrywała pleśń, nawet w nocy wydając z siebie niezdrowy odór. Okna na parterze w większości zabite były zbutwiałymi dechami. Budynek był opuszczony.

Kurt w pośpiechu przebiegł zaniedbany trawnik i stanął naprzeciwko głównego wejścia. Ze strachem obejrzał się do tyłu. Skryte w ciemnościach szkolne boisko było puste. I to go najbardziej przerażało.

Ta cholerna niepewność!

W tym momencie jedna z czerwonych niegdyś dachówek pokrywających dach szkoły, oderwała się i roztrzaskała na pobliskim chodniku. Głuchy łoskot sprawił, że po plecach chłopaka przeszedł dreszcz. Serce jeśliby mogło, zabiłoby jeszcze szybciej. Jego sine wargi zaczęły drgać, jednak nie była to reakcja na chłód nocy, lecz na odrętwiający kończyny strach. Jeszcze z dobre pięć minut z niepokojem wpatrywał się czy nikt nie wyłania się zza horyzontu mroku. Cały sztywny, niecierpliwie czekający na każde zagrożenie.

Nagle, jak na zawołanie, zardzewiały dzwonek zamieszczony nad drzwiami zaczął drgać w fałszywym, metalicznym tonie. Kurt bardzo dobrze wiedział co to oznaczało. Gdzieś głęboko z podświadomości, na zewnątrz wydobył się wyuczony mechanizm odruchów. Niczym zaprogramowana pacynka, nie rozumiejąc do końca po co, zaczął konsekwentnie wykonywać jego schemat. Normalne myślenie przestało się liczyć. W tej chwili tylko przeszkadzało. Tak samo jak bodźce przesyłane z otoczenia.

Chwycił za klamkę i przez otwarte drzwi wszedł do środka. Do jego nozdrzy dostało się stęchłe powietrze zamkniętego pomieszczenia, zmieszane z unoszącym się w całym budynku kurzem. Zaczął iść długim ciemnym korytarzem, którego ściany przedziurawione były licznymi, pozamykanymi drzwiami prowadzącymi do klas. Każda z sal oznaczona była niewielkich rozmiarów numerkiem. Na podłodze pełno było tynku, który cicho trzeszczał pod stopami chłopaka. Przeszedł dalej i na rozwidleniu korytarzy skręcił w prawo. Dotarło do niego miarowe skrzypienie zawieszonej na suficie, lekko kołyszącej się na cieniutkim kablu lampy. Rzucane przez nią słabiutkie refleksy światła, padały na liczne metalowe szafki, które w większości wywrócone, tarasowały przejście. Przedzierając się przez tę zaporę, niemal dotykał głową niskiego stropu. W końcu przedarł się do końca korytarza, gdzie znajdowały się duże, dwuczęściowe drzwi. Niewyraźny napis zawieszony na mocno obdrapanej tabliczce informował o przeznaczeniu pomieszczenia mieszczącego się za nimi. Napisany żółtą farbą: „Bufet Szkolny”.

Powoli pchnął lewą część drzwi, która wydała z siebie nieprzyjemne skrzypnięcie. Wewnątrz panował mrok. Coś skrytego w najgłębszych zakamarkach świadomości kazało mu wejść do środka. Nagle prosto w jego oczy strzelił oślepiający błysk światła. Wokół niego pojawiło się pełno ludzi. Nie widział ich, ale czuł ich obecność.

Cienie!

Cienie bez tożsamości. Krążą za granicą światła, przyglądają mu się, śmieją się z niego. Mnóstwo głosów, znajomych głosów jego kolegów ze szkoły, jego ojca, wszystkich naraz: Czubek! Bałwan! Debil! Pedał! Cwel! Łamaga! Niedorozwój! Skurwysyn! Kutas! Pederasta! Ciota! Pierdoła! Chuj! Kurdupel! Kurwiszon! Burak! Cipa! Eunuch! Kutafon! Męska Dziwka! Dureń! Skurwiel…!

Nie ma gdzie uciekać. Wszędzie go widzą. W tej chwili istniał tylko on i te przeklęte głosy. Poza tym nic. Niczym echa krzyków odbijane w nicości wypełniającej jego głowę. Głosy przybrały na sile, a ich właściciele zaczęli rosnąć w swej bezkarności. Pełni dzikiej agresji. W chłopaka poleciały zmięte w kulkę kartki papieru, potem gumki do ołówków, następnie ślina, małe kamienie, pięści, ciosy, kopnięcia, kije, siniaki, krew,…ból!

A wszystko na tle dzikich wrzasków nienawiści.

 

5.

Ostry dźwięk telefonu przedarł się przez senną barierę proszków uspokajających. John powoli otworzył oczy – „Czy to sen?” – zapytał w myślach –„Dalej śnię. Nie obudziłem się, jeszcze. Przecież miałem odpocząć, uspokoić myśli… ”

Telefon nie dawał za wygraną.

„Czemu teraz, kiedy dopiero co zamknąłem oczy? Może mu się znudzi i przestanie?”

Dzwonek powoli zaczynał drażnić nie do końca rozbudzone zmysły mężczyzny: „Co za wariat, do cholery, może dzwonić o tej porze?” – podniósł się i spojrzał się na zegarek stojący na nocnej szafce. Pokazywał godzinę 22:13.

Światło z pobliskiej latarni wdzierało się do środka przez niezbyt dokładnie zasłonięte okno. W kącie pokoju, gdzieś w nieoświetlonym przez światło półmroku widać było wyraźne zarysy szafki na ubrania. Zarówno na niej jak i na stojącej obok kanapie leżały nieuporządkowane stosy akt, prowadzonych przez prawnika rozpraw.

Ruchami pełnymi zmęczenia, otępionymi przez działanie pigułek nasennych, wstał i podszedł do niewielkich rozmiarów biurka, stojącego pod ścianą, obok drzwi. Niedbale sięgnął po słuchawkę zawieszonego nad nim telefonu:

– Słucham?!

– Cześć Johnny! – odezwał się głos po drugiej stronie aparatu – Tu Ben – zrobił pauzę, czekając na to, aby John mógł odpowiedzieć na jego przywitanie, jednak długa chwila ciszy świadczyła, o tym że się nie doczeka.

Drown nie miał najmniejszej ochoty na jakąkolwiek rozmowę, nawet z dobrym kumplem. A może zwłaszcza z nim. Ben niezrażony brakiem odzewu ze strony kolegi z pracy, kontynuował:

– Co słychać stary? Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam?

– Nie, nie przeszkadzasz. Właśnie oglądam telewizję. O co chodzi? – chłodny ton wypowiedzi, słabo maskował niezbyt starannie wyszukane kłamstwo: „Mam to w dupie” – pomyślał John – „Niech pozwoli mi spać! A nie zawraca głowę jakimiś pierdołami”.

– Masz ochotę skoczyć na piwo? Ja stawiam – Ben nie należał do ludzi, którzy się łatwo poddają.

Zawieszona nad drzwiami maleńka postać Chrystusa ukrzyżowanego, oczami pełnymi cierpienia przyglądała się spod grubej warstwy kurzu młodemu mężczyźnie. Ani razu nie odwzajemnił jego spojrzenia. Zamiast tego, jego wzrok spoczywał na olbrzymiej ilości przyczepionych do korkowej tablicy starych wycinków z gazet. Artykułów z przed miesiąca: „Pijany kierowca morduje dzieci”, „Masakra na East 57th Street”, „Dzieci giną w wypadku”, „Krwawa przerwa”, „Pięć ofiar wypadku”, „Dziewczynka ginie w karetce”, „Zbyt rozległe obrażenia wewnętrzne”, „Niemoc lekarzy”, „Dziecko nie dojeżdża na czas”, „Sprawca wypadku w śpiączce”, „Żądni zemsty rodzice”, „Policja ukrywa miejsce pobytu przestępcy” … – krzyczały liczne nagłówki.

John patrzył na nie jak urzeczony. W jego prawej ręce swobodnie wisiała słuchawka telefonu.

– To co masz ochotę? – spytał lekko zniecierpliwiony Ben.

Prawnik oprzytomniał:

– Tak idziemy,… Mam ochotę pójść się porządnie napić – dodał po chwili.

 

Mimo późnej pory ulice dzielnicy Queens tętniły życiem. A raczej jego nocną odmianą. Pełną stałych bywalców. To był inny świat. Rzeczywistość zaczepiających każdego tanich dziwek i ich ubranych w tandetne ciuchy alfonsów. Chowających się przed ciekawskimi oczami ćpunów. Czekających na swe ofiary drobnych złodziejaszków i handlujących w zaułkach narkotykowych dealerów. Wszyscy ukryci gdzieś w mrocznych zakamarkach miasta F……. przed ogłupiającym spokojem normalnego życia. Ludzi, którzy dzisiejszego wieczoru odważyli się wyjść z domu. Wystarczyło jednak w nieodpowiednim momencie trafić w niewłaściwą uliczkę…

Kawalerkę Johna mieszczącą się na Rockaway Bulvar w dzielnicy Queens oddzielało od miejsca spotkania z Benem kilka przecznic. Drogę tę pokonał pieszo. Kiedy szedł z nieba zaczęły padać krople drobnego deszczu. Ben czekał już na niego przed jednym z Brooklyńskich barów. Mokry płaszcz, ściśle przylegał do jego grubej sylwetki. Jednak nie zepsuło to wyraźnego na pulchnej twarzy dobrego humoru:

– W końcu jesteś! – powiedział, gdy zauważył przyjaciela – Zaczynałem się już niepokoić. Mogłem przewidzieć, że jak zwykle się spóźnisz.

Na twarzy Johna nie było śladów reakcji na ten przytyk.

– To na co czekamy? Wchodzimy do środka? – powiedział zniecierpliwiony, jakby tylko to się liczyło.

– Czemu nie? – powiedział Ben.

Niestety, wewnątrz bar przeżywał istne oblężenie. Wszystkie miejsca siedzące, w tym wygodne kanapy przy stolikach na parterze i mniej wygodne krzesła na balkonie, były pozajmowane. Okupowane były również stół bilardowy i tarcza do gry w darta. Przy takim ścisku nawet najbardziej ekskluzywny pub zmienia się w duszną spelunę. Powietrze przesiąknięte było dymem z różnego rodzaju papierosów tworząc w pomieszczeniu szarą chmurę, która drażniła nozdrza i utrudniała widzenie. W dodatku szafa grająca odtwarzała jakiś tandetny utwór techno, przez co z głośników wydobywał się głośny, jednostajny i w kółko powtarzający się ton basów. 

John i Ben stali przy wyjściu rozglądając się za jakimś miejscem siedzącym. Koło nich przeszło dwóch ochroniarzy wyprowadzając pod rękę zbyt dobrze bawiącego się klienta.

– Patrz! Tam jest miejsce! – krzyknął Ben, pokazując na dwa krzesła stojące przy samym barze.

By do nich dotrzeć musieli się przedrzeć przez tłum luźno stojących ludzi.

– To czego się napijemy? – spytał Ben, gdy dotarli na miejsce.

– Na początek: czystą – powiedział John, bardziej do barmana niż do kolegi.

– Dla mnie to samo – zawtórował grubokościsty prawnik, zdejmując swój płaszcz.

– Weź też mój! – krzyknął John, gdy Ben wstawał, by go powiesić na jednym z wiszących na ścianie wieszaków.

Przez chwilę młody prawnik siedział samotnie. Czekając na kolejkę odwrócił się i spojrzał na pijanego mężczyznę obok niego, który z głową spuszczoną w dół trzymał w lewej ręce piwo, podczas gdy prawą próbował opierać się o kontuar baru. Nagle, jakby czując na sobie wzrok obrońcy, podniósł głowę zaledwie parę centymetrów przed jego twarzą, tak że ten poczuł jego przesycony smrodem strawionego alkoholu oddech. John odwrócił się w pośpiechu, walcząc przez chwilę z żołądkiem, by nie zwrócić jego zawartości. Tymczasem Ben wrócił siadając obok niego, a barman postawił przed nimi dwa kieliszki wódki.

– To na zdrowie! – powiedział gruby prawnik wznosząc toast.

– Poczekaj chwilę! – krzyknął John – Muszę dojść do siebie.

– Coś ci jest? –zapytał zdziwiony Ben.

– Nic szczególnego, tylko… – przełknął ślinę – trochę tu duszno, ale już mi lepiej.

Wypili jedną kolejkę, potem następną i jeszcze jedną. Po chwili, by trochę odpocząć wzięli sobie po piwie:

– …, więc widzisz stary, tak to już jest z tymi kobietami – powiedział Ben łapiąc Johna za ramię – żyć z nimi jest ciężko, a bez nich…to już w ogóle kiepsko. Dla przykładu moja żona ostatnio jest nie do wytrzymania. Stała się tak marudna, że to nieporozumienie. Co chwilę ma do mnie jakieś pretensje: „Ben pomóż mi! Bo ja muszę zajmować się naszym synkiem i sama wszystkiego nie zrobię” – powiedział przedrzeźniając cienki kobiecy głos. Poczym dodał już swym „normalnym” głosem – mówię ci, idzie oszaleć.

John grzecznie udawał, że go słucha. Jednak w rzeczywistości zupełnie nie interesowała go opowieść przyjaciela. Przyszedł tu tylko po to, by się porządnie upić, a reszta była po prostu przykrym obowiązkiem. Nagle jak na zawołanie zadzwoniła komórka Bena:

 – Cześć kochanie! – krzyknął mężczyzna widząc na ekranie kto dzwoni – Poszedłem sobie z Johnnym na piwko – Drown słyszał tylko odpowiedzi kolegi – Aha, tak, pozdrowię go…Aha, tak, zaraz będę i…tak, po drodze zrobię zakupy w sklepie całodobowym,…nie ma problemu, tylko wypije do końca moje piwo…Dobrze całuski, Pa! – powiedział kończąc rozmowę.

– Kochana jest, co nie? – dodał ze szczerym przekonaniem – Dobra Johnny ja muszę spadać, naprawdę miło się gadało, no ale sam rozumiesz, rodzinne obowiązki… – jednym haustem skończył piwo, zapłacił za kolejki wypite przez siebie i kolegę – Musimy gdzieś jeszcze razem wyskoczyć – powiedział, poczym poszedł po swój płaszcz.

– Aha, byłbym zapomniał – rzucił na odchodnym – masz pozdrowienia od mojej żony.

– Za to wypije – powiedział sarkastycznie John, i z udawanym pietyzmem podniósł kufel do góry, biorąc porządnego łyka. 

Nie patrzył jak Ben przeciska się przez tłum ludzi w stronę wyjścia. Nie zwracał uwagi jak po chwili dwójka tych samych co wcześniej ochroniarzy, pomogła wyjść siedzącemu koło niego mężczyźnie, który już na dobre spał oparty o kontuar baru. Zaczął dużo pić: „Im więcej tym lepiej” – pomyślał podnosząc do ust kolejny kieliszek wódki – „To pomoże mi zabić wspomnienia. To pomoże mi zabić ból”.

Jednak im mocniej odurzał się alkoholem, tym obrazy z przeszłości stawały się bardziej wyraźne. Ból odbijał się echem w zamroczonej głowie. Z każdą sekundą coraz głośniej i głośniej, aż w końcu zamienił się w przeraźliwy krzyk zagłuszający wszystko inne. Oprócz myśli przepełnionych gniewem i rządzą zemsty.

 

Koło godziny trzeciej przestali Johnowi dolewać alkoholu. Był tak pijany, że przez dobre trzydzieści minut nie zwracał na to uwagi. Siedział, i tępym wzrokiem przypatrywał się dwóm mężczyznom grającym w bilard. Jedynie od czasu do czasu kołysał się w rytm lecącej z głośników muzyki. Dopiero kiedy nic nie poleciało z pustego kieliszka, uświadomił sobie, że trzeba coś z tym zrobić:

– Szefie! Szefieee! Poprrrszę jednego! – z trudnością wybełkotał do barmana.

Ten nawet nie zareagował na wezwanie pijanego klienta.

– Szeeeefieeee! Chce się napić! – krzyknął John waląc pięścią o kontuar baru – Pić! Jednego!

Na skutki takiego zachowania nie trzeba było długo czekać. Do prawnika podeszło dwóch ochroniarzy. Nim zdążył zaprotestować, energicznie chwycili go z dwóch stron pod ramiona i zaczęli ciągnąć w stronę wyjścia. Drown był tak pijany, że nie miał sił do stawiania jakiegokolwiek oporu. Wisiał bezwładnie w silnym uchwycie prowadzących go mężczyzn, niczym zabawkowy pajac z kończynami pełnymi waty.

Jego podróż w towarzystwie strażników skończyła się zaraz za drzwiami baru, gdy został brutalnie wypchnięty na zewnątrz. Przewrócił się, uderzając twarzą o mokre płytki chodnika. „Za dużo wypiłem” – nie był pewien czy wypowiada te słowa na głos, czy tylko w myślach – „Idę do domu!”

Podparł się prawą ręką by wstać, lecz jedyne co mu się udało to odwrócić się na plecy. Kiedy popatrzył w górę światło stojącej nad nim latarni zaczęło wirować: „Niedobrze mi, chyba będę rzygał”.

Jego ciałem wstrząsnął dreszcz wymiotnych konwulsji. Raz, drugi, trzeci. Za każdym razem bez efektu. Prawnik splunął z obrzydzeniem, próbując zabić smak żółci wątrobowej w ustach. Następnie parokrotnie wciągnął wilgotne powietrze głęboko w płuca. Pomogło. Dzięki temu znalazł w sobie dość siły, by podczołgać się do latarni, i podpierając się o nią, wstać.

Kiedy się podniósł, ulica niebezpiecznie zakołysała się w różne strony. Niczym na łodzi w czasie sztormu, zaczął chwiejnymi krokami iść w stronę domu…

Po chwili jego umysł stracił poczucie miejsca i czasu. Szedł dalej, nie zawracając sobie głowy obcą okolicą. Jego myśli pochłonięte były czymś innym: „Muszę się wysikać!” – pomyślał.

Skręcił w jeden z ciemnych zaułków między dwiema starymi kamienicami. Pełno tu było leżących luźno śmieci. Począwszy od pustych puszek i odpadków spożywczych, a skończywszy na starym telewizorze z uszkodzonym kineskopem.

John stanął obok dużego, metalowego pojemnika na śmieci, z którego śmierdziało zgniłą rybą i oparł się o obgryzioną ścianę budynku zbudowanego z czerwonej cegły. Nonszalancko rozpiął rozporek, by się opróżnić. Chłodny wiatr powiał z głębi zaułka, porywając stare gazety. Wraz z ich szelestem do uszu młodego mężczyzny doleciały jakieś krzyki. Były niczym popieszczenie prądem dla jego otępiałych zmysłów, nagle każąc im funkcjonować w pełnej gotowości. Niczym w nierealnym śnie zaczął podążać w ich stronę, coraz bardziej oddalając się od dającego bezpieczeństwo światła latarni. Nie wiedział czy kieruje nim ciekawość, czy wciąż mocno szumiący w głowie alkohol.

Przeszedł koło pordzewiałych schodów przeciwpożarowych, mijając stosy porozrzucanych kartonowych pudeł. Krzyki stawały się coraz wyraźniejsze, przybierając formę luźno wykrzyczanych słów:

– Nie!…Proszę zostawcie mnie! – prosił ktoś wyraźnie przestraszony.

Po chwili do uszu prawnika doszedł inny głos: – Zawrzyj gębę śmieciu!

Przeraźliwy krzyk: – AAAAAAA!! Pomocy!!

– Dawaj forsę!! – złowrogo wrzasnął ktoś trzeci.

W końcu młody obrońca zobaczył na końcu alejki zanurzone w mroku nocy trzy cienie. Dwóch białych mężczyzn stało nad czarnoskórym bezdomnym, bijąc go kijami baseballowymi. Włóczęga cały czas krzyczał kuląc się i zasłaniając twarz rękami. Po chwili jego krzyk zmienił się w coś w rodzaju cichutkiego zwierzęcego kwilenia, jedynie czasami przybierając formę słowa: „Pomocy”.

Odurzony umysł nie potrafił poradzić sobie w tak przerażająco nagłej sytuacji. Tam gdzie powinno zadziałać racjonalne myślenie zmuszające organizm do szybkiego działania, pojawił się strach:

„Muszę się stąd wydostać” – pomyślał John.

Odwracając się nie zauważył stojącej mu na drodze drewnianej skrzynki. Upadł na kolana, robiąc hałasu, który zwrócił uwagę dwójki napastników:

– Co jest?! Ej, coś ty <kurwa> za jeden?! – krzyknął jeden z nich biegnąc w jego kierunku.

Prawnik w pośpiechu zerwał się na nogi. Biegł przedzierając się przez tony śmieci zalegające wąski zaułek. Z oddali zobaczył światło ulicznej latarni: „Uda mi się” – pomyślał z ulgą. Nagle coś twardego uderzyło go z tyłu w głowę. Kończyny momentalnie odmówiły posłuszeństwa. Powieki zrobiły się strasznie ciężkie. Ostatnie, co zapamiętał, to ból jaki towarzyszył upadkowi.

 

6.

Butelka mleka z łoskotem uderzyła o kant schodów. Rozlane krople białego płynu wylądowały na porozrzucanych na ziemi zakupach. Sarah stała trzymając w jednej ręce rozerwaną siatkę, a w drugiej do połowy wsadzony klucz we frontowe drzwi zamka. Z rezygnacją zaczęła powoli podnosić wszystkie rzeczy:

– Przeklęta siatka! – powiedziała na głos.

Otworzyła drzwi i trzymając w obu rękach zakupione produkty weszła do domu.

Na porannym niebie gromadziły się szare chmury jesiennego dnia. Ponuro wisząc nad stojącym na uboczu wielkiego miasta osiedlem domków jednorodzinnych.

Kobieta położyła zakupy na kuchennym blacie, poczym poprawiła fale długich kasztanowych włosów. Zaczęła przygotowywać śniadanie. Jej umysł pogrążony był w rutynie codziennych obowiązków. Ręce niemal mechanicznie wykonywały dobrze sobie znane czynności. Kiedy skończyła, skierowała swoje kroki do pokoju dziecięcego.

Koło łóżka, na wykładzinie pełnej sieci ulic zabawkowego miasta, rozłożone były stosy najrozmaitszej masy kredek świecowych i pasteli. Matt siedział pomiędzy nimi, i ze skupioną miną, której nie powstydziliby się najwięksi malarze, rysował coś na kartce.

– Matt, śniadanie – powiedziała łagodnie Sara, wchodząc.

– Nie teraz mamo, jestem bardzo zajęty – powiedział zaabsorbowany rysunkiem chłopiec. 

– A co ty tam za dzieło tworzysz? – zapytała z rozbawieniem – pokażesz mi?

– Nie, bo jeszcze nie skończyłem – stwierdził poważnie Matt.

– No nie bądź taki, pokaż – powiedziała udając dziecięcą przekorę.

– Nie, ale możesz zobaczyć ten co już skończyłem – nie oderwawszy wzroku od rysunku pokazał na leżącą luzem kartkę. 

Sarah podniosła ją, chcąc zobaczyć „dzieło” syna.

Na szarym arkuszu papieru narysowana była postać malutkiej dziewczynki ubranej w niebieską sukienkę, po jej prawej stronie stał stwór mający na głowie dwa kozie rogi i ciało pokryte grubymi kreskami pasteli koloru krwistej purpury. Z kolei po lewej znajdował się mężczyzna w szarej szacie i złotych włosach, ze zrobionymi ołówkiem dwoma kształtami na plecach, które dopiero po dłuższym przyjrzeniu mogły być rozpoznane jako skrzydła. Te dwie stojące po bokach postacie trzymały dziewczynkę za ręce, co wyglądało tak, jakby wyrwały ją sobie nawzajem, o czym świadczyła też smutna mina namalowanego dziecka. Bezpośrednio nad nią zieloną kredką napisane było imię: „Sue”…

 

Powietrze w komorze przepełnione było zgniłym zapachem śmierci. Odorem, który wydobywał się z setek porozrzucanych kości i tysięcy ludzkich czaszek równo ułożonych na wszystkich ścianach pomieszczenia, w całości tworząc rodzaj makabrycznego dzieła oddającego obrzydzenie i grozę tego miejsca. Panująca cisza pełna była nerwowego oczekiwania, jedynej, poza rozkładającymi się szczątkami, pozostałości po ludziach tu porzuconych. Tysiące pustych oczodołów czekało w napięciu, śledząc każdą najmniejszą oznakę życia, jakby ponownie chciało posiąść ją na własność. Dlatego wszystkie przyglądały się skulonej w koncie postaci czterdziestoletniego mężczyzny.

Siedział zupełnie nijaki, jakby pozbawiony życia, z twarzą schowaną między kolanami. Jednak rytmiczne unoszenie się klatki piersiowej i co jakiś czas robione nieznaczne ruchy, pozwalały stwierdzić, że jest inaczej.

Nagle z zewnętrznej pustki, gdzieś spoza pomieszczenia, doleciał do jego uszów cichutki gwizd. Momentalnie wyrwał się z odrętwienia, podnosząc głowę zza kolan. Na jego twarz założona była ceramiczna maska komediowego głupca z wyrytym na czole numerem seryjnym i kodem paskowym. Jej usta wykrzywione były w nienaturalnym uśmiechu, zupełnie nie pasującym do wychudzonej reszty ciała, ubranej w poszarpane szmaty.

Żylastą łapą zaczął szukać czegoś pomiędzy stosami kości. W końcu wyciągnął resztki ludzkiej ręki. Począł machać nią na różne strony, niczym małe dziecko bawiące się grzechotką. Bił nią w podłogę roztrzaskując drobniejsze części szkieletu. Po chwili wyraźnie zmęczony włożył ją sobie do buzi. Zaczął ssać, wygryzać z zachowanych resztek ludzkiego mięsa. Wylizywać językiem szpik, tak łapczywie, że strużki klejącej się śliny ściekały mu po granatowej masce tworząc pomiędzy nią a obszarpanym dekoltem ubrania przezroczystą nić. Kiedy skończył, wyrzucił obgryzione kawałki w ciemność wychodzących z komory drzwi.

Powoli wstał. Coś nagle dotarło do jego świadomości. Czy raczej do tego co z niej zostało. Uświadomił sobie, że ma prawo do życia, funkcjonowania w normalny sposób, do bycia szczęśliwym. Ogarnęła go apatia, kompletna bezsilność: „Co teraz? Co dalej? Jak? Gdzie? Kiedy? Co i dlaczego?…Jak sobie z tym poradzę?”.

Zaczął wić się niczym wąż, próbując uwolnić się z krępujących go niewidzialnych więzów. Jego brudne, wygryzione pazury wbijały się w jego własną skórę rąk, rozdrapując ją do krwi. Maska, która jeszcze przed chwilą była najbardziej wygodną rzeczą w jego życiu, zaczęła uwierać, ściskać twarz nie pozwalając na złapanie powietrza:

– To ona !! To wszystko jej wina!! – krzyczał głosem, przypominającym wycie rannego zwierza, usiłując zerwać ją sobie z twarzy wraz z kawałkami mięsa.

Podczas, gdy gnijące społeczeństwo tylko patrzyło, wszędzie szukając rozrywki, okazji do śmiechu. Głupcy, bez wyobraźni głusi na ból i cierpienie. Puste szkielety, których wnętrzności już dawno stały się pożywką dla bakterii.

Maska wciąż nie chciała puścić, wpijała się coraz mocniej i mocniej, zgniatając twarz mężczyzny, którą jeszcze przed chwilą ukrywała przed otoczeniem. Pod wpływem nacisku krew zaczęła odpływać spod skóry policzków, chrząstka nosa pękła uwalniając na wierzch strumień gęstej, czerwonej juchy. W tym momencie, gdzieś w uszach zaczął mu brzęczeć niski głos. Z początku tylko szept, cichutki, nierozpoznawalny, ledwie słyszalny, by nagle mógł wybuchnąć wyraźnym tonem wypowiedzianych słów:

– Nie ma powodów do obaw, to tylko ja – powiedział ktoś chłodno.

– Nie znam cię, zostaw mnie w spokoju!! – dalej krzyczał człowiek.

– Dobrze, a teraz bądź grzecznym chłopcem i załóż ją – powiedział głos tak jakby nie słyszał lamentów mężczyzny.

– Jak to „założyć”? Ja chcę ją ściągnąć!!

– No widzisz, i po co było tyle krzyku? Pasuje jak ulał… – momentalnie głos ucichł.

– Gdzie jesteś!! Odezwij się!! – czterdziestoletni mężczyzna zaczął miotać się na różne strony – To ty mi to uczyniłeś!! Ja! Ty! My! Wy!…Oni wszyscy!! Dobrze pamiętam! Głupie, tępe błazny! Koniec z tym! – krzyknął uderzając nagle głową w ścianę.

Maska pękła roztrzaskawszy się o jedną z czaszek, by z głuchym łoskotem upaść na ziemię. Mężczyzna, choć lekko otępiały od siły uderzania, powoli zaczął zeskrobywać z twarzy płaty skrzepłej krwi. Kiedy skończył, swobodnie zaczerpnął powietrza i podniósł głowę do góry rozkoszując się odzyskaną wolnością. Na jego czole, wcześniej zakrytym maską, widniało napisane czerwonym markerem imię: „Kurt”.

– Ha! Ha! Udało się! Zwyciężyłem, pokonałem was – powiedział Kurt zwracając się do czaszek.

 – Przegraliście śmierdziele! Myśleliście, że macie nade mną władzę?! Nad moimi czynami i myślami? Nad moją duszą? Nie! Nigdy więcej! Wy chuje, gnoje i kutasy! Koniec dobrego! Koniec! Słyszycie?! Pluje na was! – splunął śliną zmieszaną z krwią na kość czołową jednej z ludzkich głów.

– Jestem niepokonany! Niezwyciężony Kurt! HA! Jestem najlepszy, najmądrzejszy, najsilniejszy… – w miarę jak mówił, w jego głosie malała pewność siebie – Ja jestem…jestem…estem…stem…tem…em…m…( )… AAAA!! Co się tak patrzycie? Nie macie oczu, a mimo to wciąż się na mnie gapicie. Po co wlepiacie we mnie te wasze puste oczodoły? Przestańcie! Nie mogę tego znieść! Nie słuchajcie! Nie patrzcie się! Dosyć!! Nie wytrzymam dłużej!! – złapał się za głowę opierając się plecami o ścianę.

– Zostawcie mnie! Jesteście wszędzie, słyszę wasze kroki! Nie zbliżajcie się! Nie mogę uciec, nie mogę się schować! Czemu mnie prześladujecie?! Muszę się stąd wydostać!

Za otworem drzwiowym będącym jedynym wyjściem z komory panowała nieprzenikniona ciemność. Kurt szybko podbiegł do przejścia. Od razu poczuł na twarzy powiew zimnego wiatru. Gdzieś w oddali usłyszał gwar ludzi i odgłosy ulicy: „Tam czeka na mnie prawdziwy świat, bez kłamstw i iluzji” – pomyślał.

Spojrzał na broniącą dostępu do niego pustkę. Przez chwilę przyglądali się sobie. Jednak im bardziej zagłębiał się w nią swym wzrokiem, tym ona bardziej miała wgląd w jego duszę, w której czaił się niepokój. Mrok zaczął zaciskać na nim swe czarne macki, pozostawiając jedynie zwątpienie. Wyjście ze znienawidzonej krypty było tuż przed nim, mimo to stał dalej nie wiedząc co zrobić. Wciąż zastanawiał się i zbierał myśli: „Parę kroków i będę wolny. To tylko strach, nie ma żadnego niebezpieczeństwa” – przekonywał sam siebie.

– Muszę to zrobić, po prostu muszę! – powiedział na koniec przez zaciśnięte zęby.

Powoli zanurzył prawą rękę w ciemności. Po jego plecach przeszedł zimny dreszcz. Parokrotnie nabrał powietrza próbując zapanować nad podnieceniem. Jego serce przydusił skłaniający do zawrócenia lęk. Zrobił krok za obręb komory. Momentalnie poczuł przewiercające mu skroń ukłucie bólu. Cofnął się uderzając plecami o zrobioną z czaszek ścianę:

– AAAAA!! – krzyczał Kurt kuląc się i zasłaniając twarz rękami – Ten ból!! Już nie mogę!! Przeraźliwa pustka, boję się jej!

Wstrząs nerwowy zaczął powoli mijać, mimo to czterdziestoletni mężczyzna wciąż popłakiwał. Scenie tej cały czas przyglądała się tępa widownia czaszek.

– Nigdy więcej! Wolę tu zostać! Tu jest bezpiecznie! – powtarzał lekko huśtając się raz do przodu, to znów do tyłu – Bez miłości! Bez uczuć! Bez wiary! Bez czynów! Bez myśli…Beze mnie!

 

7.

Szum morskiej bryzy rozpościerał wkoło magię spokojnej melodii. Jaśniejąca w słońcu tafla wody, łagodnie unosiła się i opadała w swych błękitnych kołnierzach, co chwila wyrzucając na brzeg złociste drobinki bursztynów. Pod ciężarem kroków, piasek wydawał z siebie cichutkie skrzypnięcie, któremu zaraz odpowiadał skrzek stada mew krążących w poszukiwaniu pożywienia. Na granicy widnokręgu jaśniała czerwień zachodzącego słońca, skąd wiał wiatr delikatnie muskający policzki w swym lodowatym dotyku. Każdy wdech powietrza napełniał płuca morskim powietrzem:

– Jak tu cudownie – pomyślał mężczyzna, czując jak błogi spokój wypełnia jego myśli…

Nagle! usłyszał płacz małego dziecka, który zaraz zmienił się w coś na kształt przeraźliwego wycia niosącego się przeraźliwym echem po całej plaży:

„Co? Gdzie?” – zaczął biec, szukając miejsca, z którego dochodził mrożący krew w żyłach wrzask.

Piasek co chwila osuwał się spod nóg. Krzyk zanikał, to niespodziewanie wybuchał w gamie drażniących zmysły tonów. Pojawiał się z różnych stron tak, że ciężko było ustalić gdzie mogło znajdować się dziecko. Jedyne co było wiadome to to, że działo się z nim coś złego.

„Tylko gdzie?” – pytał w myślach mężczyzna, rozglądając się na różne strony.

Czas uciekał z każdą sekundą. Płacz powoli słabnął…

 

John zaczął dochodzić do siebie. Powieki z trudem otworzyły się, jednak pod wpływem sprawiającego ból światła, mimowolnie znów się zamknęły. Prawnik złapał się za głowę. Dopiero teraz doszło do niego ukłucie bólu pulsujące z tyłu czaszki. Dotykając ręką miejsca uderzenia poczuł płaty skrzepłej krwi na włosach. Spróbował jeszcze raz otworzyć oczy – nie mógł. Jego palce natknęły się na strup zeschnięty na prawej części czoła i powiece. Dopiero po chwili udało mu się lekko otworzyć lewe oko.

Stosy starych gazet poruszały się pod wpływem wiatru przy szeleście naśladującym szum morza. Gdzieś w oddali słychać było sygnał przejeżdżającego radiowozu, który nie brzmiał już jak płacz małego dziecka. Adwokat leżał oparty o metalowy śmietnik pomiędzy zawaliskiem różnego rodzaju odpadków, których zapachy mieszały się ze sobą tworząc drażniący nozdrza odór.

„Jak długo byłem nieprzytomny?” – pomyślał kierując swój wzrok na lewy nadgarstek w poszukiwaniu zegarka. Jednak nie było go tam.

Dopiero teraz poczuł, że faktycznie nie ma go na ręce. Powoli zaczął przypominać sobie zdarzenia tamtej nocy. Wyrwane z kontekstu strzępki obrazów pojawiły się w jego świadomości. Zamglone, nie mające większego sensu informacje, które z trudem próbował ułożyć w jakąś w miarę logiczną całość.

Pamiętał, że został napadnięty przez dwóch zbirów: „Dobrze, że tylko mnie okradli…” – pomyślał z ulgą – „…a nie tak dla zabawy, zadźgali mnie jeszcze nożem.”

Momentalnie coś do niego dotarło. Ten nagły impuls kazał mu natychmiast zerwać się na nogi. Jednak ciało odmówiło posłuszeństwa. Zdrętwiałe przez noc mięśnie nie zareagowały. Jedyne co poczuł, to fale odrętwiającego bólu płynące wraz z ponownie powracającą do dolnych kończyn krwią. Bezskutecznie próbował je rozmasować. Dopiero po chwili, gdy drażniące mrowienie zaczęło ustępować coraz bardziej, odzyskiwał władze w nogach. Nauczony doświadczeniem, bez pośpiechu zgiął oba kolana, by następnie móc się podnieść. Skostniałe od chłodu ciało z dużym oporem zareagowało na to wezwanie. Nagle ogarnęły go zawroty głowy: „Po co ja tyle piłem?” – spytał sam siebie, gdy w kąt obok metalowego śmietnika zwracał zawartość żołądka.

Po paru minutach, wciąż jeszcze trzęsąc się po spazmatycznych odruchach wymiotnych, zaczął iść w stronę, gdzie jak pamiętał, był katowany czarnoskóry bezdomny.

Koniec alejki w świetle dnia wyglądał zupełnie inaczej niż w spotęgowanych alkoholem mrokach nocy. Wszystko wydawało się teraz tak drastycznie realne w porównaniu do niewyraźnych kawałków wspomnień porozrzucanych po całej głowie.

Adwokat niepewnie podszedł do miejsca gdzie jak mu się wydawało leżał bity człowiek.

Nabrzmiały od wilgoci karton przykryty był starym, zapyziałym kocem, obok którego leżała brudna od błota poduszka. Kiedy John odrzucił nakrycie poczuł stęchły zapach moczu, wskazujący od czego mokre mogło być posłanie.

Mężczyzna, zatykając lewą ręką twarz, zaczął szukać jakichś śladów po bezdomnym. Na posłaniu nie było niczego, żadnych plam krwi, które świadczyłyby o rozegranym tu wczoraj dramacie. Obrońca jeszcze raz powędrował myślami do tamtego wieczoru. Krzyki wołającego o pomoc znów rozbrzmiały w jego głowie. Zwierzęce ryki napastników i coraz bardziej słabnące wycie ofiary. Nagle John wstrzymał oddech na widok powracającego wspomnienia:

„Włóczęga leżał skulony na posłaniu cichutko popłakując. Nie broniąc się, z zupełną rezygnacją poddawał się kolejnym uderzeniom. Na jego postrzępionej, nierówno przystrzyżonej brodzie widoczna była krew wypluta przed chwilą wraz z wybitym zębem.

– Czemu do chuja płaczesz?! – powiedział ogolony na łyso wyrostek kopiąc czarnoskórego mężczyznę prosto w brzuch.

Z ust bezdomnego znów pociekły krople gęstej krwi.

– Ja pierdolę! – krzyknął wciąż bijący go bandyta – ten pies ujebał mi glana!

– To się o niego wytrzyj – rzucił drugi ubrany w czarną skórę, mający na głowie ciemną chustę z trupią czaszką – przynajmniej na coś się to ścierwo przyda.

Śmiejąc się zaczęli po kolei wycierać buty o twarz, będącej na skraju wyczerpania, ofiary.

– Dobra kończmy to – powiedział jeden do drugiego – trzeba stąd spierdalać.

– Masz rację – stwierdził łysy napastnik – zaczynałem się już nudzić! – krzyknął uderzając kijem z całych sił w potylicę leżącego.

John usłyszał trzask pękanych kości czaszki. Skulone ciało czarnoskórego mężczyzny zastygło bez ruchu. Nagle adwokat usłyszał kolejny trzask bliźniaczo podobny do pierwszego…”

 

Drown momentalnie otrząsnął się z przywołanego obrazu, odwracając się w stronę skąd pochodził drugi odgłos.

W bocznym rozgałęzieniu alejki, koło metalowego śmietnika z dwoma komorami, stała kobieta. Jej tęgą postać ledwie opinał gruby, mocno zużyty sweter o bliżej nieokreślonym kolorze, na który opadało olbrzymie wole zacierające granice między szyją a podbródkiem. Zwieńczeniem pokrytej licznymi bruzdami twarzy była kępka włosów, składająca się z licznych odrostów zakrytych przez fioletowy, ręcznie zrobiony beret.

„Trzask” – kolejna aluminiowa puszka została zgnieciona pod ciężarem ubłoconego gumiaka, by za chwilę wylądować w płóciennym worku, który śmieciarka trzymała w lewej ręce.

Johna ogarnęły wątpliwości: „Czym było to wszystko? Złudzeniem? Snem? Prawdziwymi zdarzeniami, czy halucynacjami spowodowanymi zatruciem alkoholowym?…”

– Ej, panie! co się tak gapisz?! – krzyknęła kobieta widocznie rozdrażniona wzrokiem prawnika, który skupiony na swych rozważaniach wciąż tępo wtapiał w nią swe niebieskie oczy: „A może tak naprawdę nie było żadnego bezdomnego, ani żadnego napadu? Zegarek po prostu zgubiłem. Potem przewróciłem się i straciłem przytomność pod wpływem uderzenia głową w śmietnik. A może…?”

– Halo!! – krzyknęła kobieta w końcu przerywając tok myślenia obrońcy – Nie gap się pan! To mój rejon!

– Co? – zapytał zdziwiony mężczyzna.

– To mój rejon! Nie zabierzesz mi go!

– Ale… – próbował zaprotestować adwokat.

– Nie dam się nabrać! Spadaj stąd! – powiedziała zbieraczka puszek przyjmując pozę obronną – Znajdź se inne miejsce do szukania odpadków! 

Widząc, że kobieta nie żartuje, John postanowił nie kontynuować dłużej tej bezsensownej wymiany zdań, powoli odwrócił się i poszedł w stronę wyjścia z zaułka.

– Nie przychodź tu więcej! To moje śmieci! – krzyknęła groźnie bezdomna za odchodzącym mężczyzną.

 

Podarta na rękawie marynarka i ubłocona koszula wyglądały tak, jakby wyciągnął je przed chwilą z jakiegoś śmietnika. W dodatku brudna, pokryta strupami twarz idealnie uzupełniała całość – wizerunek bezdomnego pijaka. John szedł do domu czując na sobie wzrok przechodniów. Widział jak się odwracają i krzywią na śmierdzący zapach jego ciała. Jak bez dbania o to, że usłyszy, mówią:

– Co za smród! Obrzydliwość! Nie do wytrzymania! Odór! Bezdomny! Włóczęga! Pijak! Menel! Żul! Trzymajmy się od niego z daleka! Takich powinno się zamykać! – obrzydzenie mieszało się z kpinami – Ha! Ha!… i ha! A tego skąd wypuścili! Brudas! Pewnie się nigdy nie mył! Pewnie używa jakiejś „gównianej” wody kolońskiej! HA! Ha! ChI! Chi! HE! He!…

Prawnik chciał to mieć jak najszybciej za sobą. Wstyd rósł z każdą chwilą. Nie do zniesienie dla jego dumy, dla poczucia godności, dla szacunku do samego siebie, dla wszystkiego co sobą reprezentował. W dodatku ten mącący w głowie strach, obawa przed tym, że ktoś go rozpozna, że wśród mijanych osób będzie jakiś znajomy, że wykrzywiona obrzydzeniem twarz będzie twarzą bliskiej osoby, a wydobywający się wkoło rubaszny śmiech, okaże się wiecznym szyderstwem kolegów z pracy. Jednak nic nie mógł z tym zrobić…

 

„Nareszcie…” – pomyślał z ulgą, gdy przekręcał klucz w drzwiach do swego mieszkania – „Nareszcie mam ten koszmar za sobą”.

Wszedł do mieszkania i usiadł na kanapie próbując zapanować nad kotłującymi się w głowie myślami. Zamknął ze zmęczenia oczy, za chwilę je otworzył, zamknął, otworzył, zamknął, otwo…………….jego wzrok przykuło migające przy telefonie światełko. Z zaciekawieniem wstał i nacisnął klawisz, który uruchomił rzężące przewijanie kasety. Chwilę później automatyczna sekretarka zaczęła odtwarzać nagraną wiadomość, prawnik usłyszał delikatny kobiecy głos:

– Cześć John, tu Jenny! Przyjdź do mnie o piętnastej to porozmawiamy jeszcze o dzisiejszej rozprawie. Chyba pamiętasz, że mamy być w sądzie o piątej? To do zobaczenia. Cześć! – charakterystyczne klikniecie automatu zakończyło nagranie.

Adwokat zdając sobie nagle sprawę ze swoich obowiązków, z niepokojem popatrzył na rząd cyferek widocznych na wyświetlaczu telefonu – była 16:30.

8.

<klakson> <Klakson> <KLAKSON!> Biiiiiiiiiiiiiiiiiiiiip – ostry sygnał wyrwał Johna z przytępienia:

– Czemu nie ruszasz, palancie?! – krzyknął rozwścieczony kierowca naciskając z całych sił przycisk klaksonu.

Mimo zielonego światła samochód prawnika wciąż stał w miejscu blokując dalszy ruch.

„Zielone!” – oprzytomniał nagle obrońca przyciskając stopą pedał gazu.

Jego cadilac wystartował z piskiem opon i z ostrym rzężeniem silnika przejechał przez skrzyżowanie. Po chwili wjechał do tunelu pod wiaduktem. Panujący tam cień sprawił mężczyźnie ulgę. Kac wciąż mocno dawał mu się we znaki, co zresztą było widać. Podkrążone oczy i w pośpiechu, w wielu miejscach niedokładnie wyprasowany garnitur, nie zmieniały na lepsze tego wizerunku.

Gmach sądu znajdował się na West 62nd Street niedaleko Central Parku:

„18:45!” – pomyślał prawnik patrząc na wskazówki ogromnego zegara zawieszonego na środku w głównym holu – „Cholera, Jenny mnie zabije!”

Stojąc koło schodów zaczął szukać swego notatnika pomiędzy luźno wrzuconymi do skórzanej teczki papierami. Zapisany był w nim numer sali gdzie toczyła się rozprawa. Niestety, nigdzie nie mógł go znaleźć. W końcu zrezygnowany podszedł do portierni:

– Przepraszam, w której sali jest rozprawa Hudson kontra Whitaker? – zapytał recepcjonistki.

– Chwileczkę zaraz sprawdzę – powiedziała wystukując coś na klawiaturze komputera – Sala 234, drugie piętro, po prawej stronie – wyjaśniła po chwili.

– Dziękuję.

W pośpiechu wbiegł po schodach na górę. Stopień po stopniu wspinał się, mając nadzieję, że jeszcze zdąży. Jednak w rzeczywistości sam w to nie wierzył. Wreszcie pokonując ostatni schodek wszedł na drugie piętro. W tym momencie zauważył idącą w jego stronę szczupłą kobietę, ubraną w marynarkę i elegancką minispódniczkę. Dobrze wiedział kim była ta piękność o kruczoczarnych włosach z okularami na nosie w ciemnych oprawkach.  

– Część Jenny – powiedział John, przystępując do wyjaśnień – słuchaj ja…przepraszam cię…

– Daruj sobie – powiedziała zdenerwowana kobieta nie dając mu dojść do słowa – Jak mogłeś wykręcić mi taki numer? To była ważna sprawa, a ty nie przyszedłeś. Musiałam klientowi powiedzieć, że miałeś poważny wypadek i leżysz w szpitalu! Zresztą, po co ja ci to wszystko mówię, przecież „szanowny pan John Drown” ma wiecznie czas na wszystko, tylko nie na to, by raz zrobić coś we właściwym czasie. Żegnam! – odwróciła się robiąc oburzoną minę i zaczęła schodzić po schodach.

– Poczekaj Jennifer! – pobiegł za nią i chwycił za ramię – daj mi „pięć minut”, a wszystko ci wytłumaczę…

– Co mi będziesz tłumaczył? Jaką wymówkę wymyślisz? – powiedziała odwracając się – Nawet gdybyś miał jakiś ważny powód, dla którego nie mogłeś przyjść, to trzeba było zadzwonić i uprzedzić mnie o tym. A nie wszystko zostawiać na mojej głowie, bym za ciebie odwalała brudną robotę. Co ty sobie myślisz?

„Co ja sobie myślałem?” – powtórzył w myślach pytanie kobiety – „Jak ja jej to teraz wiarygodnie wytłumaczę?”

Uświadomił sobie, że zna odpowiedź:

– Zostałem napadnięty – powiedział nie będąc pewnym czy mówi prawdę, czy właśnie zaczyna brnąć w kolejne kłamstwo, w które czuł, że sam może uwierzyć. 

– Co? – zapytała zdziwiona prawniczka, tak jakby chciała się upewnić czy dobrze usłyszała.

– Zostałem napadnięty – powtórzył dobitnie i bardziej pewnie – wiedział, że nie ma odwrotu, klamka właśnie zapadła.

Jennifer stała zaskoczona nie wiedząc co powiedzieć:

„Znowu jakaś wymówka? Czyżby posunął się do tego stopnia? Mam mu uwierzyć, po tym jak mnie wystawił? Dlaczego nie zadzwonił wcześniej?………….John, co ty przede mną ukrywasz?” – zwątpienie przerodziło się w pytania. Mnóstwo pytań, które domagały się odpowiedzi. 

Błądząc wzrokiem po jego poranionej twarzy szukała wyjaśnień – „Te rany…może jednak mówi prawdę? Poza tym przecież to John. Nie oszukałby mnie” – mimo wkradającej się coraz bardziej niepewności, ciągle nie była o tym tak do końca przekonana.

– Wszystko ci opowiem, ale może nie tutaj. Chodźmy w bardziej odpowiednie miejsce – powiedział.

– Dobrze, niech będzie. Dokąd pójdziemy?

 

Na obrzeżach Central Parku znajdował się malowniczy plac z fontanną na środku. Wkoło otoczony był przez parkowe ławki, na które przechodnie siadali, by podziwiać kopiące się w wodzie uśmiechnięte, kamienne cherubiny. Niedaleko stała niewielkich rozmiarów budka, gdzie podawano wyśmienite gofry z owocami. Jednak ani on, a tym bardziej ona nie mieli dziś na nie ochoty. Zresztą, budka była już zamknięta:

– Miałeś powiedzieć mi: „o co chodzi” – wyraziła swoje zniecierpliwienie Jennifer, po czym siadła na jednej z ławek.

– Przecież ci mówiłem, że mnie napadli – odparł lakonicznie John.

Stał naprzeciwko niej, jednak starał się unikać jakiegokolwiek spojrzenia jej w oczy. Wyglądało to tak, jakby mu nie zależało na wyjaśnieniu całej tej sprawy.

– To już słyszałam. Choć sądziłam, że przyprowadziłeś mnie tutaj, żeby udzielić mi jakichś bogatszych wyjaśnień. Czyżbym się pomyliła? – stwierdziła podnosząc się do odejścia.

– Poczekaj – powiedział chwytając ją delikatnie za dłonie – Proszę cię usiądź – pod wpływem jego dotyku mimowolnie usiadła. On, wciąż trzymając ją za dłonie, klęknął obok.

Prawniczce wydawało się, że nagle coś się w nim zmieniło, coś głęboko skrytego za maską wyuczonych reakcji. W żaden rozsądny sposób nie potrafiła wyjaśnić skąd wzięło się to uczucie.

– Wszystko ci opowiem – powiedział pierwszy raz od dzisiejszego spotkania, patrząc jej prosto w oczy. Serce kobiety momentalnie zabiło mocniej.

– Wczoraj wieczorem poszedłem z Benem do jednego z barów na Brooklynie. Ben musiał pójść wcześniej, ja jeszcze chwilę zostałem – wciąż patrzył jej w oczy – koło godziny pierwszej wyszedłem i udałem się do domu – niepewność rozmazanych wspomnień z tamtego wieczoru powoli znikała pod osłoną „wiarygodnie” wypowiadanych słów – przechodząc koło jednego z ciemnych zaułków, usłyszałem jakieś odgłosy. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby pójść i sprawdzić „co to” ? Tam już na mnie czekało dwóch zbirów z kijami baseballowymi – sam nie wiedział dlaczego pominął wątek o bitym bezdomnym – nim się zorientowałem, dostałem w tył głowy, przewróciłem się uderzając czołem w śmietnik – powiedział pokazując widoczną nad brwią świeżą szramę – odzyskałem przytomność dopiero po południu, koło godziny czwartej. Dlatego nie zdążyłem na rozprawę.

Ręka Jennifer instynktownie podążyła za jego słowami, dotykając opuszkami palców miejsca przecięcia. Prawnik skrzywił się z bólu, lekko cofając głowę.

– Przepraszam – powiedziała – nie chciałam.

– Nic się nie stało – stwierdził – Już prawie nie boli.

– Nie John, ja przepraszam, że ci nie wierzyłam, byłam zdenerwowana całą tą sprawą i…

– Nie przejmuj się – zaczął gładzić ją po rękach – ja na twoim miejscu postąpiłbym tak samo.

– Mimo to, jest mi głupio, w końcu znamy się tyle lat. Powinnam mieć do ciebie więcej zaufania.

– Jennifer, ja się naprawdę nie gniewam. Raczej cieszę się, że mogłem ci wyjaśnić całą sprawę, i że nie czujesz już do mnie żalu. Proszę nie wracajmy już do tego.

– Dobrze – zgodziła się.

– Lepiej powiedz mi jak minęła rozprawa?

– Nie było tak źle – stwierdziła z lekkim uśmiechem – ale i tak możemy mieć problem z udowodnieniem wszystkich zarzutów.

– A co z adwokatem Whitakera? Rozmawiałaś z nim w sprawie ugody?

– Tak, ale nie zgadza się na więcej niż „dziesięć tysięcy”.

– „Dziesięć tysięcy”? – powtórzył ze zdziwieniem prawnik – za wypadek ze złamaniem nogi i żeber? Hudson nigdy na to nie pójdzie, będzie chciał o wiele więcej.

– Mnie to mówisz, no ale w końcu takie są uroki naszego zawodu, czyż nie? – stwierdziła z sarkazmem.

– Aha, byłabym zapomniała – dodała po chwili – rozmawiałam z prokuratorem Larrenby. Kazał ci przekazać adres szpitala, odnośnie tej sprawy, o którą go pytałeś.

Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy Johna. Poczuła jak nagle puszcza jej dłonie:

– Coś się stało? – zapytała zaniepokojona – zrobiłeś się strasznie blady.

– Masz ten adres przy sobie? – zapytał roztrzęsionym głosem.

– Mam, mogę ci go dać – powiedziała ze zdziwieniem – ale John, o co chodzi z tym adresem?

– Nieważne! – wybuchnął nieoczekiwanie – Daj mi ten adres, natychmiast! – krzyknął chwytając ją z całych sił za ramię.

– John! Przestań to boli! – krzyczała kobieta nie rozumiejąc powodów jego zachowania. 

– Gdzie go masz? W teczce? – nie przerywał uścisku.

– Tak, w tylniej kieszeni – wydusiła niemal z płaczem.

Wolną ręką wziął jej neseser i zaczął wygrzebywać wszystko z kieszeni, którą wskazała. Po chwili znalazł to czego szukał. Rozluźnił uścisk na jej ramieniu i bez słowa odszedł, zostawiając ją samą. Jennifer cała roztrzęsiona zaczęła zbierać porozrzucane rzeczy. Po jej policzkach ciekły drobne łzy, rozmazując delikatny makijaż. Jeszcze nie dochodziło do niej co tu tak naprawdę przed chwilą zaszło. Spojrzała jeszcze raz za odchodzącym mężczyzną:

– John,…dlaczego? – spytała cichym głosem, zakrywając twarz w swych dłoniach.

 

9.

Niewielkich rozmiarów lampka nocna rozświetlała ciemność wokół biurka, na którym stało lusterko. W jego odbiciu widoczna była twarz kobiety, na której nie tyle czas, co raczej liczne trudy codziennego życia, odcisnęły swe piętno w postaci zagłębień i lekkich zmarszczek. Wizerunkowi temu przyglądały się zmęczone, lecz wciąż posiadające w sobie piękno, ciemne oczy.

Sara pociągłymi ruchami zaczęła rozczesywać swe długie kasztanowe włosy. Jej ciało zdobiła podkreślająca smukłość jedwabna koszula nocna. Kobieta przygotowywała się do pójścia spać. Starała się nie myśleć o problemach dzisiejszego dnia, ani o tych które będą na nią czekać jutro. Wciąż w pamięci miała niedawną rozmowę z szefem:

„Pani Dawson – powiedział siedzący za biurkiem czterdziestokilkuletni mężczyzna – rozważyłem pani podanie o przyznanie urlopu, jednak z całą stanowczością muszę odmówić.

– Rozumiem, że mamy teraz okres wzmożonej pracy – stwierdziła z przekonaniem Sara.

Stała naprzeciwko biurka, na wprost tak bardzo przez nią znienawidzonego człowieka. Czuła jak śledzi każdy jej najmniejszy ruch, jak niemal rozbiera ją wzrokiem. Wiedziała, że mało go obchodzi jej obecna sytuacja życiowa, a mimo to musiała go o to poprosić:

– Jednak nie sądzę, aby przez te parę dni mojej nieobecności nasza firma nie potrafiła sobie beze mnie poradzić. Już od dłuższego czasu nie brałam przysługującego mi urlopu, a ostatnio bardzo mało czasu spędzam z synkiem i chciałam mu to jakoś wynagrodzić, zabierając go gdzieś na wspólny wyjazd za miasto.

– Wie pani – mężczyzna uśmiechnął się w obrzydliwym grymasie, który był zapowiedziom tego, co za chwilę miał powiedzieć – w obecnych czasach jest dużo ludzi z kwalifikacjami takie jak pani, którzy z pocałowaniem ręki przyjdą pracować na to stanowisko. Nawet nie myśląc o braniu choćby jednego dnia wolnego. Choć biorąc pod uwagę fakt, że z trudem mi się odmawia tak pięknej kobiecie jak pani, to może moglibyśmy się jakoś dogadać…”

 

Sara skończyła czesać włosy i odłożyła szczotkę: „Minął kolejny dzień” – pomyślała ze smutkiem.

Spojrzała na stojące koło biurka puste łóżko: „A ja kolejny raz od dłuższego czasu kładę się spać sama”.  

W zamyśleniu odwróciła się, by zgasić nocną lampkę, kiedy jej wzrok skierował się na leżącą koło lusterka kartkę z rysunkiem. Ten sam, który namalował dzisiaj Matt. Podniosła go, by móc mu się przyjrzeć z bliska. Bez słów i zbędnych myśli. Po jej twarzy zaczęły cieknąć łzy coraz gęstsze i gęstsze, opadając prosto na namalowany wizerunek jej zmarłego tragicznie dziecka.

 

Nagle poczuł w sobie coś niespotykanego. Uczucie dziwne, nieznane, a zarazem nad wyraz mu bliskie. Siła, która poderwała go, wznosiła coraz wyżej i wyżej. Ku błękitnemu niebu, ku bialutkim jak śnieg chmurom. W swobodzie latania przecinał nieboskłon, szybował wraz z wiatrem.

Śmiejąc się beztrosko, Matt robił pętlę za pętlą, wznosił się to znów opadał, by za chwilę ponownie wzbić się w sprawiającej ogromną radość zabawie. Promienie słoneczne blaskiem odbijały się od lśniącej bieli jego skrzydeł. Czuł się wolny, nieograniczony żadną siłą, żadną przeszkodą, czy barierą krępującą jego ruchy. Po prostu leciał.

Właśnie w chwili, w której przymierzał się do kolejnej ewolucji, zobaczył stado dzikich kaczek. Bez chwili namysłu, postanowił się do nich przyłączyć. Zrównał się do zamykającego klucz ptaka. Zwierzęta, zamiast przestraszyć się na widok zbliżającego się do nich człowieka, przywitały go radosnym kwakaniem. Chłopiec niezmiernie się ucieszył, miał nowych towarzyszy, nie był już sam.

Rozpoczęła się zabawa! Lecieli w kluczu, obniżając lub zwiększając pułap, skręcali w lewo, w prawo, na ukos, beczka, korkociąg… co jakiś czas uczestnicy zamieniali się miejscami. Matt raz był z przodu, za chwilę w środku, by przy korkociągu lecieć jako ostatni. Zamiana była przez kaczki sygnalizowana zabawnym gulgotaniem, które za każdym razem wywoływało u chłopca salwy śmiechu. O mało nie skończyło się to wypadkiem, gdy nie zauważył zmiany tempa przy podchodzeniu do jednej z ewolucji. Na szczęście, w porę wzniósł się do góry omijając ptaka lecącego z przodu, i w tym momencie zaczął się nowy etap zabawy. Klucz zaczął zmieniać swoje ułożenie, tworząc coraz to nowe figury, począwszy od trójkąta i rombu, a skończywszy na takich, których nazwy znane były chyba tylko matematykom.

I tak lecieli, ponad gęstymi lasami, nad łąkami porośniętymi bujną trawą i kwiatami ujmującymi swym naturalnym pięknem, nad wyżynami i dolinami przypominającymi zielone fale, ponad rzekami wyglądającymi jak błękitne wstęgi. Z góry wszystko było tak nierealnie piękne, że aż zapierało dech w piersiach. Po prostu cudowne!  

Przy zabawie czas szybko mija, można powiedzieć, że za szybko. Słońce zaczęło powoli chować się za widnokręgiem, w ostatnich minutach oświetlając świat czerwono –pomarańczowym blaskiem. To był ten moment, kiedy niebo na krótką chwilę zamienia się w nie dającą się opisać mozaikę barw. Tak jakby ktoś pomalował je różnokolorową farbą. Złocistą, opalową, szafirową, piękną. Wszystko zmienia się nie do poznania. Nabiera głębi. To właśnie wtedy ludzie zaczynają wierzyć w istnienie magii. Na tą krótką, wyjątkową chwilę.

Nagle Matt zrobił się strasznie śpiący, znużony nieustanną zabawą. Postanowił odłączyć się od swych towarzyszy:

– Żegnajcie kaczuszki – powiedział wzbijając się w górę.

Wzlatywał tak wysoko, jak tylko mógł. Chciał przed nastaniem zmroku, spróbować dosięgnąć malującej się na niebie tęczy barw. Ale nie mógł. Skrzydła zmęczone wielogodzinnym lotem zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Z każdym machnięciem odpadały z nich pióra, jedno po drugim.

Chłopak opadał coraz niżej, aż w końcu z niewielkiej wysokości upadł na ziemię. Kiedy się otrząsnął, zobaczył, że na miejscu skrzydeł sterczą mu już tylko dwa poszarpane kikuty. Załkał ze smutkiem dotykając szkieletu wyrastającego mu z pleców.

Na suchej glebie, w ostatnich promieniach słonecznych, rósł cień. Jego gęsta, zawiesista maź przykuła uwagę Matta. Kucnął, i koniuszkami palców leciutko dotknął jego powierzchni. W tym momencie, jakby za sprawą jakiejś czarodziejskiej mocy, cień ożył. Odłączył swe nogi od stóp chłopca, i wolny, zaczął uciekać w stronę gdzie widoczne było zachodzące słońce. Chłopak próbował go przez chwilę gonić, ale szybko się poddał. Cień gnał z całych sił do przodu, tak długo, aż w końcu zniknął gdzieś za widnokręgiem wraz z ostatnimi promieniami słońca.  

 

Chłopiec zaczął wierzgać i kopać nogami przez sen. Jednak po chwili przekręcając się na lewy bok wyraźnie się uspokoił. Gruba kołdra, którą jeszcze przed sekundą rozrzucał na wszystkie strony, teraz unosiła się i opadała w miarowym rytmie spokojnego oddechu. Rozpoczął się nowy sen…

 

10.

Mały, ciemny punkcik, otoczony kolorową tęczówką zwężał się i rozszerzał w nienaturalnym podnieceniu. Spoglądał przez jedno z oczek grubo przeplatanej siatki, tworzącej płot odgradzający go od wyuzdanego przedmiotu pożądania. Odległego punktu, na którym skupiał swój wzrok, by móc sycić się jego widokiem. Obserwując go, z dziką satysfakcją wciąż na nowo zanurzał się w nim w swych pragnieniach. Z każdą sekundą chcąc coraz więcej i więcej w niedosycie złych intencji… 

 

Błąkał się pogrążony w amoku po Medison Avenue, gdzieś resztkami świadomości zdając sobie sprawę dokąd zmierza. Zmysły, głęboko skryte za ścianą szaleństwa, otępiane były przez blask neonowych reklam wkoło rozświetlających ulicę. Mimo to, było mało prawdopodobne, by John zdawał sobie sprawę z dochodzących do niego przekazów. Ludzie mijali go z obojętnymi minami, pogrążeni w zadumie własnych spraw. Prawnik nie zwracał na nich większej uwagi, dopóki nie spostrzegł mężczyzny ubranego w szary płaszcz i czarne, skórzane rękawiczki. Człowiek ten stał naprzeciwko Johna, przyglądając mu się z zaciekawieniem, oczami pełnymi smutku i nieodgadnionych myśli.

Czy całkowicie postradał zmysły? Czy tylko chwilowo zanurzył się w szaleństwie, że nie dostrzegał tego, że wpatrywał się we własne odbicie w jednej z szyb wystawy sklepowej? A może tylko odwlekał realizację planu, który postanowił wykonać?

Pozostał tak jeszcze jakiś czas, ze wzrokiem utkwionym we własną postać, aż w końcu znudzony uprzytomnił sobie, gdzie się znajduje. Zaczął iść dalej, nieuchronnie zbliżając się do adresu wskazanego na kartce, do miejsca gdzie znajdował się szpital, w którym leżał zabójca jego siostrzenicy…

 

…Zerwał się porywisty wiatr przedzierając się głuchym wyciem pomiędzy konarami drzew. Ostry powiew chłodu za każdym razem oplatał ciało mężczyzny. Stał schowany w mroku tak, by widoczne w oddali światła latarni nie miały do niego dostępu. Przyczajony, oczekując na dogodny moment, by wyjść wreszcie z ukrycia i obnażyć swoją podłość przed niespodziewającą się niczego ofiarą.

Mimo pewności siebie z trudem łapał oddech: „Zaraz to nastąpi. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim” – powtarzał w myślach próbując ukryć ogromne podniecenie, które teraz wypełniało każdą, nawet najmniejszą jego cząstkę.

Zawładnęło nim, nakazywało działać bez najmniejszego sprzeciwu, a on się temu bez walki poddawał. Ponieważ widział, że ze wszech miar pożąda wszystkiego, co sobą reprezentowało. Mocne bicie serca w nie do końca zrozumiały sposób pomagało przełamać monotonię oczekiwania, kiedy wsłuchiwał się w jego dudnienie, gdy odczuwał towarzyszące każdemu uderzeniu wzmożone pulsowanie krwi.

Nagle, pod wpływem silnego impulsu, ten wewnętrzny rytm został zaburzony. Był to sygnał zmuszający do działania, każący mięśniom na nowo zacząć reagować. Kurt powoli wyszedł z cienia. Krok za krokiem wstępował na oświetlony przez uliczne latarnie teren, którego od mroków nocy oddzielał jedynie płot zrobiony ze stalowej siatki. Znajdował się na nim plac zabaw z mnóstwem przeznaczonych dla dzieci atrakcji.

Było już późno. O tej porze na jego terenie nie było już nikogo. Choć gdy patrzyło się na wykręcone w najdziwniejszych kształtach drabinki, czy na lekko kołyszące się pod wpływem wiatru, wydające z siebie ciche skrzypienie huśtawki, to miało się wrażenie, że są one pozostawione tylko na chwilę, że zaraz na plac wtargnie chmara dzieciaków, by przy ogólnym śmiechu i wrzaskach znów zacząć się bawić.

Mężczyzna przystanął na środku placu i zamknął oczy, rozkoszując się tą chwilą nabrał powietrza głęboko w płuca. Następnie powolnymi ruchami rozejrzał się dokoła. Wszędzie pozostawione były najrozmaitszych rodzajów zabawki, zagubione bez wiedzy dzieci, gdzieś pomiędzy wielkimi konstrukcjami parkowego placu. Kurt skierował swoje kroki w stronę piaskownicy. Przechodząc po drodze koło jednej ze zjeżdżalni, kopnął wyblakłą z kolorów gumową piłkę.

Piaskownica zrobiona była na kształt dużego ośmiokąta, obramowanego wokoło drewnianymi ławeczkami. Znajdowało się w niej pełno różnokolorowych łopatek i wiaderek oraz jedna zabawkowa spycharka z nagarniętym po części piaskiem, który służył do lepienia warownych zamków lub przypominających ciastka babek. 

Nagle uwagę mężczyzny przykuło coś wystającego z jednej z piaskowych wydm. Przepełnione pragnieniem serce ścisnęło się na parę sekund skutecznie przeszkadzając w złapaniu oddechu. Kiedy dławienie ustąpiło podszedł bliżej. Momentalnie pot wystąpił mu na czole, usta zaczęły piec z powodu braku śliny. Swymi drżącymi rękami powoli sięgnął po przedmiot. Okazała się nim zgubiona, najprawdopodobniej przez jakąś dziewczynkę, różowa wstążeczka do wiązania włosów. Jak dziwnie wyglądała teraz na tle jego pomarszczonych dłoni z licznymi plamami wątrobowymi widocznymi na skórze. Kurt mocno przycisnął ją do piersi, po chwili na jego twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech…

 

…Szpital na Medison Avenue położony był głęboko za linią postawionych wzdłuż drogi budowli. Prowadziła do niego osobna droga, odpowiednio przystosowana dla krążących tamtędy karetek. Sam budynek był zwykłym, pudełkowym piętrowcem z plastikowymi oknami i specjalnym lądowiskiem na dachu, przeznaczonym dla lotniczej jednostki medycznej. Pełniący ostry dyżur lekarze mieli jak zwykle pełne ręce roboty, mimo, że ta noc należała do tych „spokojniejszych”.

Główne drzwi wejściowe automatycznie otworzyły się, kiedy John wchodził od środka. Rozmazanym wzrokiem zaczął wodzić oczami w poszukiwaniu windy. Wiedział, że stoi teraz w głównym holu, wiedział, że obok niego w poczekalni znajduje się pełno ludzi, jednak dla niego liczyło się tylko to, że wiedział dokąd zmierza. Prawą ręką sięgnął do kieszeni płaszcza, wyciągając z niej wygnieciony skrawek papieru. Zaczął wertować napisany na nim tekst. Z początku jego zmęczony wzrok nie mógł rozczytać z niego nic sensownego. Dopiero po dłuższym oswojeniu się z nim, poszczególne jego elementy zaczęły układać się w logiczną całość. Po cichu przeczytał parę razy interesujący go fragment: „Oddział neurologiczny, trzecie piętro, pokój nr 314; Oddział neurologiczny, trzecie piętro, pokój nr 314; Oddział neurolo…”

Nagle w jego umyśle zabrzmiały wydobyte z pamięci słowa niedawno przeprowadzonej rozmowy:

 

„Po co ci ten adres? – zapytał prokurator Larrenby podejrzliwie – przecież to zamknięta sprawa.

– Ah! No wiesz – powiedział niewinnie John – piszę właśnie pracę podyplomową i mam w niej między innymi rozdział o przypadkach niemożliwości odbycia kary więziennej przez skazanego.

– Ha! To ten przypadek będziesz miał jak znalazł – stwierdził prokurator – choć wiesz John, z tego co się orientuję, to facet już siedzi – powiedział tajemniczo patrząc adwokatowi głęboko w oczy.

– Co!? – zaskoczenie pojawiło się na twarzy mężczyzny.

– W więzieniu własnego umysłu, he he – dodał oskarżyciel po chwili, ciesząc się z udanego żartu – Dobra, a teraz tak na poważnie, zaraz muszę być w biurze, więc powiedz, czego tak naprawdę potrzebujesz? Danych? Całej kartoteki? Może adresu szpitala gdzie leży, byś mógł dowiedzieć się czegoś od lekarzy…?

– Adres wystarczy – podchwycił ostatnią propozycję – dane znam aż nazbyt dobrze.

– Niech będzie, poszukam w aktach i zobaczę co da się zrobić…”

 

Nawet nie zauważył, jak wokół niego zrobiło się straszne zamieszanie. Ludzie przepychali się jeden obok drugiego, próbując dostać się do recepcji. Wszystkie krzesła w poczekalni były zajęte, wiele osób czekało na swoją kolej stojąc, gdzie tylko się da. Z zewnątrz słychać było sygnały karetek pogotowia. Przez drzwi wejściowe wbiegli sanitariusze wprowadzając rannych z wypadku samochodowego, którzy leżeli teraz na noszach, na kółkach z podnośnikiem do szybkiego transportowania. Jedną z poszkodowanych kobiet zaczęli od razu wieźć na stół operacyjny, jej stan był ciężki. Życiu pozostałych ofiar nie zagrażało niebezpieczeństwo. Nim przydzielono ich do odpowiednich sal, do każdego z nich podszedł lekarz, by wstępnie ustalić późniejszy kierunek pomocy. Wkrótce wszyscy zostali zawiezieni na dalszą diagnozę. Wszyscy oprócz jednej osoby. Jej ciało leżało na noszach zapakowane w plastikowy worek. To szczególnie przykuło uwagę prawnika, który już od dłuższego czasu przyglądał się całemu zdarzeniu. Lekarz podszedł i powoli odsłonił twarz zmarłego. Był nim starszy, czarnoskóry mężczyzna:

– Również z wypadku? – zapytał doktor spokojnie, niemal mechanicznie jednego z sanitariuszy. Widać było, że widok zwłok nie robi już na nim najmniejszego wrażenia.

– Nie, tego znaleźliśmy w Queens.

– Przecież Queens nie podlega pod nasz rewir – niemal z wyrzutem, stwierdził lekarz zdziwiony.

– No tak, ale tamtejsze jednostki mają masę roboty, a my akurat byliśmy w pobliżu – odpowiedział usprawiedliwiająco ratownik – poza tym, to było anonimowe wezwanie. Jakaś bezdomna znalazła ciało. Leżał martwy co najmniej od rana. Policja spisała raport i kazali nam go zabrać.

– Dobra – powiedział lekarz, najwyraźniej mało zainteresowany tą historią – zawieźcie go do kostnicy.

Słowa te zelektryzowały zmysły Johna. Nagle zakręciło mu się w głowie. Poczuł się strasznie słabo, tak bardzo, że aby się nie przewrócić musiał się oprzeć o stojącą pod ścianą maszynę z napojami. W oczach znów stanął mu bity bezdomny, w uszach znów usłyszał jego krzyk.

„Czy to był on? Tak, to musiał być on!” – pytał w myślach – „Dlaczego? Dlaczego nie zareagowałem? Czemu mu nie pomogłem? Tchórz!” – wyrzucał sam sobie – „Mogłem coś zrobić, mogłem go uratować. A może sam siebie okłamuje, może przeceniam swoje możliwości? Jemu nie można było pomóc, może musiał umrzeć?” – usprawiedliwieniami zaczął zagłuszać własne sumienie – „Był bezdomnym, jego życie i tak nie miało większego sensu. Może dobrze się stało? Nie mogłem mu pomóc. Nie można było mu pomóc…” – dodał na koniec swych rozważań.

Spojrzał na siedzącą naprzeciw niego czarnoskórą kobietę. Jej prawa ręka schowana była za gipsem i temblakiem. Twarz miała całą w siniakach. Wzrok skierowała gdzieś w pustkę przed siebie. W jej oczach widać było mieszaninę gniewu, smutku i kompletnego zrezygnowania. Prawnik patrzył na nią przez jakiś czas. W oczach stanęła mu Jennifer i jej zalana łzami buzia. Poczuł żal i głęboki wstyd na myśl o tym, jak ją dziś skrzywdził. Chciał jej coś powiedzieć, przeprosić, ale słowa grzęzły mu w gardle. Jednak trwało to tylko przelotne parę sekund, ponieważ zaraz twarz kobiety zmieniła się w złote lica dwunastoletniej dziewczynki: „Sue!” – wyszeptał jej imię John.

Wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał za życia, uśmiechniętą z rumianymi wypiekami na policzkach, zupełnie nie podobną do bladej, nieruchomej postaci leżącej w trumnie. W tym momencie ból po jej stracie powrócił z większą siłą. Jedyne o czym marzył, to ukoić go. Przez tą krótką chwilę, jak jeszcze nigdy przedtem rozumiał słuszność tego, czego się podjął – pomszczenia śmierci ukochanej siostrzenicy. Pewny siebie wszedł do windy i nacisnął przycisk trzeciego piętra.

– Randall Kurt, oddział neurologiczny, trzecie piętro, pokój nr 314 – powtarzał na głos przez całą jazdę…

 

…Kurt biegł przez zatłoczone ulice. Skakał, tańczył, wirował w rytm słyszanej jedynie przez niego muzyki. I nawet kiedy zmęczył się pod wpływem wysiłku, szedł dalej uśmiechnięty, nucąc pod nosem wesołą przyśpiewkę. Nie młode już, mające blisko sześćdziesiąt lat serce waliło z całych sił próbując wydostać się z więżącej je piersi. Szara koszula ściśle przylegała do spoconego ciała. Z kieszeni mocno wysłużonych, sztruksowych spodni wystawała różowa wstążeczka, którą znalazł w parku. Teraz przypominała już tylko wygnieciony, wyblakły z kolorów zwitek materiału. Tak bardzo podobny do człowieka, który go posiadał. Tak jak on stary, wyssany z wszelkiego piękna, odarty z resztek niewinności.

Lepiącą się od potu dłonią, mężczyzna sięgnął po wstążkę. Ściskając ją z całych sił, pocałował ją, poczym przygarnął do piersi.

Idąc tak chodnikiem, jego uwagę przykuł wiszący na ścianie budynku folder, który zachęcał do odwiedzenia teatru. Kolorowy, kuszący, nie zostawiający wiele miejsca na podjęcie decyzji. Niemal niedający szans, by oprzeć się jego sugestii.

– O! – powiedział na głos Kurt – tego spektaklu jeszcze nie widziałem. Słyszałem, że jest bardzo ciekawy. Co powiesz na to moja mała przyjaciółko – zwrócił się bezpośrednio do wstążki – byśmy poszli zobaczyć to przedstawienie?

– Co? Co mówisz? – zapytał przystawiając wstążkę do ucha, by lepiej słyszeć jej odpowiedź – Aha, że powinniśmy pójść. No, masz rację, podzielam twoją opinię. Na co jeszcze czekamy? Chodźmy! – powiedział ponownie przyciskając wstążkę do serca.

Kasa biletowa przy wejściu do teatru była pusta. Nikt też nie sprawdzał ważności biletów przed salą, gdzie odbywał się spektakl. Kurt bez żadnych problemów wszedł do środka.

Większość miejsc na widowni była zajęta. Każdy w uroczystym stroju, każdy zwrócony w stronę zakrytej czerwoną kurtyną sceny, wypatrując chwili, w której pojawi się na niej pierwszy aktor.

Starszy mężczyzna zaczął rozglądać się w poszukiwaniu wolnego miejsca. Spojrzał na jedną osobę, drugą, trzecią…….Wszyscy! Wszyscy bez wyjątku mieli zasłonięte oczy przepaską, tak by przez przypadek czegoś nie ujrzeć. Tylko po co? Dopiero teraz zauważył, że na sali panowała całkowita cisza. Nic, nawet najmniejszego szeptu, krótkiego słowa, najcichszego chrząknięcia. Bez żadnych gestów, minimalnych ruchów. Wyglądali jak pozbawione życia sklepowe manekiny. Choć przecież żyli, oddychali, ich klatki piersiowe poruszały się przy łowieniu ustami powietrza. Niczego poza tym. Nikt nie ważył się, by nie daj Boże zrobić coś dodatkowego, zupełnie niepotrzebnego i zbędnego. Tak bardzo niewłaściwego.

Nagle zabrzmiała muzyka oznajmiająca, że przedstawienia właśnie się rozpoczyna. Światła momentalnie zgasły, zastając Kurta stojącego na środku w całkowitej bezradności. Długie rzędy krzeseł, wraz z siedzącymi na nich ludzkimi kukiełkami, znikły pogrążone w ciemnościach. Widoczna była jedynie scena, na której znajdowała się teraz smukła postać wysokiego mężczyzny o długich, kruczoczarnych włosach opadających mu na twarz. Ubrany był w staroświecki frak z początków XIX wieku i opinającą tors elegancką kamizelkę, spod której wystawał kołnierzyk białej koszuli. Blade policzki wykrzywiły się pod wpływem tajemniczego uśmiechu. Aktor zdjął cylinder i zamaszystym ruchem ukłonił się:

– Witam wszystkich bardzo serdecznie – zabrzmiał głosem pełnym elokwencji i hipnotycznego uroku.

Ludzie nie zareagowali. Nie odważyli się. Zamiast nich, gdzieś z zawieszonych wysoko głośników, popłynął trzeszczący dźwięk oklasków.

– Widząc państwa tak licznie przybyłych, odnoszę wrażenie że nasze przedstawienie cieszy się coraz większą popularnością – zaczął kokieteryjnie kiedy nagranie ucichło – Jednak muszę podzielić się z państwem wyjątkowo smutną informacją, otóż zabrakło nam głównego aktora, zachorował, zmarł, czy coś w tym guście – stwierdził obnażając rząd idealnie białych zębów – A zgodzicie się ze mną, że bez niego przedstawienie nie będzie mogło się odbyć.

– BUUUUUUuuuuuUUUU!! – rozbrzmiał z góry odgłos rozczarowania, wyręczający publiczność wciąż pozostającą w całkowitym bezruchu.

– Jednak bez obaw mili państwo – ciągnął mężczyzna udając, że naprawdę uspokaja wzburzony tłum – otóż oświadczam wam uroczyście, że po konsultacji z reżyserem, postanowiliśmy, iż…….. – tu zrobił pauzę chcąc wzmóc napięcie – wylosujemy jedną osobę z grona tu przybyłych, która zastąpi nieobecnego artystę!

– JUUUuuuu! Brawo! – z głośników posypały się głosy zachwytu.

– Tak więc, …..– rozpoczęto losowanie – zwycięzcą zostaje…<dało się słyszeć odgłos werbli>…..pan stojący na środku! Duże oklaski! – krzyknął główny aktor wskazując drewnianą laską na zdezorientowanego Kurta.

Nad głową starszego mężczyzny rozbrzmiały tysiące braw. Oślepiający blask reflektorów skierował się w jego stronę. W tej chwili nie wiedział co się z nim dzieje. Osłupiały, niezdarnie próbował ukryć swą postać przed obnażającym go światłem.

– Proszę do nas dołączyć! Zapraszamy na scenę! – powiedział do niego artysta.

Nie mający wyjścia staruszek, bezwiednie podążył za jego głosem. Powoli, ze spuszczoną głową wdrapał się po schodkach na scenę.

– Mamy głównego wykonawcę! – rzucił w stronę widowni wysoki mężczyzna.

– Co mam robić? – zapytał przestraszony Kurt.

– Nic takiego – odpowiedział tamten – proszę tylko stanąć na środku. O! Właśnie tutaj, wręcz idealnie – instruował, kierując debiutanta na wyznaczone miejsce.

– Widzicie go!? – krzyknął do publiczności, nikt się nie odezwał – Pytam! Czy go widzicie?! – Cisza, ludzie tkwili w kompletnym bezruchu – Skoro go widzicie, to zaczynamy! – trzykrotnie stuknął swą laską o scenę.

W tym momencie pod Kurtem otworzyła się zapadnia, połykając go w swych czeluściach. W ponownej burzy nagranych oklasków, jego ciało znikło gdzieś pod sceną, pogrążając wraz z sobą wciąż trzymaną w ręce wstążkę.

– Przedstawienie właśnie się rozpoczęło – stwierdził nienaturalnie blady artysta…

 

…Na twarzy prawnika pojawił się złowrogi uśmiech wyrażający zadowolenie i głęboką ulgę. Nie widać było nikogo kto był pilnował pogrążonego w śpiączce mordercy. Powoli podszedł do szpitalnych drzwi jednego z pokoi: „314. To ten” – przeczytał dla upewnienia.

Wziął głęboki oddech. Koniuszkiem języka zwilżył popękaną linię warg, poczym gwałtownie chwycił za solidną mosiężną klamkę…

 

…Nagle otworzył oczy. Piekły jak diabli, jakby ktoś posypał je piaskiem lub były po nocy spędzonej w dusznym powietrzu podrzędnego baru.

„Gdzie ja jestem?” – Kurt powoli dochodził do siebie.

Pytanie rozpadło się na miliony kawałków, które niczym potłuczone szkło wbijały się w dopiero co rozbudzony umysł. Chciał wstać jednak osłabione ciało nie reagowało. Z przerażeniem odkrył, że z jego piersi wystaje cała masa przewodów, podłączonych do dziwnej aparatury. Ręce pełne były dziur po igłach, stojącej koło łóżka kroplówki. Obok głowy leżała maska aparatu tlenowego. I w tym momencie, w całym natłoku nowych wrażeń i spowodowanych nimi myśli, usłyszał miarowe pikanie. Odwrócił się i zobaczył czarny ekran, na którym cały czas przesuwała się krzywa linia, ze stałą amplitudą sygnalizowaną cichym dźwiękiem: „EKG” – trafnie rozpoznał urządzenie – „to jest mój zapis EKG”.

„A więc jestem w szpitalu” – wnioskował dalej – „Tylko dlaczego? Czyżbym miał jakiś wypadek? Nic nie pamiętam. Co się ze mną działo?” – pytał zrezygnowany.

Nagle, w ciemnościach pokoju, zauważył ruch mosiężnej klamki. Drzwi delikatnie skrzypnęły i do pokoju wszedł nieznajomy mężczyzna.

– Czy jest pan moim lekarzem? – spytał staruszek z nadzieją.

Tajemnicza postać nic nie odpowiedziała. Nie spuszczając z niego wzroku, zbliżyła się do łóżka biorąc leżącą na krześle dodatkową poduszkę.

– Czy mógłby mi pan powiedzieć co mi się przydarzyło? – nie rezygnował Kurt – to dla mnie ważne, proszę mi powiedzieć – błagał.

Nie doczekał się odzewu. Stojący nad nim człowiek z całych sił przycisnął mu poduszkę do twarzy. Próbował się bronić, ale nie miał wystarczająco dużo siły. Poczuł jak zaczyna mu brakować powietrza…

 

…John najciszej jak tylko umiał wszedł do szpitalnego pokoju. W środku panował mrok. Mimo to prawnik bez trudu rozpoznał łóżko z leżącą w śpiączce, niczego nie spodziewającą się ofiarą: „On jest mordercą” – powtarzał w myślach – „On zabił Sue” – starał się zagłuszyć resztki wątpliwości – „On zabrał mi wszystko. Zasługuje na śmierć!….”

Powoli podszedł do łóżka. Mężczyzna, którego adwokat znał pod imieniem Kurt Randall leżał spokojnie z zamkniętymi oczami. Od ponad miesiąca nie odzyskiwał przytomności. Jego pogrążona w marzeniach sennych twarz, nie przypominała twarzy złego człowieka, nie ukazywała śladów zbrodni, której dokonał, a tym bardziej jej przyczyn.

John przez chwilę patrzył na niego. Czuł jego bezbronność, wiedział, że teraz on może decydować o jego losie. Tylko, że gdzieś w najgłębszych zakamarkach jego umysłu ta decyzja została już dawno podjęta. Teraz po prostu realizował jej konsekwencje, sumiennie niwelując wszelkie opory własnego poczucia winy.

Nagle chwycił leżącą na krześle poduszkę i przycisnął do twarzy leżącego. Wciskał ją z całych sił próbując wyładować narastającą w nim agresję. Starszy mężczyzna pozostawał nieprzytomny. Na zapisie EKG zaczęły pojawiać się zaburzenia. Z początku niewielkie, potem coraz wyraźniejsze.

Drzwi do pokoju nagle się otworzyły, zapaliło się światło. Zaskoczony prawnik nie przerywając duszenia odwrócił się. Przy wejściu stała pielęgniarka, trzymając w rękach notes z białym napisem na okładce: „Obchód”. Nim zdążył cokolwiek przedsięwziąć wybiegła z krzykiem:

– Ochrona! Tutaj szybko!

Przestraszony, jeszcze mocniej przycisnął poduszkę. Jego dłonie z powodu odpływu krwi zrobiły się blade, twarz stała się czerwona.

– Puść poduszkę i powoli połóż ręce na głowie! – usłyszał za sobą męski głos.

Mimo to nie zwalniał ucisku.

– Powiedziałem zostaw poduszkę! – rozkaz poparł odgłos odbezpieczanej broni.

Jeszcze przez chwilę bił się z myślami: „Muszę to skończyć! Muszę zabić sukinsyna!”

– Powtarzam ostatni raz! Potem będę strzelał! Nie żartuję!

Johna zaczęła ogarniać apatia. W przypływie bezsilności posłuchał nakazu. Powoli zdjął poduszkę z twarzy starszego mężczyzny, poczym położył ręce na głowie. Pokonany, bez sprzeciwu dał się zakuć i wywlec z pokoju. Jego oczy przestały wyrażać jakiekolwiek emocje, jedynie tępą obojętność. Nawet wtedy, gdy pomiędzy ogólnym zamieszaniem usłyszał symbolizujące rytm bicia serca ciche odgłosy EKG.

 

11.

Ksiądz Thomas już miał pobłogosławić zgromadzonych w kościele św. Judy wiernych, kiedy nagle poczuł jak coś ciągnie go za sutannę. Spojrzał w dół – koło niego stała ubrana w czerwoną sukieneczkę na szelkach mała dziewczynka. Nie mogła mieć więcej niż trzylatka. Na jej rumianej buzi widniał beztroski uśmiech. Niebieskie oczka pełne były łobuzerskiej ciekawości. Stary proboszcz śmiejąc się podniósł brzdąca do mikrofonu:

– Umiesz się przeżegnać? – zapytał.

– Uhm – odparła dziewczynka zupełnie nie zląkłszy się nowej sytuacji.

– No to zaczynaj

– Imię Ojca i Syna…– zaczęła sepleniąc, robiąc swymi małymi rączkami znak krzyża.

Wszyscy zgromadzeni w kościele wstali, podążając za jej przykładem. Kiedy skończyli duchowny postawił szkraba na ziemi:

– Proszę, to dla ciebie – powiedział dając jej wizerunek Najświętszego Serca Pana Jezusa.

– Dziękuję – dziewczynka uśmiechnęła się, po czym natychmiast uciekła do rodziców.

Ksiądz spojrzał na siedzących w pierwszym rzędzie Sarę i Matta. Oboje uśmiechali się rozbawieni zaistniałą sytuacją. Wszystko wskazywało na to, że większe problemy mają już za sobą. Niestety, Johna z nimi nie było.

 

Samochód Sary, mały niebieski fiat zaparkowany był z tyłu, za kościołem po drugiej stronie ulicy:

– No, pięknie! – powiedziała kobieta wyjmując zza wycieraczki mandat za parkowanie w niewłaściwym miejscu – Tego mi tylko brakowało.

Matt stał w milczeniu przyglądając się jej uważnie.

– Na co czekasz? – zapytała – Wskakuj do samochodu zaraz jedziemy.

– Sarah! Sarah! – krzyknął ktoś z tyłu – Zaczekaj!

Od strony kościoła biegł ksiądz Thomas. W pośpiechu, szeleszcząc sutanną przebiegł na drugą stronę jezdni:

– Muszę się ciebie o coś zapytać – powiedział ciężko dysząc.

– Coś się stało? – spytała otwierając kluczykiem drzwi do samochodu i wpuszczając syna do środka.

– Nie, nic takiego, tylko… – kapłan spojrzał na zapakowany torbami bagażnik dachowy – wyjeżdżasz?

– Tak, jedziemy z Mattem w góry. Dorothy zaprosiła nas na tydzień do swego domku.

– Hmm, no tak przyda wam się dłuższy odpoczynek – stwierdził proboszcz już całkowicie uspokajając oddech – ale mówiłaś, że nie dostaniesz urlopu.

– Tak mówiłam – powiedziała na chwilę spoglądając gdzieś w dal w zamyśleniu – Jednak wie ksiądz co? – zapytała już patrząc bezpośrednio na niego – nigdy nie lubiłam tej pracy.

– Rozumiem – przytaknął duchowny nie komentując – A wiesz może co u Johna? – zadał pytanie niby od niechcenia.

– Właściwie to nie. Był ostatnio bardzo zajęty więc nie mieliśmy okazji na dłuższą rozmowę. Ale niech się ksiądz nie martwi – dodała uspokajająco – John to odpowiedzialny facet, na pewno da sobie radę.

– Wiem – stwierdził ksiądz Thomas – Mimo to dalej się martwię… 

 

12.

Przez do połowy otwarte powieki wkradał się zarys wesoło tańczącego płomienia. W jego beztroskich ruchach było coś urzekającego, niemal wprowadzającego w hipnotyczny trans, który nakazywał ponowne zamknięcie oczu i pogrążenie się w ciemnościach własnego umysłu. Jednak za czarującym pięknem kryło się coś złego, niebezpiecznie alarmującego przed poddaniem się pozornemu wrażeniu.

Będąc na wpół przytomny, Kurt zaczął wygrzebywać się spod zgniecionej blachy przewróconego samochodu. Szkło z rozbitej szyby wbijało się w odsłoniętą skórę rąk i nóg, raniąc je aż do kości. Z rozwalonego czoła ciekła krew zalewając oczy i usta. W końcu, nadludzkim wysiłkiem, wydostał się na zewnątrz. Wokół panował chaos. Krzyki rannych zlewały się z wszechobecnym płaczem. Wszędzie leżały zwłoki małych dzieci, w większości w kompletnym bezruchu. Co chwila ktoś przebiegał, nie zwracając uwagi na stojącego w oszołomieniu starszego mężczyznę.

„Przypominam sobie” – pomyślał – „Widzę to teraz tak wyraźnie” – stwierdził zamykając oczy…

 

…W przelotnym mrugnięciu, nim jeszcze zdążył je otworzyć, usłyszał mocne dudnienie czyjegoś serca. Było tak blisko i biło z taką siłą, że niemal czuł namacalnie każde jego uderzenie. Tak jak dziwnej gęstości płyn, który go otaczał. Wlewająca się do jego ust i nozdrzy klejąca maź połykana przy każdej próbie oddechu.

Z przerażeniem wymacał dłońmi coś na kształt olbrzymiego worka, który trzymał go w swych wnętrznościach. Zaczął w niego uderzać, kopać. Jednak działania mające na celu wydostanie się na zewnątrz, nie odniosły spodziewanego efektu.

Nagle odkrył, że w miejscu gdzie powinien znajdować się jego pępek wystaje coś na kształt przewodu prowadzącego do przypominającej tarczę postrzępionej błony. Zanim zdołał sobie uświadomić czym jest to wszystko, zaczęła się akcja porodowa…

 

…Wydostał głowę, z trudem łapiąc oddech pełnymi grudek ziemi ustami:

„Co się ze mną dzieje?” – zapytał w myślach – „O co w tym wszystkim chodzi?”

Niewyraźne kształty pozostawionych na cmentarzu mogił rozmazanymi konturami wychylały się spod gęstej zasłony mgły. Wokół panowała cisza nieprzenikniona przez dźwięki mogące zakłócić ich spokój.

Kurt powoli wygrzebał się spod świeżo wykopanego kopca. Podpierając się rękami dotknął zimnej płyty kamiennego nagrobka. Opuszkami palców przejechał po wyrytych literach nazwiska osoby tu pochowanej. Odwrócił się i spojrzał na okazały pomnik. Na wysokości jego oczu, w miejscu gdzie powinno znajdować się zdjęcie zmarłego wisiało pokaźnych rozmiarów lustro. Bezpośrednio pod nim widniał napis: „Tu spoczywa Kurt Randall”

– Co?! – krzyknął zaskoczony – Nie! To niemożliwe. To nie może być prawda… ja…ja – z niedowierzaniem złapał się za głowę – ja przecież żyje, nie umarłem.

Jego umysł nabrzmiał od nadmiaru chaotycznych myśli i nieuporządkowanych wspomnień: „CoToZaMiejsce….?…Żyje…le.Nie….Umarłem…..WyPaDeK….co…do..a.bo..<Pisk>bum..aaa!”

Starał się uporządkować te wszystkie kawałki słów, resztki kiedyś usłyszanych wyrazów, niczym zły sen wciąż na nowo powracających z otchłani pamięci.

Nagle cisza, spokój, wszystko znikło. Plątanina myśli skończyła się.

Jego uwagę przykuło zupełnie nie pasujące do tego miejsca lustro. Choć zaśniedziała metalowa rama i pokryta pyłem tafla wskazywały, że wisiało tutaj od dawna. Kurt rękawem od marynarki zaczął je przecierać. Grube warstwy kurzu przyczepiały się do ubrania i wlepiały we włosy. Jednak on tarł dalej, do momentu aż odsłonił całą, odbijającą światło powierzchnię. Z podnieceniem spojrzał w jej wnętrze. Momentalnie wstrząsnęła nim fala zaskoczenia. Spojrzał jeszcze raz, jego odbicie odwrócone było do niego plecami. Zdziwiony tym widokiem poruszył głową, odbicie zrobiło to samo. Podniósł prawą nogę, odbicie również. W końcu nie wiedząc jak zareagować, wyciągnął prawą rękę, by go dotknąć.

– Nie waż się dotykać lustra! – krzyknęło odbicie głosem, które staruszek znał aż nazbyt dobrze, ponieważ był to jego własny głos.

Stanął osłupiały wciąż trzymając rękę kilka centymetrów przed lustrzaną taflą.

– Kk..k…Kim….? – wybełkotał.

– Czyżbyś naprawdę nie wiedział kim jestem? – zapytała z wyraźną przekorą postać w lustrze.

– Ja…ja….– Kurt wciąż miał problemy z zebraniem myśli.

– Skoro nie jesteś pewny, to może chociaż spróbujesz zgadnąć? – nagabywało dalej odbicie, zadowolone z niepewności rozmówcy.

– Ty…….ty…..– oczy staruszka nagle zapłonęły gniewem, kiedy zdał sobie sprawę z całej sytuacji – To wszystko twoja wina! – wybuchnął – Ty to sprawiasz, ty nasyłasz na mnie te wszystkie koszmary! Teraz wiem – coraz bardziej nabierał pewności siebie – wiem, że to wszystko było tylko iluzją łudzącą moje zmysły. Ta groteska, ten wypadek, moja śpiączka to jedna wielka bzdura, głupi sen, z którego w każdej chwili mogę się przebudzić…

– HA! Ha! HA! HA! – głośny wybuch śmiechu przerwał wypowiedź mężczyzny – Czy naprawdę wierzysz w to co mówisz? Zastanów się przez chwilę, wiesz przecież dobrze, że się mylisz – powiedziało rozbawione całą rozmową odbicie.

– Nieeeee! – krzyknął sześćdziesięciolatek łapiąc się za głowę – Przestań mi mieszać w głowie szatanie!

– Tak, krzycz dalej! Wiń za wszystko diabła, szatana, trudne dzieciństwo, bijących cię w kółko rodziców, kolegów, nauczycieli, system, niepowodzenia w szkole, w pracy, brak pieniędzy, szczęścia, alkohol, narkotyki, samotność i związany z tym brak seksu, nieodpowiedni układ gwiazd, źle ułożony horoskop, opiekę socjalną, zabobony, zły los, fatum….. – stwierdziła postać z ironią.

– Jednak tak naprawdę – ciągnął dalej – nie jestem żadnym demonem, czy czymkolwiek innym. Ja nawet nie istnieję, Jestem jak ty to nazwałeś złudą, wytworem twego pogrążonego w śpiączce umysłu – z każdym jego słowem Kurt uświadamiał sobie tragedie swego położenia – Sam tworzysz te wszystkie nękające cię koszmary, tak jak stworzyłeś mnie. To twoje dzieło, które realizowałeś zarówno w rzeczywistości, jak i teraz pogrążony we śnie. Twe żałosne czyny odbijają się teraz echem w twojej głowie. Jesteś tym, kim sam siebie uczyniłeś. A twoje winy pozostaną przypisane tobie, nikomu innemu…

W staruszku rosła złość spowodowana poczuciem kompletnej niemocy i bezsilności. Tymczasem postać kontynuowała:

– Odpowiesz za nie! Za śmierć osób, które zabiłeś swoją biernością i bezmyślnością.

– Ja nie chciałem, to był wypadek. Ja…nie jestem złym człowiekiem – oponował mężczyzna zrezygnowany – Nie jestem, prawda?

– Skąd mam to wiedzieć? – zapytało odbicie – Przecież już ci mówiłem, że nie istnieję. Nie mam własnego zdania. Moje słowa są tak naprawdę twoimi myślami.

– Może w głębi serca sam siebie potępiłeś, skazałeś na to więzienie wewnątrz własnego umysłu, by pogrążony w śpiączce gnić w nim na wieki?

Słowa te zmroziły krew w żyłach Kurta. Na chwilę wstrzymał oddech. Przełknął ślinę: „To nie może być prawda! To musi być jego wina! To nie ja to zrobiłem, nie mógłbym! Nie taki jest mój los! Nie może być taki! To wszystko złuda, zwykła iluzja, sen…..”

– Kłamiesz! – krzyknął i nie wytrzymując rozbił pięścią lustro.

Przedrzeźniający go głos momentalnie zamilkł. Roztrzaskane kawałki szkła z łoskotem wbiły się w rozkopaną mogiłę. Cisza, która nastąpiła sprawiła mu ulgę, jednak tylko na chwilę. Ze zranionej ręki zaczęły cieknąć krople gęstej krwi pojedynczo, jedna po drugiej upadając na ziemię. Staruszek stał w tej coraz bardziej powiększającej się kałuży, pozostawiony sam na sam ze swoimi myślami, w zupełnej samotności.

 

Epilog

W głowie Johna wciąż dudnił głuchy łoskot zamykanych drzwi. W oczach wciąż widział niemy obraz strażnika wpychającego go brutalnie do środka, i z przepełnionym satysfakcją uśmiechem, odgradzającego go od zewnętrznego świata.

Niedokładnie oświetlone wnętrze celi aresztu, wyglądało ponuro, swoją obskurnością wprawiając w przygnębienie. Obdrapane z farby ściany niemal w całości zarysowane były różnego rodzaju rysunkami i napisami. W kącie stała metalowa prycza. Prawnik odwrócił od niej wzrok. Przez chwilę zdawało mu się, że leży na niej starszy mężczyzna. Ten sam, którego chciał zamordować w szpitalu. Ten sam, który winien był śmierci jego siostrzenicy.

Z całych sił wytężył resztki rozsądku jakie mu zostały, by wytłumaczyć sobie, że nie ma tutaj nikogo poza nim. Udało się, stworzona przez wyobraźnię zjawa znikła.

Mimo to wiedział, że było już za późno: „Co ja najlepszego zrobiłem?” – zapytał w myślach – „Co ja teraz zrobię? Jestem skończony. To koniec mojej kariery. Nawet jeśli mi nic nie udowodnią, to i tak zostanę wykopany z palestry prawników, bez jakichkolwiek szans na znalezienie pracy w tym zawodzie. Zero perspektyw na przyszłość – myśli mężczyzny przepełniała coraz większa gorycz – Nie mam do czego wracać! Już nic mi nie pozostało!….

Nagle przekroczona została magiczna bariera myśli, zastąpiona przez chcące uwolnić się od bólu uczucia. Niczym w dziwnym transie, kierowanym przez wypełnione żalem serce, prawnik powoli odczepił klamrę pasa. Nie zdając sobie do końca sprawy z tego co właśnie zaczyna robić, zawiesił pas na zakrywającej okno kracie tworząc z niego pętlę. Stojąc na małym drewnianym krzesełku wsunął w nią głowę. Krople łez mimowolnie pojawiły na policzkach, kiedy zaciskał pętlę na szyi.

Nie poprzedził tego żaden impuls, nie było żadnej chwili na zastanowienie, kopnięcie stołka było po prostu końcowym momentem mającym uwolnić go od udręk tego świata. Poczuł jak skórzany pasek zaciska się na jego szyi blokując dostęp krwi do mózgu. Powoli sekunda po sekundzie odczuwał coraz większy brak powietrza. Nie przejmował się tym, cierpliwie czekał, aż będzie po wszystkim.

W tym momencie kontem oka zauważył jak z bocznej kieszeni jego spodni wypada zdjęcie. Powoli, nie spiesząc się szybowało w powietrzu nim upadło na brudną podłogę. John nie widział kto jest na zdjęciu. Mimo to, czuł, że zna tę osobę. W tym nagłym przypływie nowych odczuć, znalazł w sobie maleńką cząstkę ludzkiej egzystencji, która wciąż kurczowo trzymała się życia. Uświadomiony nowym odkryciem z całych sił chwycił za coraz bardziej odbierającą mu tchnienie pętlę. Miażdżący krtań uścisk nie puszczał. Bliski omdlenia mężczyzna złapał za metalową klamrę i wykręcając sobie dwa palce poluźnił węzeł. Wolny upadł na ziemię.

Wciąż kaszląc podniósł leżące zdjęcie. Na jego odwrocie widniał napis: „Spe”. Drżącymi od emocji rękami przekręcił je na drugą stronę. Ujrzał uśmiechniętą twarz nastoletniej dziewczynki. Z jej kasztanowych włosów wystawał piękny, podkreślający kolor jej oczu, błękitny kwiat. Jej rumiane policzki biły pełnią życia. Do tego lekko zmarszczony w łobuzerskim grymasie nos, który oddawał charakter dziewczynki sprawił, że John z łzami w oczach wyszeptał jej imię: „Sue”.

Przez długi czas po prostu patrzył urzeczony radością na lica swej siostrzenicy. Pozostając na klęczkach pogrążył się w poprzedzonych wspomnieniami przemyśleniach. Tymczasem lekko poluźniona, zrobiona z paska pętla wciąż złowrogo zwisała, przewieszona przez metalową kratę.

 

 

[1] Obj. 12, 7-9,

Koniec

Komentarze

Bukajpie, opowiadania liczące ponad osiemdziesiąt tysięcy znaków nie wchodzą do grafiku dyżurnych, więc ci nie mają obowiązku ich czytać. Tak długie teksty, choćby były znakomite i świetnie napisane, nie mogą też być zgłaszane do Piórek. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj.

Tekst jest wstrząsający. Obsypujesz w nim czytelnika tak makabrycznymi opisami, że bez wątpienia nadają się one na scenariusz filmu grozy, o ile nie krwawego horroru, najlepiej – w odcinkach. Co scena, to całkiem inna odsłona i nowe, przerażające wątki; mnóstwo strasznych opisów sadyzmu, a także śmierci oraz bólu i cierpienia. Jako opowiadanie-thriller zasługuje na pochwałę ze względu na fabułę i pomysł. 

Objętość całości robi niemałe wrażenie (ilość znaków: 122977!), z tego też powodu nie podjęłam się nawet szczegółowego wypisywania usterek, ale technikalia są do gruntownej przebudowy i starannego przejrzenia. Niektóre dialogi mają sporo wad w swoim zapisie, zdarzają się zdania bez kropek na końcach, ciężko z interpunkcją, widziałam również liczne powtórzenia oraz błędy gramatyczne, ortograficzne i stylistyczne. Dość nietypowe zapisy w nawiasach ostrokątnych: <…> chyba także nie powinny znaleźć się w takim tekście. 

Warto wspomnieć o wulgaryzmach. 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka