- Opowiadanie: Pavlook - Jednooka

Jednooka

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Jednooka

Stary łajdak Kristofsen właśnie nalewał sobie ciemnozłotego piwa do blaszanego kufla, słysząc za sobą śmiech i bekanie swoich towarzyszy. Sam Kristofsen nie był pewien, który to raz już dzisiaj uzupełnia swoje naczynie alkoholem, ale uznał, że nie ma to najmniejszego znaczenia i skoro już jest pijany to ewentualnie potem może być pijany bardziej.

Towarzyszyło mu pięciu ziomków. Gluk, Charkot, Dziura, Golton i Umert. Każdy głupszy od drugiego. Byli zgrają bandytów-awanturników, którzy czasem decydowali się na dorywczą pracę u większych watażków Ziemi Niczyjej. Banda debili, których umiejętności ograniczały się do spuszczania łomotu (często tym najsłabszym) i bezustannego przeklinania, które czasem ocierało się o słowotwórstwo, chociaż pewnie każdy z nich myślał, że używa prawdziwych wyrazów. Kristofsen jako jedyny wykazywał choć cząstkę rozumu i prawdopodobnie gdyby nie on, ci idioci skończyliby bez żadnej dobrze płatnej roboty, bo żaden z nich nie miał wystarczająco cierpliwości, żeby się targować. Pewnie prędzej czy później rozwścieczyliby jakiegoś barona i dostali za swoje. Nie żeby nie byłoby to możliwe w obecnym składzie, jednak obecność Kristofsena dawała im jakiś cień szansy na ujście z życiem. Był najstarszy z nich, więc czasami musiał wywalczyć swoją pozycję, reagując na docinki dotyczące jego wieku, ale stary łajdak Kristofsen nie dawał sobie łatwo w kaszę dmuchać.

Oj nie. Wystarczyło spojrzeć na tę zgraję dzikusów. Wyglądali na twardzieli. Pokryci bliznami i siniakami. Mało kto wiedział, że większość z nich była owocem ich wewnętrznych sprzeczek i starć.

Kristofsen dosiadł się do towarzyszy. Charkot charkał przez sen. Zasnął na stole paćkając twarz w kałuży… Kristofsen sam nie wiedział czego. Mniejsza. Po co się przejmować cudzym problemem. Spędzał dobrze czas. Towarzystwo miał, jakie miał. No ale nie miał większego wyboru w doborze współpracowników. Zresztą, w tym fachu raczej trudno o bezproblemowe osoby o pokojowym usposobieniu.

– Kurwaaa… kur… ała.– Kristofsen zrozumiał treść słów Gluka. Był schlany w trzy dupy. Tylko tyle musiał rozumieć. Sam był pijany, ale żeby poniżać się aż tak… To po prostu nie wypadało przy kompanach. Szczególnie, jeśli chciało się zachować ich szacunek. Jasne. Szacunku im się zachciało. Jeszcze czego.

Dziura i Golton mówili coś właśnie o matce Umerta, po czym wybuchnęli śmiechem. Ten trzeci wpatrywał się w nich gniewnym spojrzeniem, jakby zaraz miał rzucić się na nich z nożem i zadźgać na śmierć. Cóż, przynajmniej miałbym mniej debili na głowie, pomyślał stary łajdak, nieformalny lider drużyny. Drużyny? Ta, jasne…

Drzwi karczmy otworzyły się. Przez próg weszła do środka wysoka kobieta z pokaźnie dużym dwuręcznym mieczem na plecach i jednym, mniejszym, przyczepionym do pasa. Bandyci przeskanowali ją wzrokiem, po czym ku ich zaskoczeniu, intruzka zaczęła poruszać się w ich kierunku pewnym krokiem. Potężna to była kobieta, zdecydowanie nie miastowa, jej ramiona pokryte były tatuażami, które zdradzały fakt, iż pochodziła z Arkaru. Rzadko można spotkać kogoś z Arkaru. Interesujące. Najbardziej uwagę przykuwała opaska na prawym oku, świadcząca o jego braku. Jednooka Arkarianka. I to jeszcze uzbrojona…

Zaraz! Czemu ona się do nas zbliża!?

Kristofsen jedynie złapał za rękojeść ostrza, tak żeby nikt nie widział. Pozostała dwójka nawet o tym nie pomyślała. Jakby potrafiła myśleć.

– No, no. Ja wolę niższe, ale może Umertowi się spodobasz. Jego matka też była chyba wyższa od niego.

Oko Arkarianki przeszyło wzrok Dziury, a potem twarz Umerta, który jedynie rzucił mięsem w stronę idioty numer jeden.

– Dobra. Czego ty od nas, kurwa, chcesz, dziw… – Nie zdążył dokończyć zdania, gdy mniejsze ostrze nieznajomej oddzieliło jego dłoń od reszty ciała. Zawył z bólu, co obudziło charkającego Charkota, który zerwał się do ataku, tylko po to, żeby nadziać się na potężny miecz.

Kolejnym szybkim ruchem Arkarianka zabiła Dziurę, a Golton poczuł głębokie cięcie w klatce piersiowej. Umert nadal próbować się wydostać spomiędzy stołu a krzesła.

Kristofsen miał przygotowane ostrze, ale zdecydował się na ucieczkę. Pieprzyć to. Pieprzyć tych idiotów. Pieprzyć to ich szukanie wszędzie problemu. W końcu się doigrali. Ruszył w kierunku wyjścia, słysząc za sobą krzyk Umerta i stękanie Goltona, który chyba właśnie kończył wykrwawiać się na śmierć.

Stary łajdak zdążył wybiec z karczmy na błotnistą drogę, jedynie po to, żeby poczuć w plecach okropny ból, gdy mały toporek trafił w prawą łopatkę. Runął na ziemię. Trochę błota wpadło mu do buzi. Spróbował wstać, ale ból był zbyt silny. Czy to już koniec? Czy właśnie to da mu użeranie się z… No, sami wiecie kim.

Usłyszał za sobą powolne kroki, które przeobraziły się w sylwetkę jednookiej Arkarianki z wielkim mieczem.

– Czekaj…

 

***

 

Bres Jednooka jednym cięciem oddzieliła jego głowę od torsu, pozwalając krwi zmieszać się z błotem. Najlepiej obcinać głowy. Nie trzeba taszczyć ciała, a i tak można potwierdzić, że to on. Za głowy też płacą.

 

***

 

Huk worka z głowami, rzuconego na biurko zmusił szeryfa do podniesienia oczu znad dokumentów, które studiował. W rzeczywistości wyjmował je za każdym razem, kiedy słyszał kroki za drzwiami, żeby każdy intruz miał wrażenie, że zajmuje się teraz czymś ważnym. Jedna z głów wypadła z worka i poturlała się wzdłuż blatu, aby spaść na ziemię po drugiej stronie.

– Wiesz jak drogi jest ten stół? – Spojrzał na twarz Bres, w której oku nie dojrzał żadnej szczególnej reakcji. Wylewna jak zawsze. – No nic. Odliczę ci to od wynagrodzenia. – Szeryf znowu podniósł na nią wzrok. – Nie patrz się tak na mnie. Już nieraz radziłem sobie z takimi jak ty.

– I nie potrafisz sobie sam poradzić z paroma pijanymi idiotami? – zapytała Bres kiwając głową w kierunku worka.

– Chcesz te pieniądze, czy nie? – syknął gniewnie szeryf. Chciał podnieść się z krzesła, ale wymagało to od niego zbyt dużego wysiłku, a szeryf był człowiekiem, która nie przepadała za jakimkolwiek wysiłkiem. Czy to fizycznym, czy intelektualnym. Zresztą, jak każdy samozwańczy przedstawiciel nieobowiązującego na tych ziemiach prawa. Mimo to, dzięki takim ludziom Bres mogła zarabiać robiąc to co umie robić najlepiej.

 

***

 

Wzięła od niego sakiewkę, po czym wyszła na zewnątrz.

Stanęła na środku małego rynku miasteczka, zanurzając buty w głębokim błocie. Każdy w tych stronach powinien mieć dobre buty. Cholernie dużo tutaj błota. Nic dziwnego jak na miejsce, w którym codziennie padał deszcz.

Bres przeliczyła zawartość sakiewki. Ci bandyci nie byli dużo warci, ale to i tak najlepsze na co mogła na ten moment liczyć. I tak najgorszymi zwyrodnialcami byli ci, którzy sprawowali wyimaginowane rządy, ale za ich głowy nikt nie dawał pieniędzy. Zresztą często to oni płacili za pozbywanie się przestępców, jednak Jednooka zastanawiała się niejednokrotnie, kto naprawdę jest tutaj przestępcą i czy w ogóle można mówić o przestępcach na Ziemi Niczyjej, na której nikt nie ustanowił oficjalnego uniwersalnego prawa. Jedyne na co mogła liczyć to własną ocenę sytuacji. Starała się dobierać zlecenia tak, żeby nie skrzywdzić nikogo, kto jej zdaniem na to nie zasługiwał. Nikt nie będzie przecież płakać po tej zgrai morderców i gwałcicieli, których bezmózgie kopuły przytargała przed chwilą do szeryfa. No chyba, że będzie, ale nie przejmowała się tym za bardzo.

– Chciwy staruch – szepnęła do siebie, gdy przeliczyła monety.

– Prze… Przepraszam. – Usłyszała za sobą głos kolejnego, tym razem, nieznajomego starca, który podszedł ją od tyłu.

Odwróciła się.

– Czy stary ślepiec, mógłby liczyć na wsparcie w potrzebie? – Ślepiec wyglądał jak sto nieszczęść, ubrany w brudne, podarte łachmany. Żebrak.

Kurwa. Czemu akurat ślepiec… Bres nie była skłonna do rozdawnictwa, nie z powodu skąpstwa, ale braku środków. Musiała przez cały czas pracować, aby wyżyć na i tak na ekstremalnych warunkach. I tak „ekstremalne warunki” to stan, który najbardziej przypominał jej dom. Arkar na mroźnym południu. Nic dziwnego, że im dalej na północ tym częściej mówiono o Arkarianach po prostu „barbarzyńcy”. Jednak ślepiec… Bres miała słabość do niewidzących, czego nie potrafiła wytłumaczyć sobie inaczej niż faktem, iż sama miała większą szansę stracić wzrok niż przeciętny człowiek. Jedno oko to jednak żadne zabezpieczenie.

Spojrzałą na cześć monet z sakiewki, których jeszcze nie wsypała do środka. Mogłaby po prostu powiedzieć, że nic nie ma. Że wydała wszystko w karczmie, aby dzień wcześniej upić się do nieprzytomności. Przecież nic nie widział. Nie wiedziałby, że kłamie. No ale nic nie widział.

– To niewiele, ale może ci się przyda, dziadku. – Wsypała mu te kilka monet do otwartej dłoni, którą trzymał przygotowaną. W końcu to żebrak.

– Dzięki ci wielkie, pani. Niech bogowie ześlą na ciebie szczęście.

– Nie potrzebuję błogosławieństwa. Idź już lepiej zanim się rozmyślę. – Oczywiście nie rozmyśliła by się, ale nie chciała też dłużej z nim rozmawiać. Jeszcze wycisnąłby z niej całą wypłatę.

Wypłatę. Pieniądze. Nadal potrzebowała pieniędzy. Nie było co odpoczywać. Odpocznie wtedy, gdy będzie ją na to stać… I kiedy rzeczywiście się zmęczy. Wielu ludzi podziwiało wytrzymałość Arkarian. Nic dziwnego, że potrafili w pojedynkę rozprawić się z sześcioma bandytami. Pijanymi co prawda, ale na trzeźwo wynik starcia wyglądałby tak samo. Może jedno czy dwa skaleczenia. Nic więcej.

Podeszła do tablicy ogłoszeń w poszukiwaniu listów gończych za tak zwanymi „przestępcami”, jednak zamiast tego wisiały tam kartki prezentujące masę bzdurnych spraw za śmieszne pieniądze. „ZAGINĄŁ KOT”. Aha. Jasne. Nie po to tak dobrze dekapituje przeciwników, żeby uganiać się za jakimś sierściuchem, który postanowił uciec i z jakiegoś powodu właścicielom się wydaje, że chciałby do nich wrócić.

Jej rozmyślanie przerwał dźwięk strumienia cieczy spływającej na ziemię obok niej. Jakiś wieśniak właśnie wypróżniał się stojąc półtora kroku od niej, prawie zalewając prawą nogę tablicy. Bres przeskanowała go od stóp do głów.

– Aaaaaaaaah… Tego mi było trzeba – westchnął wieśniak, jakby sam chciał dosadniej powiedzieć światu, że właśnie sika w miejscu publicznym. Nie żeby to była aż taka rzadkość.

– Usiłujesz zwrócić na siebie moją uwagę? – zapytała Bres obojętnym tonem.

– A co? – Wieśniak się uśmiechnął odsłaniając czarne zęby. – Lubisz to, mała?

Mała? Przynajmniej wiedział, co to przenośnia, bo Bres była wyższa od niego o głowę. Westchnęła z dezaprobatą i ten ani się obejrzał poczuł twardą arkariańską pięść na swoim nosie. Dało się usłyszeć chrzęst łamanej kości, gdy w tym samym czasie mężczyzna upadł na błotnisty grunt, nadal świecąc nagim przyrodzeniem. Prawie stracił przytomność, ale nadal był świadomy. Ledwo. Bo nie mógł wykrztusić z siebie jednego słowa, a jego ruchy stały się nagle powolne jak u dżdżownicy.

Uwaga Bres znowu przeniosła się na tablicę w poszukiwaniu pracy. Bingo. Zdjęła ogłoszenie, aby dokładniej przeczytać jego treść. Jego autor nie był skory do informowania o szczegółach. W skrócie, można było wyczytać, że pewien baron ze wsi Rzemień, całkiem niedaleko, potrzebuje pomocy profesjonalisty, który potrafi poradzić sobie z ekstremalnym zagrożeniem. Jednooka uśmiechnęła się w duchu. „Ekstremalne zagrożenie” to dla tutejszych coś, co dla niej ledwo stanowi rozgrzewkę. Plus to baron, samozwańczy baron, rzecz jasna, ale wciąż. I może będzie hojniejszy od tego szeryfa-sknery.

Niewiele myśląc ruszyła przed siebie w podróż do wsi Rzemień, po drodze depcząc po wieśniaku, któremu złamała nos, nadal próbującemu wstać i zaciągnąć spodnie. Miał szczęście, że go nie zabiła.

 

***

 

Deszcz. Większość terenów Ziemi Niczyjej słynęła z ogromnej ilości deszczu. Zazwyczaj, jeśli ktoś zamierzał przemieszczać się z jednego punktu do drugiego nie było opcji, żeby nie przemókł do suchej nitki. Nie żeby dla kobiety z południa był to duży problem. I tak większość niedogodności znosiła znacznie lepiej niż miejscowi.

W ulewie, która stopniowo uspokoiła się, zamieniając się w gęstą mżawkę, udało jej się dotrzeć do miejsca, które, zdawało się, było tym, o którym napisano w ogłoszeniu. Kilka drewnianych domostw otaczało ze wszystkich stron niewielki, również drewniany, kasztel otoczony niewielką fosą, która zdawała się być tutaj, tylko po to, żeby można to miejsce nazwać kasztelem. Oprócz fosy od reszty wsi dzieliła go jeszcze drewniana palisada, której bramy, naturalnie, były zamknięte.

Bres zbliżyła się do niej i jeszcze zanim zdążyła zapukać ktoś krzyknął do niej z górnej części palisady.

– Z takim mieczem, to chyba, do barona, co?! – krzyknął strażnik, stojący na parapecie ogrodzenia. Znajdował się kilka metrów nad Jednooką. Do tego jeszcze wiało jak cholera, więc ledwo dało się go usłyszeć. Nie zdążyła odpowiedzieć. – Dobra, dobra! Już otwieram! – I zniknął za palisadą.

Chwilę później drzwi bramy uchyliły się. Strażnik otworzył je tylko tak, szeroko, żeby Bres mogła wejść, bez zbędnego rozwarcia wrót na oścież. Musiał walczyć z wiatrem, co zazwyczaj zajmowało mu nieco więcej czasu niż teraz, ale potem zauważył nad sobą ramię Arkarianki, które popchnęło za niego bramę.

– Dzięki – westchnął. – Lurken! – Od razu od wykrzyknięcia nazwiska słychać było zbliżające się kroki. Strażnik. Młodszy od tego pierwszego. Podbiegł do nich, trzymając się za kaptur, który uparcie próbował mu zdjąć wiatr. – Do barona! – Wskazał na Bres. – Ale nie aresztować, tylko w sprawie tej wieży!

Młody strażnik kiwnął głową.

– Proszę za mną! – Machnął ręką, żeby dać jej do zrozumienia, że ma za nim iść.

Ruszyła się z miejsca.

– Pani z południa, zdaje się?! – Krzyczał przez wiatr.

– Arkar.

– Poznałem po tatuażach! Sam nigdy nie byłem, ale trochę tam wiem! Poza tym, u nas mało kobiet potrafi unieść taki miecz! – Wskazał na dwuręczne ostrze na jej plecach. – Pewnie ja sam bym nie uniósł!

Doszli do drewnianych drzwi budynku. Strażnik imieniem Lurken otworzył je i wszedł pierwszy. Wnętrze prezentowało się mniej więcej tak samo jak widok zewnątrz. Drewniane ściany. Kamienna podłoga. Jedynie było nieco cieplej, a na ścianach wisiały ozdobne tarcze z wymyślnymi herbami. Bres zastanawiała się, czy w ogóle nadawałyby się do walki. Pewnie nie.

Woda kapała z niej i Lurkena na podłogę. Strażnik zdjął kaptur, który zdołał ochronić jasne włosy przed zmoknięciem. Szedł dalej korytarzem, a Bres dotrzymywała mu kroku, aż ten nie przystanął przed wejściem do innego pomieszczenia.

– Uprzedzam tylko, że to osobliwa sytuacja.

– To znaczy? – Jej oko wbiło się w jego twarz, na której malowało się zakłopotanie.

– Trudno to wytłumaczyć. Lepiej zobaczyć na własne oczy.

Bres wzruszyła ramionami. Lurken zapukał do drzwi.

– Baronie! Kobieta przyszła w sprawie tej wieży!

– Kobieta? – Rozległ się głos za drzwiami. Głos, który zdecydowanie nie pasował do dorosłego mężczyzny. Lurken i Bres zmierzyli się wzrokiem. – No dobra, niech wejdzie. – Lurken otworzył drzwi.

Pomieszczenie okazało się swego rodzaju salonem i biurem jednocześnie. Jakby ten “baron” miał przesiadywać tutaj całymi dniami i przyjmować gości jednocześnie. Pewnie tak właśnie było.

Jednooka na początku nie zauważyła nikogo w pokoju i dopiero, gdy głowa wychyliła się z obróconego tyłem do niej i przodem do kominka fotela, Bres zmrużyła oko i przetarła je, żeby upewnić się, że wszystko w porządku z jej wzrokiem.

– Gdzie jest ten baron? – zapytała się chłopca siedzącego przy ogniu. Ile on mógł mieć lat? Siedem? Osiem? I zaraz, czemu on ma w dłoni kielich? Czy to wino? Czemu to dziecko pije wino?

– To ja jestem baronem – odpowiedziało dziecko. – Proszę usiąść to postaram się to wytłumaczyć w przystępny sposób. Nie żeby to była jakaś skomplikowana historia.

Bres bez słowa usiadła na sąsiednim fotelu. Czując ciepło kominka, miała wrażenie, że to najwygodniejsze siedzenie na jakim siedziała. Nawet przemoknięte ubrania w niczym jej nie przeszkadzały.

– Wina? – zapytał się domniemany baron, podnosząc do góry kielich. Co jest do cholery? Czyli to naprawdę jest wino!

Pokręciła głową, nie odrywając wzroku od twarzy chłopca. Nadal próbowała wmówić sobie, że to nie baron, ale sposób w jaki się odzywał nijak nie pasował do dziecka. No chyba, że ktoś kazał jej się tego nauczyć. Ona w tym wieku musiała już umieć władać mieczem. Porzuciła na razie tę myśl, czekając na wytłumaczenie.

– Pewnie się pani zastanawia, o co tutaj do pierdolonego chuja chodzi, czyż nie?

Bres kiwnęła głową z braku słów. Przekleństwa brzmiały w tych ustach jeszcze dziwniej niż cała reszta.

– Otóż… Hm… Wierzysz w magię? Jesteś z Arkaru, więc chyba tak. Podobno macie tam tych swoim szamanów.

– Mamy.

– Właśnie. – Odchrząknął jak stary dziad. To tylko podnosiło skonfundowanie Jednookiej. – Jestem baronem wsi Rzemień. Mam sześćdziesiąt dziewięć lat, a to co widzisz jest dziełem nikczemnej jednostki, którą pragnę dorwać.

Czarownik.

– Czarownik. Ale od początku. – Znów głośne odchrząknięcie. – W lesie, nieopodal stoi stara wieża, którą jeden z moich zwiadowców okrył całkiem niedawno. W sumie sam się dziwię, że nikt wcześniej jej nie znalazł, no ale nikt się tam raczej nie zapuszcza. Wydawała się być opuszczona, no to wysłałem paru swoich ludzi, żeby to sprawdzili. No ale nie wrócili. Pomyślałem, że coś tu nie gra.

– A zwiadowca? – Przerwała mu opowieść.

– Co zwiadowca?

– Wrócił.

– Ano, wrócił, wrócił. Ale nie podszedł na tyle blisko, żeby się jej dokładnie przyjrzeć. Z tego co słyszałem, potem mówił po pijaku, że się bał, bo miał złe przeczucia, czy inne pierdolenie. Znaczy wygląda na to, że miał rację, ale ja nie po to płacę tym darmozjadom, żeby srali w gacie. – Wziął duży łyk wina. – Wracając: Po tym jak tamci nie wrócili, to żem wziął paru swoich żołnierzy… – Żołnierzy. Ten stary dzieciak, pewnie nigdy nie widział prawdziwych żołnierzy, ale tak nazywa tę zgraję zbirów i wieśniaków, którą ma pod sobą każdy watażka Ziemi Niczyjej. – …i poszedł z nimi ich poszukać. Wzięliśmy nawet taką małą katapultę na wszelki wypadek. Nie pytaj. Zawsze bierzemy. – Kolejny łyk. – To na czym ja… A, no tak. No i znaleźliśmy tę wieżę i ciała tych naszych chłopaków i nagle jak nie huknęło! Jakiś promień strzelił w stronę moich ludzi. Drzewa zaczęły łapać nas za nogi. Niektórzy zaczynali płonąć żywym ogniem…

Baron przerwał na moment, aby nalać sobie czerwonego trunku do kielicha i od razu wypić połowę jego zawartości.

– I zobaczyłem go. Pieprzony czarownik, stary, niski, w łachmanach siedział tam w tej wieży i się z nas śmiał. Strzeliliśmy z tej katapulty, co żeśmy ją ze sobą wzięli i rozbiliśmy część wieży, ale tylko małą ścianę z któregoś piętra. Nie pamiętam, którego. Ani się obejrzałem i skurwiel wyskoczył na nas i strzelił we mnie jakimś promieniem. No i masz! – Wskazał na samego siebie, przesuwając dłonią wzdłuż swojej sylwetki od stóp do głów. – Uciekłem. Pewnie cudem, przeżyłem. Wszyscy zginęli, a mnie zamienił w gówniarza. Nawet nie wiesz, jak ciężko było przekonać moich ludzi, którzy zostali, że ja to ja.

Bres kiwnęła głową. Miało to jakiś sens. Na pewno większy niż cokolwiek, co sama mogłaby wymyślić.

– Mam go zabić? – zapytała.

– To może potem, rzecz jasna. Ale najpierw chcę, żeby ktoś go przyprowadził i zmusił do odwrócenia tego… – Znowu wskazał na samego siebie. – Możesz to zrobić? Nie skąpię nagrody. Jestem pierdolonym baronem.

Bres wstała z miejsca.

– W którą stronę tak wieża?

 

***

 

Pogoda zdążyła się nieco uspokoić w czasie, gdy Jednooka i dziecięcy baron siedzieli w pomieszczeniu z kominkiem. Gdy wyszła na korytarz strażnik, który ją tutaj przyprowadził nadal stał, oparty o ścianę naprzeciwko drzwi. Podniósł głowę, która do tego momentu była spuszczona w dół, gdy przyglądał się swoim zabrudzonym od błota skórzanym butom.

– I co? – zapytał.

– Masz mi pokazać, jak tam dojść – powiedziała, nawet na niego nie spoglądając.

– Ja?

– A nazywasz się Lurken? – Dopiero teraz jej oko skierowało się w jego stronę.

– Na to wygląda. – Wstał, odpychając się od ściany. – A ty? Masz jakieś imię?

Arkarianka przez chwilę stała, cały czas spoglądając mu w twarz.

– Bres– odpowiedziała krótko. – Jednooka. – Bres dotknęła palcem opaski.

– Niezbyt skomplikowane. Prostota chyba dominuje w życiu Arkarian, co?

Bres przeszyła go zabójczym wzrokiem.

– Nie krytykuję, tylko stwierdzam fakty. Miło poznać. – I ruszył przed siebie korytarzem, w kierunku pokoju z mapą, aby wskazać najlepszą drogę do wieży.

 

***

 

Błoto chlapało pod butami Bres, gdy szła czymś, co przypominało trakt, pomiędzy gęsto sąsiadującymi ze sobą iglastymi drzewami. Było chłodno, co dla niej było więcej niż wygodne. Przypomniał jej się dom.

Im dalej zagłębiała się w las, tym bardziej miała wrażenie, że to jednak las pochłania ją. Drzewa stały obok siebie coraz bliżej, a trakt zdawał się zawężać co każde kilkadziesiąt metrów. Przynajmniej już tak nie wiało, jednak mżawka była znacznie bardziej irytująca niż gęsta ulewa. W Arkarze często padał śnieg, ale dla Jednookiej nie był nawet w połowie tak dokuczliwy jak ta cholerna mżawka. Śnieg można było przynajmniej zjeść.

Iglaki zaczęły przypominać wściekłe drzewce ze starych legend, których nieraz słuchała przy ognisku, kiedy jeszcze miała jakieś dzieciństwo. Nie wyglądały zbyt przyjaźnie, ale Bres stłumiła wszelkie wyobrażenia o powstających drzewcowych stworach, chcących zgnieść ją wielkimi głazami. Zakładała, że w legendach pewnie jest jakieś ziarno prawdy, ale jedynie ziarno. Niektórzy mogliby pomyśleć, że kłóci się to z jej wiarą w magię, ale to były dwie różne rzeczy. Magię widziała na oczy. Chodzących drzewoludzi już nie. Poza tym, nawet jeśli, to legendy były stare. Zapewne nawet starsze od współczesnego świata, więc kto by się tym przejmował. Może miały ważną wartość kulturową, ale na pewno nie były aktualne.

Coś zaszeleściło w krzakach. Bres w ułamku sekundy sięgnęła za rękojeść miecza, która sterczała jej z pleców. Ostrze syknęło wskutek otarcia z pochwą, gdy wysunęło się na wierzch. To mógł być wiatr, ale ostrożności nigdy za wiele. Szczególnie, jeśli w grę wchodzą czary. Bres była sceptyczna, jak na Arkariankę, ale nie aż tak, żeby zignorować magię. Szelest sygnalizował, że coś zbliża się szybkim tempem i za chwilę wybiegnie na drogę.

Jednooka westchnęła, jakby zażenowana swoją postawą. Zając. Wyskoczył na trakt. Spojrzał na nią i poruszał nosem. Arkarianka miała wrażenie, że się z niej śmieje. Na pewno jej bracia by się z niej śmieli, gdyby tutaj byli. Ale nie byli. Chociaż tyle.

Miała właśnie założyć miecz z powrotem na plecy, gdy za nią rozległ się głośny ryk. Niedźwiedź. Zaszedł ją od tyłu, gdy ona przygotowała się do ataku zająca, który zdążył już uciec schować się w inne miejsce. Jeszcze bardziej dziękowała światu, że nie było tutaj jej braci. Nie żeby poskąpiła pomocy.

Niedźwiedź rzucił się na nią, jakby nie jadł nic od długiego czasu. Bardzo długiego, najwidoczniej, bo powalił arkariańską wojowniczkę na plecy, której ostatnią deską pomocy był miecz. Trzymając go w poprzek trzymała go przed sobą, tak, że zwierzę, nie mogło dosięgnąć jej paszczą. Musi go odepchnąć. Ale już wykorzystywała swoje zapasy energii na utrzymanie się w tej pozycji.

Ogromny niedźwiedź ryczał jej w twarz na zmianę z próbą sięgnięcia zabójczymi szczękami jej twarzy. O bogowie! Co za smród! Pazur bestii wbił się jej w bok. Stęknęła z bólu. Jej ramiona zaczęły powoli odpuszczać. Czyli to tyle? Teraz żałowała, że nie ma tutaj jej braci. Albo kogokolwiek. Chociażby do odwrócenia uwagi.

Nagle usłyszała dźwięk, przypominający jęk, który jednak nie wydobył się z jej ust. Niedźwiedź jakby odskoczył i przesunął się błyskawicznie po ziemi, ciągnąc za sobą stertę błota. Bres na chwilę zamarła, nie wiedząc co się dzieje, po czym przebudziło ją chlapnięcie ciepłej krwi, które pobrudziło jej twarz.

Niedźwiedź wydawał odgłosy agonii, gdy wielka dziura w ziemi z czymś przypominającym kły, wciągała go do wewnątrz za pomocą grubych zielonych pnączy. Jednooka mogłaby przysiąc, że przypominało to usta. I to śmiejące się usta.

– Co jest kurwa… – mruknęła pod nosem, jakby ktoś stał obok i widział, to co ona.

Gdy sekundę później usta pochłonęły całe zwierzę z dziury wypłynęła fontanna krwi, która jeszcze bardziej ochlapała Bres.

Coś złapałą ją za nogę. Pnączę. Zamachnęła się ciężkim mieczem i uwolniła się od chwytu. Z dziury wydobył się dziwny krzyk, jakby reakcja na ból. Bres odwróciła się, aby uciec, ale wtedy pnącze złapałą ją za drugą nogę i przewróciło na błotnisty trakt. Bres upuściła miecz, który wbił się w ziemię.

Próbowała się za coś chwycić, ale miała do wyboru miękkie, lepkie błoto albo cienkie gałązki krzaków. Chwyciła za mniejsze ostrze przymocowane do pasa i zaczęła ciąć pnącza, jak grubą linę, która ciągnęła ją coraz bliżej zabójczego dołu. Kurwa, kurwa, kurwa. Cięła coraz szybciej. Od tego zależało jej życie. Ciach. Udało jej się. Od razu pobiegła w kierunku miecza, jednak kilka centymetrów od niego, znowu złapały ją zielonkawe pseudoramiona. Tym razem złapały ją za kostkę i oba nadgarstki w taki sposób, że poczuła, jak oddala się od ziemi i wisi w powietrzu.

W tej pozycji, dopiero teraz zauważyła, że nad pseudoustami znajduje się wielkie drzewo, w którym na miejscu ptasiej dziupli znajduje się wielkie pseudooko. To na pewno nie był drzewiec ze starych legend, ale teraz miała pewność, że da się to zabić. Wszystko co ma oczy da się zabić. Nawet jebane drzewo.

Nie miała już żadnej broni. Wezbrała w niej nowa siła. Siła, która wzbierała jej zawsze, kiedy wiedziała, że może zabić kogoś… Lub coś, co niezmiernie ją zirytowało. Ktoś musiał pokazać, kto tutaj jest najlepszym jednookim zabójcą i na pewno nie pozwoliłaby na to, żeby było nim to coś.

Szarpnęła za pnącze przy lewym nadgarstku i złapała je zębami, aby wygryźć sobie swobodę. Jedna ręka, druga. Tak samo postąpiła z nogą i wylądowała na ziemi obok miecza. Podniosła go, chwytając oburącz. Dobra ziemia. Dobra broń.

Zaczęła wymachiwać żelaznym ostrzem przed sobą, prawie tak, jakby był to zabójczy wiatrak. Krzyczała na całe gardło. To jej pomagało w momencie, gdy wiedziała, że ma zaszlachtować coś, co chce ją zabić. Biegła w stronę błyszczącego pseudooka. Cięła pnącza, które uparcie próbowały ją za coś złapać. Tym razem nieporadnie. Przeskoczyła nad paszczą w ziemi i wysunęła przed siebie czubek ostrza, który zanurzył się w miękkiej powierzchni okrągłej brei. Twarz Bres znowu ochlapała krew, a jej własny krzyk zagłuszyło skrzeczenie dobiegające z dziury, z której znowu wypłynęła fontanna krwi.

Po chwili wszystko ucichło, dziura zrosła się i nie było po niej śladu, a drzewo przechyliło się jak zwiędły kwiat, którego nikt nie podlewał od dłuższego czasu.

Jednooka stała tak jeszcze przez chwilę, trzymając miecz, cała umazana we krwi i błocie. Co to kurwa było. Dopiero po chwili, gdy złapała oddech, a jej gniew nieco się ulotnił poczuła znowu ból w ranie na boku, którą zostawiły jej niedźwiedzie pazury. Syknęła. Schowała miecz, na wszelki wypadek jeszcze rozglądając się na boki i podniosła mniejsze ostrze, które wróciło na miejsce przy pasie.

Magia. Albo coś w tym guście.

Przez moment pomyślała, żeby wracać i to wszystko pieprzyć, ale stwierdziła, że według instrukcji Lurkena do wieży ma teraz znacznie bliżej niż z powrotem do Rzemienia. Powiedział, że to najszybsza droga, nie najbezpieczniejsza. Ale szybko zbyła tę myśl, zastępując ją kolejną. O cokolwiek chodziło, teraz była jeszcze bardziej zdenerwowana. Coś, czego nigdy wcześniej nie widziała, próbowało ją pożreć. Oj, nie. Teraz to sprawa osobista.

Ruszyła dalej przed siebie w kierunku, w którym miała stać rzekoma wieża tego zasranego czarodzieja.

 

***

 

Wieża była niższa, niż Bres wcześniej ją sobie wyobrażała. Jej czubek nie wystawał znad drzew które porastały resztę lasu. Stojąc tak na wolnym od jakichkolwiek roślin polu miała ją przed sobą na odległość jakichś pięćdziesięciu metrów. Między nią a wejściem do środka leżała sterta ciał, zapewne składająca się z ludzi barona, którzy nigdy nie wrócili do domu.

Jednooka powoli zrobiła krok do przodu, robiąc nieco dłuższą przerwę po każdym z nich. Wolała zachować ostrożność, jeśli ma jej na drodze stanąć coś takiego jak kilkanaście minut temu. Jedynym elementem, który trochę ją uspokajał był brak drzew, które mogłyby ją zjeść. Teren wokół niewielkiej wieży wydawał się niczym ziemia jałowa. Cały teren o promieniu około stu metrów był goły, jakby ktoś specjalnie wypalił całą trawę i krzaki, mogące się tutaj wcześniej znajdować.

Na oko budowla zdawała się mieć zaledwie trzy piętra i parter. W bocznej ścianie na drugim z nich widniała wielka dziura, prawdopodobnie pozostawiona przez katapultę, o której mówił baron. Katapultę, po której pozostały jedynie fragmenty, jakby ktoś z niesamowitą złością zdecydował się ją zniszczyć, dzieląc na jak najmniejsze części.

Bres musiała jednak przyznać domniemanemu zwiadowcy barona rację. Kiedy spoglądała na tę zabudowę, która przecież była tylko zabudową, miała wrażenie, jakby coś było nie tak. Jakby wieża miała stanowić ostrzeżenie, mówiące: “Zawróć. Odejdź i nie wracaj.” Było to bardziej intuicyjne, bo nigdzie dookoła nie widniała żadna tabliczka z napisem czy znak informacyjny, sugerujący coś podobnego. Uznała to za nieracjonalne podejście do sprawy i usiłowała stłamsić uczucie niepokoju.

Dziury w dachu i mech, który porósł kamienne cegły sprawiał wrażenie, jakby już sam las był młodszy od kilkukondygnacyjnego gmachu, który wyglądał, jakby w niewielkim odstępie czasu od teraz miałby zawalić się raz na dobre. Nic nie wskazywało na to, żeby ktokolwiek tutaj mieszkał (albo przynajmniej przesiadywał). Ale Bres słyszała historie o czarownikach i ich przebiegłości. Jedyne okna (nie licząc dziury w ścianie), jakie dojrzała z miejsca, w którym była znajdowały się na najwyższym – trzecim piętrze. Było to jedyne miejsce, z którego ktoś z wnętrza mógł zauważyć jej przybycie. Postarała się dokładnie przyjrzeć, czy nie porusza się tam jakaś sylwetka, ale okna wydawały się cholernie zabrudzone, co utrudniało jakiekolwiek próby zauważenia czegokolwiek. Pomyślała, czy też może od środka również nic nie widać. Dobrze by było. To dałoby jej przewagę. Albo przynajmniej jej iluzję, która poprawiłaby jej humor.

Minęła pozostałości gruzu, który chyba był pozostałością po zabudowie, która teraz zastąpił ogromny otwór i stanęła przed drzwiami. A przynajmniej miała nadzieję, że są to drzwi. Nie było na nich żadnej klamki, ani uchwytu. Nic. Goła, drewniana decha, odzielająca ją od środka pomieszczenia.

Rozejrzała się dokoła i nie mając większego wyboru dotknęła drzwi, aby spróbować je otworzyć. Nie zdążyła pchnąć ich do przodu, zanim poczuła kłujący ból w całym ciele w momencie, w którym jej palec dotknął drewna wieży. Ujrzała błysk i zanim się obejrzała leżała na ziemi cała obolała. Nie mogła się podnieść.

Nic już nie widziała, ale zdołała jeszcze usłyszeć. Dźwięk otwieranych drzwi, kroki i obrzydliwy chichot, należący prawdopodobnie do jakiegoś starca.

– Hi, hi, hi. Zawsze się na to nabierają. Hi, hi, hi. – Usłyszała, jak kroki ustają obok niej i całkowicie straciła przytomność.

 

***

 

Gdy się obudziła, nadal nic nie widziała. Była pewna, że teraz już jest przytomna. Sznur wokół nadgarstków (albo przynajmniej coś co w dotyku sprawiało wrażenie sznura) i siano (albo przynajmniej coś co wydawało się być sianem), które przesuwała nogami, gdy nimi wierzgała, próbując się uwolnić były zbyt prawdziwe, żeby być jedynie senną iluzją. Chwilę jej zajęło, żeby przypomnieć sobie, ostatnią chwilę, jaką mogła pamiętać. Coś błysnęło i powaliło ją z nóg. Wszystko ją bolało. No i ktoś jeszcze się pojawił. Ten śmiech. Paskudny chichot, który sugerował, że swoje najlepsze lata ten sukinsyn ma już za sobą.

Ale to było nieważne. Przynajmniej na ten moment. Na razie Bres najbardziej przejęła się tym, że nadal nic nie widziała. Czy oto nadszedł ten dzień, w którym i jej drugie oko zawiodło i do końca życia, będzie obijać się o za wysokie progi i za niskie obudowy drzwi. To był cios, którego nie mogła przyjąć. Nie, nie. Zaraz wróci. Zaraz zobaczy. Cokolwiek. Chociażby część obrazu. Może być nawet rozmazany. Tylko, niech zobaczy cokolwiek. Coś, co sprawi, że nie będzie musiała porzucić swojego trybu życia i stać się zależną od kogoś innego zwykłą kaleką. Jasne, słyszała o niewidomych mnichach z północy, których pamięć mięśniowa, pozwalała na zwyciężenie walki, pomimo niedoboru zmysłów, ale Bres była obserwatorką. Całą swoją taktykę wymyślała, improwizując. Na miejscu. Wystarczyło rozeznać się w terenie. W przeciwnikach. W ich wyposażeniu. A bez wzroku nadawała się ledwo na pijaczynę, która będzie zarabiać na życie, biorąc udział w pojedynkach na gołe pięści urządzanymi w karczemnych stajniach. Może bicie na oślep nieuzbrojonego przeciwnika, da jej jakiś zarobek. Z drugiej strony nie wiedziałaby, kiedy przestać i przez przypadek mogłaby zabić potencjalnego przeciwnika. Nie żeby się to nie zdarzało. Ale nie tak często jak mogłoby. No, ale najpierw musiałaby wygrywać.

Nie. Nadal nic. Nadal nic nie widziała. Czyli jednak. Pomyślała, że mogła oddać temu ślepcowi całą zawartość sakiewki. Albo, że mogła się dać zabić, podczas walki z głodnym drzewem. Walczyła z potworami i mordercami, a jednak teraz była przerażona. Pierwszy raz, od bardzo dawna chciała wracać do domu…

Małe światło pojawiło się, gdy drzwi przed nią się otworzyły. Było ciemno. Było po prostu ciemno! Bres pomimo tego, że właśnie prawdopodobnie została uwięziona przez niepoczytalnego czarownika popadła w tymczasową euforię, która po chwili zamieniła się w aurę wstydu i zażenowania własną paniką. Dobrze, przynajmniej, że nikt oprócz niej się nigdy o tym nie dowie. A na pewno nie jej bracia.

Jak dobrze, że ich tu nie było. Jak dobrze.

Zza drzwi wychyliła się najpierw stopa. Płaska, pomarszczona i owłosiona. Prawie bosa. Prawie, bo jegomość nosił sandały, co stanowiło dowód na to, że raczej nie wychodził za często na zewnątrz. No chyba, że był masochistą, czego Jednooka jeszcze nie wykluczyła z możliwości.

Miała rację. Staruch. Stary starych, śmierdzący starością, wyglądający na jakieś mniej więcej sto lat. No może przesadziła, ale uśmiechnęła się w duchu.

Kiedy wszedł do pomieszczenia, stojąc w świetle zza wejścia, teraz Bres była pewna, że pewnie przesiaduje w tej wieży całe dni. Zaraz. Czy ona była w wieży? Czy ten stary głupiec ją tutaj wniósł? Zaraz. Jak ten stary głupiec ją tutaj wniósł? Nie wyglądał na takiego, który byłby przynajmniej zdolny pociągnąć ją po ziemi. A co dopiero podnieść i zanieść. Jedyny jego ubiór stanowiły wspomniane stare sandały i brązowe jeszcze starsze szaty, które może kiedyś mogłyby należeć do maga, ale teraz równie dobrze widziałaby w nich biednego mieszczanina. Takiego ze slumsów. Nie żebraka. Bez przesady. Czubek jego głowy był całkowicie łysy, a z boków opadały na kołnierz długie, siwe, tłuste kołtuny, których chyba nie obciął, bo nie ma lustra, albo rzeczywiście ma skłonności masochistyczne. Potem Bres spróbowała sobie przypomnieć ostatni raz, kiedy sama robiła coś z własną fryzurą i cofnęła tę myśl. No i jeszcze miał brodę. Zdaje się, że każdy użytkownik magii musi mieć brodę.

Czarodziej chwycił za stary taboret, który najwidoczniej przez cały czas stał pod ścianą i usiadł, patrząc się Bres w oczy. Zachichotał jak irytujący gremlin.

– Zdaje się, że zaszło lekkie nieporozumienie. – Uśmiechnął się, jak szaleniec. Nieporozumienie?! Nieporozumienie, psycholu?! Tak czy inaczej, Bres dała mu mówić. – Chciałbym, żebyśmy wytłumaczyli sobie zaistniałą sytuację i doszli do zadowalającego konsensusu. – Znowu ten sam chichot. On naprawdę był szalony. – Najpierw zacząłbym od stosownego przedstawienia się. – Wskazał ręką na siebie i uchylił głowę, przez co jego uśmiech wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo. – Jestem Rotasche z Ukilby. Czarodziej. Uczeń Arcymistrza Stintlera z Agstu, obecny Strażnik Zakazanej Wiedzy i rezydent Burzowej Wieży. – Zachichotał jeszcze raz. Bres pomyślała, że ewidentnie za dużo chichocze. – Teraz ty. – Wskazał na nią i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Jebać to.

– Bres Jednooka.

– Miło mi cię poznać, Bres Jednooka. Nieczęsto można natknąć się na kogoś z Mroźnego Południa. – Położył nacisk na dwa ostatnie słowa dla dodatkowego efektu. – Musisz budzić zaciekawienie wśród miejscowych. Tatuaże, akcent i w ogóle.

Nic nie odpowiedziała.

– Jasne, jasne, rozumiem. Wiem. Potrafię być irytujący, taki już mój dar. Nadrabiam tym moje braki w Talencie Magicznym. – Tym razem nie zachichotał.

– Gdzie jesteśmy i jak mnie tu przytaszczyłeś? – Zanim miało stać się cokolwiek Bres chciała wiedzieć te dwie rzeczy. Było tutaj całkowicie ciemno, nie licząc światła dobiegającego przez drzwi, za którymi rozciągał się długi korytarz. Wyglądał na zbyt obszerny, aby być częścią wieży, którą wcześniej widziała. Sam czarodziej był o połowę od niej niższy. Niewiele różnił się wzrostem od dziecięcego barona z Rzemienia i na pewno jego siła nie mogła się równać z jej.

– Konkretna. Podobasz mi się. – Skrzeczący chichot wrócił. – Jeszcze mamy szansę zostać przyjaciółmi.

Prędzej bym się dała pociąć na kawałki i pożreć ty śmierdzący, żabi kurduplu.

Zaśmiał się nieco głośniej, jakby usłyszał, co o nim myśli. Pewnie się domyślał. Nie było trudno się domyślić. Wystarczyło jedynie spojrzeć na jej twarz.

Chociaż ten stary grzyb był dziwny. Może nie rozumie wzroku mordercy.

– Otóż dobrze, już. – Odkaszlnął. “Jesteśmy we wnętrzu Burzowej Wieży skonstruowanej przez Arcymistrza Feltuza Świetlistego, mistrza mojego mistrza, Arcymistrza Stintlera z Agstu.”

Bres rozejrzała się jeszcze raz. Nie. Pomieszczenie nadal było za duże. To nie miało sensu. Chyba, że…

– Jesteśmy pod ziemią?

– Wtedy nie bylibyśmy raczej we wnętrzu a pod Wieżą, zgadza się? Hi, hi. – Założył nogę na nogę pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. – Nie. Burzowa Wieża jest magiczna. Mniejsza na zewnątrz, większa wewnątrz. Dziwię się, że się tego nie domyśliłaś. Spodziewałem się większego poziomu oświecenia po Arkariance. No chyba, że to już różnica pokoleń. A zataszczyłem cię tu na taczce. – Wskazał palcem na dziwne, podłużne ustrojstwo na kółkach. Bres dopiero teraz je zauważyła. Nic dziwnego. Pomimo światła z zewnątrz. Nadal nie było widać za wiele, nie licząc pomarszczonej twarzy tego idioty. – Ciężko było, ale nie takie rzeczy się robiło. Hi, hi.

Teraz znała już te dwie odpowiedzi. Na ten moment była usatysfakcjonowana. Nie była pewna, co dalej. Zaczęła szukać za plecami, związanymi dłońmi, czegoś co pomogłoby jej się wydostać. Albo przynajmniej chciała poluzować sznur.

Chciała coś powiedzieć, żeby kupić sobie nieco czasu, ale okazało się to zbędne, bo jadaczka czarodzieja się nie zamykała.

– Także, Bres Jednooka, nie wspominałem o tym wcześniej, ale nalegam na przejście na „ty”.

Przynajmniej tutaj się zgadzali. Bres nie rozumiała fenomenu miejscowych w mówieniu do wszystkich w jakimś dziwnym pośrednim stylu. W jej rodzinnych stronach do wszystkich mówiło się po imieniu. Bez względu na wiek. Jedyny wyjątek stanowili rodzice, ale to, zdaje się, była uniwersalna zasada, gdziekolwiek by się nie zapuszczała.

Kiwnęła głową.

– Świetnie. Teraz do rzeczy. Przyszłaś mnie zabić?

Chwilę zastanowiła się, co mu powiedzieć. Nie znalazła dobrego powodu na zatajenie prawdy, który by jej pomógł.

– Sprowadzić do Rzemienia. Żebyś zdjął tę klątwę z barona. – Starała się mówić głośno, żeby zagłuszyć dźwięk wyginających się węzłów. Stary odzywał się tak głośno, że gdy on mówił nie musiała się niczym przejmować. Ale sama musiała postarać się nie wyjść zbyt teatralnie. Nie należała do grona krzykaczy. No chyba, że na polu walki. Ale to co innego.

– Jaką, kurwa, klątwę? – zdziwił się mag.

Czy on jest jakiś nadnaturalnie głupi?

– Tę, która zamieniła go w dziecko – odpowiedziała.

W tym momencie starzec wybuchnął głośnym śmiechem. Głośniejszym niż jego głos i jeszcze paskudniejszym niż jego i tak niesamowicie ohydny chichot. Teraz Bres jeszcze bardziej zauważyła jak bardzo przypomina on obślizgłą ropuchę.

– Klątwę?! Klątwę! – powtarzał w przerwach, między jednym wybuchem śmiechu a drugim. – Ten idiota myśli… – Prawie się zakrztusił. Nie przeszkodziło mu to w dalszym wydawaniu skrzeczących dźwięków. – A to dobre – powiedział, kiedy lekko się uspokoił i z powrotem oparł o oparcie krzesła.

Siedzenie było stare. Chwiało się tak bardzo, że w każdym momencie mogło się rozpaść.

– Rozumiem, że jedyna wersja wydarzeń, którą znasz to ta usłyszana od tego bufona, barona Rzemienia?

Nie musiała znać więcej wersji niż tego, kto miał zapewnić jej wynagrodzenie.

– Chcesz poznać prawdziwą?

Jakbym miała wybór, ty stary capie.

– Uprzedzam, że ta wersja może uchodzić za… – Zaśmiał się. – Edycję rozszerzoną tego co ty słyszałaś. Reżyserską, jakby to powiedzieli miłośnicy sztuk teatralnych.

Bres nie znosiła teatru.

 

***

 

Zapowiadał się zwyczajny dzień kolejnego czuwania nad Księgą Zakazanej Wiedzy, którą Rotasche jako Strażnik przykazał strzec przed niegodziwcami, którzy mogliby kiedykolwiek użyć jej w niszczycielskich celach.

Wstał z łóżka, wsunął sandały i podszedł do lewitującego lustra, aby przyjrzeć się własnej twarzy, co zresztą robił każdego poranka.

Piękny jak zawsze.

Księga jak zwykle zamknięta, przypięta pasami do drewnianego stojaka pochodzącego od drzewa, które prawdopodobnie nie było elementem w pełni należącym do materialnego świata. Wykonał go Arcymistrz Eufeld, mistrz Arcymistrza Feltuza.

Rotasche podszedł do niej z kubkiem gorącej kawy, którą zaparzył chwilę wcześniej.

– No co? – powiedział do okrągłego, żywego jak ludzkie, oka poruszającego się na skórzanej okładce. Czarodziej miał wrażenie, że go ocenia. – Przynajmniej nie siedzę zamknięty w pokoju. – Co nie znaczy, że mógł sobie od tak po prostu wyjść z Burzowej Wieży na spacer. Dał słowo.

Wypił łyk kawy i skierował się w stronę drzwi. Zanim przeszedł kilka kroków, odwrócił się jeszcze na pięcie, spojrzał na obślizgłe zielone oko jeszcze raz.

– Pierdol się.

Wyszedł z pomieszczenia i przesunął ciężkie drzwi, zamykając za sobą pięć magicznych zamków. Arcymistrzowie postarali się, żeby nikt nieupoważniony nie dostał się do środka.

Gdy wyobraził sobie swoich poprzedników udoskonalających zabezpieczenia Wieży, prawie oblał się kawą, gdy podłoga, ściany i sufit wokół niego, zaczęły wibrować. Przeklął pod nosem i pobiegł po schodach. Nadal usiłując, nie rozlać dużej ilości pobudzającego napoju.

Co za idiota wymyślił, że najlepszym alarmem będzie trzęsienie wszystkiego wewnątrz? Ach, no tak. Arcymistrza Feltuza. Szacunek do autorytetów zakazałby mu tak pomyśleć o Arcymistrzu, ale był już za stary na to, żeby nie mieć tego w dupie. Przysięga przysięgą. To misja. Ale wznoszenie zwykłych ludzi pod niebiosa to już zwykły kretynizm. Feltuz był mistrzem w swoim fachu, tego Rotasche nigdy by nie podważył, ale system alarmowy mu się nie udał. Takie były fakty.

Co tym razem? Jakieś zwierzę, które nie ominęło zaklętego pola niepokoju? Muszę poprawić ten czar. Jeszcze jakiś ptak wleci w Wieżę i sprowokuje porażenie piorunem. Przysięgam, że jeszcze ze trzy takie wyładowania i cała Wieża pierdolnie.

Zaczął się zastanawiać, co stałoby się z nim, będącym wewnątrz zawalającej się Burzowej Wieży, której wnętrze było magicznie większe, niż powinno być. Stwierdził, że lepiej zaprzestać.

Może ten zakapturzony idiota, któremu przyglądał się przez okno wrócił. Tym razem z jeszcze większymi zapasami głupoty. Zawrócenie tamtego dnia było pewnie najmądrzejszym wyborem w jego nędznym życiu.

Podszedł do okna. Jeszcze zanim wyjrzał przez szkło, zauważył, że po drodze na schodach wylał prawie całą zawartość metalowego kubka. Szlag by to!

– Co tu się dzieje?! – krzyknął sam do siebie, gdy zobaczył, jak na dole grupa uzbrojonych po zęby około dwudziestu facetów stawia na polu przed Wieżą niewielką katapultę i ładuje na nią potężny kamień.

Rotasche nie miał większego wyboru. Nie żeby mu to przeszkadzało. Od zawsze chciał to wypróbować.

– Wieżo, pierdolnij w nich Kulą Ognia.

Z masztu na samym czubku dachu budynku pojawił się niewielki świecący punkt, który po chwili rozrósł się do większych rozmiarów i wystrzelił w kierunku skupiska intruzów.

Co najmniej połowa nieproszonych gości objęła się żywym ogniem i zaczęła biegać na prawo i lewo, krzycząc w niebogłosy. Część z nich zaczęła turlać się po ziemi, aby ugasić płomienie. Czarodziej się uśmiechnął. Może wyglądał teraz jak niezrównoważony psychopata, ale na co dzień nie mógł sobie pozwolić na zróżnicowaną rozrywkę. A to… No cóż. Było jakąś odmianą. A to czy rzeczywiście dobrą, to już nie ma większego znaczenia.

Ten satysfakcjonujący widok trwał tylko chwilę, bo ogień, który wystrzelił w tłum, przypalił również linę, na którą naciągnięta była katapulta. Rotasche o tym nie pomyślał. I nie dowiedział się o tym, do momentu, w którym wielki głaz wzniósł się w powietrze i powędrował w kierunku piętra niżej. Piętra niżej, widzianego od zewnątrz, rzecz jasna.

Bum! Huk i błysk wyładowania elektrycznego od zetknięcia się skały z powierzchnią Wieży zagłuszył i przyćmił na sekundę ognistą masakrę. Cały budynek aż zatrząsł się i stary mag wylał już całą kawę, jaka mu została.

Przysięgam, że jeszcze dwa takie wyładowania i wszystko runie!

Miał nadzieję, że nic nie stało się z południowo-zachodnią ścianą. Znając jego szczęście ta nadzieja była złudna. I miał rację. Teraz do grona okien Burzowej Wieży, dołączyło nowe. Bez szyby. Wielkości zwyczajnych pojedynczych drzwi. Może nie wydawało się to wielkie osiągnięcie, ale Rotasche wiedział, że poziom bezpieczeństwa wszystkich właśnie drastycznie się obniżył.

Nie musiał czekać długo, żeby samemu się o tym przekonać.

Nagle zza jednego z drzew zaczęły wystrzeliwywać pnącza, które łapały za kończyny ludzi, którzy teraz, jedynie próbowali uciec. Mężczyźni w starych kolczugach i zardzewiałych hełmach, krzyczeli jak małe dzieci, gdy wielka dziura w ziemi pożerała ich, a potem rozdrabniała na ludzki koktajl. Nawet dla Rotaschego to było już blisko granicy.

Jedna osoba wybijała się na tle tego chaosu. Stary, gładko ogolony, wysoki jegomości, jedyny, który nie prezentował się z wyglądu na zwykłego bandytę. Stał na środku, wokół ognia, krwi i flaków, jakby w ogóle nie zwracając na nie uwagi. Rotaschemu wydawało się, że patrzy się dokładnie w jego stronę.

– Jestem baronem wsi Rzemień! – krzyczał, tak, żeby czarodziej na pewno zdołał go usłyszeć. Wszystko, jakby ucichło i jedynie krzyk ostatniego z żyjących ludzi barona roznosił się głośniej od jego słów. Kiedy baron się zorientował, podszedł do niego i mocnymi kopniakami zaczął rozgniatać mu głowę. “Nie! Przeszkadzaj! Kiedy! Mówię! Ty! Zawszony! Nic! Nie! Warty! Plebsie!” Każde słowo pokrywało się z jednym mocnym ciosem nogi w głowę, co doprowadziło do całkowitego wgniecenia czaszki i wypłynięcia mózgu i krwi na suchy, brunatny grunt.

Baron otrzepał się i wrócił na środek, tak, jakby właśnie stał na scenie.

– Jak mówiłem! Jestem baronem wsi Rzemień i masz coś, co należy do mnie!

Nie należy do ciebie, ty głupi ośle. Ten, do którego należała zginął dawno temu.

Mimo to, Rotasche nie miał pojęcia skąd może wiedzieć o Księdze Zakazanej Wiedzy. Nieistotne. Wiedział. A to znaczy, że nie mógł pozwolić mu odejść stąd żywemu. Co jeśli powiedział jeszcze komuś? Czy powinien przygotować się na kolejny atak?

– W każdym razie… – ciągnął baron. – Przygotuj się! Wrócę tu ze zdwojoną siłą i zdobędę to, czego chcę! – Odwrócił się na pięcie i zaczął biec, jakby dobrze wiedział, że jeśli coś ma go uratować to tylko szybki bieg.

Czarodziej nie mógł sobie pozwolić na kolejną Kulę Ognia z masztu, ponieważ ofensywne systemy obronne odnawiały się cholernie długo, zanim można by z nich skorzystać jeszcze raz. Jego zdaniem zbyt długo. Kolejny ujemny punkt dla arcymistrza Feltuza.

Nie miał nic innego do wyboru, więc otworzył okno i strzelił z niego zielonym promieniem w kierunku uciekiniera. Chwila między wystrzeleniem a potencjalnym końcem lotu magicznego pocisku trwał dla niego dłużej niż powinien. Jeśli teraz chybi, może popełnić największy błąd w jego życiu, a to byłby wyczyn.

Trafiony! Baron upadł na ziemię. Powinien… Nie!

Mały chłopiec wstał w miejscu, w którym upadł starzec. Obejrzał się. Zaklął pod nosem i pobiegł dalej. Zanim Rotasche zdążył rzucić inny czar, dzieciaka już nie było.

Znowu zepsuł zaklęcie. I to w tak kryzysowej sytuacji. Musiał nastawić się na najgorsze. Świadomość o istnieniu Zakazanej Wiedzy w jakiś sposób wydostała się z tego gmachu, a to stawiało losy świata pod znakiem zapytania.

Westchnął, nie wiedząc co innego zrobić i zszedł, sprawdzić dziurę pozostawioną przez pocisk katapulty.

Przynajmniej może będę mógł stąd wyjść. Prędzej czy później. Może chociaż tyle.

 

***

 

W końcu! Bres udało się poluzować więzy i rzuciła się na starego maga, który z niespodziewaną zwinnością odskoczył w tył, przewracając tym samym krzesło. Jednooka podniosła je w celu użycia go jako broni przeciwko staremu capowi. Nie wykonała ciosu. Czarownik również był przygotowany.

Stali tak naprzeciw siebie. Arkariańska wojowniczka z krzesłem, gotowa się nim zamachnąć i stary kurdupel, mierzący do niej z palca, na czubku którego strzelały iskry.

– Zostaw krzesło! – krzyknął staruch.

– To schowaj ten palec! – odpowiedziała Bres.

– Ty pierwsza!

– Po moim trupie!

– Jesteś jakaś tępa, czy co?! Jak nie odpuścisz to będzie po twoim trupie! – Iskry na palcu strzelały, jakby zaraz miały przemienić się w coś większego. Coś znacznie niebezpieczniejszego.

– W takim razie zabiorę cię ze sobą!

– Przecież jakbym chciał cię zabić, to już bym to zrobił, jak jebnął w ciebie ten piorun z Wieży, idiotko! – Czubek palca jeszcze lepiej oświetlał pomieszczenie, niż światło korytarza.

– A może jesteś, jakimś starym zboczeńcem, albo co?!

– Albo co?! O co ty mnie oskarżasz?! Strażnika Zakazanej Wiedzy?! Usiądź na dupie i rozmawiaj jak człowiek, a nie tak machasz tym spróchniałym gównem! Nie widzisz, że się ledwo trzyma w całości!? W dupę sobie możesz wsadzić taką broń!

Co racja to racja. Bres miotnęła krzesłem o ziemię, które rozpadło się na kawałki i wysunęła przed siebie dłonie zaciśnięte w pięści.

– No to chodź, ty śmierdzący ropuchu!

– W ogóle nie o to mi chodziło! Czy ty nie rozumiesz, jednooka suko, że trzeba ocalić świat?!

O czym on mówi?

Niespodziewanie iskry na jego palcu zgasły i w tym momencie automatycznie prawa pięść Bres wystrzeliła w jego twarz.

Czarodziej wrzasnął, jakby miał właśnie wpaść w szał, ale w ostatnim momencie się uspokoił. Jednooka cofnęła się o krok i tak jak on zgasił iskry i ona opuściła gardę.

– O co ci chodzi, co? Nie możemy się po prostu pozabijać?

– Nie! Nie możemy się po prostu pozabijać! Ja wiedziałem, że wy Arkarianie to prości ludzie, ale nie wiedziałem, że aż tak! Co jest z tobą?! – Odetchnął, a jego irytacja zmieniła się w podejrzany uśmiech. Znowu zachichotał skrzeczącym głosem. Bres się skrzywiła, słysząc ten paskudny dźwięk. Miała nadzieję, że już się nie powtórzy. Chyba wolała go, jak wyzywał ją w najlepsze. – Słuchaj, zaproponowałbym ci, żebyś usiadła, ale zniszczyłaś ostatnie krzesło na tym piętrze. – Wskazał tym samym palcem na kawałki, na których jeszcze niedawno dało się usiąść.

– Przepraszam?

– Nieważne. A to… – Znowu z jego palca zaczęły lecieć iskry. Bres wzdrygnęła się na ich widok. Czyli to koniec. – Jest nieszkodliwe. To zwykła Latarka. Takie zaklęcie, które oświetla ci ciemne miejsca. Widzisz? Nie chcę cię zabić. Ani zrobić jakichkolwiek paskudnych rzeczy o jakie mnie mogłaś posądzać. Nie jest mi to na rękę. A ty jesteś potrzebna. Słuchałaś ty mnie w ogóle, jak opowiadałem?

– Plus minus.

– Plus minus – powtórzył czarodziej. – Plus minus. Dobre. Hi, hi.

Dobra. Niech mu będzie.

– Nie rozumiem jednej rzeczy.

– Mianowicie? – Zachichotał.

– Skoro musisz zabić każdego, kto wie o tej… No…

– Księdze Zakazanej Wiedzy – dokończył.

– Właśnie. To czemu mi o tym mówisz? A do tego teraz twierdzisz, że nie chcesz mnie zabić? Sory, ale to się kupy nie trzyma, dziadku.

– Bo widzisz, Bres Jednooka – powiedział to, jakby specjalnie kładąc nacisk na przydomek. “Ty i ja, zdaje się jesteśmy upoważnieni.

To dalej nie ma sensu.

– A dokładniej?

– Przepowiednia mówi o tym, że Zakazaną Wiedzę raz na zawsze zniszczy Dynamiczny Duet.

– Dynamiczny Duet? Kto wymyśla te nazwy?

– Szlachetny wojownik i potężny czarodziej.

– To odpowiedź na pierwsze czy drugie pytanie?

Bres spodziewała się, że czarodziej znowu się zaśmieje, ale nie tym razem. Oj, nie. Tym razem był śmiertelnie poważny. Nie spodobało jej się to.

– Słuchaj ty mnie! To stara przepowiednia, którą przekazują sobie po kolei wszyscy Strażnicy. Ty jesteś wojowniczką a ja magiem. Połącz dwie kropki. – Ropuch stanął na palcach, żeby przynajmniej odrobinę dorównać jej wzrostem. Na próżno. Kurdupel zawsze będzie kurduplem, nawet jakby miał chodzić na szczudłach.

– Z tym, że jest jeden problem, panie magu. Do szlachetności to mi daleko. Nawet się o nią nie ocieram. Jestem z południa, pamiętasz? Nazywają nas barbarzyńcami.

– A ja nie jestem potężny! Spartoliłem zaklęcie, które rzuciłem na barona, ale co z tego? Legendy i przepowiednie się zmieniają. Zostają zniekształcone przez lata. Poza tym oficjalnie w przepowiedni nie ma mowy o kobiecie, a tu proszę! – Wskazał na nią dłonią. – Mimo to, pasuje do szkieletu opowieści, nie?

Trudno się było nie zgodzić. Bres słyszała już w swoim życiu znacznie bardziej absurdalne koncepty.

– Poza tym…

Poza tym co, stary durniu.

– To nie może być przypadek! Jesteś Jednooka! – Pokręcił czubkiem palca wokół swojego prawego oczodołu. Jeszcze kilka milimetrów i wydłubałby sobie gałkę oczną. – Jedno! Oka! – powtórzył. – Wiesz jak wygląda Księga z mojej opowieści. To nie może być przypadek.

Widziałam też okrągłe oko w drzewie. Może był w tym jakiś sens.

– Tylko czemu mam niby ci pomagać, starcze?

Uśmiechnął się paskudnie, jak karaluch.

– Wiem, że może nie jesteś cnotką, ale wy Arkarianie macie jakiś koncept honoru. I z tego, co mi wiadomo, on nie pozwoliłby ci machnąć na to ręką. Tym bardziej, jeśli poznasz, jak destrukcyjna może stać się Zakazana Wiedza w rękach prawdziwych skurwieli.

Miał trochę racji. Miała dla niego propozycję, która w tym potoku absurdalnych legend, oczu i wyzwisk z dodatkiem braku zaufania była najlepszym, na co mogła sobie pozwolić.

– Możesz mi to wszystko jakoś udowodnić?

– Oho. Jasne, że mogę. Wystarczy tylko, że dostarczysz mnie tam, gdzie miałaś mnie dostarczyć. Do barona, znaczy się. A pokażę ci, że mówię prawdę.

Ten układ zdawał się być zbyt idealny, żeby nie było w nim jakiegoś haczyka, ale jak mówią: bierz, co ci dają. Musiała tylko załatwić jedną rzecz.

– Gdzie moja broń?

 

***

 

Jak ona podnosi to cholerne żelastwo?!

Rotasche ledwo co był w stanie pociągnąć jej miecz po ziemi, dlatego też nie schował go daleko. Oddał go w ręce właścicielki.

Wychodzili właśnie z Wieży. Dobrze, że spakował najpotrzebniejsze rzeczy. W tym oczywiście Księgę. Tak. Opuściła Burzową Wieżę, ale Strażnik nie mógł zostawić jej bez swojej opieki.

Zanim opuścili krąg suchej ziemi, czarodziej kątem oka zauważył lecącego białego gołębia. Wyglądał majestatycznie. Zazwyczaj nie mógł spojrzeć w górę, kiedy przesiadywał w…

Zaraz, kurwa! Gołąb leciał jak głupi w linii prostej w kierunku ściany Wieży.

Rotasche biegiem wyprzedził Bres.

– Szybko! Spierdalamy! – krzyczał.

– O co ci chodzi tym razem?! – Bres stanęła w miejscu.

– Wieża! – Musiał złapać oddech. “Zaraz pierdolnie! Biegnij!

Arkarianka spojrzała na budowlę i w tym momencie biały ptak zetknął się z kamienną ścianą.

Błysk i huk. Elektryczne wyładowanie spowiło Wieże. Ptak zleciał na dół, przypominając teraz bardziej smażonego kurczaka.

Rotasche zdążył wskoczyć za gruby pień drzewa, leżący w poziomie na ziemi, zanim pierwszy z wielkich sześciennych, kamiennych kloców, z których zbudowana była Burzowa Wieża spadł na dół.

Schylił się, odwracając się plecami. Wyglądał jak skulony pancernik. Zamknął oczy i prosił duchy Arcymistrzów o życie.

Potrwało to trochę, po czym dźwięki zawalającego się budynku ucichły.

Czarodziej mrugnął szybko dwa razy. Udało mu się? Żył? Chyba tak.

Jednooka!

Wstał i wyskoczył znad pniaka na potężne kawałki gruzu.

– Hej ty! – krzyczał z braku lepszego pomysłu. – Żyjesz, kobieto?!

Nagle znad sterty głazów i żwiru wynurzyło się potężne wytatuowane ramię, które pociągnęło za sobą na wierzch resztę ciała; i jak miał nadzieję Rotasche, duszy też.

– Żyję. – powiedziała, jakby nie miała ochoty już wypowiadać żadnego słowa. Mag jej się nie dziwił. Sam by pewnie już nie żył, gdyby był na jej miejscu. Twarda sztuka. To dobrze.

Otrzepała się z kurzu i ruszyła dalej, jakby nigdy nic. Machnęła ręką, aby Rotasche poszedł za nią.

Czarownik jeszcze raz spojrzał na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stała Burzowa Wieża. Miał rację. Trzy wyładowania.

No nic, Wieżo. Byłaś dobrym domem i jeszcze lepszym więzieniem dla Zakazanej Wiedzy. Twój czas minął. Znajdź spokój.

Pobiegł, aby nadgonić Jednooką.

– Także plan… Plan jest taki…

Arkarianka jedynie spojrzała na niego przeszywającym wzrokiem, ale nic nie powiedziała.

– Wprowadzisz mnie tak, jako więźnia. Tak jak miało początkowo być. Jeśli nie mam racji, to ty nic nie stracisz.

– Mhm.

– Wcielimy się w role. Jak w teatrze. – Zachichotał.

Zauważył, że na te słowa Jednooka jedynie westchnęła. Rotasche miał wrażenie, że pała ukrytą niechęcią do sztuki.

 

***

 

– Lurken! – krzyczał stary strażnik, który najwidoczniej nie znał innego sposobu na jakikolwiek problem niż wykrzykiwanie tego jednego imienia.

Wołany zerwał się na równe nogi ze swojego posterunku kilkadziesiąt metrów oddalonego od bramy. Miał już powoli dość tego ciągłego: Lurken! Lurken!

Jak małe dziecko, które nie mogąc sobie z niczym poradzić cały czas woła swoją mamę. Stary Helfern zdecydowanie bardziej przypominał właśnie nieporadne niemowlę, aniżeli doświadczonego weterana, którym według samego siebie był. No ale wszyscy najlepsi ludzie barona zniknęli tego samego dnia, którego baron wrócił pod postacią małego gówniarza.

To wszystko było dla Lurkena tak absurdalne, że już dawno przestał szukać w tym jakiegokolwiek sensu i po prostu to zaakceptował.

– Co jest? – powiedział, gdy zbliżył się do Helferna stojącego nad bramą.

– Idzie ta jednooka dziwka! – Z jakiegoś powodu cały czas krzyczał, pomimo spokojnej jak na te okolice pogody i niewielkiego dystansu, który pozwalał im rozmawiać ze sobą jak cywilizowani ludzie. Stary najwidoczniej tego nie załapał. Lurken nie wiedział też, jaki powód ma, żeby nazywać tę Bres Jednooką dziwką, ale powstrzymał się od komentarza i po prostu to zignorował. Otaczał się starymi ludźmi, nawet jeśli wyglądali jak dzieci. Byli dla niego jak rodzina, ale żaden z nich nie potrafił dostrzec czegokolwiek co wychodziło poza dobrze im już znany nie zachwiany porządek sprzed czterdziestu lat. – I ciągnie za sobą jakiegoś kurdupla!

Kurdupla, powiadasz? Czy to znaczy, że udało jej się złapać tego „czarownika”?

Lurken był najmłodszym spośród ostatnich żywych w kasztelu barona (przynajmniej duchem) i był z ich wszystkich zdecydowanie najbardziej sceptyczny. To czy to jest ten, którego chciał baron okaże się dopiero wtedy, kiedy odmieni go z powrotem w odrażającego starucha.

Zaczął się zastanawiać, czy baron nie mógłby sobie zażyczyć, żeby zamienić go w dwudziestoparolatka? Tak, żeby znowu był piękny i młody.

Jeśli kiedykolwiek był.

– Pomóż mi otworzyć bramę! – Helfern wydzierał się tym swoim gardłowym głosem.

Znaczyło to dokładnie to, żeby Lurken otworzył ją sam, bo dziadkowi nie chce się schodzić z podestu.

Ale co zrobisz?

Jak będę w jego wieku, będę mógł sobie pozwolić na pokazywanie palcem. Zrób to, zrób tamto. Przynieś mi butelkę czegoś mocniejszego, bo jestem tak stary, że tylko to mi zostało do usranej śmierci.

Pociągnął za wrota, które rozpostarły się przed czekającą już po drugiej stronie blisko dwumetrową najemniczką, której towarzyszył związany niski staruch. Na oko jeszcze starszy od Helferna.

Groteskowy widok.

 

***

 

– To ten czarodziej? – zapytał młody strażnik, którego Bres znała już pod imieniem Lurken.

Kurdupel ukłonił się na tyle na ile pozwalały mu węzły.

– Nazywam się… – Twarda pięść Bres nie dała mu dokończyć, lądując w jego twarzy. Cios był tak mocny, że mały mag przewrócił się na twarz.

Jej kącik ust lekko się podniósł. Bardzo chciała to zrobić.

– Tak. To ten. Gdzie baron? – powiedziała, jak już nacieszyła się słodką chwilą, patrząc jak czarodziej próbuje wstać w tym śliskim błocie bez korzystania z rąk. Ku jej zdziwieniu poradził sobie nadzwyczaj dobrze i wywrócił się ponownie jedynie raz. Trochę ją to zawiodło. Miała nadzieję na nieco dłuży pokaz żałosnych prób skrzeczącego grzyba.

– Baron, zdaje się, oczekuje. – Skrzyżował ręce na piersi. – To naprawdę ten czarownik z wieży? Myślałem, że będzie wyższy. I jakiś taki… Mniej żałosny.

Twarz brodatego maga skurczyła się w grymas poirytowania. Nic nie powiedział.

– Tak, to on. A wieży już nie ma. Zawaliła się.

– Doprawdy?

– Mhm.

Bres i Lurken mogliby wziąć udział w pojedynku na najbardziej pozbawiony zaufania wzrok, ale nie mieli na to więcej czasu. Młody strażnik odwrócił się na pięcie, żeby poprowadzić ich, gdziekolwiek teraz przebywał baron, ale ku jego zdziwieniu ten właśnie wychodził z budynku w towarzystwie ośmiu innych strażników, którzy w porównaniu do Arkarianki wyglądali żałośnie. Teraz byli najlepszymi żołnierzami Rzemienia.

Baron zbliżał się, robiąc małe kroki krótkimi nogami. Niewiele różnił się w ten sposób od czarodzieja z wieży.

Bres również pociągnęła swojego (w połowie tak – w połowie nie) więźnia. Zrobiła to tak mocno, żeby znowu wywalił się twarzą w błoto.

Gdy brodata twarz ropucha z chlupnięciem uderzyła o ziemię, rozległ się pijacki śmiech pseudożołnierzy barona.

– W końcu się spotykamy w dogodniejszych warunkach – przemówiło dziecko-starzec, gdy czarodziej w trakcie wstawania znajdował się na kolanach. Wyglądał na jeszcze bardziej rozzłoszczonego.

Bres prawie się uśmiechnęła.

– No… Przynajmniej dogodniejszych dla mnie. – Znowu rechot strażników za plecami barona. Jedynie Lurken stał z boku i obserwował całą sytuację bez cienia jakiejkolwiek emocji na twarzy. – Przegrałeś. Myślałeś, że jesteś taki szczwany, ale teraz już wiesz, jak to się skończy. A teraz dawaj, co moje.

Obrzydliwy uśmiech zawitał na usta czarownika.

 

***

 

– Co masz na myśli? – Rotasche odsłonił teraz wszystkie zęby. Te, które jeszcze miał.

– Jak to co mam na myśli?! – Humor starca w ciele gówniarza obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Teraz to on był tym rozgniewanym. – Jak to co mam na myśli?! – powtórzył.

– Nie rozumiesz, chłopcze? Wytłumaczyć ci co to znaczy? Co masz na myśli? Co mam ci, niby dać, zasrańcu?

Blisko dziesięcioletni baron zrobił trzy pewne kroki w jego stronę.

– Dobrze wiesz co, ty żałosna kupo gówna! – I zdzielił go swoją dziecięcą dłonią w twarz.

– Niezły cios. – Zachichotał. – Jak na takiego bobasa. – Po tych słowach miał wrażenie, że baron zaraz się rozpłacze.

Może nie tylko jego ciało się odmłodziło.

Baron się uspokoił.

– Księga. Księga Zakazanej Wiedzy. Gdzie ona jest? – Schylił się nad łysiną czarodzieja.

Właśnie skazałeś na śmierć wszystkich swoich ludzi. Brawo.

– Skąd o niej wiesz? – Rotasche usiłował zagrać swoje marne położenie jak najlepiej. Zazwyczaj oprawcy mają większą chęć odpowiadania na pytania, kiedy wiedzą, że mają niepodważalną przewagę.

– Wołała mnie. We śnie. – Baron się uśmiechnął.

Rotasche również.

Czyli zabezpieczenia wieży naprawdę osłabły. Pewnie zaczęły się psuć od momentu, od którego stała się widzialna.

– We śnie. – powtórzył mag. – Ciekawe… Czy to ci wystarczy, Bres Jednooka?

Musi ci wystarczyć. Właśnie spaliłem naszą przykrywkę.

Najemniczka wyciągnęła mniejsze ostrze i błyskawicznie przecięła nim sznur, którym związany był Rotasche. Zrobiła to szybko. Jakby to nie był jej pierwszy raz. Heh. Pewnie nie był.

Dłonie Rotaschego zapłonęły jasnozielonym ogniem.

– Pamiętaj! Wszyscy wiedzą o Zakazanej Wiedzy! – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Wszyscy muszą zginąć!

 

***

 

Bres wyciągnęła ciężki miecz i niewiele myśląc cięła nim zaskoczonych obrotem spraw strażników barona.

To był najdziwniejszy dzień w jej życiu. Pierwszy raz zdradziła zleceniodawcę, ale jej ojciec uczył ją, że słów magów nie powinno się lekceważyć, nieważne z której części świata pochodzą i jak bardzo szaleni wydają się być. Poza tym ci tak zwani “strażnicy” czy “żołnierze” byli dokładnie tym samym rodzajem najemnych bandytów, których dla nich zabijała.

Na Ziemi Niczyjej bowiem, naprawdę nie było prawa. Mało kto w ogóle posiadał jakikolwiek honor.

Świat nie zapłacze za bandą starych morderców. A jeśli tak, to Bres nie będzie o tym myśleć.

Cięła na prawo i lewo, raz słysząc dźwięk odbijanego metalu, który następował w miękkie zanurzenia stali w mięso, łamane kości i agonalne krzyki.

Kątem oka widziała, jak czarodziej miota w innych jakiegoś rodzaju zielonymi promieniami, ale nie mogła do końca powiedzieć, co to było, bo była zbyt zajęta szlachtowaniem przeciwników.

Że też musiało ją spotkać akurat coś takiego. Zasrana magia. Zasrane księgi i zasrane jednookie drzewa.

Machała mieczem i nie myślała o konsekwencjach. To umiała przecież robić najlepiej.

 

***

 

– Nie! Nie! – Baron czołgał się na plecach, chcąc uciec od zbliżającego się do niego Rotaschego. – Błagam! – Jego ucieczkę przerwało mu zetknięcie się z wewnętrzną ścianą drewnianej palisady.

– Wiesz… – mówił Rotasche. – Myślałem, że będę miał opór przed zabiciem dziecka, ale w tej postaci wkurzasz mnie jeszcze bardziej.

Wycelował dłonią w stronę małego człowieka. Wewnątrz był stary. To tylko zdradziecka powłoka.

– Nie! – Rozległ się krzyk jakiegoś młodego strażnika. Tego, który wpuścił jego i Bres przez bramę.

Rotasche poczuł ostry ból w lewej łopatce.

Skurwiel walnął mnie mieczem!

Czarodziej odsunął się na kilka kroków, a strażnik jakby stracił nim zainteresowanie i podbiegł do barona.

– Ojcze! – krzyknął do niego. – Nic ci nie jest?

Zielony promień przeszył jego pierś i upadł do tyłu na oczach swojego zdaje się „ojca”. Ale popieprzone. No nic.

– Ty! – krzyczał baron, gdy mag ponownie zbliżał się w jego stronę. – Zabiłeś go! Zabiłeś mi syna!

– Sam go zabiłeś, ty głupi ośle, w momencie, w którym zdecydowałeś się posłuchać głosu we śnie. Każdy wie, że to nigdy nic dobrego. – Skierował świecącą na zielono dłonią ponownie w jego stronę. Tym razem nie spartoli zaklęcia. Oj nie.

Promień trafił barona, który pod jego wpływem w mgnieniu oka z dziecka, zaczął przeobrażać się w urodziwego młodzieńca, przechodząc w stan przystojnego mężczyzny, który prędko zmienił się w posępnego starca. Baron cały czas krzyczał, zmieniając głos wraz z wiekiem jego ciała. Działo się to do momentu, gdy rozpadł się w stertę milczących kości.

Rotasche przyłożył palec do ust i dmuchnął, aby rozwiać parę z jego czubka.

 

***

 

– Co teraz?

Bres wytarła ostrze miecza o kawałek kurtki na plecach leżących zwłok.

Czarodziej udowodnił, że coś jest na rzeczy. Nie wiedziała, czy przypadkiem nie przesadza ze skalą tego wszystkiego. Żeby jakaś zasrana książka zagrażała całemu światu?

– Teraz, Bres Jednooka… – przerwał, gdy czubek krótszego ostrza najemniczki pojawił mu się przed nosem. – O co znowu chodzi?!

– To ma mnie przekonać? Jakiś stary baron miał nierówno pod sufitem i miała coś z tym wspólnego ta twoja magia. Daj mi powód, dlaczego nie miałabym cię teraz zabić?

Mag zachichotał. W takich momentach można by żałować, że nie jest się głuchym.

– Mam nawet dwa. – Podniósł dłoń, z której wystawały dwa palce. Środkowy i wskazujący. – Po pierwsze, z tego co widzę, nikt ci już nie zapłaci za moją śmierć. Nie mam wrogów, bo każdego z nich zabiłem, a ich tak wielu ich nie było. Żaden list gończy też mnie nie ściga. A po drugie… – Schował środkowy palec, tak, że teraz wyglądało to, jakby wskazywał dokładnie na nią. – Nie zrobisz tego, bo tam głęboko, wiesz, że mówię prawdę. Ile razy widziałaś takie rzeczy, jak dziś?

Bres nie odpowiedziała. Mruknęła tylko pod nosem i schowała ostrze do pochwy przy pasie.

– A poza tym, skąd wiesz, że to nie ja zabiłbym ciebie w pojedynku na śmierć i życie? Hi, hi.

Może nie była pewna w tym momencie wielu rzeczy, ale nie wyobrażała sobie scenariusza, w którym ten stary ropuch ją pokonuje.

Stal i siła ostatecznie zawsze wygrywają.

– Mój ojciec mówił mi, żeby nie ignorować magów.

Czarodziej uniósł brew.

– Mądry gość, ale są też źli magowie, a tacy to kłamią na prawo i lewo.

– A ty jesteś zły?

– Żyję już na tyle długo, żeby wiedzieć, że nie ma złych i dobrych. Są tylko źli i mniej źli. Znałem gorszych od siebie, więc śmiem twierdzić, że należę do tej drugiej kategorii. Ty zdaje się też. – Uśmiechnął się paskudnie.

Bres próbowała sobie przypomnieć liczbę. Ilość ludzi, których pozbawiła życia. Ale już dawno straciła rachubę.

– Mam taką nadzieję. – Prześledziła wzrokiem ciała strażników leżące w gęstym błocie. – Chyba tylko to nam pozostaje na tym świecie.

Zaczęło kropić.

– Ale ględzisz.

Bres sama się zdziwiła. Nie wiedziała, czemu to powiedziała. Jakoś samo wyszło jej z ust.

– Chodź już lepiej. – Mag machnął ręką.

– Ale gdzie?

– Jak to gdzie? – Chichot. – Przed siebie.

Westchnęła.

– Jak ty się w ogóle nazywałeś?

– Rotasche.

Ruszyła przed siebie.

– No to chodź… Rotasche.

Rotasche ruszył za nią.

– Czyli nie masz żadnego planu? – Mówiła do niego, nawet nie spoglądając w jego stronę. Jej oko, cały czas obserwowało teren. Wpatrywało niebezpieczeństw. Nieustannie.

– Zniszczyć Księgę.

– Nie można jej po prostu spalić?

– Myślisz, że nikt nie próbował? Nie wiem, gdzie dokładnie powinniśmy iść, ale wyszedłem nieco z wprawy. Dawno nie zwiedzałem świata, rozumiesz? Poza tym, wydaje mi się, że oboje potrafimy improwizować. Jak aktorzy na scenie. Zobaczysz. – Zachichotał.

Bres postanowiła, że jak tylko znajdzie jakiś powód, żeby odrąbać temu psychopacie głowę, to to zrobi. Może wtedy by się zamknął.

Rotasche, jakby czytał jej w myślach, zaczął chichoczeć jeszcze głośniej.

 

***

 

Coś mokrego dotknęło jego czoła.

Lurken otworzył oczy i zobaczył nad sobą zmokniętego kundla, który stał nad nim z otwartym pyskiem i wywalonym jęzorem, jakby chciał pożreć mu twarz. Wydawał się jednak niegroźny.

Wstał i rozejrzał się dokoła. Teraz mu się przypomniało. Nie krzyczał. Nawet nie zapłakał, ale wewnątrz gotował się, jak cholera.

Nie miał już gdzie iść. Wszyscy, których znał byli martwi. W tym jego ojciec. Nie był może wzorowym rodzicem, ale czegoś go w życiu nauczył, no i nigdy nie przestał go kochać.

– Japierdole… – W jego żołądku wezbrało ciśnienie, które podążyło aż do ust. Lurken zwrócił, cokolwiek, co jadł wcześniej tego dnia. Był w takim stanie, że nawet nie potrafił sobie przypomnieć co.

Wstał i ruszył przed siebie. Znajdzie jakąś gospodę i tam pomyśli, co dalej. Nie miał już domu. Ktoś mu to odebrał i za to nie zapłacił. Dobrze. Przynajmniej miał się czego chwycić.

Czyli zemsta.

Nieważne, czy jutro, czy za kilkanaście lat. Przynajmniej nadal miał co robić. Prawdopodobnie więcej niż dotychczas. Kiedy przekroczył próg bramy kasztelu, sam nawet nie wiedział, że się lekko uśmiechnął. Pierwszy raz czuł, że ma jakiś cel. Czuł, że żyje.

Przemoknięty pies dogonił go i nie opuszczał na krok.

– Dobry pies – mruknął. – Dobry pies.

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

Gratuluję portalowego debiutu. :)

Tekst moim zdaniem idealnie pasuje swoją tematyką na tutejszy konkurs „Magia i Miecz” (Hyde Park), wymaga tylko pewnych przeróbek.

Dobrze stworzony świat fantasy, ciekawi bohaterowie, ich charakterystyka oraz zachowania. No i owo „dostarczanie głów, odciętych od reszty ciała” – robi wrażenie! :)

 

Z technicznych – sugestie do przemyślenia:

W wielu miejscach brak kropek na końcu zdań. Sporo również powtórzeń.

Huk worka z głowami, rzuconego na biurko zmusiło szeryfa do podniesienia oczu znad dokumentów, które studiował. – literówka/składniowy

Jedna z głów wypadła z worka i poturlała się wzdłuż blatu, aby spaść na ziemię po drugiej stronie. – literówka

Już nie raz radziłem sobie z takimi jak ty.” – razem?

 

Kwestie językowe trzeba poprawić do końca. Podobnie – zapis dialogów – w dziale Publicystyka jest Poradnik dla Nowych Użytkowników autorstwa Drakainy, a w nim m. in. pomocne linki, w tym – o dialogach.

 

Warto wspomnieć o wulgaryzmach.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Dzięki za miłe słowa.

 

Rozumiem, że w sprawie dialogów głównie chodzi o wprowadzenie myślników w miejsce cydzysłowów?

 

I ja dziękuję. :)

Wiesz, nie jestem tuż żadnym specem, sama mozolnie uczę się tego zapisu (a nie jest on łatwy).

Pokażę na przykładzie:

 “Dobry pies.” Mruknął. “Dobry pies.”

O ile dobrze kojarzę, ma tu być:

 – Dobry pies – mruknął. – Dobry pies.

Trzeba pamiętać, że mruknął to czynność “gębowa”, zatem – małą literą, przy czynności “niegębowej” – np. “spojrzał” – wielką, a wcześniej dajemy kropkę.

Pozdrawiam, powodzenia. :)

 

Pecunia non olet

Yeah, samo formatowanie to raczej nie jest dla mnie problemem. Po prostu lepiej mi się pisze jak używam cudzysłowów, ale mogę to po prostu potem przerabiać.

Rozumiem, niemniej tu jest raczej preferowana taka forma. :)

Dla mnie nadal to byt niezbadany, szczególnie rozgryzienie, które słowa są na sto procent gębowe, a które nie. :))

Pecunia non olet

Dzięki wielkie. Też za wyłapywanie błędów, bo sam często zauważam je dopiero po dłuższym czasie.

Nie ma sprawy, każdy ma z tym urwanie głowy, a w swoim tekście widzi się usterek najmniej. :)

Pecunia non olet

Prze­czy­ta­łam grubo ponad po­ło­wę opo­wia­da­nia i w końcu pod­da­łam się, al­bo­wiem nie zna­la­złam tu nic na tyle zaj­mu­ją­ce­go, co mo­gło­by mnie skło­nić do do­koń­cze­nia lek­tu­ry, zwłasz­cza że Jed­no­oka jest na­pi­sa­na tak źle, iż czy­ta­nie stało się drogą przez mękę, a ja nie lubię, kiedy co krok rzuca są mi kłody pod nogi.

Masa błę­dów i uste­rek, nie za­wsze na­le­ży­cie skon­stru­owa­nych zdań, za­im­ko­za, miej­sca­mi się­ko­za i po­wtó­rze­nia, nie za­wsze po­praw­nie za­pi­sa­ne dia­lo­gi i myśli, mnó­stwo ana­chro­ni­zmów, które nie miały prawa zna­leźć się w tym opo­wia­da­niu, wiele współ­cze­snych wul­ga­ry­zmów, któ­rych bo­ha­te­ro­wie nie mogli znać, że o nie naj­lep­szej in­ter­punk­cji nie wspo­mnę – wszyst­ko to spra­wi­ło, że lek­tu­ry nie mogę uznać za sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cą.

 

na­le­wał sobie ciem­no­zło­te­go piwa do bla­sza­ne­go kufla, sły­sząc za sobą śmiech i be­ka­nie swo­ich to­wa­rzy­szy. → Nad­miar za­im­ków.

Pro­po­nu­ję: …na­le­wał sobie ciem­no­zło­te­go piwa do bla­sza­ne­go kufla, sły­sząc ze­wsząd śmiech i be­ka­nie to­wa­rzy­szy.

 

który to raz już dzi­siaj uzu­peł­nia swoje na­czy­nie… → Zbęd­ny za­imek.

 

każdy z nich my­ślał, że używa praw­dzi­wych wy­ra­zów. → Na czym po­le­ga praw­dzi­wość wy­ra­zu?

 

Nie żeby nie by­ło­by to moż­li­we… → Nie żeby nie by­ło­ to moż­li­we

 

Był naj­star­szy z nich, więc cza­sa­mi mu­siał wy­wal­czyć swoją po­zy­cję, re­agu­jąc na do­cin­ki do­ty­czą­ce jego wieku… → Skoro nimi do­wo­dził, to po­zy­cję miał wy­wal­czo­ną. Nad­miar za­im­ków.

Pro­po­nu­ję: Był naj­star­szy z nich, więc cza­sa­mi mu­siał zno­sić do­cin­ki do­ty­czą­ce wieku

 

Kri­sto­fsen nie dawał sobie łatwo w kaszę dmu­chać. → Wy­star­czy:…Kri­sto­fsen nie dawał sobie w kaszę dmu­chać.

Nie dać sobie w kaszę dmu­chać to zwią­zek fra­ze­olo­gicz­ny, czyli forma utrwa­lo­na zwy­cza­jo­wo, któ­rej nie ko­ry­gu­je­my, nie do­sto­so­wu­je­my do współ­cze­snych norm ję­zy­ko­wych ani nie ad­ap­tu­je­my do ak­tu­al­nych po­trzeb pi­szą­ce­go/ mó­wią­ce­go.

 

Mało kto wie­dział, że więk­szość z nich była owo­cem ich we­wnętrz­nych sprze­czek i starć. → Ra­czej: Mało kto wie­dział, że więk­szość z nich była skut­kiem ich we­wnętrz­nych sprze­czek i starć.

 

To­wa­rzy­stwo miał, jakie miał. No ale nie miał więk­sze­go wy­bo­ru… → Lekka mia­ło­za.

 

– Kur­wa­aa… kur… ała.– Kri­sto­fsen… → Brak spa­cji po krop­ce.

 

wpa­try­wał się w nich gniew­nym spoj­rze­niem, jakby zaraz miał rzu­cić się na nich z nożem… → Czy oba za­im­ki są ko­niecz­ne?

 

Cóż, przy­naj­mniej miał­bym mniej de­bi­li na gło­wie, po­my­ślał stary łaj­dak… → A może: Cóż, przy­naj­mniej miał­bym mniej głup­ków na gło­wie – po­my­ślał stary łaj­dak…

Debil, jako okre­śle­nie zbyt współ­cze­sne, nie ma racji bytu w tym tek­ście.

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak można za­pi­sy­wać myśli bo­ha­te­rów.

 

Przez próg we­szła do środ­ka wy­so­ka ko­bie­ta… → Wy­star­czy: Przez próg we­szła wy­so­ka ko­bie­ta…

Czy ko­bie­ta, wcho­dząc do karcz­my, mogła nie wejść do środ­ka?

 

ko­bie­ta z po­kaź­nie dużym dwu­ręcz­nym mie­czem na ple­cach i jed­nym, mniej­szym, przy­cze­pio­nym do pasa.Dużypo­kaź­ny to sy­no­ni­my, zna­czą to samo.

Pro­po­nu­ję: …ko­bie­ta z dużym dwu­ręcz­nym mie­czem na ple­cach i dru­gim, mniej­szym, przy­cze­pio­nym do pasa.

 

Ban­dy­ci prze­ska­no­wa­li ją wzro­kiem… → Oba­wiam się, że nie mogli jej prze­ska­no­wać. To słowo, jako zbyt współ­cze­sne, nie ma racji w opo­wia­da­niu.

 

po czym ku ich za­sko­cze­niu, in­truz­ka za­czę­ła po­ru­szać sięich kie­run­ku pew­nym kro­kiem.

Dla­cze­go in­truz­ka?

Pro­po­nu­ję: …i spo­strze­gli, że ko­bie­ta pew­nym kro­kiem ru­szy­ła w ich stro­nę.

 

Po­tęż­na to była ko­bie­ta, zde­cy­do­wa­nie nie mia­sto­wa, jej ra­mio­na po­kry­te były ta­tu­aża­mi, które zdra­dza­ły fakt, iż po­cho­dzi­ła z Ar­ka­ru. → Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: Po­tęż­na to była ko­bie­ta, zde­cy­do­wa­nie nie mia­sto­wa. Ra­mio­na po­kry­te ta­tu­aża­mi zdra­dza­ły, iż po­cho­dzi­ła z Ar­ka­ru.

 

Zaraz! Czemu ona się do nas zbli­ża!? → Dla­cze­go nagle pi­szesz w pierw­szej oso­bie? I czemu tu służy wy­krzyk­nik przed py­taj­ni­kiem?

 

Kri­sto­fsen je­dy­nie zła­pał za rę­ko­jeść ostrza… → Kri­sto­fsen je­dy­nie zła­pał rę­ko­jeść ostrza

 

Oko Ar­ka­rian­ki prze­szy­ło wzrok Dziu­ry, a potem twarz Umer­ta… → Oba­wiam się, że ni­czy­je oko nie może ni­cze­go prze­szyć, a już na pewno ani czy­je­goś wzro­ku, ani twa­rzy.

 

który je­dy­nie rzu­cił mię­sem… → Skąd w tym opo­wia­da­niu współ­cze­sny zwrot o rzu­ca­niu mię­sem?

 

Ko­lej­nym szyb­kim ru­chem Ar­ka­rian­ka za­bi­ła Dziu­rę… → Jak za­bi­ja się kogoś ru­chem?

 

Umert nadal pró­bo­wać się wy­do­stać spo­mię­dzy stołu a krze­sła. → W karcz­mach nie było krze­seł – go­ście sie­dzie­li na dłu­gich i cięż­kich ła­wach.

 

Pie­przyć to. Pie­przyć tych idio­tów. Pie­przyć to ich… → Skąd Twój bo­ha­ter znał słowo pie­przyć?

 

Tro­chę błota wpa­dło mu do buzi. → Buzie mają dzie­ci, do­ro­śli mają usta.

Pro­po­nu­ję: Tro­chę błota wpa­dło mu do ust/ gęby.

 

Usły­szał za sobą po­wol­ne kroki, które prze­obra­zi­ły się w syl­wet­kę jed­no­okiej Ar­ka­rian­ki z wiel­kim mie­czem. → Nie bar­dzo wiem, jak kroki, czyli od­głos, może prze­obra­zić się w syl­wet­kę.

 

po­tur­la­ła się wzdłuż blatu, aby spaść na zie­mię po dru­giej stro­nie. → Rzecz dzie­je się w po­miesz­cze­niu, w któ­rym ra­czej nie było kle­pi­ska. Czy istot­na jest stro­na, na która spa­dła?

Pro­po­nu­ję: …po­tur­la­ła się wzdłuż blatu i spa­dła na pod­ło­gę.

 

sze­ryf był czło­wie­kiem, która nie prze­pa­da­ła za ja­kim­kol­wiek wy­sił­kiem. → Li­te­rów­ki. Bo sze­ryf chyba nie była ko­bie­tą?

 

dzię­ki takim lu­dziom Bres mogła za­ra­biać ro­biąc to co umie robić naj­le­piej. → …dzię­ki takim lu­dziom Bres mogła za­ra­biać, ro­biąc to, co umia­ła naj­le­piej.

 

Wzię­ła od niego sa­kiew­kę, po czym wy­szła na ze­wnątrz. → Zbęd­ne do­okre­śle­nie – skoro opu­ści­ła po­miesz­cze­nie, to wia­do­mo, że wy­szła na ze­wnątrz.

 

ale to i tak naj­lep­sze na co mogła na ten mo­ment li­czyć. → Ra­czej: …ale to i tak naj­lep­sze na co mogła w tej chwi­li li­czyć.

 

któ­rzy spra­wo­wa­li wy­ima­gi­no­wa­ne rządy… → Na czym po­le­ga spra­wo­wa­nie wy­ima­gi­no­wa­nych rzą­dów?

 

– Prze… Prze­pra­szam. – Usły­sza­ła za sobą głos ko­lej­ne­go, tym razem, nie­zna­jo­me­go star­ca, który pod­szedł ją od tyłu. → A ilu star­ców wcze­śniej za­cho­dzi­ło ją od tyłu, za­ga­du­jąc? Bo nie wspo­mnia­łeś o żad­nym.

 

Bres nie była skłon­na do roz­daw­nic­twa… → Czy na pewno mia­łeś na myśli roz­daw­nic­two?

Pew­nie miało być: Bres nie była skłon­na do roz­da­wa­nia

 

Spoj­rza­łą na cześć monet z sa­kiew­ki… → Li­te­rów­ki.

 

Oczy­wi­ście nie roz­my­śli­ła by się… → Oczy­wi­ście nie roz­my­śli­łaby się

 

Bres prze­ska­no­wa­ła go od stóp do głów. → Ska­no­wa­nie nie ma racji bytu w tym tek­ście.

 

i ten ani się obej­rzał po­czuł twar­dą ar­ka­riań­ską pięść na swoim nosie. → Zbęd­ny za­imek – czy mógł po­czuć cios na cu­dzym nosie?

Pew­nie miało być: …i ten ani się obej­rzał, a po­czuł twar­dą ar­ka­riań­ską pięść na nosie.

 

Uwaga Bres znowu prze­nio­sła się na ta­bli­cę w po­szu­ki­wa­niu pracy. → Co to jest ta­bli­ca w po­szu­ki­wa­niu pracy?

A może miało być: Uwaga po­szu­ku­ją­cej pracy Bres znowu prze­nio­sła się na ta­bli­cę.

 

Bingo. Zdję­ła ogło­sze­nie… → To słowo nie racji bytu w tym opo­wia­da­niu.

 

W ule­wie, która stop­nio­wo uspo­ko­iła się, za­mie­nia­jąc się w gęstą mżaw­kę, udało jej się do­trzeć do miej­sca, które, zda­wa­ło się, było tym… → Się­ko­za.

 

Kilka drew­nia­nych do­mostw ota­cza­ło ze wszyst­kich stron nie­wiel­ki, rów­nież drew­nia­ny, kasz­tel oto­czo­ny nie­wiel­ką fosą… → Nie brzmi to naj­le­piej.

 

od resz­ty wsi dzie­li­ła go jesz­cze drew­nia­na pa­li­sa­da, któ­rej bramy, na­tu­ral­nie, były za­mknię­te… → Masło ma­śla­ne – pa­li­sa­da jest drew­nia­na z de­fi­ni­cji. Ile bram miała wiej­ska pa­li­sa­da?

 

straż­nik, sto­ją­cy na pa­ra­pe­cie ogro­dze­nia. → Czy to na pewno był pa­ra­pet?

 

Znaj­do­wał się kilka me­trów nad Jed­no­oką. → Skąd w cza­sach tego opo­wia­da­nia znano sys­tem me­trycz­ny?

Su­ge­ru­ję, abyś po­znał i sto­so­wał dawne miary i wagi: https://pl.wikipedia.org/wiki/Systemy_miar_stosowane_na_ziemiach_polskich

 

Pod­biegł do nich, trzy­ma­jąc się za kap­tur, który upar­cie pró­bo­wał mu zdjąć wiatr.Pod­biegł do nich, trzy­ma­jąc kap­tur, który upar­cie pró­bo­wał ze­rwać wiatr.

 

– Do ba­ro­na! – Wska­zał na Bres. → – Do ba­ro­na! – Wska­zał Bres.

Wska­zu­je­my kogoś/ coś, nie na kogoś/ na coś.

 

– Pani z po­łu­dnia, zdaje się?! – Krzy­czał przez wiatr.– Pani z po­łu­dnia, zdaje się?! – krzy­czał przez wiatr.

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak za­pi­sy­wać dia­lo­gi.

 

Do­szli do drew­nia­nych drzwi bu­dyn­ku. → Czy do­okre­śle­nie jest ko­niecz­ne? Czy ist­nia­ła moż­li­wość, aby drzwi nie były drew­nia­ne?

 

Wnę­trze pre­zen­to­wa­ło się mniej wię­cej tak samo jak widok ze­wnątrz. → …jak widok na ze­wnątrz/ z ze­wnątrz.

 

Bres do­trzy­my­wa­ła mu kroku, aż ten nie przy­sta­nął przed wej­ściem do in­ne­go po­miesz­cze­nia. ->Skoro nie przy­sta­nął, to ro­zu­miem, że szedł cały czas.

A może miało być: Bres do­trzy­my­wa­ła mu kroku, aż ten przy­sta­nął przed wej­ściem do in­ne­go po­miesz­cze­nia.

 

Jej oko wbiło się w jego twarz… → Oba­wiam się, że oko nie mogło wbić się w cudzą twarz.

A może miało być: Wbiła wzrok w jego twarz

 

za­py­ta­ła się chłop­ca sie­dzą­ce­go przy ogniu. → …za­py­ta­ła chłop­ca sie­dzą­ce­go przy ogniu.

 

Bres bez słowa usia­dła na są­sied­nim fo­te­lu. Czu­jąc cie­pło ko­min­ka, miała wra­że­nie, że to naj­wy­god­niej­sze sie­dze­nie na jakim sie­dzia­ła. → Brzmi to fa­tal­nie.

 

Nawet prze­mok­nię­te ubra­nia w ni­czym jej nie prze­szka­dza­ły.Nawet prze­mok­nię­te ubra­nie w ni­czym jej nie prze­szka­dza­ło.

Ubra­nia wiszą w sza­fie, leżą na pół­kach i w szu­fla­dach. Odzież, którą mamy na sobie to ubra­nie.

 

– Wina? – za­py­tał się do­mnie­ma­ny baron… → – Wina? – za­py­tał do­mnie­ma­ny baron

 

No chyba, że ktoś kazał jej się tego na­uczyć. → Czy tu aby nie miało być: No, chyba że ktoś kazał mu się tego na­uczyć.

 

nikt się tam ra­czej nie za­pusz­cza. Wy­da­wa­ła się być opusz­czo­na… → Nie brzmi to naj­le­piej.

 

no to wy­sła­łem paru swo­ich ludzi, żeby to spraw­dzi­li. → Zbęd­ny za­imek – czy wy­sy­łał­by cu­dzych ludzi?

 

– A zwia­dow­ca? – Prze­rwa­ła mu opo­wieść. → – A zwia­dow­ca? – prze­rwa­ła mu opo­wieść.

 

Wziął duży łyk wina.Wypił/ Upił duży łyk wina.

Łyków się nie bie­rze.

 

Wra­ca­jąc: Po tym jak tamci nie wró­ci­li… → Brzmi to nie naj­le­piej.

Nawet nie wiesz, jak cięż­ko było prze­ko­nać moich ludzi… → Nawet nie wiesz, jak trud­no było prze­ko­nać moich ludzi

 

Znowu wska­zał na sa­me­go sie­bie. -> Znowu wska­zał na sie­bie.

 

– W którą stro­nę tak wieża? → Pew­nie miało być: – W którą stro­nę ta wieża?

 

gdy Jed­no­oka i dzie­cię­cy baron sie­dzie­li… → …gdy Jed­no­oka i ba­ron-dzie­ciak sie­dzie­li

Dzie­cię­ce jest coś do­ty­czą­ce dzie­ci lub do dzie­ci na­le­żą­ce albo dla nich prze­zna­czo­ne.

 

Pod­niósł głowę, która do tego mo­men­tu była spusz­czo­na w dół… → Masło ma­śla­ne – czy można spu­ścić coś w górę?

 

przy­glą­dał się swoim za­bru­dzo­nym od błota skó­rza­nym butom. → …przy­glą­dał się za­bru­dzo­nym bło­tem skó­rza­nym butom. Lub: …przy­glą­dał się brud­nym od błota skó­rza­nym butom.

 

Wstał, od­py­cha­jąc się od ścia­ny. → Wcze­śniej na­pi­sa­łeś o Lur­ke­nie: Gdy wy­szła na ko­ry­tarz straż­nik, który ją tutaj ­pro­wa­dził nadal stał opar­ty o ścia­nę na­prze­ciw­ko drzwi. ->Skoro straż­nik stał, to za­sta­na­wiam się czy mógł wstał jesz­cze bar­dziej…?

 

– Bres– od­po­wie­dzia­ła krót­ko. → Brak spa­cji przed drugą pół­pau­zą.

 

trakt zda­wał się za­wę­żać co każde kil­ka­dzie­siąt me­trów. → Metry nie mają prawa ist­nieć w tym opo­wia­da­niu.

 

Igla­ki za­czę­ły przy­po­mi­nać wście­kłe drzew­ce ze sta­rych le­gend… → Moja wie­dza czym jest drzew­ce, nie po­zwa­la do­my­ślić się, czym może być wście­kłe drzew­ce ze sta­rych le­gend… Dal­sza treść nieco rzecz wy­ja­śnia, ale uwa­żam, że drzew­ce nie jest tu naj­lep­szą nazwą.

 

Może miały ważną war­tość kul­tu­ro­wą… → Skąd w cza­sach, o któ­rych pi­szesz, znane było po­ję­cie war­to­ści kul­tu­ro­wej?

 

Bres w ułam­ku se­kun­dy się­gnę­ła za rę­ko­jeść mie­cza, która ster­cza­ła jej z ple­ców. → Czy do­brze ro­zu­miem, że miecz Bres był wbity w plecy dziew­czy­ny?

A może miało być: Bres w ułam­ku se­kun­dy się­gnę­ła do rę­ko­je­ści mie­cza, wy­sta­ją­cej znad ple­ców.

 

Ostrze syk­nę­ło wsku­tek otar­cia z po­chwą, gdy wy­su­nę­ło się na wierzch. → A może wy­star­czy: Ostrze syk­nę­ło, wy­su­wa­jąc się z po­chwy.

 

gdy za nią roz­legł się gło­śny ryk. → Masło ma­śla­ne – ryk jest gło­śny z de­fi­ni­cji.

 

Trzy­ma­jąc go w po­przek trzy­ma­ła go przed sobą… → Brzmi to fa­tal­nie.

 

Ale już wy­ko­rzy­sty­wa­ła swoje za­pa­sy ener­gii… → Zbęd­ny za­imek – czy wy­ko­rzy­sty­wa­ła­by za­pa­sy cu­dzej ener­gii?

 

ry­czał jejtwarz na zmia­nę z próbą się­gnię­cia za­bój­czy­mi szczę­ka­mi jej twa­rzy. O bo­go­wie! Co za smród! Pazur be­stii wbił się jej w bok. Stęk­nę­ła z bólu. Jej ra­mio­na za­czę­ły po­wo­li od­pusz­czać. Czyli to tyle? Teraz ża­ło­wa­ła, że nie ma tutaj jej braci. → Za­im­ko­za. Po­wtó­rze­nie.

 

Bres na chwi­lę za­mar­ła, nie wie­dząc co się dzie­je, po czym prze­bu­dzi­ło… → Za­mar­ła czy za­snę­ła?

 

wcią­ga­ła go do we­wnątrz za po­mo­cą gru­bych zie­lo­nych pną­czy. → Pi­szesz o pę­dach, które wy­la­zły spod ziemi, a pną­cze to ro­śli­na o dłu­gich pę­dach wzra­sta­ją­cych ku górze. Czy tu aby nie miało być: …wcią­ga­ła go do we­wnątrz za po­mo­cą gru­bych zie­lo­nych kłą­czy.

Uwaga do­ty­czy także pną­czy po­ja­wia­ją­cych w dal­szym ciągu opo­wia­da­nia.

 

Coś zła­pa­łą ją za nogę. Pną­czę. → Li­te­rów­ki.

Pro­po­nu­ję: Coś zła­pa­ło ją za nogę. Kłą­cze.

 

Za­mach­nę­ła się cięż­kim mie­czem i uwol­ni­ła się od chwy­tu. Z dziu­ry wy­do­był się dziw­ny krzyk, jakby re­ak­cja na ból. Bres od­wró­ci­ła się, aby uciec, ale wtedy pną­cze zła­pa­łą ją za drugą nogę i prze­wró­ci­ło na błot­ni­sty trakt. Bres upu­ści­ła miecz, który wbił się w zie­mię.

Pró­bo­wa­ła się za coś chwy­cić… → Się­ko­za. Li­te­rów­ka. Pro­po­nu­je kłą­cze za­miast pną­cza.

 

Chwy­ci­ła za mniej­sze ostrze przy­mo­co­wa­ne do pasa… → Chwy­ci­ła mniej­sze ostrze przy­mo­co­wa­ne do pasa

za­le­ża­ło jej życie. Ciach. Udało jej się. Od razu po­bie­gła w kie­run­ku mie­cza, jed­nak kilka cen­ty­me­trów od niego, znowu zła­pa­ły zie­lon­ka­we pseu­do­ra­mio­na. Tym razem zła­pa­ły za… → Za­im­ko­za. Po­wtó­rze­nie. Cen­ty­me­try nie maja racji bytu w tym tek­ście.

 

Siła, która wzbie­ra­ła jej za­wsze… → Siła, która wzbie­ra­ła w niej za­wsze

Siła nie wzbie­ra komuś, siła wzbie­ra w kimś.

 

Szarp­nę­ła za pną­cze przy lewym nad­garst­ku→ Szarp­nę­ła kłą­cze przy lewym nad­garst­ku

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciąg dalszy:

 

za­nu­rzył się w mięk­kiej po­wierzch­ni okrą­głej brei. → Breja to pół­płyn­na masa i nie wy­da­je mi się, aby mogła mieć nie tylko okrą­gły, ale ja­ki­kol­wiek kształt.

 

Ale szyb­ko zbyła tę myśl, za­stę­pu­jąc ją ko­lej­ną. → Oba­wiam się, że myśli nie można zbyć.

Pro­po­nu­ję: Ale szyb­ko po­zby­ła się tej myśli, za­stę­pu­jąc ją ko­lej­ną.

 

miała ją przed sobą na od­le­głość ja­kichś pięć­dzie­się­ciu me­trów. → Metry nie mają racji bytu w tym opo­wia­da­niu.

 

Jed­no­oka po­wo­li zro­bi­ła krok do przo­du, ro­biąc nieco… → Nie brzmi to naj­le­piej.

 

Teren wokół nie­wiel­kiej wieży wy­da­wał się ni­czym zie­mia ja­ło­wa. Cały teren o pro­mie­niu około stu me­trów był goły… → Po­wtó­rze­nie. Metry nie mają racji bytu w tym opo­wia­da­niu.

 

Za­wróć. Odejdź i nie wra­caj.”Za­wróć. Odejdź i nie wra­caj”.

Krop­kę sta­wia­my po za­mknię­ciu cu­dzy­sło­wu.

 

mech, który po­rósł ka­mien­ne cegły… → …mech, który po­rósł ka­mien­ne bloki

 

miał­by za­wa­lić się raz na dobre. → …miał­by za­wa­lić się na dobre. Lub: …miał­by za­wa­lić się raz a do­brze.

 

To da­ło­by jej prze­wa­gę. Albo przy­naj­mniej jej ilu­zję, która po­pra­wi­ła­by jej humor. → Nad­miar za­im­ków.

 

po za­bu­do­wie, która teraz za­stą­pił ogrom­ny otwór… → Li­te­rów­ka.

 

Goła, drew­nia­na decha, odzie­la­ją­ca ją od środ­ka po­miesz­cze­nia.Goła, drew­nia­na decha, oddzie­la­ją­ca ją od wnę­trza po­miesz­cze­nia.

 

Nie zdą­ży­ła pchnąć ich do przo­du, zanim po­czu­ła kłu­ją­cy ból… → Nie zdą­ży­ła ich pchnąć, a po­czu­ła kłu­ją­cy ból

 

Chwi­lę jej za­ję­ło, żeby przy­po­mnieć sobie, ostat­nią chwi­lę, jaką mogła pa­mię­tać. → Brzmi to fa­tal­nie.

Pro­po­nu­ję: Tro­chę trwa­ło nim uświa­do­mi­ła sobie ostat­nią chwi­lę, którą mogła pa­mię­tać.

 

Przy­naj­mniej na ten mo­ment. → Ra­czej: Przy­naj­mniej teraz.

 

któ­rych pa­mięć mię­śnio­wa, po­zwa­la­ła na zwy­cię­że­nie walki… → …któ­rych pa­mięć mię­śnio­wa, po­zwa­la­ła na zwy­cię­że­nie w walce

Czy w cza­sach tego opo­wia­da­nia znane było po­ję­cie pa­mię­ci mię­śnio­wej?

Walki się nie zwy­cię­ża, zwy­cię­ża się w walce. Zwy­cię­żyć można prze­ciw­ni­ka.

 

nie­uzbro­jo­ne­go prze­ciw­ni­ka, da jej jakiś za­ro­bek. Z dru­giej stro­ny nie wie­dzia­ła­by, kiedy prze­stać i przez przy­pa­dek mo­gła­by zabić po­ten­cjal­ne­go prze­ciw­ni­ka. → Po­wtó­rze­nie.

 

No chyba, że był ma­so­chi­stą… → No chyba, że lubił się umar­twiać

Słowo ma­so­chi­sta nie ma racji bytu w tym opowiadaniu

 

czego Jed­no­oka jesz­cze nie wy­klu­czy­ła z moż­li­wo­ści. → Można wy­klu­czyć jakąś moż­li­wość, ale nie można wy­klu­czyć z moż­li­wo­ści.

 

Kiedy wszedł do po­miesz­cze­nia, sto­jąc w świe­tle zza wej­ścia… → Czy do­brze ro­zu­miem, że stary wszedł sto­jąc?

 

Nie wy­glą­dał na ta­kie­go, który byłby przy­naj­mniej zdol­ny po­cią­gnąć ją po ziemi. -> Nie wy­glą­dał na ta­kie­go, który byłby zdol­ny choć­by po­cią­gnąć ją po ziemi.

 

Ta­kie­go ze slum­sów. → To słowo nie ma racji bytu w tym opo­wia­da­niu.

 

ma skłon­no­ści ma­so­chi­stycz­ne. → To słowo nie ma racji bytu w tym opo­wia­da­niu.

 

Cza­ro­dziej chwy­cił za stary ta­bo­ret… -> Cza­ro­dziej chwy­cił stary ta­bo­ret

 

pa­trząc się Bres w oczy. → …pa­trząc Bres w oczy.

 

Nie­po­ro­zu­mie­nie, psy­cho­lu?! → To słowo nie ma racji bytu w tym opo­wia­da­niu.

 

Wska­zał ręką na sie­bie i uchy­lił głowę… → Przed czym uchy­lił głowę.

A może miało być: Wska­zał ręką sie­bie i pochy­lił głowę

 

i re­zy­dent Bu­rzo­wej Wieży.Za­chi­cho­tał jesz­cze raz. → …i re­zy­dent Bu­rzo­wej Wieży – za­chi­cho­tał jesz­cze raz.

 

jakby usły­szał, co o nim myśli. Pew­nie się do­my­ślał. Nie było trud­no się do­my­ślić. → Nie brzmi to naj­le­piej.

 

Ar­cy­mi­strza Stin­tle­ra z Agstu.”Ar­cy­mi­strza Stin­tle­ra z Agstu”.

 

dziw­ne, po­dłuż­ne ustroj­stwo na kół­kach. → To współ­cze­sny po­to­cyzm, nie ma racji bytu w tym opo­wia­da­niu.

 

Na ten mo­ment była usa­tys­fak­cjo­no­wa­na. → A może wy­star­czy: Była usa­tys­fak­cjo­no­wa­na.

 

Albo przy­naj­mniej chcia­ła po­lu­zo­wać sznur.

Chcia­ła coś… → Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

żeby za­głu­szyć dźwięk wy­gi­na­ją­cych się wę­złów. → Jak wy­gi­na­ją się węzły???

 

nie mu­sia­ła się ni­czym przej­mo­wać. Ale sama mu­sia­ła po­sta­rać się… → Po­wtó­rze­nia.

 

wy­buch­nął gło­śnym śmie­chem. Gło­śniej­szym niż jego głos i jesz­cze pa­skud­niej­szym niż jego… → Nie brzmi to naj­le­piej.

 

i z po­wro­tem oparłopar­cie krze­sła. → Brzmi to fa­tal­nie. W do­dat­ku wcze­śniej na­pi­sa­łeś: Cza­ro­dziej chwy­cił za stary ta­bo­ret, który naj­wi­docz­niej przez cały czas stał pod ścia­ną i usiadł… → Kiedy Ro­ta­sche prze­siadł się z ta­bo­re­tu na krze­sło??? Ta­bo­ret i krze­sło to nie to samo; ta­bo­re­ty nie mają opar­cia.

 

Za­po­wia­dał się zwy­czaj­ny dzień ko­lej­ne­go czu­wa­nia nad Księ­gą Za­ka­za­nej Wie­dzy, którą Ro­ta­sche jako Straż­nik przy­ka­zał strzec przed nie­go­dziw­ca­mi… → Komu przy­ka­zał?

A może miało być: …którą Ro­ta­sche, jako Straż­nik, przy­siągł/ przy­rzekł/ obie­cał strzec przed nie­go­dziw­ca­mi

 

Ro­ta­sche pod­szedł do niej z kub­kiem go­rą­cej kawy, którą za­pa­rzył chwi­lę wcze­śniej. → Z kub­kiem czego pod­szedł???

Kawa nie znano w cza­sach tego opo­wia­da­nia, więc nie ma tu racji bytu!

 

że mógł sobie od tak po pro­stu wyjść z Bu­rzo­wej Wieży… → …że mógł sobie ot tak po pro­stu wyjść z Bu­rzo­wej Wieży

 

Wypił łyk kawy i skie­ro­wał się w stro­nę drzwi. → Nie mógł wypić nawet jed­ne­go łyka kawy!

 

pra­wie oblał się kawą… → Mógł oblać się wszyst­kim, ale nie kawą!

 

Ach, no tak. Ar­cy­mi­strza Fel­tu­za. → Li­te­rów­ka.

 

Ale wzno­sze­nie zwy­kłych ludzi pod nie­bio­sa… → Pew­nie miało być: Ale wyno­sze­nie zwy­kłych ludzi pod nie­bio­sa

 

– Co tu się dzie­je?! – krzyk­nął sam do sie­bie… → – Co tu się dzie­je?! – krzyk­nął do sie­bie

 

około dwu­dzie­stu fa­ce­tów sta­wia na polu… → Facet nie ma racji bytu w tym opo­wia­da­niu.

 

po­ło­wa nie­pro­szo­nych gości ob­ję­ła się żywym ogniem… → …po­ło­wa nie­pro­szo­nych gości za­ję­ła się żywym ogniem… Lub: …po­ło­wę nie­pro­szo­nych gości ob­jął/ ogar­nął żywy ogień

 

krzy­cząc w nie­bo­gło­sy. → …krzy­cząc wnie­bo­gło­sy.

 

Może wy­glą­dał teraz jak nie­zrów­no­wa­żo­ny psy­cho­pa­ta… → To okre­śle­nie nie ma racji bytu w tym opo­wia­da­niu.

 

przy­pa­lił rów­nież linę, na którą na­cią­gnię­ta była ka­ta­pul­ta. → Nie bar­dzo umiem zo­ba­czyć ka­ta­pul­tę na­cią­gnię­tą na linę…

 

i stary mag wylał już całą kawę, jaka mu zo­sta­ła. → Stary mag nie miał żad­nej kawy.

 

z drzew za­czę­ły wy­strze­li­wy­wać pną­cza… → …z drzew za­czę­ły wy­strze­li­­wać pną­cza

 

a potem roz­drab­nia­ła na ludz­ki kok­tajl… → To słowo nie ma racji bytu w tym opo­wia­da­niu.

 

że pa­trzy się do­kład­nie w jego stro­nę. → …że pa­trzy do­kład­nie w jego stro­nę.

 

Nic! Nie! Warty! Pleb­sie!” → To słowo nie ma racji bytu w tym opo­wia­da­niu.

 

Chwi­la mię­dzy wy­strze­le­niem a po­ten­cjal­nym koń­cem lotu ma­gicz­ne­go po­ci­sku trwał dla niego dłu­żej niż po­wi­nien. → Pi­szesz o chwi­li, a ta jest ro­dza­ju żeń­skie­go, więc: Chwi­la mię­dzy wy­strze­le­niem a po­ten­cjal­nym koń­cem lotu ma­gicz­ne­go po­ci­sku trwa­ła dla niego dłu­żej niż po­wi­nna.

 

Jeśli teraz chybi, może po­peł­nić naj­więk­szy błąd w jego życiu… → Jeśli teraz chybi, może po­peł­nić naj­więk­szy błąd w swoim życiu

 

Baron upadł na zie­mię. Po­wi­nien… Nie!

Mały chło­piec wstał w miej­scu, w któ­rym upadł sta­rzec. → Po­wtó­rze­nie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Szczerze niezbyt przypadło mi do gustu. Masa błędów, powtórzeń, zaimków. Określenia takie jak np. "debil" "wersja reżyserska" czy "szeryf" są zbyt współczesne i nie pasują do tego świata. Styl pisania rozwlekły, skutecznie zabijał moje zainteresowanie fabułą, która mogłaby być fajna gdyby nie właśnie ten problem. Po ostrym przeredagowaniu tekst byłby całkiem okej, jednak w tej formie czytanie nie było przyjemne.

Hej, ponieważ jesteś świeżynką od razu zwrócę Twoją uwagę na ten wątek. Znajdziesz tam informacje na temat bety, która pozwala na pracę nad opkiem zanim pojawi się ono na portalu. Myślę, że takie rozwiązanie tu by się przydało, bo sporo baboli massz w tekście.

Sama historia interesująca, ale mocno przegadana. I kończy się w najciekawszym momencie.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka