- Opowiadanie: m748514 - Międzygalaktyczna Konferencja Aniołów

Międzygalaktyczna Konferencja Aniołów

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Międzygalaktyczna Konferencja Aniołów

 

I

 

Zbliża się godzina dziesiąta wieczorem. Niebo pełne jest chmur, z których pada delikatny deszcz. Nad chodnikami unosi się mgła, a dostrzeżenie odległej o jakieś sto metrów latarni okazuje się być nie lada wyzwaniem. Co jakiś czas wiatr przypomina o swoim istnieniu; zawiewa gdzieniegdzie, rwąc suche, pożółkłe liście z gałęzi okolicznych drzew. Krople wody z wielką gracją opadają na popękaną kostkę brukową, tworzą szerokie, aczkolwiek płytkie kałuże. Wzdłuż drogi spacerują ludzie. Nie są to tłumy, które spotkać można w południe, niemniej jednak mam wrażenie, że chodniki wypełnione są aż po brzegi. Właściwie to dostrzegam wyłącznie same parasole i poruszające się niezwykle ociężale nogi. Ludzie ci spacerują spokojnie, nie przejmują się deszczem, nie doceniają go. Chronią swoje głowy przed wodą, jakby to był żrący kwas. Zastanawiam się, dokąd oni zmierzają. Nie wyglądają na takich, którzy mają jakiś cel. Są chyba zagubieni, bądź to tylko deszcz dostał się do moich oczu, zniekształcając cały obraz.

Nie rozumiem tych ludzi. Wydają się być bardzo sterylni, zapakowani w plastikowe opakowania. Jakby nie można było ich dotknąć, gdyż groziłoby to nieodwracalnym skażeniem. Traktują swoje ciała jak idealne powłoki, nieskazitelne formy. Jesienią chronią się od deszczu używając parasoli, zimą noszą na głowach czapki, by chłodne płatki śniegu nie wylądowały przypadkiem na ich ułożonych włosach, latem zakrywają oczy okularami w celu ochrony przed gorącymi promieniami słońca. Dlaczego to robią? Czy przypadkiem deszcz stworzony nie został na wzór boskiego orzeźwienia? Ludzie nie dostrzegają brudu swych ciał, nie chcą, aby krople wody przyniosły im ukojenie. To bardzo dziwne.

Uwielbiam deszcz. Kiedy niebiańska woda spływa po mojej twarzy. Kiedy włosy delikatnie się puszą i czuję zapach wilgoci. Staję się wtedy lżejszy. Czuję, że jestem wtedy bliżej nieboskłonu, bliżej bliskich mi stron, które kocham całym swoim sercem. Zapach deszczu wywołuje we mnie cudowne uczucie tęsknoty. Gdyby ktoś mnie spytał, za czym tęsknię podczas szalejącej za oknem burzy, mógłbym odpowiedzieć, że za nieśmiertelnością.

Jestem nieopodal śródmieścia. Miasto powoli umiera, zasypia. Szykuje się na kolejny dzień. Słońce dawno już zaszło, niebo spowił mrok. Słychać jeszcze nieliczne samochody jadące w nieznane, ich huk i łoskot. Stoję obok wiaty autobusowej, niezwykle brzydkiej. Kolor z metalowych jej słupów już dawno się zmył, pozostawiając tylko brudną szarość. Pod jej dachem kryją się nieliczni ludzie. Niecierpliwią się, gdyż autobus się spóźnia. Widzę ich twarze, pełne grymasów niezadowolenia. Niektórzy rozmawiają ze sobą, chociaż nie wiem czy mógłbym nazwać to prawdziwą rozmową. Ale ulewa. Żona czeka na mnie w domu. Cholerny autobus. Ciągłe narzekanie, które w pewnym sensie stało się zwykłą codziennością tych ludzi, nieodłącznym elementem ich dnia powszedniego. Faktycznie, autobus spóźniać się musi jakieś dobre jedenaście minut. Niemniej jednak zupełnie mi to nie przeszkadza. Stoję wciąż obok tej obskurnej wiaty. Chłonę deszcz, dotykam go, rozmawiam z nim, a on słucha. Mam wrażenie, że staliśmy się dobrymi przyjaciółmi, przez co jest on dla mnie łagodny i dobry.

W końcu przyjechał długo wyczekiwany pojazd. Nie spieszno mi do niego, mogę wejść ostatni. Jest on równie obskurny co przystanek. Paradoksalnie jednak dostrzegam w nim coś zaskakującego. Coś, co nazwać mógłbym niezwykle osobliwym i nawet uroczym. Musi mieć on dobre dwadzieścia lat. Jest szary, chociaż gdzieniegdzie dojrzeć można resztki farby, czerwonej i zielonej. Jego boki niechlujnie obklejone są reklamami. Są one podrapane, jakby pojazd pojedynkował się z dzikim kotem, a ten użył swoich ostrych pazurów. Nie jestem w stanie przeczytać tekstu umieszczonego na tych reklamach. Deszcz zniekształcił tusz i litery zmieniły się w chaotyczne bazgroły.

Kierowca otworzył drzwi gruchota, a pasażerowie, których wiózł, wysiedli. Podstarzały mężczyzna machnął ociężale prawą ręką i momentalnie oczekujący spod wiaty jakby ożyli, przebudzili się z letargu. Banda dziwnych ludzi pełźnie w stronę pojazdu, prędko, jakby utrata kolejnej minuty życia na staniu na przystanku miałaby być zabójstwem ich godności. Gruchot ponownie wypełnił się w całości. Kierowca patrzy na mnie. Z jego spojrzenia można śmiało wyczytać: wsiadasz pan, albo nie wsiadasz. Nie będę go prowokował, zapewne myślami jest teraz w swoim mieszkaniu, przy swojej żonie, która przynosi mu ciepłą kolację. Żegnam się z deszczem i kroczę ku autobusowi. Wsiadam w ostatniej chwili, drzwi się zatrzaskują. Podstarzały mężczyzna za kierownicą, z bordową czapką na głowie, jest lekko zirytowany. Nie odezwał się jednak ani słowem. Takie sytuacje muszą spotykać go codziennie – codziennie musi czekać na ociężałych ludzi, którzy przed wejściem do jego machiny wpierw odprawić muszą kilkugodzinne rytuały w celu zapewnienia sobie ochrony przed nieznanym. Takie sytuacje stały się dla niego zwykłą rutyną. Krzyki w moją stronę nie zmieniłyby także jego pozycji; wciąż tkwiłby za kierownicą, przed oczyma miałby szeroką, potężną szybę. Jeszcze jeden kurs i będzie w domu.

Autobus w środku wygląda gorzej niż na zewnątrz. Ściany jego popryskane są sprejami. Dostrzec mogę niezwykle szeroką paletę barw oraz kształtów. Mam także wrażenie, że jest w nim o wiele zimniej niż pod obskurną wiatą. Do mego nosa dochodzą zapachy również z goła odmienne niż jeszcze parę minut temu. Wyczuwam dziwny smutek oraz stęchliznę. Jakby coś tutaj obumierało, traciło wolę życia; odpływało w stronę krainy cieni i umarłych, dla których nie ma zbawienia.

Trasa, którą jedzie mój autobus jest jedną z najdłuższych w tym mieście. Zahacza on o granice śródmieścia, by następnie skierować się na obrzeża, do dzielnic mieszkalnych, niedawno wybudowanych, o ile słowo niedawno może opisywać kawałek historii liczący około piętnaście lat. Jak na standardy owej metropolii piętnaście lat nie jest odległą przeszłością. Dzielnica, w której znajduje się przystanek końcowy jest ostatnim przedsięwzięciem rady nadzorczej miasta – chlubą, która jednak dobrze wygląda tylko w wyobrażeniach mężczyzn w marynarkach i krawatach, siedzących za ciężkimi stołami, skrytymi w murach kamienic śródmieścia.

Gruchot ruszył. Stoję na jego przedzie, ocieram czoło z wody. Rozglądam się, poszukuję. Muszę wybrać odpowiednie siedzisko. Takie, które sprosta moim wymaganiom. Nie może być to zwykłe krzesło, śmierdzące, gnijące od spodu. Muszę mieć z niego dobry widok, a także musi być dla mej osoby wyzwaniem. Poszukuję siedziska, które dostarczy mi pracy. Patrzę wpierw w lewo – gromada starych kobiet jedzie w ciszy, co jakiś czas któraś z nich chrząknie bądź kichnie. Kieruję wzrok w prawo i widzę… Poprawiam kołnierz mojego płaszcza, jest cały mokry. Z jego krańców kapie woda, stał się ciężki. Ruszam przed siebie, wpatrując się w upragnione siedzisko. Kroczę powoli, autobus jedzie dość szybko, kierowcy widocznie spieszy się do domu, nie zważa on na dziury asfaltowej drogi, wjeżdża w nie z impetem, byle szybciej skończyć pracę. Czuję, że w moich butach również jest woda, jakbym dopiero co wyszedł z kąpieli. Zostawiam mokre ślady, idę przed siebie. Staję przed wolnym siedziskiem z brzegu. Na siedzisku obok spoczywa młoda kobieta. Nie zwraca na mnie uwagi, nawet nie zerknęła w moją stronę. Wieje od niej dziwnym chłodem, nie rusza się, jakby jej ciało obumarło. Czuję zawahanie. Wiem jednak, że muszę tutaj usiąść, czekałem na to, owe krzesło jest z pewnością tym odpowiednim. Młoda blondynka pociągnęła cichutko lekko zadartym w górę nosem, dzięki czemu nabrałem pewności, iż nie jest ona jednak trupem. Mam wrażenie, że była ona przekonana, że ominę ją szerokim łukiem siadając gdzieś indziej. Nie lękam się, mimo iż przyznać muszę, że brak jakiejkolwiek reakcji z jej strony zaburzył na chwilę moje myśli. Trwam wciąż przy wolnym siedzisku, nabieram powietrza do płuc.

– Przepraszam, czy miejsce obok pani jest wolne?

 

Ona jednak nie reaguje. Ściska w swoich dłoniach rączkę od parasolki. Usta ma lekko otwarte, jakby za chwilę miała mi odpowiedzieć, jednak żadne słowa nie wybrzmiewają w moją stronę. Wpatrzona jest w szybę, a może raczej w to, co za nią. Kosmyki jej jasnych włosów skryte są pod wełnianą czapką, nachodzą delikatnie na zielone, wybitnie zmęczone oczy. Ubrana jest w długi, wypłowiały, sięgający za kolano płaszcz. Jej twarz tak naprawdę pozbawiona jest jakichkolwiek uczuć. Przyrównać to można to portretu uwiecznionego na płótnie; jedna twarz na wieki, której zmienić już nie można, gdyż przeznaczona jest wyłącznie do oglądania zza muzealnej tafli szkła. Jest wypalona. Oczy nie emanują żadnym żywym kolorem, trzymając w swych granicach jedynie zastygłą maź; przez źrenice przewijają się wyłącznie odcienie szarości. Patrzę na tę kobietę i śmiało pomyśleć mogę, że musi być ona nawiedzona bądź ogromnie smutna i złamana.

 

Nie widząc żadnej reakcji powtarzam zapytanie, nieco głośniej i wyraźniej.

– Przepraszam, czy miejsce obok pani jest wolne?

 

Młoda blondynka jakby zmartwychwstała. Oczy jej napełniły się kolorem, wyglądają teraz jak dwa wielkie szmaragdy. Przełyka ślinę i kieruje swoją twarz ku mojej. Widzę w niej przerażenie i zawahanie. Przeszywa mnie od stóp po głowę, jakby na podstawie obserwacji chciała skatalogować moją osobę; stwierdzić, czy zasługuję na miejsce obok niej. Trwa wciąż w ciszy. Jest świadoma, że nie ma innego wyjścia, jak tylko skierować do mnie jakąkolwiek odpowiedź. Nabrała świadomości, iż słowa, które obiły jej się o uszy nie były wcale przypadkowe. Westchnęła.

– Tak, niech pan usiądzie, jeśli jest taka potrzeba.

– Dziękuję pięknie – odpowiadam. – Lepiej najpierw spytać niż od razu siadać. Nigdy nic nie wiadomo z tymi krzesłami. Nie chciałbym okraść kogoś z jego miejsca.

 

Siadam obok niej. W gruchocie oprócz nas jest jeszcze piątka, może szóstka innych ludzi. Każdy z nich siedzi sam, nie mając obok żadnego towarzysza. Wpatrzeni są w zaparowane szyby, nawet ich nie przecierają, aby zobaczyć świat za nimi. Gapią się bezmyślnie w tafle szkła. Autobus przyspieszył. Kierowca świadomy swojego opóźnienia przycisnął pedał gazu nie zważając na coraz to liczniejsze dziury w asfalcie. Droga stała się niezwykle zła. Pełna jest łat, które to z kolei potrzebują kolejnych, nowych łat. Wiatr hula za oknem, wprawiając obumarłe liście w dziki pląs.

– Niech się pan tym nie przejmuje – powiedziała moja towarzyszka wpatrzona w jakiś wyimaginowany punkt przed sobą, przerywając głęboką ciszę. – Nawet jeśli podsiadłby pan kogoś, to co z tego?

 

Muszę przyznać, że nie spodziewałem się takiego pytania. Ba, nie spodziewałem się jakichkolwiek słów. Cieszy mnie to jednak, jeszcze nie wszystko jest stracone. Po krótkiej chwili namysłu zerkam na nią i odpowiadam.

– Niby nic, ale chyba lepiej być przyzwoitym człowiekiem niż niekulturalnym podsiadaczem. Cieszyłaby się pani, gdyby ktoś zajął pani miejsce?

 

Towarzyszka mej podróży jakby skamieniała. Jakże dziwne i niecodzienne muszą być moje słowa. Jestem pewny, że taka rozmowa przydarzyła jej się pierwszy raz w życiu. Nikt inny przedtem zapewne nie zwracał uwagi na tak błahe, a jednak w moim mniemaniu istotne rzeczy. Tyczy się to banalnego siedziska autobusowego. Kawałka plastiku przeszytego śrubami, okrytego materiałową narzutą. Zwykłe siedzisko, które może nam powiedzieć o człowieku na nim zasiadającym nie raz więcej, niż gdybyśmy mieli wejść z nim w wyczerpującą konwersację. Małe rzeczy są ważne i powinniśmy zwracać na nie uwagę.

Kobieta w swojej głowie musi tworzyć odpowiedź na moje słowa, kontratak, aby udowodnić mi swoją rację. Po dwóch bądź trzech minutach po raz drugi popatrzyła na mnie. Obmyła mnie wciąż chłodnym spojrzeniem. Ja również patrzę na nią, uśmiecham się do niej jednym z tych uśmiechów, które mówić śmiało mogą: wiem więcej niż myślisz, posłuchaj moich słów.

– Myślę, że raczej nie…

– A no właśnie! – przerwałem jej, wybuchając pewną dziwną ekstazą. – Należy myśleć o ludziach wokół nas, o każdym, kto znajdzie się w zasięgu naszego wzroku. Nie powinniśmy robić komuś tego, co nam jest niemiłe.

– Po co jednak myśleć o kimś, kogo wcale nie znamy bądź nawet się nim brzydzimy?

 

Jej głowa wraz z chłodnym spojrzeniem powędrowała ponownie na tafle szkła z lewej strony. Mój uśmiech zniknął. Słowa tej kobiety wydają się być bardzo przykre. Moja głowa musi je przetrawić, nie często słyszę takie rzeczy. Jeśli mam być szczery, to spodziewałem się innej odpowiedzi, mniej wulgarnej. Ponownie opanowało mnie zawahanie. Jednak nie rezygnuję, brnę w to dalej, by zrozumieć jej świat.

– Naprawdę brzydzą panią inni ludzie?

– A widział pan ich twarze? Ich oczy? – odpowiada natychmiastowo, z wielkim wrzeniem.

– Co z nimi jest nie tak?

– Są pełne szarości.

– Mógłbym to samo powiedzieć o pani oczach.

– Widzi pan, jest to okropnie zaraźliwe!

 

Tak naprawdę doskonale wiem, o czym ona mówi. To prawda, ci ludzie zgubili blask, natchnienie oraz boską opatrzność. Są jak puste ciała, z których wyleciały dusze. Nie można przejść obok nie dostrzegając tego. Pragnę jednak rozmowy. Co z tego, jakbym odpowiedział jej: tak, doskonale to wszystko wiem? Muszę poczuć jej oburzenie i ból, aby moja praca przyniosła oczekiwane rezultaty. Muszę przejść tę drogę jeszcze raz w sposób, w jaki kroczyłbym nią po raz pierwszy.

– Nie uważa pani, że to zbyt ostre słowa? – kontynuuję. – Ludzie mają różne ambicje czy wartości, nie muszą żyć w ten sam sposób co pani.

– To nie ma znaczenia. Wszyscy tutaj są tacy sami.

– Tacy czyli jacy?

– To puste bryły mięsa.

– W każdym jest choć trochę piękna.

– Pan chyba nie jest stąd.

– Prawda, przyjechałem z daleka.

 

Rozmowa zostaje przerwana przez wyboistą drogę, na którą właśnie wjechał nasz autobus. Jest to oznaką, iż dotarliśmy do dzielnicy, na końcu której mieści się ostatni przystanek tej linii. Owa część miasta nosi nazwę Marzahn i ulokowana jest na wschód od śródmieścia.

Marzahn, jak wspomniałem wcześniej, jest najmłodszą dzielnicą, liczącą sobie tylko piętnaście lat. Niegdyś rejon ten przypominał bardziej wieś, obfity w zielone polany czy drewniane, stare domy. Traktowano ten teren jako peryferia, prowincję; obszar, który znacząco różni się od świata miejskiego, przez co nie ma prawa się z nim połączyć. Wszystko zmieniło się właśnie piętnaście lat temu, kiedy padł pomysł rozbudowy miasta. Marzahn uznano za idealnego kandydata pod budowę nowego osiedla mieszkaniowego, jedyną przeszkodą były stare chaty, rozrzucone w nierównych odległościach od siebie. Na polne drogi wjechały maszyny. Wylano asfalt, podłączono kanalizację. Wybudowano bloki z wielkiej płyty, a nawet basen oraz małe kino. Młodzi wówczas mieszkańcy tego miasta uznali przebudowę Marzahn za szansę na nowe, lepsze życie, toteż hucznie zaczęli tam napływać, w związku z czym dzisiaj dzielnica zamieszkana jest w większości przez osoby w wieku około czterdziestu lat oraz ich dzieci.

Towarzyszka mojej podróży patrzy na mnie, po czym z grymasem zamyślenia kieruje wzrok na szybę gruchota. Unosi prawą rękę i ociera taflę szkła, zgarniając z niej warstwę szronu.

– Niech pan spojrzy przez okno – powiedziała kierując te swoje chłodne, pełne zawodu spojrzenie na moją twarz.

– Cóż mam za nim ujrzeć?

– To miasto umarło. Jego mieszkańcy umarli. Cała ta przestrzeń to tylko relikt dawnej świetności oraz przeszłości, która była niezwykle barwna, lecz została bezpowrotnie utracona.

 

Faktycznie, muszę przyznać jej rację. Spoglądam na widok zza okna i dostrzegam Marzahn w całej swej okazałości. Chodniki jak i drogi są bardzo mocno popękane, nie przetrwały próby czasu. Oświetlają je rdzewiejące latarnie, emanujące żółtym światłem; co trzecia bądź czwarta nie świeci w ogóle. Kanalizacja nie jest wystarczająca, gdyż woda wylewa się ze studzienek, mimo iż deszczu lecącego z nieba nie mogę nazwać ulewą. Gruchot przemierza kolejne metry i z resztą pasażerów wbijam się w świat blokowiska. Niezwykle ponure to miejsce, wręcz przygnębiające. Potężne gmachy mieszkalne wydają się tak jakby sprane, gdyż kolory elewacji, pod wpływem jesiennych dreszczów, przybrały formę stopionej mazi. Wszystkie budynki to szare, ciemne molochy, niczym mrowiska mrocznej puszczy. Nieliczni ludzie chodzą wciąż wzdłuż drogi; jedni kroczą powoli, mając przed sobą psy na smyczach, drudzy pośpiesznie wracają zapewne z pracy. Żaden człowiek z tego grona nie wygląda na szczęśliwego, nie ocieka nawet choćby drobną dawką radości. Patrzę na nich i stwierdzić mogę, że wyglądają na istoty niezwykle zmęczone. Każdy mały krok wykonany na tej ziemi jest dla nich jakby karą, niesprawiedliwym wyrokiem. Ludzie ci idą na potępienie czy może raczej nic już nie jest w stanie zgnieść ich, zniewolić i zniszczyć jeszcze bardziej? Rozterka ta zostanie ze mną na długo.

– Ciężko się z panią nie zgodzić – przełamuję ciszę, próbując wyrwać się choć na chwilę z tego ponurego świata. – Dzielnica ta nie jest zbyt piękna, jednak zapewniam panią, nie cały świat tak wygląda.

– Nie obchodzi mnie reszta świata – młoda blondynka ociężale wypuszcza powietrze z nozdrzy.

– Jak to?

– Moim całym światem jest to, co ujrzał pan za szybą. Te chodniki, drzewa, ludzie, samochody, rozpadające się budynki – to jest mój świat, z którego nie mogę uciec.

– Kto powiedział, że nie można stąd uciec?

– Skąd się pan urwał? – spogląda na mnie z dozą zdziwienia i złości. – Nie czyta pan gazet? Nie ogląda telewizji? Nie słucha radia? Reszta świata zapomniała o nas. Człowieka mojego pokroju nic dobrego tutaj nie czeka.

– A jednak jest druga strona.

 

Chyba wypowiedziałem zakazane słowa. Zdanie, za które można zostać tutaj ukamienowanym, wykluczonym ze wspólnoty. Prawdopodobnie złamałem tabu. Zapadła głęboka cisza. Kobieta obok mnie skamieniała, jakby poczuła na swoim ciele tysiące cudzych oczu, rąk czy sztyletów; woń niebezpieczeństwa. Kieruje spojrzenie w wyimaginowany punkt przed sobą. Mówi do mnie cicho, chcąc ukryć przed światem naszą obecność.

– Czy pan oszalał?

– Zrobiłem coś złego? – doskonale wiem, co zrobiłem.

– Nie mówi się o tym tak głośno, w takim miejscu, bo potem są z tego same problemy, a ja nie chcę mieć żadnych więcej problemów na głowie. Rozumie pan? – spogląda z wielką powagą, wbija się w moją twarz.

– Nie miałem złych intencji.

 

Podróż ciągnie się w nieskończoność. Mam wrażenie, że siedzę w tym autobusie drugą już dobę. Marzahn to duża dzielnica, przystanek końcowy osiągniemy po przejechaniu kolejnych dwóch skrzyżowań. Kierowca zatrzymuje się na każdym przystanku, są one puste, żadnych nowych pasażerów. Ludzi ubywa, zostałem tylko i moja towarzyszka. Nikt nic nie mówi. Cóż za niezręczna sytuacja. Nienawidzę takiej ciszy. Młoda blondynka znów wygląda jakby dopiero co odchyliła płytę nagrobną i wypełzła z głębokiej dziury z piachem. Moje słowa chyba ponownie ją zabiły. Nie wiem, czy powinienem jeszcze w to brnąć. Jakaś tajemnicza siła trzyma mnie na tym siedzisku, rozkazuje kontynuować rozmowę. Gorzej już być i tak nie może. Taka jest moja praca, muszę ją wykonać do końca.

– Tak w ogóle, to mam na imię Leon – wydusiłem i wyciągam dłoń do uścisku

– Jestem Laura.

 

Niechętnie ściska moją dłoń. Czuję ogromny chłód. Ciepło mojej skóry i zimna powłoka smutnej dziewczyny stykając się wywołały wielki wybuch. Jakby coś eksplodowało w naszych ciałach, aby móc narodzić się na nowo, w innej formie. Ona chyba też to poczuła. Otworzyła swoje zmęczone oczy szerzej, teraz wygląda jak sierota, która odnalazła swojego ojca po dwudziestu latach rozłąki. Trzyma mnie mocno, nie chce puścić.

– Czekałem na to – mówię uśmiechając się, czując dziwną ulgę.

– W jakim sensie?

– Obserwuję cię.

– Nie brzmi to zbyt dobrze – puszcza moją dłoń.

 

Zerkam dyskretnie za okno i widzę w oddali wyczekiwany tak przystanek. Nie jest to przystanek końcowy, do niego jeszcze parę minut jazdy. Kierowca z dużą prędkością ale także i wielką gracją wjeżdża w zatoczkę.

– To nasz przystanek – mówię i podnoszę się z siedziska.

– Wysiadasz ze mną? – zdziwienie wymieszane z niepokojem na twarzy dziewczyny.

– Owszem, idę tą samą drogą. Jeśli nie masz nic przeciwko, to pójdziemy razem.

– Cóż, niech tak będzie.

 

Gruchot zatrzymuje się, podstarzały kierowca otwiera drzwi. Jesteśmy ostatnimi pasażerami, żegnam go skinieniem głowy. Jest na tyle zmęczony bądź zirytowany dniem pracy, że nie odwzajemnia mojego gestu. Laura idzie przede mną, opuszczamy pojazd. Podróż nie była taka zła, wyobrażałem ją sobie o wiele gorzej na samym początku. Deszcz wciąż pada, krople wody ponownie spotykają się z moją twarzą. Zamykam na chwilę oczy, delektuję się tą chwilą. Gruchot odjeżdża, zostawia za sobą chmurę spalin. Jest dość ciemno, latarnie nieopodal chodników nie pracują poprawnie. Laura stoi metr, może dwa dalej. Ona również moknie, nie korzysta z parasola. Deszcz powoduje w niej mieszane emocje, tak mi się wydaje. To coś pomiędzy irytacją a rozluźnieniem. Podejrzewam, że sama nie jest w stanie określić tego, co teraz czuje; co czuje stojąc pod ciemnym, zachmurzonym niebem. Wiatr muska końcówki jej włosów, woda leci na jej policzki. Stoi i czeka na mnie. Czeka, aż napełnię się tą chwilą, błogą rozkoszą. Biorę do płuc powietrze i podchodzę do niej. Rozpoczynamy podróż.

Idziemy w tą samą stronę, a więc zmierzamy ku starej wierzbie, która rośnie jakieś dziesięć, może piętnaście minut drogi stąd. Chodnik pełen jest kałuż, wzdłuż krawężników leżą rozmokłe, pożółkłe liście. Laura nic nie mówi, wpatrzona jest w przestrzeń, zupełnie tak samo, jak w autobusie. Jakby miała przed sobą jakiś punkt, który pochłania całą jej uwagę. Jakby przed jej twarzą kroczyło non stop jakieś widmo, tak czarujące bądź potworne. Ewentualnie nie odzywa się, bo czuje strach względem mej osoby.

– Nie musisz się mnie bać – zapewniam ją.

– Nie boję się.

– Dobrze wiesz, że mam rację.

– O czym teraz mówisz?

– O drugiej stronie – kolejny raz wypowiadam zakazane słowa.

– Tak, masz rację. Co to zmienia?

– Zapewniam cię, że wiele rzeczy.

 

Miasto, którego Laura tak bardzo nienawidzi, a w którym zmuszona jest żyć parędziesiąt lat temu podzielone zostało na dwie części. Mur, biegnący przez jego środek stał się symbolem ucisku i niesprawiedliwości. Symbolem opuszczenia przez Boga. W części, w której mieszka Laura zakazane jest mówienie o Drugiej Stronie. Tutejsi ludzie ostatnie lata spędzili na walce o wolność, toteż każda dzielnica, włącznie z Marzahn, posiada swoje tajne ugrupowanie skoncentrowane tylko i wyłącznie na misji ostatecznego wyzwolenia.

Zbliżamy się do starej, aczkolwiek potężnej wierzby. Jej korona jest na tyle jeszcze gęsta, że stanąwszy pod nią wcale by się nie zmokło. Na widok tego drzewa Laura wpada w jeszcze większy smutek. Stoimy przed wierzbą. Deszcz wciąż pada, nie przeszkadza nam to. Dziewczyna podchodzi bliżej, do pnia. Stoi jakieś dwa metry przed nim. Przesuwam się delikatnie w bok i kątem oka dostrzegam jasny punkt dobiegający jakby z korzeni. To znicz, koloru czerwonego. Pali się, mimo niebiańskiego prysznica dookoła.

– Czy coś się stało? – pytam i podchodzę bliżej.

– To tylko przeszłość.

 

Laura spogląda na znicz, kicha. Ociera zmoknięty nos. Odwraca się w moją stronę, patrzy mi przez chwilę w oczy. Cisza, żadnych słów. Wydaje mi się, że są one teraz niepotrzebne. Odchodzimy od drzewa, wracamy na popękany chodnik. Idziemy dalej. W oddali dostrzegam inne światła, nieliczne. To okna bloków, są niedaleko, raptem parę minut drogi.

Laura wygląda strasznie. Chyba naprawdę prowadzi ją jakieś widmo. Docieramy do celu. Bloki mieszkalne Marzahn. Okropieństwa. Wszystkie wymalowane są w odcienie szarości; w niektórych miejscach widać jakby wymiociny. Panuje tu półmrok, w pobliżu rośnie parę drzew. Stoimy przed klatką Laury. Przyszedł czas fizycznej rozłąki, pożegnania.

– Tutaj mieszkam.

– Wiem. Urokliwe miejsce.

– Dziękuję za towarzystwo, teraz już pójdę.

– Oczywiście, ja również będę szedł.

– Dobrej nocy.

– Śnij dzisiaj dobre sny, Lauro.

 

 

II

 

Otwarte, nieco obdrapane okno. Do salonu wlewają się promienie gorącego słońca, jeden po drugim. Ciepłe i złote, niczym ognisty podmuch, jakby gdzieś wysoko na kopule niebios tańczył smok, zmęczony i powabny; ziewaniem swoim pobudza magiczne iskry do życia. Rozprowadzając się powolnie po pokoju sprawiają wrażenie, jakby chciały otulić całe mieszkanie, wziąć w ramiona osamotnione donice z kwiatami ustawione na parapecie, ogrzać zmarznięte meble. Promienie te można byłoby uznać na przepowiednię lub obietnicę dobrego dnia, dobrego snu. Nadszedł poranek.

Drzwi mieszczące się po lewej stronie okien otwierają się, a z pokoju ukrytego za nimi wychodzi śpiąca jeszcze Laura, ubrana w koszulę nocną. Dziewczyna rusza w stronę kuchni. Wchodzi do niezbyt szerokiego, za to długiego pomieszczenia. Kieruje swój wzrok na drewniany kredens, obity płachtą koloru czerwonego w białe kwiaty. Łapie za uchwyt i wyciąga z szafki słoik. Otwiera go a kuchnia cała przepełnia się zapachem kawy. Z szafki obok bierze dwa kubki, wsypuje do nich po dwie łyżeczki ciemnego proszku. Nalewa do czajnika wodę, stawia go na gaz. Wychodzi do łazienki, rozpoczyna poranną toaletę.

Z sypialni dochodzą dźwięki, jakby rąbanie suchego drewna bądź łamanie gałęzi. To odgłos łóżka. Z pomieszczenia wychodzi młody mężczyzna o raczej mizernej budowie ciała. Głowę jego zdobią lokowane, brązowe włosy, twarz ma gładką jak u niemowlaka. Podchodzi do parapetu w salonie i się krzywi. Blask smoczych promieni oślepia go, jakby nie wierzył w żadne dobre sny czy obietnice. Z kuchni dobiega pisk czajnika, woda się zagotowała. Brunet biegnie w stronę, z której dobiega donośny odgłos. Zalewa kawę wrzątkiem. Patrzy chwilę na kubki, udaje się do salonu. Siada na fotelu.

– Zupełnie zapomniałam o tej kawie – mówi Laura wychodząca z łazienki, ubrana w koszulkę z długim rękawem.

– Zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Siadaj, jeszcze wcześnie, ledwo dziewiąta – odpowiada jej chłopak, ziewając.

– Co dziś będziesz robił?

– Dostałem wolne w zakładzie.

– Spędzisz cały dzień w domu?

– Wypiję kawę i pojadę po nowe farby.

– Przecież masz jeszcze trochę starych. Powinniśmy oszczędzać, dobrze o tym wiesz – odpowiada mu z grymasem na twarzy.

– Mam kupca na moje obrazy, całkiem bogatego.

– Złożył zamówienie?

– Dokładnie tak. Potrzebuję do tego dobrych, nowych farb. W końcu się odkujemy. Wyniesiemy się stąd – podrywa się delikatnie z fotela, w oczach ma niewinną radość.

– Chciałabym, żeby tak się stało, Oskarze.

– Glowa do góry, kochana!

 

Stoję w salonie, nieopodal okna. Z każdą minutą robi się coraz cieplej, jest wiosna. W powietrzu unosi się zapach kwiatów, drzewa są wybitnie zielone. Przyjemnie jest obserwować młodych, kochających się ludzi. To szczera miłość, nie wątpię. Stwierdzić jednak muszę, że nie są oni idealni. Mają wiele problemów. Laura o wielu rzeczach nie wie, a może nawet nigdy się nie dowie. Oskar, artysta, jest bowiem bojownikiem o wolność.

Chłopak wychodzi z mieszkania, ubrany w cienką kurtkę. Kroczy chodnikiem dumnie i ochoczo. Idzie na misję. Przez swoje poczynania czuje się ważny. Czuje, że w końcu znalazł swoje miejsce w tym okrutnym świecie; pracuje w imię czegoś znacznie większego. Idzie, patrzy prosto przed siebie. Przed mymi oczami wznosi się blok, dziesięciopiętrowy. Oskar wchodzi do niego, kieruje się w stronę piwnic. Idziemy w półmroku, dookoła nas setki szczelnie pozamykanych komórek. Na końcu tunelu jest pomieszczenie, przez dziury framugi wylatują pojedyncze promienie światła. Słychać głosy. Wchodzimy do tego pokoiku.

W środku jest grupa mężczyzn, prawdopodobnie w wieku Oskara. Wszyscy są jeszcze młodzi, niedoświadczeni. Jest to zapewne zebranie jednej z tajnych grup, które walczą o upadek gorzkiego muru, który dzieli miasto nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat. Na kredensach w głębi spoczywają stare karabiny, podejrzewam, że wciąż jednak działające.

– Oskar! Jesteś w końcu – mówi jeden z nich, chyba przywódca.

– Musiałem wypić kawę. Coś ważnego mnie ominęło?

– Trzy dni, Oskarze. Trzy dni! Kończy się nasza niewola.

– Powoli, mamy jeszcze wiele do ustalenia. Niemniej masz rację, mur runie, a my będziemy stać na jego zgliszczach.

 

Niesamowicie dziwne spotkanie. Klub ABC, mógłbym rzec. Niewiarygodne ile odwagi i determinacji może mieścić się w tak wątłych ciałach. Słucham ich od paru godzin. Mają plan, nie jest on zły. Niecierpliwią się, niektórzy są niezdecydowani, co do niego. Bardziej od amunicji czy samej broni potrzebują ludzi. Boją się, że rewolucja nie znajdzie poparcia wśród ludu. Że ludzie nie są na to gotowi… Ale kiedy mają być? Kiedy nadejdzie lepsza, bardziej dogodna sytuacja, niż teraz? Czyż rewolucja nie dzieje się nagle, nie jest impulsem, ognistym zrywem? Są naprawdę odważni.

Oskar miał tylko kupić farby i wrócić do mieszkania. Miał malować kolejny obraz. Laura jest w pracy, w zakładzie krawieckim nieopodal śródmieścia. Nie wie nic o poczynaniach swojego ukochanego, aczkolwiek wyznaje takie same poglądy jak on. Ufa mu bezgranicznie, dzięki czemu Oskar może działać będąc w pełni skoncentrowanym. Jeśli mu się powiedzie, czeka ich z pewnością lepszy świat.

Spotkanie się zakończyło, jest już ciemno. Słońce zaszło parę minut temu, nadszedł mrok. Pogoda również się zmieniła, jest o wiele chłodniej. Oskar zapina kurtkę aż po szyję, zmierza do domu. Co powie Laurze, wracając bez farb, o tej godzinie? Zapewne to, co zawsze. Farb nie było. Wpadłem do znajomego malarza. Nie wiem jakim cudem, ale ta wymówka zawsze działa. Być może młoda dziewczyna nawet nie chce znać prawdy, obawia się jej. Woli trwać w niewiedzy, która jest o wiele bezpieczniejsza.

Oskar kroczy powoli. Jest na wysokości starej wierzby. Zatrzymuje się i patrzy z podziwem na potężne jej gałęzie. Wprawia go w zdumienie. Owe drzewo pamięta z pewnością czasy sprzed wielkiej budowy, a na pewno i o wiele odleglejsze. To prawdziwy relikt, symbol trwałości i nieustępliwości. Nieważne co się stanie, będzie ono trwać tutaj po wieki. Jej mocnych, długich korzeni nie ruszy nawet gniew boży czy inna wichura. Chłopak stoi i patrzy, uśmiecha się. Latarnie dookoła nie działają.

Oddalam się od niego o paręnaście kroków. Widzę jak w stronę wierzby podbiega trójka mężczyzn; rosłych, krępych, brzydkich. Ich twarze przepełnione są ignorancją a także nienawiścią. Zwykłą głupotą. Idą w stronę Oskara, dość wolno, jakby nic złego się nie działo. Jakby byli przyjaciółmi, którzy zdecydowali się wyjść na spacer, odwiedzić ukochane drzewo. Widzę, że jeden z nich w ręku trzyma jakąś pałkę, prawdopodobnie metalową. Chciałbym w tym momencie zamknąć oczy, lecz nie mogę. Muszę to obejrzeć, aby zrozumieć. Aby wykonać swoją pracę. To takie okrutne, ale muszę się z tym liczyć. Zbir łapie Oskara od tyłu, a jego towarzysz okłada go żelastwem. Trzeci, wódz zgrai, patrzy tylko i się śmieje.

– Pozdrowienia dla rewolucji – mówi wódz, po czym oddala się.

 

Oskar upada, zakrwawiony. Zapanował mrok, zawiał chłodny wiatr.

 

Stoję obok drewnianych drzwi. Podchodzę jednak do ciała leżącego na zielonej trawie. Zamykam biedakowi oczy. Wstaję. Łapię dłonią za okrągłą klamkę, otwieram i widzę pokój. To sypialnia, a w niej Laura. Siedzi na podłodze, wpatrzona jest w przestrzeń, szuka widma. Bez wahania przechodzę przez próg, wierzba za mną znika. Jestem teraz w sypialni.

Laura ciągle siedzi na podłodze, nie rusza się. Jest prawie martwa. Jej ciało nie umarło, jednak dusza zapewne tak. Nie jestem w stanie wyczytać żadnych emocji z jej twarzy. Została ich pozbawiona, albo sama się ich wyrzekła. Z pewnością chce w jakikolwiek sposób ukoić swój ból, nie jest jednak w stanie tego zrobić. Pościel okrywająca łóżko jest świeża, jakby nikt w niej nie spał od czasu zrzucenia starej. Jakby łóżko stało się symbolem straty. Lękiem. Miejscem, w którym powinny zawsze spać dwie osoby, nigdy jedna. Laura musi spoczywać na drewnianych panelach znaczny już czas. Jest bardzo blada.

Słyszę śmiech dobiegający z drugiej strony pokoju. Niezwykle szyderczy, obrzydliwy. Ludzie, nawet najbardziej okrutni, nie śmieją się w ten sposób. To dźwięki demonów. Brudnych kształtów, które karmią się smutkiem i przegraną. Wychodzą one zza rogu w liczbie dwóch. Małe, nienaturalne formy, z wielkimi paszczami, a małymi oczami, prawie w ogóle niewidocznymi w tej ciemności. Siadam na łóżku i obserwuję całą sytuację.

Żałosne kreatury piekielne otaczają biedną Laurę. Jeden z nich dotyka jej ciała. Szturcha w ramię, chcąc sprawdzić, czy nie jest przypadkiem zupełnie martwa. Dziewczyna jednak wydaje niezwykle ciężki wydech, jakby ostatni raz powietrze do płuc brała dobre trzy lub cztery dni temu. Jeszcze żyje, mówi jeden z nich. Padalcy zaczęli wydawać z siebie jeszcze gorsze, bardziej szydercze odgłosy. Naśmiewają się. Mniejszy i grubszy staje naprzeciwko złamanej Laury i odgrywa jakby pantomimę. Wulgarna gra ciałem przeradza się w taniec, a raczej coś, co tylko poniekąd przypominać może taniec. To dziki pląs dzikiej bestii, która pastwi się nad swoją ofiarą. Większy z nich oddala się na metr bądź dwa. Pełźnie w stronę parapetu, na którym stoją doniczki z ziemią i uschłymi kwiatami. Nikt ich nie podlewał przez dobrych parę tygodni. Ściąga jedną z nich, a ta roztrzaskuje się na podłodze. Nabiera w swoje łapy mieszaninę kurzu, ziemi i poczerniałych korzeni, i pakuje je do paszczy. Wciera między krzywe zębiska, wydając przy tym odgłosy zadowolenia. Przełyka całą zawartość, drapie się po brzuchu. Ten drugi podchodzi i uderza go. Następują wymioty, niezwykle śmierdzące i obrzydliwe. Większy zaczyna grzebać w mazi. Wyjmuje z niej żelazny kij, a może raczej coś na kształt pogrzebacza do pieca. Oblizuje go, słyszę skwierczenie ognia. Laura siedzi wciąż nieruchomo, widzę jednak łzy napływające jej do oczu. Kreatura podchodzi do niej i przykłada żelastwo do jej twarzy. Dziewczyna wydaje z siebie tylko cichy pisk, delikatny, łzy jednak płyną strumieniami.

Padalce cieszą się ogromnie ze smutku swej ofiary. Przypalają ją i szczypią. Karmią się jej przegraną przez co stają się więksi. Przybierają rozmiary niskich ludzkich mężczyzn. Wyglądają teraz jak kransoludowie, którzy podczas wykopalisk natrafili na żyłę złota. Pragną go. Pragną pożreć swoją ofiarę, aby stać się pełnymi demonami najwyższej klasy.

Nie mogę na to patrzeć. Nie dam rady dłużej trwać w bezczynności. Wzrok Laury sprawia, iż sam obumieram w środku mego ciała. Czuję jak napływają mi łzy do oczu, zaciskam pięści. Wstaję z łóżka, poprawiam pościel. Chcę, aby była w stanie jak najbardziej zbliżonym do tego, w którym je zastałem. Podchodzę do demonów, jeszcze mnie nie widzą, nawet nie wyczuwają. Głowę swoją nachylam pomiędzy ich ciała tak, że jestem pomiędzy nimi. Pstrykam palcami prawej dłoni, ujawniam się im. Czują coś niewłaściwego, coś obcego. Dobry wieczór, panowie – mówię. Kładę im ręce na ramiona. Wypalam dwie głębokie dziury, a oni krzyczą z bólu. Widzą mnie, widzą jako jasną poświatę, która oślepia ich małe oczy. Uciekają ode mnie, bełkocząc coś w swoim języku, który brzmi jak zgniatanie orzechów. Wtapiają się w ścianę, zostawiając smugę cienia za sobą.

– Wstań, Lauro – mówię do niej, wyciągając rękę.

– Nie sparzę się, tak jak te stwory?

– Nie ma w tobie zła, a wyłącznie zagubienie.

 

Dziewczyna wstaje. Twarz jej cała jest popalona, obrzęknięta. Oczy ma czerwone od płaczu. Delikatnie się trzęsie. Wygląda na kogoś, kto nie jest świadomy otaczającej go rzeczywistości. Nie wie, w którym miejscu znajduje się granica między prawdą a snem. Dłonią gładzę ją po policzku, wpierw jednym, potem drugim. Oparzenia znikają, ona niedowierza.

– Zabiorę cię w pewne miejsce – pokazuję palcem na drzwi obok łóżka.

– Lepsze?

– Inne.

 

Obejmuję ją, przechodzimy przez drzwi.

 

Wkraczamy do świata niezwykle jasnego. Pozbawione jest ono jakichkolwiek ścian i fizycznych ograniczeń. Przestrzeń dookoła przenika delikatna, ledwo widoczna gołym, ludzkim okiem mgła, a może raczej para. Stykając się z twarzą przynosi ona niezwykłe orzeźwienie. Nie ma tu trawy, ani nieba pełnego gwiazd. Nie jest to wada tego miejsca, gdyż poświata, która niesie się po każdym skrawku tego miejsca piękniejsza jest niż jakikolwiek biały punkt nieboskłonu. Poświata ta pachnie nieśmiertelnością. Zapewne to właśnie w tym miejscu rodzi się deszcz, by, następnie spłynąć na świat ludzkich spraw. Nie ma tutaj także lasów, a ziemia jest prawie idealnie płaska. Jedynym drzewem jest okaz rosnący na jedynym wzgórzu tej krainy, daleko w oddali. Drzewo owe emanuje własnym światłem, ciepłym i przyjemnym. W świecie tym stoją liczne budynki, niezbyt wysokie. Wszystkie są białe, koloru pereł morskich.

Oczom naszym ukazuje się szeroki plac, w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. Wypełniony jest istotami o ludzkich kształtach. Nie są to jednak ludzie, a istoty o wiele piękniejsze od nich i potężniejsze, które ludzi biorą raczej w swoją opiekę niż z nimi bezpośrednio egzystują. Istot tych są setki bądź tysiące, a każda z nich jest inna. Tak pokaźna liczba wiąże się z tym, iż w największym gmachu placu, który mieści się naprzeciwko mego wzroku, odbyć się ma zaraz zebranie, a raczej konferencja.

Idę z Laurą w stronę wielkiej hali. Rozgląda się dookoła siebie niedowierzając własnym oczom. Usta jej chcą zapewne zadać mi niezliczoną ilość pytań, ustąpić jednak muszą przed ciszą wywołaną zachwytem. Cieszy mnie jej reakcja, gdyż nigdy więcej nie ujrzy tego miejsca. Niech zażywa boskiej esencji.

Wchodzimy do wielkiego budynku. Wygląda on w środku jak Sala Kongresowa. Ogromna scena z mównicą po środku, za nią zaś ściana, która przypomina bardziej ogromny telewizor. Wyświetla się na niej napis: XIV Międzygalaktyczna Konferencja Aniołów. Wszystkie siedziska koloru jasnego kremu ułożone są w półokrąg. Nie zdołam ich wszystkich zliczyć, podejrzewać tylko mogę, że ludzki umysł i tak nie byłby w stanie pojąć ogromu tego miejsca oraz samej sytuacji.

Widzę delegatów z innych światów. Odziani w piękne szaty, emanujące własną, krystaliczną poświatą. Stąpają niezwykle lekko, gdyż w hali nie słychać żadnego tupania czy huku związanego z przemieszczaniem się; panuje wyłącznie chaos wywołany nieskończonymi dyskusjami. Nie jest to jednak chaos brudny, o niskich, zachrypniętych głosach. Wszyscy uczestnicy tego spotkania głosy mają gładkie i piękne, tak, że wydawać się może, iż nie jest to żadna konferencja a wspaniały niebiański koncert muzyczny.

Wszelkie dyskusje przerwane zostają dźwiękiem gongu, który rozniósł się z pewnością po całej tej krainie, ogłaszając rozpoczęcie obrad Konferencji. Delegaci zasiadają na swoich miejscach, sala jest pełna. Prowadzę Laurę po schodach, na górę. Zasiadamy na jednej z wielu galerii, mając przed oczyma widok na całą aulę. Do mównicy podchodzi bardzo jasna postać, widzę jak Laura mruży oczy, aby się jej przyjrzeć. Dochodzi do mównicy i blask nieco przygasa ukazując jedną z najważniejszych postaci tego świata. Jest ona kimś w rodzaju przełożonego, który odpowiada tylko i wyłącznie przed samą Opatrznością. Nic dziwnego zatem, że to właśnie ta postać przewodzi całej Konferencji. Laura wciąż nie jest w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa, ogrom i wspaniałość tego miejsca przygniata jej ludzką świadomość.

– Wielki Mistrzu! Nalegam, aby sztandary nasze opuściły Bezkresne Krainy i zstąpiły z pomocą braciom naszym – mówi jeden z delegatów.

– Zapewniam cię, że działamy w tej sprawie. Sztandarów nie zwołam, gdyż nie taka jest nasza misja – odpowiada przewodniczący.

– Ludzie są zbyt słabi. Niszczą to, co budujemy z tak wielkim trudem – odzywa się kolejny jaśnie wielmożny pan zgromadzenia.

– Ludzie muszą uwierzyć w swoją własną sprawczą siłę.

– W jaki sposób mają to zrobić?

– Dzięki naszym misjom, naszej pracy. Kluczem do sukcesu jest zrozumienie cierpienia, powolna jego akceptacja oraz odtrącenie ciemności – tłumaczy przewodniczący. – Zarządzam głosowanie!

 

Mimo, że nie jest to moja pierwsza konferencja, to przyznać muszę, iż za każdym kolejnym razem wrażenie jest dokładnie te same – identycznie wielkie. Potęgi tego zebrania nie określa się w mieczach czy tarczach, lecz sile ducha oraz umiejętności tworzenia piękna. Międzygalaktyczne Konferencje zwoływane są w momentach kryzysowych, kiedy to pomoc nasza jest niemalże konieczna.

Obejmuję Laurę i kieruję ją do wyjścia. Płyniemy niezwykle lekko w chmurze o konsystencji delikatnego kremu, stąpamy po niebie. Jesteśmy na środku placu, stoimy w centrum wielkiej gwiazdy. Laura przemawia po raz pierwszy w Nieśmiertelnych Krainach.

– Cóż to było?

– Coś, czego niestety nie pojmiesz w całości.

– Tu jest naprawdę pięknie.

– Musimy już iść.

– Nie możemy zostać tu na zawsze?

– Jeśli zostaniemy, nie zadzieje się przemiana, której oboje wyczekujemy. Jeśli zostaniemy, cała praca pójdzie na marne, a przeznaczenie nie wypełni się do końca.

– Dokąd teraz pójdziemy?

– Musisz zamknąć swoje oczy.

 

 

III

 

Powieki Laury zamykają się. Widzę w jej twarzy blask. Coś, czego wszystkie światy nie widziały od bardzo dawna. Coś pięknego. Zbliżam się do jej ciała. Biorę do płuc powietrze, zasysam delikatną, mleczną mgłę. Otwieram usta i wypuszczam ją na twarz dziewczyny.

– Możesz już otworzyć swoje oczy – mówię.

 

Laura patrzy przez chwilę na mnie. Nad nami jest niebo, czyste i głębokie, pełne jasnych gwiazd. Wieje wiatr, niosąc jasne kosmyki włosów dziewczyny. Rozgląda się, a jej oczom ukazuje się widok całego miasta. Tego, którego tak bardzo nienawidzi, a na które jest skazana. Miasto, które jest jej przeznaczeniem, i do którego jest przypisana. Tysiączne barwy i światła migocą w oddali tworząc niezwykłe formy i kształty. Laura zdała sobie sprawę, że znajduje się jakieś osiemdziesiąt metrów nad ziemią.

Stoimy na szycie pomnika. Kolumna Zwycięstwa, stojąca w śródmieściu, po przeciwnej stronie. Jest ona filarem z białego kamienia pnącym się w górę, zakończonym figurą bogini, która trzyma w swoich dłoniach księgę oraz miecz. Stoimy u jej stóp, jesteśmy w tej chwili niemalże równi bogom. Laura doznaje przerażenia. Kurczowo chwyta się mojego ciała, zamykając z przerażenia oczy. Trwamy tak jakąś chwilę, w powiewach wiatru, dotykając chmur. Dziewczyna staje się spokojniejsza, otwiera oczy. Puszcza mnie, odwraca się w stronę świateł.

Podziwia je. Stara się zliczyć każdy blask, każdy promień. Wszystkie te światła to jacyś ludzie. Ich domy, samochody, gorejące serca. Chwytam Laurę za ramię i kieruję w drugą stronę. To jej część. Widać stąd Marzahn. Z tej wysokości nie jest ono tak obskurne i straszne. Nie widać popękanych chodników, zmytych kolorów kamienic, brudnych ludzi. Nasze oczy dostrzegają tylko światła.

Prawie idealnie pod nami rozciąga się mur. Widoczny jest jako linia, ciemna nić odgradzająca dwa jaskrawe punkty. Mur, kupa kamieni, cegieł i drutów. Sprawca wszystkich tych nieszczęść, ale także i cudów. Czynnik, który uruchomi koło przeznaczenia.

– Jak ty to zrobiłeś? – pyta się zdziwiona Laura.

– To nic trudnego. Mogę przenieść cię w jakiekolwiek miejsce na świecie.

– Dlaczego wybrałeś Kolumnę?

– Abyś zobaczyła te wszystkie światła.

– Niczego nie rozumiem. To się dzieje naprawdę?

– Pragnę uświadomić ci wagę wydarzeń, w które zostałaś wplątana. Jest to ważniejsze niż ci się wydaje.

– Co mam zrobić, Leonie?

– Musisz zdecydować.

– Nie rozumiem.

– Mogę zabrać cię na drugą stronę. Możesz zacząć tam żyć, tak jak tego chciałaś od zawsze.

– Albo?

– Albo możesz zrobić o wiele więcej.

 

Moment zawahania. Nie tylko u niej, ale również i u mnie. Czy postępuję słusznie? Czy dobrze wykonuję swoją pracę? Mam plan, który wykracza poza ambicje delegatów Konferencji. Wiem, że poprzez ten wybór, Laura może stać się kimś znacznie potężniejszym.

Trwamy w ciszy. Światła miasta bledną, skrywają się za chmurami. Chyba zanosi się na deszcz. Wiatr wieje mocniej, kołysze naszymi ciałami. Laura patrzy na przeciwną stronę. Rozmyśla.

– Nie wiem co mam zrobić. Pomóż mi – odwraca się w moją stronę.

– Dokonaj wyboru.

– Co jeśli wybiorę źle?

– Poczuj to.

– Daj mi jakąś wskazówkę, co powinnam zrobić.

– Dobrze.

 

Podchodzę do tej uroczej, niezwykle zakłopotanej dziewczyny. Dotykam dłonią jej policzka. Chłód minął, czuję ciepło. Gładzę jej skórę. Wnikam w jej oczy, pragnę zapamiętać je na zawsze. Nigdy więcej się już nie spotkamy.

– Żegnaj, Lauro.

 

Popycham ją. Spada z wielkiej kolumny. Przenika chmury. Patrzę na to, czuję kołatanie w sercu. Z każdą kolejną sekundą oddala się ode mnie, znika w oddali, w mroku. Zamykam oczy.

Otwieram je po dłuższej chwili. Jestem już w innym miejscu. Noc odeszła w niepamięć, nastał świt. Siedzę na krześle, obok śpi Ona, w swoim łóżku. Jest spokojna, kwiaty na parapecie odżyły, znów są zdrowe.

Moje rozmyślania przerywa huk. Potężny wybuch. Laura budzi się, jednak mnie nie widzi. Wstaje i podchodzi do okna. Na zewnątrz jest spokojnie, jednak słychać kolejny wybuch. Zaczynają rozbrzmiewać syreny. Dziewczyna wybiega do salonu, włącza radio. Idę za nią, siadam obok i nasłuchuję.

 

Szturm na mur dzielący miasto. Rewolucja. Ludzie wychodzą na ulice.

 

Widzę szeroki uśmiech Laury. Zmierza ku szafie, ubiera się. Nakłada grubą kurtkę i ulubioną czapkę. Do kieszeni chowa mały pędzel, służący zapewne do malowania detali na płótnie. Kieruje się ku drzwiom wyjściowym. Wstaję z krzesła, patrzę na nią. Ma już wychodzić, lecz nagle staje w progu. Odwraca się w moją stronę. Nie widzi mnie. Kieruje jednak swoje żywe oczy na mą twarz, czuję to. Czuję jej wzrok, ciepło spływające po moich policzkach. Rozgląda się po mieszkaniu. Wychodzi.

Zamykam oczy. Czekam krótką chwilę. Otwieram i znów znajduję się na szycie Kolumny Zwycięstwa. Spoglądam w dół i widzę tysiące ludzi. Doszukuję się w tym gąszczu znajomej twarzy. Nie jestem w stanie tego zrobić. Przesiąknąłem ciepłem śmiertelności zbyt mocno, tracę siły. Powinno mnie to martwić, jednak tak nie jest. Z dumą patrzę na swoje dzieło. Biorę powietrze do płuc. Czuję na barkach krople wody. Pada deszcz. Od razu powoduje on u mnie uczucie tęsknoty. Jest tak bardzo przyjemny, taki chłodny. Rozkładam ręce i patrzę w niebo. Skaczę, bo wiem, dokąd powinienem pójść. 

Koniec

Komentarze

Witam serdecznie. :)

Gratuluję portalowego debiutu i to już w dniu rejestracji, w dodatku – tak pokaźnym tekstem! :) Witamy na NF. :)

Opowiadaniem kupiłeś mnie od samego początku, ponieważ – jak przystało na alergiczkę, uczuloną na dosłownie wszystko, oraz astmatyka – od dziecka uwielbiam deszcz. :) Tu wprawdzie bohater omawia jedynie jego dobre strony, w myślach narzekając na uciekających przed ulewami ludzi, zapominając o przemoczeniu czy przeziębieniu, jakie może przynieść stanie na deszczu bez odpowiedniego zabezpieczenia, ale rozumiem taki przekaz. :) Oczywiście zachowanie bohatera względem deszczu jest zgodne w stu procentach z tekstem utworu „Ciągle pada”, za którym przepadam. :)

W opowiadaniu mnóstwo jest poetyczności, miłości, dobra, piękna – a wszystko to podane delikatnie, zmysłowo, bez przesady, porcjowane stopniowo i z rozmysłem. Do tego mocno symboliczna, charakterystyczna swym znaczeniem rewolucja. :) Emocje bohaterów opisane doskonale. :)

Osobne brawa za tytuł. ;)

 

Z technicznych – sugestie oraz wątpliwości – do przemyślenia:

Takie sytuacje muszą spotykać go codziennie – codziennie musi czekać na ociężałych ludzi, którzy przed wejściem do jego machiny wpierw odprawić muszą kilkugodzinne rytuały w celu zapewnienia sobie ochrony przed nieznanym. – powtórzenie

Do mego nosa dochodzą zapachy również z goła odmienne niż jeszcze parę minut temu. – razem

Trasa, którą jedzie mój autobus (przecinek?) jest jedną z najdłuższych w tym mieście.

Przyrównać to można to portretu uwiecznionego na płótnie; jedna twarz na wieki, której zmienić już nie można, gdyż przeznaczona jest wyłącznie do oglądania zza muzealnej tafli szkła. – literówka

Zwykłe siedzisko, które może nam powiedzieć o człowieku na nim zasiadającym nie raz więcej, niż gdybyśmy mieli wejść z nim w wyczerpującą konwersację. – razem?

Moja głowa musi je przetrawić, nie często słyszę takie rzeczy. – i tu?

– Niech pan spojrzy przez okno – powiedziała kierując te swoje chłodne, pełne zawodu spojrzenie na moją twarz. – gramatyczny

Kierowca z dużą prędkością (przecinek?) ale także i wielką gracją wjeżdża w zatoczkę.

 

A zatem pod kątem kwestii językowych warto jeszcze prześledzić całość do samego końca, ja już reszty nie wypisuję.

 

Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia, klik bibioteczny. :)

Pecunia non olet

Bruce, dziękuję bardzo za uwagi i klika! Fajnie, że komuś chciało się przeczytać taki dość pokaźny tekścik. Pozdrawiam!

Cześć, M!

 

To ja, Twój piątkowy dyżurny!

Zastanawiam się, dokąd oni zmierzają.

niepotrzebne, a brzydkie

Czuję, że jestem wtedy bliżej nieboskłonu, bliżej bliskich mi stron,

zamierzone powtórzenie “bliżej – bliżej” ujdzie, ale to “bliskich” już psuje całość

Kolor z metalowych jej słupów już dawno się zmył,

do wywalenia

autobus spóźniać się musi jakieś dobre jedenaście minut.

jedno z tych słów bym wyrzucił

Mam wrażenie, że staliśmy się dobrymi przyjaciółmi, przez co jest on dla mnie łagodny i dobry.

również do wyrzucenia – ogólnie widzę, że jest zaimkoza w tekście – im zaimków mniej, tym ładniejszy jest tekst, więc możesz sam je odsiać

 

Ok, ja wysiadłem tak gdzieś po ¼ tekstu, autobus pojechał dalej.

Sprawdziłem w Wordzie – od początku tekstu, do pierwszego dialogu jest niemal 8k znaków. Proces oczekiwania i wsiadania do autobusu to 3k znaków. Moje pytanie brzmi: czy to na pewno potrzebne?

Początek każdego tekstu, to kluczowy moment, a pierwsze zdanie bywa nie mniej ważne niż ostatnie. Jeśli chcesz, żeby czytelnik z Tobą został, zaserwuj mu coś ciekawego, często nawet mówi się, żeby zacząć od trzęsienia ziemi. Tymczasem tu dostaliśmy 10 tysięcy znaków o spacerze po mieście w deszczu, wchodzeniu do autobusu i siadaniu obok jakiejś pani. Wiemy jak wyglądają ulice, wiata, autobus z zewnątrz i w środku… oj, czekaj! Wiemy? Ja już nie wiem. To było napisane, ale tych opisów jest tak dużo, że wszystko mi się miesza.

I nie zrozum mnie źle – można zacząć tekst od opisu, od spaceru i od czegoś spokojnego, ale musi być w tym coś, co mnie, czytelnika, zainteresuje. Przemyślenia i obserwacje bohatera nie są dla mnie interesujące, nie są odkrywcze, a bohater na ten moment jest mi obojętny. Tak po krótce przedstawia się historia mojego wyjścia z autobusu.

Natomiast to nie tak, że nie da się nic dobrego powiedzieć. Wspomniałem zaimkozę, zdarzają się powtórzenia, ale ogólnie zdania są składane przyzwoicie, język może nie jakiś wysublimowany, ale ok. Próbowałeś też pisać nie tylko wzrokiem, ale wplotłeś zapachy, chyba dotyk – pisanie różnymi zmysłami jest bardzo fajne!

 

A poza tym witaj na portalu!

Publikuj, ale też czytaj teksty innych, zostawiaj komentarze – w ten sposób dasz się poznać innym i ściągniesz do siebie więcej czytelników.

Pozwolę sobie dorzucić kilka wskazówek na początek. Spróbuj może wrzucić jakiś krótszy tekst. Proponuję tak do 20k znaków. To jest coś, co się łyknie szybko, ale też pozwoli czytelnikom wysnuć opinię o całym tekście i dostaniesz znacznie lepszy feedback.

Im więcej Cię na portalu, tym więcej czytelników pod Twoimi tekstami – całość działa na zasadzie wzajemności, więc zachęcam do rozejrzenia się po poczekalni i bibliotece.

Łap też poradnik dla żółtodziobów.

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia w dalszej pracy twórczej!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Dzięki również, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Baaaardzo powolny tekst, a przez to nie dla każdego. Przyznaję, że po pierwszy akapicie miałem wrażenie podobne do Krakusa, ale zmusiłem się do siedzenia dalej.

Technicznie jest sporo chropowatości do poprawy. Często sięgasz po dziwnie połączenia słów (”Miasto umiera, zasypia”), które brzmią poetycko, ale czytelnikowi mogą wygenerować mętlik i trudność w wyobrażeniu. Pisanie jest jak malowanie obrazu w cudzej głowie, każde dziwne określenie może spowodować niemożność wyobrażenia sobie pomysłu autora, a w konsekwencji – niechęć do dalszego czytania.

Z technicznych częsta zaimkoza, ale to typowe dla nowicjuszy. Da się z tego wyjść :)

Sama fabuła ma pomysł na siebie – to definitywnie na plus. Fajnie chcesz prowadzić bohatera przez podróż. a i spod gąszczu zdań wychylają się pomysły na umiejscowienia scen czy postaci.

Tak więc jest jeszcze sporo do poprawy. Chwytaj przydane linki, ich treść pomożę Ci pisać lepsze opowiadania jak i zadomowić się na portalu:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Opis funkcjonowania portalu i tutejszych obyczajów autorstwa Drakainy:

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842842 

Powodzenia! :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Hmmm. Przeczytałam początek i zgadzam się z Krokusem i NoWhereManem – bardzo przegadany ten tekst. Przeczytałam kilka stron i wszystko można streścić w dwóch zdaniach: pada deszcz, a bohater wsiadł do autobusu. Nie są to porywające informacje, które zachęciłyby do dalszej lektury.

Zaimkoza rzuca się w oczy.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka