- Opowiadanie: Łosiot - Sukces

Sukces

Uwielbiam ten moment przed naciśnięciem “GOTOWE”, co za nerwy.
Mam nadzieję, że opowiadanie, choć pewnie trochę specyficzne, komuś się spodoba :)
 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy, Irka_Luz, Darcon, Finkla

Oceny

Sukces

Ludzie z reguły udają kogoś innego, niż są. Chcąc się wyróżnić, dopasować, a czasem po prostu ukryć, zakładają te swoje maski. Ludzie to zgraja kłamców. Można by zapytać: Paweł, a ty pewnie jesteś inny niż wszyscy, nikogo nie udajesz i zawsze jesteś sobą Odpowiedziałbym, że i tak, i nie. Z jednej strony – zawsze jestem sobą. Z drugiej zaś – mam swoje alter ego i lubię czasem wyskoczyć na miasto w kominiarce.

Ogólnie, to nie bawię się w udawanie i dopasowywanie. Robię swoje, twardo stąpam po ziemi. Pewnie jakby popytać wśród moich znajomych, ci udający wesołków stwierdziliby, że owszem, w końcu ważę grubo ponad sto dziesięć kilo i że z takim bebzonem inaczej stąpać nie da. Ci poważniejsi przyznaliby, że ze mną nie ma żartów, że bujać, to może ja, ale na pewno nie mnie.

Zgodziłbym się z jednymi i drugimi. Posturę mam, jaką mam, i to już od dziecka. No i jestem urodzonym sceptykiem z potężnym uczuleniem na bujdę, którą zwietrzę na kilometr. Dlatego nie cierpię polityki, religii, bajek i fantastyki, reklam i promocji czy Instagrama – wszystkiego, co zawiera w sobie choć gram bzdury.

Zgodziłbym się z moimi znajomymi, gdybym ich miał. Ale tacy jak ja nie mają czasu na relacje, z których nic nie wynika. Pochłonięci walką, przemykają w cieniu, schowani za prawdziwą maską albo kominiarką, wybierają samotność. Ale to nie oznacza, że są zupełnie sami. Mają bowiem tysiące wiernych fanów.

*

Nazwali go GreenDog. Tak sobie w tym zielonym, uśmiechniętym sklepie wymyślili, niegłupio zresztą, że w Dzień Świętego Patryka wszystko musi być zielone, nawet piwo i hot dogi. Wtedy ci, co przyszli po piwo, kupią hot doga, a ci, co przyszli na hot doga, kupią piwo.

Mam ich na celowniku od dłuższego czasu, bo to oszuści. I tchórze. Reklamują się na potęgę, zachęcają i nęcą korzyściami, a potem zawsze się okazuje, że przez pomyłkę nie naliczyli rabatu, nie dodali ci punktów w swojej głupiej apce, albo – i tego nienawidzę najbardziej – ich „doskonale wypieczony”, „chrupiący”, „smakowity” hot dog okazuje się być gąbczastym konstruktem nadzianym zimną i pomarszczoną jak palec topielca parówką.

Są wszędzie, zawsze pod ręką, gdy chcą, żebyś wpadł i coś kupił. Ale jak coś jest nie tak i chcesz to zgłosić, w tych zautomatyzowanych, naszpikowanych elektroniką i placówkach handlowych sklepikach nie spotkasz nikogo z obsługi. Jedyne, co sprawia pozory życia w tych ich martwych sklepikach, to pająkowate roboty serwujące hot dogi.

„Głodny? Wciągnij hot doga doskonałego”; „Super kucharz, doskonały hot dog”; „Maszyny robią to lepiej” – takie i im podobne bzdurne hasła bombardowały mi tego wieczora telefon tym częściej, im ciaśniejsze kręgi zataczałem wokół zautomatyzowanego sklepu z wiecznie szczerzącym się, ironicznym uśmieszkiem w szyldzie.

Dziś hot dog, oprócz swej nieprzeciętnej chrupkości i doskonałości, miał być wyjątkowy ze względu na zielony kolor i niespotykany smak. Do tego, całość wrażeń kulinarnych podkręcić miał rzemieślniczy sos nawiązujący kompozycją smakową do, oczywiście, zielonego piwa. W końcu to Dzień Świętego Patryka, super okazja, by w zielonym sklepie spróbować zielonego piwa i zielonego hot doga z zielonym sosem, w zestawie taniej. Spróbuj, kup! Tylko dziś, tylko teraz, później już nie będziesz mógł. Aaaaa!

– Tak jak przypuszczałem, moi drodzy! – relacjonowałem na żywo na moim kanale. – To samo gówno, tyle, że zielone i przyczepili mu koniczynkę, zobaczcie sami. – Zbliżyłem nadgryzioną, gąsienicowato zieloną bułę do kamery telefonu. – Niczym, absolutnie niczym się toto nie różni od tego co dają na co dzień. Nie dajcie się nabrać, JWS zrobił to za was!

Ugryzłem kolejny kęs. A potem kolejny.

– Jak żwykle, szyf. A, właśnie, bo pytacie o ten szosz. Czy faktycznie taki żajebiszty? No, jeśli lubicie jeść zielone rzeczy besz szmaku, to musicie szpróbowacz.

Spojrzałem prosto w obiektyw, a wtedy moi followersi zobaczyli doskonale im znaną czarną kominiarkę upapraną zielonym sosem w okolicach otworu na usta. Ale jazda.

– A teraz coś, na co wiem, że wszyscy czekacie. Poznajcie tutejszego mistrza kuchni, jesteście ciekawi, jak sobie radzi ten egzemplarz?  

Skierowałem obiektyw w stronę automatu do hot dogów i, rozejrzawszy się uprzednio, dyskretnie wyrżnąłem kolanem w podest, na którym był ustawiony, a potem dołożyłem jeszcze trochę siły, napierając nań całym ciężarem ciała. Konstrukcja była solidna, ale, jak w każdym autosklepie, nie była na stałe przymocowana do podłogi, więc się lekko zakołysała. To wystarczyło, by wytrącić sklepowego robota z równowagi i – nie demolując mienia korporacji – dać jej pstryczka w nos.

– Patrzcie, patrzcie na to – wyszeptałem podekscytowany.

Widzieliśmy razem, jak dzierżąca parówkę robocia łapa nieudolnie próbuje umieścić ją w bułce spoczywającej w metalowej rynience. Miałem to obcykane, w końcu praktyka czyni mistrza. Odpowiednie wstrząśnięcie automatem powodowało, że bułka układała się nieprawidłowo w – nie wiem jak to fachowo nazwać – blaszanym łożu na bułkę? Wtedy ramię automatu, zamiast faszerować watowatą rurę parówką, wykonywało serię dość lubieżnych ruchów, w końcu strącając bułkę i tryskając wokół sosem.  

Pod słynną kominiarką JWS pozwoliłem sobie na  uśmiech satysfakcji. Trafiłem go idealnie, chyba aż za bardzo, bo wszystkie ramiona automatu zaczęły się trząść, jakby przeszył je ból, albo dreszcz wściekłości.

O, wreszcie coś nowego.

– Widzicie to? – krzyknąłem radośnie do moich fanów. – Znowu dostałem samą parówkę, o, patrzcie! Jak myślicie, czy tym razem zwrócą mi kasę? Hah! Wiecie dobrze, że nie ma mowy! Doskonały kucharz? Wyjątkowy hot dog? Zapomnijcie. Szopik, bando oszustów, znowu to zrobiliście!

I wtedy okazało się, że tym, co przeszyło automat, wcale nie był ból. Z początku byłem zupełnie zaskoczony: ramiona maszyny złożyły się gwałtownie, następnie wyprostowały i skierowały w moją stronę, a ja ledwie zdążyłem mrugnąć. Ale gdy jedno z nich prześlizgnęło się przez niewielki otwór w osłonie z pleksi i uderzyło jak kobra, chwytając telefon i próbując mi go wyrwać, zdałem sobie sprawę, że zrobiło się groźnie. Szarpnąłem się,  ale rachityczne, insekcie ramię nie odpuściło. Krzyknąłem przerażony, gdy kolejne złapało mnie za nadgarstek drugiej ręki, prawie zrywając mi z niej zegarek, i zaczęło na mnie tryskać na zmianę musztardą i zielonym sosem, ewidentnie po to, żeby mnie oślepić.  

Nie wiem, czy bardziej się wtedy bałem, czy po prostu wpadłem w furię, ale niezależnie od jej źrodła, poczułem przypływ wielkiej siły. Ryknąłem. Raz po razie uderzając barkiem w podest z maszyną i mocując się z trzymającymi mnie za ręce łapskami, udało mi się zepchnąć robota do narożnika sklepu. Tam, jakby zdała sobie sprawę, że jest w sytuacji bez wyjścia, maszyna wyraźnie osłabła. Nagłym szarpnięciem udało mi się wyswobodzić z uchwytu jej wiotczejących ramion, a wtedy zupełnie straciła balans. Jak już runęła na podłogę, przewracając przy okazji regał obstawiony irlandzkim piwem, rozległ się potężny huk pękających butelek, a zaraz potem zawyła syrena sklepowego alarmu. Przez chwilę zastanawiałem się, co robić i stałem w kałuży pieniącego się zielonego piwa, oblany sosami, gapiąc się bezmyślnie na pokonany automat, wciąż jeszcze wyciągający w moją stronę konwulsyjnie drżące ramiona. Do sklepowej syreny dołączył wokal.

– ZAREJESTROWANO AKT WANDALIZMU, PROSIMY O NATYCHMIASTOWE ZAPRZESTANIE CZYNÓW ZABRONIONYCH I OPUSZCZENIE SKLEPU. DLA PAŃSTWA BEZPIECZEŃSTWA WEZWANO SZOPIK SECURITY.  

Z początku nie miałem poczucia, że sytuacja wymknęła się spod kontroli. Po zwycięskim starciu z robotem zachowałem spokój i klarowność umysłu – zgodnie z instrukcją stanowczo brzmiącego głosu, po prostu wyszedłem z Szopika omijając spienioną na zielonkawo kałużę piwa i starając się nie nadepnąć na szkło.

Byłem dobrze przygotowany i wiedziałem, że zaraz tu będą. Patrole interwencyjne Szopik Security są w ciągłym ruchu, a ich trasy ustala centrala w oparciu o sobie tylko znany algorytm. Sieć ma to – jak wszystko – świetnie wyliczone i umieszczone w procedurach. Procedury te z kolei przekładają się na standardy, które to zapisane zostały w księgach, zwanych Manualami Operacyjnymi. Tak się składa, że kiedyś udało mi się taki manual zdobyć. Według niego, zielone patrolowce wyładowane ochroniarzami miały tu przyjechać za trzy do sześciu minut. 

Wychodziłem ze sklepu tak, jakbym nie miał nic wspólnego z akcją sprzed chwili.  Grupka gapiów skierowała na mnie kamerki telefonów. Zareagowałem natychmiast: klata do przodu, barki szeroko, rozkołysany chód.  Wielki, w naciągniętym kapturze i kominiarce, wielkim nadrukiem JSW na bluzie, z czerwoną łuną sklepowego alarmu za plecami, musiałem wyglądać kozacko, bo tłumek rozstąpił się przede mną jakbym był przywódcą Narodu Wybranego. Sytuacja miała potencjał na viral, nie mogłem tego zaprzepaścić.

– Hasztag JWS, jebać was szopik! – krzyknąłem na odchodne, dla podkreślenia częstując wszystkich wokół fuckami. – Szukajcie mnie, a znajdziecie. Hasztag JWS! I nie zapomnijcie dać suba!

Zostawiłem za sobą zdemolowany osiedlowy sklepik, poturbowanego robota, rozkrzyczany alarm i kilkunastu gapiów zawzięcie klikających w ekraniki, by szybko opublikować nagrania z niezwykłego zdarzenia.

Grubo. Mniej więcej wtedy zaczęło do mnie docierać, że chyba zbyt grubo, że być może jednak przegiąłem. O ile bowiem Szopikowi bezdyskusyjnie należała się nieustająca szydera i hejt, które dostarczałem regularnie tysiącom fanów, sama firma nie mogła mi nic zrobić. Na internetowe trollowanie automatycznych sklepów wielobranżowych nie było paragrafu. Wszystko się zmieniło, gdy zniszczyłem ich robota i potłukłem browary, czyli spowodowałem SZKODĘ MATERIALNĄ. Dla szanującej się korporacji to było jak wypowiedzenie wojny.

Spojrzałem w telefon. Moja społeczność już wiedziała co się dzieje i była tego samego zdania, co ja: nic tu po mnie, powinienem się ewakuować. Z tą tylko różnicą, że społeczność zasugerowała to bardziej dobitnie.

*

Spory kawałek dalej, już po drugiej stronie kwartału, zdyszany po szybkim marszu, skryłem się na zasikanym podwórku. Ciemno, cicho, żadnych kamer i chłopaków z SS, jak ze złośliwą satysfakcją nazywałem ochronę sklepów. Miejsce wydawało się bezpieczne.

Uruchomiłem aplikację, by wezwać taksówkę. Przy okazji zerknąłem – w sieci wrzało. JebacWasSzopik, kanał znany, choć do tej pory raczej spoza głównego nurtu, w błyskawicznym tempie zdobywał nowe suby, a hasztag JWS trendował jak szalony. Mój live z szarpaniny z automatem do hot dogów miał dziesiątki tysięcy wyświetleń, a pojawiły się kolejne, wrzucone przez świadków zdarzenia. Rzeczywiście, wyglądałem na nich niesamowicie: czarna, zakapturzona sylwetka mocuje się z maszyną, przewraca ją, a potem powolnym krokiem, zachlapana musztardową posoką, wychodzi ze sklepu, jak gdyby nigdy nic. Zostawiam za sobą pożogę alarmu, morze piwa i szkła, a potem znikam. Na kolejnych filmach widać, jak błyskając na zielono pod sklep podjeżdża auto patrolu interwencyjnego i wysypują się z niego odziani w lśniące pancerze siepacze Szopika.

 

Kątem oka podobne rozbłyski zielonego światła zauważyłem nagle w moim zaułku. Nieopodal ulicą przetaczał się patrol SS, a ja, głupi, oglądałem w tym czasie filmiki! Odczekawszy chwilę, wezwałem taksówkę i, wciąż czając się w bramie, wpatrywałem się w małe autko przesuwające się po mapie na ekranie telefonu.

Kierowca miał tu być za zaledwie kilka minut, ale po chwili autko zatrzymało się, tak samo jak licznik pozostałego do jego przyjazdu czasu. Kolejne minuty ciągnęły się w nieskończoność i już miałem anulować kurs i poszukać innego, gdy ikonka samochodu znów się ruszyła.

Gdy już w końcu wsiadłem do taksówki, poczułem się bezpiecznie, odetchnąłem. Wtedy jednak zadałem sobie sprawę, że w środku cuchnie ziołem. Spojrzałem w lusterko wsteczne i tam – w oczy kierowcy, a w nich – w otchłań. Facet dosłownie przed chwilą zatrzymał się gdzieś i zjarał blanta, a teraz to od niego zależało, czy uda mi się wymknąć z obławy ochronie Szopika. Jedyne, co mnie pocieszało, to to, że Ganbold – po rysach twarzy sądząc, potomek koczowników przemierzających stepy Azji – nie miał zbyt dużego wpływu na sytuację. Przed kierowcą postawiono tylko jedno zadanie – wymagany przez prawo nadzór nad kierującym autonomicznym pojazdem oprogramowaniem. Auto ruszyło, a ja wciąż rozglądałem się z niepokojem, gdy co rusz po ścianach mijanych przez nas bloków przebiegały zielone rozbłyski rzucane przez patrolowce SS. Obawiałem się, że widząc co się dzieje, kierowca zacznie zadawać mi niewygodne pytania, ale okazało się, że na szczęście nie jest zbyt skory do rozmowy.  

Jechaliśmy w ciszy, wzrok przeskakiwał mi z ekranu telefonu, na którym śledziłem jadące po mapie autko, za okno, gdzie sprawdzałem, czy przypadkiem nie ściga nas zielony patrolowiec. Cel kursu określiłem na szybko, gdzieś w okolice domu, ale nie za blisko, żeby nie dać się namierzyć. Mijaliśmy kolejne skrzyżowania, a między nimi ciągi bloków i kamienic poprzetykane jarzącymi się na zielono Szopikami. W całym tym bajzlu to właśnie one były elementem porządku. Zlokalizowane w identycznych odstępach, zawsze takie same, święcące jadowicie, można jechać przed siebie i zawsze będzie tak samo: skrzyżowanie-bloki-Szopik-bloki-skrzyżowanie-bloki-wyszczerzona morda wrednego szopa pracza śmiejąca się z neonu w noc.

*

Szopik był wredny, ale nie każdy zdawał sobie z tego sprawę. Wszyscy uważali, że był sympatyczny, wesoły, przyjazny i w ogóle słodki. Prawie wszyscy, bo ja, z moją alergią na bujdy, nie mogłem widoku tej jego wyszczerzonej mordy zdzierżyć. Wiedziałem doskonale, że za fasadą fałszywego uśmieszku kryją się ostre ząbki, które ogryzą ci kostki i lepkie łapki, które przetrzepią ci kieszenie. Tak to już jest – gdy ktoś się do ciebie uśmiecha, nigdy nie odwracaj się do niego plecami.

Wykrywacz fałszu skalibrowałem sobie już za dzieciaka, a dokładniej – w dniu przyjęcia Pierwszej Komunii Świętej. Po ceremonii, już w domu, stałem otoczony wianuszkiem ciotek i przyglądałem się wsuwanym mi za pazuchę kopertom z gotówką i bezużytecznym dewocjonaliom.

Mój brak entuzjazmu ciotki tłumaczyły stresem wywołanym przez przeżycie religijne, ale ja po prostu byłem niedotleniony, było mi strasznie gorąco i chciałem siku. Gdy oblężenie ciotek zelżało, a we mnie zaświtała nadzieja na ucieczkę do toalety, wokół zapanowała cisza – zjawisko praktycznie nie występujące przy tak dużym zagęszczeniu cioć na metr kwadratowy.

Przyczyną konsternacji zebranych było pojawienie się mojego ojca chrzestnego. Wujek Marian, rodzinny outsider, nie utrzymywał intensywnego kontaktu z rodziną, ale jeśli chodzi o mnie, to był typem chrzestnego zaangażowanego: zawsze pamiętał o prezentach, a mimo, że był człowiekiem niezwykle zajętym, znajdował czas, żeby zadzwonić i zainteresować się co u mnie.  

Wuj już samym swym ubiorem budził kontrowersje wśród komunijnych gości. Dress code na przyjęciach komunijnych jest raczej oczywisty – ma być elegancko. Jeśli jesteś młodym „komunistą”, masz na sobie białą szatę. Jeśli jesteś mamą, ciocią lub babcią – masz na sobie sukienkę, najczęściej z jakimś koronkowym akcentem. Jeśli jesteś tatą, stryjem, dziadkiem lub kuzynem – wiadomo, garnitur, a pod nim przepocona koszula. Ale jeśli jesteś wujkiem Marianem – masz na sobie sandały, szorty, poplamiony T-shirt i czapkę z daszkiem. Jeśli jesteś wujkiem Marianem, wszyscy patrzą na ciebie ze skrywanym oburzeniem, bo wyglądasz jak menel – jak tak można w takie święto? I z zazdrością, bo jesteś milionerem, którego pomysł na biznes miał podbić świat.

Wuj zbliżył się do mnie i położył pulchną rękę na ramieniu. Naprawdę miałem wtedy już wszystkiego dość, ale pomyślałem, że wytrzymam jeszcze trochę i wziąłem się w garść. Chrzestny często podkreślał, że jest dobry w prezenty i że zawsze wie z czego mały Pawełek się ucieszy. Miał rację.

– No, chłopcze, gratulacje i serdeczności z okazji, prawda, przyjęcia, tu masz od wuja pamiątkę, pewnie to lepsze dla starszych dzieci, ale na pewno jak podrośniesz, to docenisz.

Najpierw pomyślałem, że to jakiś mocarny komp do gier. Potem, jak już zobaczyłem niepokojąco mały pakunek, który wujek wyjął zza pazuchy, że może chociaż tablet.

– No, rozpakuj – wysapał podekscytowany wuj. – To pierwszy wyprodukowany egzemplarz, zobacz numer, jedynka i sześć zer, ale ta jedynka, Pawełku, to na końcu, ha ha!

Wciąż pamiętam tę soczystą, elegancką zieleń lśniącego papieru, zapowiedź czegoś wielkiego. Gdy zdzierałem go z pudełka, wszyscy wstrzymali oddech, a wuj Marian szczerzył się od ucha do ucha wyraźnie podekscytowany. Widok zawartości wprawił w osłupienie całą zebraną rodzinę, bo oto, w dwudziestym pierwszym wieku, Dyzruptor Roku, Founder Sezonu, Lew Biznesu, Innowator Dekady, dumny CEO, prezes i dyrektor prawdziwego jednorożca, a przede wszystkim milioner, sprezentował mi na komunię… zegarek.

Mina mi zrzedła. Nie dość, że otrzymałem od chrzestnego rzecz całkowicie zbędną, to jeszcze – zupełnie bezwartościową. Prezent nie był bowiem ani elektronicznym cackiem łączącym się z telefonem, lodówką, pralką czy rowerem, ani pozłacanym markowym sikorem, który wzbudziłby czyjąkolwiek zazdrość. Zegarek od wujka Mariana nie miał w sobie nic fajnego, a zamiast zazdrości, zapewne wzbudziłby uśmiech politowania u każdego, kto zobaczyłby go na moim nadgarstku. Był po prostu gadżetem promocyjnym z logo firmy wujka, dorzucanym ciut lepszym klientom, żeby wrócili i stali się jeszcze lepszymi klientami.

Wujek chyba nie zdawał sobie sprawy ze swego faux pas. Wniebowzięty, nie zważając na moją nietęgą minę i parsknięcia ciotek, podetknął mi badziewny prezent pod nos.

– Zobacz, ma nawet dedykację, to dopiero pamiątka, Pawełku, co? Będzie ci przypominał, że jak będziesz, tak jak wujek, się dobrze uczył i ciężko pracował, to daleko zajdziesz! – wymądrzał się chrzestny z uśmiechem, którego widok wypalił wieczne piętno na mojej korze mózgowej.

Do tej pory nie wiem, jaki wujek widział związek między tanim zegarkiem, nauką i biznesem. Myślałem, że to może jakaś niespodzianka, że wuj stroi sobie żarty, a ktoś zaraz przyniesie ten właściwy prezent – wspaniałą hulajnogę, laptop do gier, drona, no cokolwiek. Chciałem go o to zapytać, ale nie zdążyłem, bo czując na sobie krytyczne spojrzenia ciotek, stary sknera spoważniał, burknął dwa słowa pożegnania, a następnie obrócił się na pięcie i wyszedł.

Byłem tak rozczarowany, że łzy podeszły mi do oczu. Zdążyłem jeszcze przeczytać grawerunek na kopercie zegarka:

 

Sukces to tak naprawdę marzenie, które udało Ci się zrealizować.

Pawełkowi, żeby odniósł sukces, czyli realizował swoje marzenia.

W dniu I Komunii Świętej 

Wujek Marian

 

Zanim zdołałem przejść do analizy treści głupiej wujkowej dedykacji, przypomniałem sobie o innej ważnej sprawie, niestety zbyt późno. Stojąc tam wtedy, tego uroczystego dnia, na oczach wszystkich, zsikałem się w spodnie.

Tamtego dnia widziałem wuja Mariana po raz ostatni. Minęły całe dekady, a ja nadal doskonale pamiętam tę jego nieszczerze uśmiechniętą gębę.

*

– Ale ja gołodny, kak nohoi – wybełkotał nagle Ganbold.

Nie miałem zamiaru wdawać się w rozmowę z upalonym nadzorcą samochodu, ale gdy auto zaczęło zwalniać, musiałem interweniować.

– Zaraz, co ty odwalasz?

– Nu, na khotdoga, segodnya majom zielone, a ja gołodny, kak to po zielonym – zarechotał.

– Chyba cię…

– Nu, na momenta, du Szopiku i jedziem dalij – przekonywał Ganbold.

Auto zatrzymało się przy krawężniku. Wysiadając, spojrzałem w uśmiechniętą mordę szopa-pracza z szyldu, a zaraz potem prosto w wymierzoną we mnie kamerę obserwującą okolice sklepu. Wiedziałem doskonale, że ich system mnie rozpozna i zaraz mnie namierzą. Znowu miałem trzy do sześciu minut.

– Ganbold, ty ćwoku! – rzuciłem trzaskając za sobą drzwiami i ruszyłem w noc.

*

Ruch na mieście był spory, bo choć mało kto miał pojęcie kim był Święty Patryk, wiele osób postanowiło uczcić jego święto i uaktywnić się towarzysko. Ktoś mógł mnie rozpoznać, a mi na tym wcale nie zależało. Naciągnąłem kaptur, przerzuciłem plecak do przodu, na brzuch, i zasłoniłem mój znak rozpoznawczy. Przemknąłem się bokiem, zostawiając za sobą grupki puszczającej głośno muzykę młodzieży i ławki zajęte przez nakręconą zielonym piwem dzielnicową starszyznę.

 

– No dobra kochani to jestem, wracam tylko na chwilę żeby wam powiedzieć, że na razie wszystko okej, ale po tej ostatniej akcji trochę jakby się ukrywam – nadawałem do moich ludzi ze śmierdzącego kotami zaułka, który byłby kompletnie ciemny, gdyby nie słabe światło z okien okolicznych kamienic. 

Ufałem swoim fanom jak nikomu na tym świecie, ale liczyłem się z tym, że wśród nich mogli się pojawić nieproszeni goście, tym bardziej że pojawiły się już setki nowych subskrypcji mojego kanału. Zanim włączyłem kamerę, upewniłem się, czy w kadrze nie znajduje się nic, po czym ktoś mógłby poznać, gdzie jestem. Kubeł na śmieci, odrapana ściana z nieporadnym graffiti – zaułek jakich tysiące.

– Ściga mnie SS, Szopik nie odpuszcza, skubańcy depczą mi po piętach – mówiłem z przejęciem, i aż ciepło zrobiło mi się na widok deszczu emotek wsparcia, jaki dostałem w zamian. Zawsze byli w porządku, ale wtedy to naprawdę byli kochani. – Ale nie martwcie się o mnie, bo wiecie przecież z kim zadarli! Zadzierając ze mną, zadarli z wami! Widzieliście, jak mnie zaatakował? Widzieliście to na własne oczy! Czy to jest w porządku? Nie, takie rzeczy nie mogą mieć miejsca! Nie możemy tak tego zostawić, bo jak puścimy im to płazem teraz, wkrótce to się może przytrafić wam, albo waszym bliskim. Kochani, nigdy was o nic nie prosiłem, ale robię to teraz. Potrzebuję waszej pomocy, niech świat się dowie, niech ludzie zobaczą prawdę o Szopiku. Szerujcie, pokażcie wszystkim!

Odezwę się znów za jakiś czas, a wy róbcie hałas!

– Co to za hałas? – Rozległo się w zaułku.

W jednym z okien zobaczyłem sylwetkę wyraźnie poruszonej starszej pani. Chciałem ją jakoś uspokoić, ale z moją posturą, przyczajony w ciemnej bramie, w kominiarce na twarzy, nie miałem dużych szans na powodzenie. Gdy kobieta zaczła się odgrażać, że wezwie policję, podzieliłem się z nią moimi przypuszczeniami odnośnie jej wieku i zawodu, odwróciłem się na pięcie i ruszyłem. Niestety, tylko ruszyłem, bo w wyjściu z zaułka stało dwóch rosłych facetów w ogromnych bluzach z wielkimi kapturami.  

– Elo, białasie.

Aha, turboraperzy.

Tylko nie to.

– Pani Zosiu, dobry wieczór, my się tutaj panem zajmiemy, już policji nie trzeba – rzucił niższy uspokajającym tonem.

– A, to wy! Cicho mi tam łobuzy jeden z drugim, na ławeczki iść, a nie mi tu na podwórku hece odp…

– Pani Zosia zamknie okno już – przerwał bezceremonialnie trochę wyższy. – A my się postaramy ciszej – dodał nieco łagodniej widząc jak sąsiadka opuszcza swe stanowisko obserwacyjne.

– Stara łupa, ale dobrze tu pilnuje, czujna jak doberman – skomentował niższy z mężczyzn, gdy pani Zosia zamknęła okno.

– Doberman! Dobre, man! – Wyższy wyciągnął dłoń w kierunku niższego, a w zaułku rozległo się plaśnięcie zbijanej piątki. Jak ja nie lubiłem tych pozerów.

– Ej białasie, właśnie cię oglądaliśmy, no i patrzymy, rozumiesz mnie, że nawijasz z naszej bramy, patrzę nasza ściana, nasze grafy, nasz śmietnik. No gruba akcja, rozumiesz mnie, to dla nas zaszczyt gościć cię w naszym kwartale. To jest Ogór, ja jestem Kinol.

Ksywki pasowały idealnie. Byłem o tym przekonany mimo że znałem ich nosicieli minutę i właściwie nawet nie wiedziałem, jak wyglądają, bo było ciemno.

– Tak. Dziękuję? – odparłem zmieszany.

– Duży szacunek za tę walkę ziomek, wszyscy u nas w szoku, żeby robot zaatakował człowieka, co za czasy, rozumiesz mnie?

– No, rozumiem.

– Ale teraz cały nasz bronx na zielono, wszędzie koguty. Szukają cię i depczą ci po piętach, co nie?

Rozłożyłem bezradnie ręce.

– Tu na rewirze wszyscy za tobą, białasie, cała oldskulowa ekipa się zebrała na ławeczkach, zieloni mogą nam naskoczyć. Chodź, poznasz wszystkich.

– Moment, moment, panowie. Dziękuję bardzo za zaproszenie i w ogóle, ale wiecie, oni mnie naprawdę szukają i nie bardzo mam opcję akurat teraz żeby się udzielać towarzysko, może jak sprawa się uspokoi, to wtedy…

– Taki masz plan? Że się sprawa uspokoi? Ziomek, jakby ci to powiedzieć…

– Kinol, po prostu mu pokaż – wtrącił się Ogór.

– Pa na to – Drugi z turbiarzy pokazał mi ekran swojego telefonu.

#JebacWasSzopik trendował, ale nie tak, jakbym sobie tego życzył. Sieć zalewała właśnie fala filmików, na których ludzie wdawali się w sklepach w bójki z maszynami podającymi hot dogi. Przewracali je, odrywali kończyny, kopali je mimo że wcale nie zachowywały się tak agresywnie jak ta moja. Nad tym wszystkim unosił się neonowy, zębaty uśmieszek Szopika, jakby wredny zwierzak z jakiegoś tajemniczego powodu był zadowolony z obrotu spraw.

Nie byłem jeszcze pewien, czy widok moich naśladowców szarżujących na rachityczne roboty bardziej mnie cieszy, czy przeraża. Wiedziałem jedno – sprawa robiła się poważna.  

– Kminisz to, białasie? Widzisz to? Rozumiesz to? – mówili turboraperzy jeden przez drugiego, coraz bardziej podekscytowani, a co za tym idzie – głośniejsi.

Kątem oka zauważyłem, jak firanka w oknie pani Zofii zafalowała.

– Tak, widzę, jasne, może bądźmy trochę ciszej, bo tutaj sąsiedzi… – próbowałem ostudzić entuzjazm zakapturzonych drabów.

– No racja, bo ktoś nam tu zaraz wezwie psi patrol, a niebiescy od zielonych gorsi, rozumiesz mnie – Kinol usilnie starał się mówić szeptem, ale nie stwierdziłem, żeby był przez to dużo ciszej.

– Lepiej stąd zawijajmy – wtórował mu Ogór. – Bagiety na pewno by się ucieszyły ze spotkania i pogadały z tobą o nawoływaniu do przestępstwa.

– Co? – wymsknęło mi się piskliwym głosem. – Nawoływania? Do przestępstwa? Ale ja nie…

I wtedy byłem już pewien, że widok naśladujących mnie palantów demolujących automaty w Szopikach zdecydowanie bardziej mnie przerażał, niż bawił.

Wyszliśmy z ciemnej bramy na oświetlony latarniami placyk, taki sam, jak wszystkie inne placyki we wszystkich innych kwartałach. Na placyku – ławeczki. Na ławeczkach, ludzie, bluzy, kaptury, morze dymu, zielone piwo, zielone hot dogi. Plan Kinola i Ogóra był prosty: wmieszać się w tłum i zobaczyć, co dalej. Tłumaczyłem sobie, że lepszy taki, niż siedzieć w bramie pod czujnym okiem pani Zosi i poczułem się nieco raźniej.

– Poznasz hołmich, pogadamy, pomyślimy. Chłopaki na stówę są za tobą, a zieloni chyba już odjechali. Będzie dobrze – zapewniał Kinol idąc rozbujanym krokiem. W świetle latarni zobaczyłem wylewającą się spod jego kaptura mocno siwiejącą brodę. Pewnie miał, jak to turbiarze, z pięćdziesiąt lat. Ale bujał się świetnie – lata praktyki.

– Nie jest dobrze – oznajmił Ogór posępnie. – Szczyle. I to dużo.

Faktycznie. Na placu, wokół zbitych w stadko zakapturzonych turboraperów, grasowały grupki dzieciaków w za dużych czapkach z daszkiem, za ciasnych spodniach i wielkich białych adidasach. Przypomniała mi się scena z filmu o przyrodzie z czasów, gdy jeszcze było co w tym temacie filmować – stado ociężałych waleni otoczone przez ruchliwe orki.

Wzruszyłem ramionami. W końcu gdzie turboraperzy, tam i elektrohiphopowcy. Jak wszędzie. I jak zawsze, wynikiem tej mieszanki była wisząca w powietrzu atmosfera odwiecznego konfliktu pokoleń i starcia kulturowego. Kaptury przeciw daszkom, spodnie z krokiem na wysokości kolan przeciw rurkom, podciągnięte nogawki versus zakasane rękawy. Różnic w doborze garderoby było oczywiście więcej, a wszystkie one składały się na dość złożony, ale i skuteczny sposób określania przynależności do jednej z grup.  

Gardziłem tym bzdurnym podziałem, uważając go za sztuczny. Oni naprawdę sądzą, że odpowiedni dobór ciuchów określa ich tożsamość, a różnice w ubiorze są dla nich powodem do nieustających szyderstw, podwórkowych kłótni czy wojen na graffiti. W tle tego wszystkiego była jeszcze muzyka. Turboraperzy słuchali turborapu, a elektrohiphopowcy – na moje ucho dokładnie tego samego, tylko pod inną nazwą. Pusty i bezpodstawny konflikt, najnudniejszy ze sposobów na nudę, jaki znam. Maski, które tak naprawdę prawie w ogóle się od siebie różnią, tak samo jak ci, co je noszą.  

Zmierzając ku zajętemu przez brzuchatych turbiarzy centrum placyku, musieliśmy przebić się przez hordy powarkujących na nas, na siebie i na wszystko wokół przedstawicieli tutejszego młodego pokolenia. Rozmowy od razu milkły, a oni zerkali tylko na nas spod swoich gigantycznych daszków. Ogór i Kinol parli naprzód niczym rozbujane na falach lodołamacze z napędem jądrowym, ale miałem wrażenie, że i oni w napięciu wstrzymali oddech. Nabrawszy powietrza dopiero, gdy dotarliśmy do bezpiecznej przystani – kręgu podobnych im zakapturzonych brodaczy, zaanonsowali mnie towarzystwu, a ja musiałem zbić kilkanaście piątek na powitanie.

Kiedy już powiedzieli mi, jak bardzo mnie szanują za to, że nie dałem sobą pomiatać robotowi, poczęstowali mnie piwem i hot dogiem. Oczywiście – zielonymi. Byłem dość głodny, postanowiłem więc zawrzeć chwilowy sojusz.  

– Ziomek potrzebuje naszej pomocy – oznajmił Ogór.

Towarzystwo stwierdziło, że pewnie, że pomogą, bo jak przyznali, jestem oldskul, jestem swój, i w ogóle to fajnie że wpadłem, bo tu nigdy nikt ważny nie przyjeżdża.

– Ma na karku korporacyjnych, nie odpuszczą mu nigdy – kontynuował Ogór, a koledzy niczym mędrcy kiwali głowami, jakby – bo przecież nikt nie zna życia tak jak oni – doskonale wiedzieli, że zielone komando Szopik Security nigdy nie odpuszcza.

– Elo, tata, na karku to ten ziomo ma już nie tylko zielonych, bo niebieskich też – wtrącił ktoś wysokim, nietkniętym jeszcze przez mutację głosem.

Przez stado waleni przeszedł dreszcz niepokoju. Brzuchate cielska rozstąpiły się, a moim oczom ukazał się niewysoki chłopak, na oko trzynastolatek.

– Dla ciebie, rozumiesz mnie, Ogór, młody – odparł, wyraźnie zażenowany, Ogór.

– Tata, ja…

– Szymek! Proszę cię – Turboraper chciał chyba zabrzmieć groźnie i stanowczo, ale w jego głosie wyraźnie słychać było błaganie. – No, weź.

– Kruca, dobra – młody elektrohiphopowiec przewrócił oczyma, a potem wlepił je we mnie – Ogór, jeśli ten typ, co myślę, to szukają go pały, lepiej sprawdźcie to – dodał, pokazując nam ekran ogromnego telefonu.

Rzeczywiście. Byłem oficjalnie poszukiwany przez policję za uszkodzenie mienia i nawoływanie do przestępstwa. Mieli nawet swój własny filmik ze sklepowego monitoringu. Widać na nim, jak uderzam w podest z robotem i wtrącam go z równowagi.

– A to gnojki! – skomentowałem na gorąco. – Przecież to totalny fejk!

– Może tak, może nie – odparł Szymek, chowając telefon. – Ale nagrodę wyznaczyli, pewnie coś na rzeczy jest.

– Co ty, młody, możesz wiedzieć – rzucił z pogardą jeden z turbiarzy. – Chcecie się sprzedać? Nie macie pojęcia do czego są zdolne korporacje, łykacie wszystko, jak pelikany, rozumiesz mnie!

– Twoja stara łyka jak pelikan, kruca! – odparł chłopak, po czym szybko wycofał się w kierunku najbliższego zgrupowania kolegów.

– Szymek! Szymek! Natychmiast przeproś! – ryknął jeszcze Ogór, ale zaraz machnął tylko ręką. Przez moment wyglądał naprawdę staro.

– Daj spokój ziomek, oni już tak mają po prostu, zero szacunku dla oldskulu. Daj spokój. – Kinol poklepał Ogóra po plecach.

Zapanowała niezręczna cisza. Gdy zdałem sobie sprawę, że swym panowaniem objęła cały placyk, a nie tylko otaczających mnie turbiarzy, rozejrzałem się czujnie. Elektrohiphopowcy stali wokół Szymka, skupieni na czymś, co pokazywał im w telefonie. I na mnie, bo właśnie bezczelnie wskazał na mnie palcem. Poczułem na sobie świdrujące spojrzenia.

– Kruca, aż tyle? – rzucił któryś z dzieciaków.

– Tak, aż tyle dziś, kruca, zjadłem hot dogów, a w ogóle, to trzymcie papę! – uciszył kolegów Szymek i odszedł na drugi koniec placu, odciągając ze sobą grupę młodzieży.  

Smarkacz może i był cwany, ale trafiła kosa na kamień. Mój czujnik bzdury zadziałał bezbłędnie.

– Hot dogi, jasne – powiedziałem. – Młodzi pewnie już dzwonią na policję albo SS. Sprzedadzą mnie te wasze dzieciaki za parę tysięcy – dodałem z wyrzutem.

– Kurczę, niestety możesz mieć rację. To dobre dzieciaki, nie powiem, ale wiesz, trudno się z nimi czasem dogadać, czasem mam wrażenie, że dzieli nas mentalna przepaść – wysapał Ogór wpatrując się w konspirującą kawałek dalej grupkę elektrohiphopowców.

Uniosłem brwi pod kominiarką, bo żeby tak wśród kolegów, na ulicy, turbiarz wyszedł z roli i wysławiał się w ten sposób?

– No nie wiem, białasie, czy takie te dzieciaki dobre – skomentował któryś z mężczyzn. – A ten twój Szymek, to, rozumiesz mnie…

– Że niby co, białasie, masz coś do niego? – Ogór zrobił krok w kierunku kolegi i zaczął energicznie gestykulować tuż przed jego twarzą. Imponowało mi, jak płynnie na powrót wszedł w konwencję. – Uważaj, bo to mój chłopak, moja krew, rozumiesz mnie!

Wtedy usłyszałem syreny policyjne.

– Panowie. – Uniosłem dłonie w pojednawczym geście. – Przecież nikt tu nie mówi, że Szymek, czy ktokolwiek z tych tam młodziaków, jest konfidentem, bez przesady.

Na słowo „konfident” turbiarze aż westchnęli. Miałem ich.

– Ktoś wezwał policję, trudno, pewnie tak miało być – westchnąłem z rezygnacją.  – Szkoda, że spotkało mnie to akurat u was na kwartale, boście w porządku. Nie spodziewałem się.

Ruszyłem powolnym krokiem przez plac. Wycie radiowozów było coraz głośniejsze.  

– Białasie, czekaj!

– Jo, no stój, przecież nie oddamy cię bagietom!

Odetchnąłem z ulgą.

– Dobra, to co robimy, zaraz cię zgarną! – zawołał Kinol.

– Odwróćcie ich uwagę – powiedziałem cicho, uśmiechając się przebiegle pod upapraną sosami kominiarką.

*

– Szto one tak segodniya wszystkie wojujat z tymi maszinami? – zastanawiał się Ganbold.

Znowu on! Ale nie miałem czasu, żeby grymasić. Taksówka łagodnie ruszyła, a ja w napięciu spoglądałem przez szybę. Przed zdemolowanym Szopikiem opancerzeni niczym żuki policjanci byli zajęci skuwaniem leżących na chodniku Ogóra, Kinola i spółki. Spod kapturów wysypywały się siwiejące włosy, połyskiwały łysiny i szkła okularów, pomarszczone twarze krzywiły się z bólu, a może to były uśmiechy? Wokół, jak sfora małych psów, krążyli elektrohiphopowcy. Utrzymując bezpieczny dystans, nagrywali telefonami całe zdarzenie i ujadali na policjantów, by ci nie traktowali ich staruszków zbyt brutalnie. Zanim odjechaliśmy, zobaczyłem jeszcze Szymka. Stał trochę z boku i odprowadzał auto zimnym wzrokiem. Gdy elektrohiphopowiec spojrzał mi w oczy, uśmiechnąłem się do niego niewinnie i pokazałem środkowy palec. Niech spada, konfident.

Ganbold prychnął, wyraźnie zdegustowany. Ja odetchnąłem z ulgą. Nikt nas nie ścigał, poza zielonymi i niebieskimi światłami patrolowców SS i radiowozów, odbijającym od ścian bloków jak echo.

– Dlaczego się biją z maszynami? Z nudy. Ludzie czasem muszą zrobić coś głupiego, bo inaczej… – urwałem, chyba nie do końca wiedząc, co powiedzieć.

Bo oszaleją? Bo tak bardzo potrzebują odmiany od pustej zabawy w wydmuszki starych subkultur, że wystarczy ich podpuścić, a pobiją się z maszyną do hot dogów? Bo dzięki temu wreszcie w ich w życiu wydarzy się coś, cokolwiek?

*

 

Jechaliśmy przez miasto w hipnotyzującym rytmie takich samych skrzyżowań, masywów bloków, Szopików, placyków pełnych ludzi, którzy mają wszystko tu na miejscu i nie muszą nigdzie iść ani wyjeżdżać. Zresztą, nawet gdyby to zrobili – wsiedli w taksówkę, jak ja, i jechali nią godzinami, nic się nie zmieni, bo co skrzyżowanie, między identycznymi blokami szczerzyć się będzie do nich w złośliwym uśmieszku neonowy pysk szopa pracza.

 – A ty, to z daleka? – zagadałem kierowcę.

– Nu, da.

Nagle pomyślałem, że nie chcę zadawać kolejnego pytania. Przecież i tak znam odpowiedź.

– Nu, tam tak samo. Wszędzie tak samo – mimo to odpowiedział kierowca. – Taksówką przyjechałem, o tą. Jako pasażyr, i jako drajwer.

– Jak to?

– Diengów odłożyłem, zamówiłem kurs, i tak jadę. Tu płacę za jazdę – Ganbold pokazał telefon w jednej dłoni. – Wot, a tu mi z firmy płacą za to, że siebie wiozę. Luka w sistiemie – mrugnął porozumiewawczo, unosząc w dłoni drugi smartfon. – Nu, ale wiadomo, nie starcza, jak się diengi kończą, to się gdzieś zatrzymam na dłużej, pojeżdżę, porobię kursów, zarobię, no i jadę dalej.

Wskazówka mojego wykrywacza bujdy szalała. Rozsądek podpowiadał mi, że gość jest po prostu upalony i gada, o tym, co mu się tam akurat wytrąciło z tego bałaganu, jaki miał w głowie. Z drugiej strony – dziwnie te wszystkie elementy jego opowieści dobrze do siebie pasowały. Zastanawiało mnie jedno.

– Fajnie. Tylko po co?

– Nu, żeby sprawdzić… – Ganbold urwał w pół zdania, bo taksówka zaczęła się domagać jego uwagi mrugając diodami i krzycząc doń coś w języku brzmiącym jakby ktoś jadł gorącą zupę.

– Ale co sprawdzić? – Nie dawałem za wygraną, choć mężczyzna był teraz skupiony na aucie i wklepywaniu jakichś komend w konsolę.

– Nu, czy jest gdzieś coś, nu wiesz, czy gdzieś jest inaczej. I tak jadę. I na razie nie bardzo jest.

Pokiwałem głową. Mniej więcej wtedy zdałem sobie sprawę, że auto zmieniło kierunek jazdy. Zamiast zbliżać się do mojego kwartału, oddalaliśmy się, jadąc w zupełnie nie tym kierunku, co trzeba.

– Ej, gdzie my jedziemy? Co jest grane?

– Nowy klient, zmiana kursu – odparł Ganbold, gmerając przy konsoli. – Tylko spokojnie, zaraz tutaj ustawię… Wot, teraz budiet dobrze.

W kabinie taksówki rozległo się buczenie, a z podłogi wysunęła się przejrzysta przegroda, która oddzieliła nas od siebie. Rozejrzałem się, wściekły, a usłyszawszy, jak ryglują się zamki w drzwiach taksówki, uderzyłem pięścią w grube pleksi.

– Ganbold, ty ćwoku!

*

Zdrada to najbardziej dojrzała, złożona i zaawansowana forma kłamstwa. Zaplanowana, uwzględniająca różne scenariusze, często szyta na miarę, indywidualnie, pod zdradzonego. Ktoś musi cię trochę poznać, wiedzieć jak uśpić twoją czujność i dopiero gdy mu zaufasz, wbija nóż w plecy i przekręca ostrze. To wtedy boli najbardziej.

Zdrada Ganbolda zabolała, ale znałem już ten ból z dużo silniejszym wydaniu. W końcu Mongoł nie był mi przyjacielem, rodziną, czy – za przeproszeniem – ziomkiem. Przede wszystkim jednak, nie był moim ojcem chrzestnym. Gapiąc się na zbudowane jak od linijki niekończące się miasto, na takich samych ludzi robiących, jedzących, pijących i kłócących wciąż o to samo, myślałem o wuju Marianie. Zastanawiałem się, co teraz robi i czy jako człowiek sukcesu i milioner, żyje gdzieś indziej, inaczej niż wszyscy. I czy w ogóle jest jakieś gdzieś indziej i jakieś inaczej. Za szybą miasto wybijało wciąż ten sam rytm, a ja winą za to – i za wszystko inne – obarczałem w myślach wuja.

Dlaczego zniknął? Dlaczego po tym, co mi zrobił, nie miał odwagi pokazać mi się na oczy? Dlaczego, gdy moi koledzy chwalili się na kwartale oślepiająco białymi adidasami i puszczali rapsy z nowiutkich tabletów i smartfonów, mnie obśmiewano bo dostałem tani zegarek, i na rodzinnej imprezie komunijnej zasikałem sobie spodnie? Gdyby odezwał się choć raz, opowiedziałbym mu o tym, że to wszystko przylgnęło do mnie na lata. I że przez niego nigdy nie zostałem elektrohipkiem, a potem turbiarzem. Zawsze sam, zawsze inny niż wszyscy. Z tanim, zielonym zegarkiem, którego nigdy nie zdjąłem, bo nie pozwalał mi zapomnieć o najważniejszym: zemście.

Z odrętwienia – a może drzemki – wyrwały mnie wibracje telefonu. Nieznany numer.

– Witaj, JWS.

Znałem ten głos.

– Tak. Witaj – odparłem zimno.

– Wkrótce się spotkamy.

– Wiem.

– Nic ci nie grozi – skłamał, a przynajmniej tak przypuszczałem.

– Wiem – skłamałem.

– Po prostu, chcemy się dogadać. Za daleko to zaszło, JWS.

– Zobaczymy jeszcze.

– Lepiej najpierw zobacz sam, bo w sieci się dzieje, oj dzieje. A my widzimy się wkrótce – dodał nieco teatralnie i rozłączył się.

Spojrzałem tępo w ekran telefonu i aż mnie zmroziło. Nowy hasztag – JebacJWS – trendował w zastraszającym tempie. Wzruszyłem ramionami. To już nieważne. Czas na konfrontację, przecież tego właśnie chciałem, choć nie tak to miało wyglądać. Pocieszała mnie jedynie myśl, że miałem jeszcze jedną małą przewagę. Jednego asa, który tylko czekał na zagranie w ostatecznej partii: facet nie wiedział, kim naprawdę jestem. Ale ja doskonale wiedziałem, kim jest on.

 

– O – zauważyl Ganbold.

Wokół rozszalały się zielone rozbłyski – mieliśmy eskortę – dwa pancerne elektryki Szopik Security.

– Ale z ciebie ćwok, Ganbold – mruknąłem.

 

*

 

Kwartał, w którym stanęliśmy wyglądał jak wszystkie inne, ale miałem poczucie, że jestem bardzo daleko od domu. Zrobiło się bardzo późno i na ulicy nie było nikogo, nie licząc kilkunastu funkcjonariuszy Szopik Security. Niezgrabne jak wielkie skorupiaki draby zabrały mi telefon i kazały iść ze sobą. Próbowali mnie także nakłonić do zdjęcia kominiarki, jednak tutaj byłem nieustępliwy.

– Wejdź – zaskrzeczał głos z pobazgranego mazakami domofonu. – Wy, zostańcie na zewnątrz – rozkazał eskortującym mnie gigantom w chitynie.

Ochroniarze z wyraźną niechęcią puścili mnie dalej samego. Na odchodnym poinformowali mnie jeszcze o tym, co mi zrobią, jak wytnę jakiś numer prezesowi. Twierdzili, że to wielki wizjoner i geniusz, i że zasługuje na ogromny szacunek wszystkich, nawet takich palantów jak ja, którzy nie potrafią zrozumieć, że bez Szopika nie mieliby co żreć.

 

Ciemna klatka schodowa, zapach dymu papierosowego i kapuśniaku, dźwięki telewizora zza drzwi, poprzypalane zapalniczką przyciski z numerami pięter w windzie – wszystko to było takie samo, jak u mnie w bloku, jak w bloku Kinola i Ogóra, jak wszędzie. Byłem bardzo zawiedziony, bo liczyłem… Właściwie to nie wiem, na co. Miałem nadzieję, że centrala Szopika, serce i mózg wrażej sieci tysięcy automatycznych sklepów wielobranżowych, będzie bardziej imponująca, tymczasem okazała się zwykłym mieszkaniem w zwykłym bloku.

Na środku dużego pokoju zalegała sterta splątanych jak czarny makaron kabli, spomiędzy których przebijało się światło kilkunastu monitorów. Pokój pozbawiony był mebli, nie licząc wciśniętego pod ścianę barłogu i pokrytego skórą, bardzo starego fotela.

Na fotelu siedział prezes i założyciel Szopika. Genialny przedsiębiorca, który stworzył i zorganizował sieć sklepów tak, że zarządzał nią zupełnie sam, bez pomocy pracowników, co pozwoliło mu ściąć koszty ludzkie, a następnie – wyciąć konkurencję. Miliarder, dzięki któremu każdy kwartał był zawsze świetnie zaopatrzony we wszystko, co było ludziom potrzebne do życia.

Wuj Marian.

– Witaj, chłopcze. Dobrze, że jesteś – rzekł starzec nie odrywając wzroku od otaczających go monitorów. Jego wychudła, pomarszczona twarz wyglądała w niebieskawym świetle jak twarz trupa.

– Nieładnie tak, panie prezesie, siłą człowieka do siebie sprowadzać – rzuciłem zaczepnie.

– Siłą? Ten miły kierowca przywiózł cię tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli. Kurs to kurs, ważne, że zapłacony. Ale widzisz, chłopcze, dopiero zaczęliśmy rozmawiać, a już się ze sobą zgadzamy. Ja też gardzę przemocą. Ale jeśli chodzi o ciebie, to nie jestem taki pewien.

– Ja nie… – zacząłem.

– Chwilka! – przerwał mi wuj i nachylił się w kierunku jednego z monitorów, gdzie coś przykuło jego uwagę. – Mam przez ciebie, chłopcze, mnóstwo pracy – mamrotał wuj wyraźnie zirytowany. Jego dłonie skakały po poutykanych między zwałami kabli klawiaturach jak dwa kościste pająki. – Ale znalazłem chwilę i przygotowałem dla ciebie małą prezentację.

Wuj obrócił jeden z ekranów w moją stronę. Zobaczyłem znane mi scenki, w których walczę z robotem, kroczę niczym jakiś bóg wojny przez zniszczony sklep. A potem całe mnóstwo podobnych scenek, gdzie główną rolę odgrywają już inni. Na ekranie pojawiły się liczby. Gdy zdałem sobie sprawę, że to kwoty określające wysokość strat finansowych Szopika, na chwilę zapomniałem o oddychaniu.

– I co ja mam z tobą zrobić? – zapytał prezes sieci Szopik. – Od lat psujesz mi krew, nie wiem dlaczego. Ale też średnio mnie to obchodziło, bo te twoje durne psoty i śmieszny kanał video nie miały wpływu na biznes. Dziś jednak przesadziłeś, wiesz?

Nabrałem powietrza, szykując się do odpowiedzi. Prezes jednak nie był nią zainteresowany. Miał bowiem własną.

– Powinienem oddać cię w ręce policji. To byłoby najprostsze.

Na ekranie zobaczyłem slajd zatytułowany „Oddać policji”, a pod nim tabelka z nagłówkiem „Analiza SWOT”. Gapiłem się oniemiały na mocne i słabe strony, na szanse oraz zagrożenia płynące z potencjalnego oddania mnie w ręce władz. Ale się przygotował.

– Jak widzisz, ma to sens, bo spotka cię zasłużona kara, a zza kratek nie będziesz mógł mi demolować sklepów, będę miał spokój. Ale tak, wiem, są ryzyka. Ci twoi fani mogą uznać cię za ofiarę korporacji, znienawidzą mnie. A kto wie, do czego są zdolni, jak się nakręcą. Poza tym Szopik to sklep, który wszyscy lubią, co nie?

– Masz jeszcze jakieś slajdy? Czy to jedyny scenariusz? – wtrąciłem, starając się, by zabrzmieć choć trochę ironicznie. 

– Proszę bardzo.

Na monitorze wyświetlono kolejną planszę, tym razem z tytułem „JWS przeprasza”.

– W tym wariancie publicznie przepraszasz Szopika, apelujesz do ludzi, żeby przestali atakować sklepy. Następnie ściągasz maskę i zamykasz swój kanał. A ja wycofuję zarzuty, dogadujemy się.

Parsknąłem. Wuj ciągnął jednak, niezrażony.

–  Ty nie pójdziesz siedzieć, ja skupię się na zarządzaniu, marka nie ucierpi. Wszyscy zadowoleni. I to właśnie, drogi chłopcze, jest moja propozycja. Co ty na to?

– Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami. Naprawdę, nie wiedziałem. Może to dziwne, ale w tamtym momencie jedyne, co czułem, to zawód. Nie tak miała wyglądać moja konfrontacja z wujem, jak się okazało – żałosnym dziadygą przywiązanym do prezesowskiego biurka setką kabli.

– Nie masz wyjścia. Widziałeś, co rozkręcił ten cały Szymek, sam chyba widzisz, że w sieci też nie masz już szans.

– Może nie mam. A może mam? Jestem w tym dobry – burknąłem bez przekonania.

Fakt, Szymek mocno mi dokopał, pokazując sceny z aresztowania Ogóra i ferajny, no i mnie, jak odjeżdżam z Ganboldem, szczerząc złośliwie zęby i pokazując fucka. Spryciarz obwinił mnie o sprowokowanie turbiarzy do ataku na sklep, żeby móc nawiać, a wiele osób mu uwierzyło, w tym część moich fanów.

Ale zdałem sobie sprawę, że właściwie nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.

Spojrzałem na plątaninę kabli, klawiatury, monitory i prezesa i mnie olśniło.

– To ty – krzyknąłem, podniecony własnym odkryciem.

– Słucham?

– To ty mnie zaatakowałeś! Sterujesz tu wszystkim, to ty kierowałeś tą maszyną! Ty zacząłeś, ja się tylko broniłem!

– Chłopcze, o czym ty mówisz?

– Może i te twoje roboty same z siebie nikogo nie zaatakują, ale ty, to co innego. Zrób lepiej slajd z analizą co się stanie, gdy powiem policji i wrzucę do sieci, że prezes Szopika jest osobiście odpowiedzialny za atak na klienta! Ha!

– Co za bzdura – jęknął wuj.

Zaśmiałem się tylko.

– Dobra, ale to dlatego, że straciłem cierpliwość. – Wuj pokiwał głową z rezygnacją. – Od lat działasz mi na nerwy, grasz w jakąś kretyńską grę, a ja nawet nie wiem po co i dlaczego! Po co to wszystko? Kim w ogóle jesteś?

– Chciałbyś wiedzieć, co? – Spojrzałem na zegarek z wyblakłym szopem na tarczy. Było bardzo późno. – Nic z tego – dodałem, drapiąc się w nos pod kominiarką.

Dobra – Staruszek oklapł w fotelu. – Przynajmniej daj wreszcie spokój mi i moim sklepom! Czy jak ci zapłacę, powiesz ludziom, żeby przestali mi psuć moje maszyny i znikniesz?

– Ile?

 

*

 

Umowa to umowa. Stojąc na ulicy w zielonkawym blasku szyldu pobliskiego sklepu, opublikowałem pożegnalne nagranie i oficjalnie zamknąłem kanał JebacWasSzopik. Poczułem dziwną lekkość.

Przez całe życie nosiłem maskę. Czas z tym skończyć. Zdjąłem brudną kominiarkę i spojrzałem na stary, zielony zegarek z gębą szopa i głupią dedykacją na tarczy. Była czwarta rano.

 

Gdy podszedłem, do auta, Ganbold stał obok i palił. Mongoł skinął mi głową na powitanie.

– Chcesz odnieść sukces, Ganbold?

– Nu, może…

– Jedziemy?

– Kuda?

– No, sprawdzić.

– A szto sprawdzić?

– No, jak jest gdzie indziej. Ja płace za kurs. Daleki kurs, Ganbold.

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Kwestie techniczne sugestie i wątpliwości – do przemyślenia:

Reklamują się na potęgę, zachęcają i necą korzyściami, a potem … – literówka

Czasem hot dogi piszesz razem, czasem osobno.

To wystarczyło, by wytrącić sklepowego robota z równowagi i – nie demolując mienia korporacji – dać jej pstryczka w nos. – do czego odnosi się „jej”? – czy chodzi o korporację?

Szarpnąłem się,  (za duo spacji) ale rachityczne, insekcie ramię nie odpuściło.

Na internetowe trollowanie  (tu też) automatycznych sklepów wielobranżowych nie było paragrafu.

Podobne nagromadzenie spacji występuje jeszcze później.

 

Tam, jakby zdała sobie sprawę, że jest w sytuacji bez wyjścia, maszyna jakby osłabła. – powtórzenie

Ufałem swoim fanom jak nikomu na tym świecie, ale liczyłem się z tym, że wśród nich mogli się pojawić nieproszeni goście, tym bardziej że pojawiły się już setki nowych subskrypcji mojego kanału. – i tu

Kątem oka zauważyłem, jak firanka w oknie pani Jadzi zafalowała. – skąd on wie, że tam mieszka pani Jadzia? – nie zna zaułku, a poprzednio pojawiła się pani Zosia

Zdrada Ganbolda zabolała, ale znałem już ten ból z dużo silniejszym wydaniu. – literówka

Czy to jedyny scenariusz? – wtrąciłem się, starając się, by zabrzmieć choć trochę ironicznie. – powtórzenie; pod kątem powtórzeń warto jeszcze przejrzeć całość

 

 

Dowcipnie zakończyłeś tę nieprawdopodobną, faktycznie – specyficzną opowieść, która w sumie ma wydźwięk mocno pesymistyczny. Nieco zdumiewa, że wuj nie dostrzegł u Pawła charakterystycznego zegarka i nie był ciekawy, kim jest tajemniczy gość w kominiarce, nie próbował tego sprawdzić. Sam fakt, że to on był głową sieci sklepów, zaskoczył mnie mocno. :) Ciekawe i to, że bohater wziął ze sobą w daleką podróż zdradzieckiego taksówkarza.

Pewne fragmenty wydawały mi się dość mało realne i zagadkowe, ale ogólnie fabuła wciągająca, czytało się ok. :)

Można wspomnieć o wulgaryzmach.

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Cześć bruce, bardzo dziękuję za rektulę, nie mam teraz warunków , ale z pewnością pochyle się nad Twoimi uwagami. Jeśli gdzieś coś Cie tu choć trochę rozbawiło, to super. Jeśli faktycznie fabuła wciagła, to jeszcze lepiej! Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za odwiedziny, Łosiot P.S. Masz wspaniały nick i avatar, uwielbiam Bruce Leeee!

Cała przyjemność po mojej stronie. :) Dialogi naprawdę arcyśmieszne. :)

Dziękuję i wzajemnie. ;)

Rzeczywiście awatar z takim idolem-przystojniachą wymiata. :)) Twój też jest świetny. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Łosiocie, jeśli dobrze zrozumiałam opowiadanie, jego bohater całe życie pielęgnował żądzę zemsty na wuju-chrzestnym, który mocno mu się naraził w dniu pierwszej komunii.

Wiedząc czym para się wuj, postanowił niszczyć go w osobliwy sposób i jakkolwiek rozumiem kierujące chrześniakiem pobudki, to niezupełnie pojmuję sprawy związane z tym, co robił Paweł. Mimo że przedstawiłeś tu całkiem obce mi środowisko, o którym wiem tylko tyle, że istnieje, to Sukces czytało się świetnie i mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc zgłosić opowiadanie do Biblioteki. ;)

 

No i je­stem wro­dzo­nym scep­ty­kiem… → Pewnie miało być: No i je­stem urodzonym scep­ty­kiem… Lub: No i mam wrodzony sceptycyzm

 

„sma­ko­wi­ty” hot­dog oka­zu­je się… → …„sma­ko­wi­ty” hot ­dog oka­zu­je się

 

i ka­me­ra­mi skle­pi­kach nie spo­tkasz ni­ko­go z ob­słu­gi. Je­dy­ne, co spra­wia po­zo­ry życia w tych ich mar­twych skle­pi­kach… → Czy to celowe powtórzenie?

 

i zie­lo­ne­go hot­do­ga z zie­lo­nym sosem… → …i zie­lo­ne­go hot ­do­ga z zie­lo­nym sosem

 

ab­so­lut­nie ni­czym się to to nie różni… → …ab­so­lut­nie ni­czym się toto nie różni

 

Wzią­łem ko­lej­ny kęs. → Ugryzłem/ Odgryzłem/ Zjadłem ko­lej­ny kęs.

Kęsów się nie bierze – choć rozumiem, że Paweł mógł o tym nie wiedzieć.

 

w stro­nę au­to­ma­tu do hot­do­gów… → …w stro­nę au­to­ma­tu do hot ­do­gów

 

– Pa­trz­cie, pa­trz­cie na to – wy­szep­ta­łem pod­eks­cy­to­wa­ny. Wi­dzie­li­śmy razem, jak dzier­żą­ca pa­rów­kę ro­bo­cia łapa… → Narracji nie zapisujemy z didaskaliami. Winno być:

– Pa­trz­cie, pa­trz­cie na to – wy­szep­ta­łem pod­eks­cy­to­wa­ny.

Wi­dzie­li­śmy razem, jak dzier­żą­ca pa­rów­kę ro­bo­cia łapa

 

czy tym razem zwró­ca mi kasę? → Literówka.

 

chwy­ta­jąc za te­le­fon i pró­bu­jąc mi go wy­rwać… → …chwy­ta­jąc te­le­fon i pró­bu­jąc mi go wy­rwać

 

nie­za­leż­nie od jej żro­dła, po­czu­łem… → Pewnie miało być: …nie­za­leż­nie od jej źró­dła, po­czu­łem

 

regał ob­sta­wio­ny  ir­landz­kim piwem… → Jedna spacja wystarczy.

 

– ZA­RE­JE­STRO­WA­NO AKT WAN­DA­LI­ZMU, PRO­SI­MY O NA­TYCH­MIA­STO­WE ZA­PRZE­STA­NIE CZY­NÓW ZA­BRO­NIO­NYCH I OPUSZ­CZE­NIE SKLE­PU. DLA PAŃ­STWA BEZ­PIE­CZEŃ­STWA WE­ZWA­NO SZO­PIK SE­CU­RI­TY. → Czy automat na pewno umiał mówić wielkimi i wyboldowanymi literami?

 

zgod­nie in­struk­cją sta­now­czo brzmią­ce­go głosu… → Pewnie miało być: …zgod­nie z in­struk­cją sta­now­czo brzmią­ce­go głosu

 

Grup­ka ga­piów skie­ro­wa­ła na mnie ka­mer­ki swo­ich te­le­fo­nów. → Czy zaimek jest konieczny – czy gapie używaliby cudzych telefonów?

 

Na in­ter­ne­to­we trol­lo­wa­nie  au­to­ma­tycz­nych skle­pów… → Jedna spacja wystarczy.

 

czyli spo­wo­do­wa­łem SZKO­DĘ MA­TE­RIAL­NĄ. → Dlaczego wielkie litery?

 

skry­łem się za­si­ka­nym po­dwór­ku. → …skry­łem się na za­si­ka­nym po­dwór­ku.

 

z au­to­ma­tem do hot­do­gów miał… → …z au­to­ma­tem do hot­ do­gów miał

 

po­pla­mio­ny t-shirt i czap­kę z dasz­kiem. → …po­pla­mio­ny T-shirt i czap­kę z dasz­kiem.

 

pre­zes i dy­rek­tor  praw­dzi­we­go jed­no­roż­ca… → Jedna spacja wystarczy.

 

Wujek chyba nie zda­wal sobie spra­wy… → Literówka.

 

Byłem tak roz­cza­ro­wa­ny, że oczy po­de­szły mi łzami. → Raczej: Byłem tak roz­cza­ro­wa­ny, że łzy podeszły mi do oczu.

 

żeby wam po­wie­dzieć , że na razie… → Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

ze śmier­dzą­ce­go ko­ta­mi za­uł­ku… → …ze śmier­dzą­ce­go ko­ta­mi za­uł­ka

Tu znajdziesz odmianę słowa zaułek.

 

czy w ka­drze nie znaj­du­je się nic co po­zwo­li­ło­by komuś roz­po­znać miej­sce, w któ­rym się znaj­do­wa­łem. → Nie brzmi to najlepiej.

 

Gdy ko­bie­ta za­czą­ła się od­gra­żać… → Literówka.

 

Mnie do śmie­chu nie było. Nie byłem jesz­cze pe­wien, czy widok moich na­śla­dow­ców szar­żu­ją­cych na ra­chi­tycz­ne ro­bo­ty bar­dziej mnie cie­szy… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Kątem oka za­uwa­ży­łem, jak fi­ran­ka w oknie pani Jadzi za­fa­lo­wa­ła. → Dlaczego pani Zosia jest teraz panią Jadzią?

 

wszyst­kie one skła­da­ły się na dość zło­żo­ny… → Nie brzmi to najlepiej.

 

ude­rzam w po­dest z ro­bo­tem i wtrą­cam go z rów­no­wa­gi. → Pewnie miało być: …ude­rzam w po­dest z ro­bo­tem i wytrą­cam go z rów­no­wa­gi.

 

– Tak, aż tyle dziś, kruca, zja­dłem hot­do­gów… → – Tak, aż tyle dziś, kruca, zja­dłem hot ­do­gów

 

– Ktoś we­zwał po­li­cję, trud­no, pew­nie tak miało być.Wes­tchną­łem z re­zy­gna­cją. → – Ktoś we­zwał po­li­cję, trud­no, pew­nie tak miało być – wes­tchną­łem z re­zy­gna­cją.

Ode­tchną­łęm z ulgą. ->Literówka.

 

od­pro­wa­dzał auto zim­nym spoj­rze­niem. Gdy elek­tro­hi­pho­po­wiec spoj­rzał mi w oczy… → Nie brzmi to najlepiej.

 

-Tak­sów­ką przy­je­cha­łem, o tą. → Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

za prze­pro­sze­niem –  ziom­kiem. → Jedna spacja po półpauzie wystarczy.

 

– Masz jesz­cze ja­kieś slaj­dy? Czy to je­dy­ny sce­na­riusz? – wtrą­ci­łem się, sta­ra­jąc się, by za­brzmieć choć tro­chę iro­nicz­nie. → Nie brzmi to najlepiej – zrezygnowałabym z pierwszego zaimka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy, niezmiennie fascynuje mnie (i trochę przeraża) Twoja wspaniała spostrzegawczość i niezłomna wola walki z moim pisarskim dziadostwem :)

Bardzo Ci dziękuję za lekturę i uwagi. Poprawione grzecznie.

Fabułę rozkminiłaś bezbłędnie, co mnie bardzo cieszy.

Mimo że przedstawiłeś tu całkiem obce mi środowisko, o którym wiem tylko tyle, że istnieje – z tym istnieniem, to tak średnio, myślę sobie. To raczej wariacja na temat :)

bruce, za Twoje uwagi już dziękowałem, teraz znalazłem chwilkę i naniosłem stosowne poprawki. 

Dziękuję, powodzenia, pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Łosiocie, ogromne się cieszę, że to co robię, może ciągle fascynować. :)

I bardzo proszę – nie bądź tak niewyrozumiały dla własnej twórczości. Gdyby to, co piszesz było dziadostwem, nie czytałabym Twoich opowiadań! :)

A skoro tekst został poprawiony, mogę udać się do klikarni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Piękna historia, zaskoczyłeś mnie wujkiem i niespodziewanym spięciem wątków.

Bardzo podoba mi się język (najbardziej oldskulowców;) Znalazłam różne dialekty, wyłapałam trochę smaczków. Nawiązania popkulturowe super.

Wydaje mi się, że miejscami występują nagromadzenia “bardzo”.

Zakończenie mnie do końca nie przekonuje. Raz, reakcja prezesa i to, że nie zdemaskował gościa. Dwa Ganbold Judasz, jako towarzysz podróży.

Lożanka bezprenumeratowa

Tekst super. Aż chciałoby się pójść do pewnego wszechobecnego sklepu z zielonym zwierzątkiem w logo i zacząć rewolucję, chociaż z racji tego, że zamiast bezdusznego robota czeka tam prawdopodobnie ekspedientka (nawet, jeśli niezbyt miła) spróbuję się powstrzymać :) W rzeczywistości nie wszyscy byli na tyle pomysłowi, żeby rozponać szopa z jego sklepowym przeznaczeniem :P

 

Wydźwięk zakończenia jest specyficzny. Bohater jednak odrzuca zemstę, przestaje walczyć ze znienawidzoną korporacją, a to wszystko niby dla pieniędzy, ale nawet z nimi nie ma pomysłu co zrobić. Jakoś tak nihilistyczne wyszło, chociaż pozostaje nadzieja, że gdzieś będzie lepiej.

 

Oprócz tego zabrakło jednego "nie", chyba nikt jeszcze nie wyłapał:

Maski, które tak naprawdę prawie w ogóle się od siebie [nie] różnią, tak samo jak ci, co je noszą.

It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead

Czytelnicyhuraaaaaa!

 

ambush, ostam – bardzo dziękuję, że zdecydowaliście się wpaść i poczytać. 

 

Odnośnie zakończenia, bo oboje do niego nawiązujecie – moje rozumowanie jest takie:

 

Prezes jest po prostu skupiony na swoim wielkim dziele – firmie, którą prowadzi sam, osiągając wyżyny efektywności i tak dalej. 

Już dawno olał swojego synalka chrzestnego, olał wszystko – liczą się KPI i sprawność wyalienowanego systemu, który zbudował. Dlatego ma gdzieś tożsamość Pawła – dla niego ważne jest szybkie rozwiązanie problemu, czyli brużdżącego mu palanta z internetu. 

 

Paweł zdał sobie sprawę że wuj Marian jest żałosnym niewolnikiem własnego biznesu, a nie miliarderem, któremu można czegokolwiek zazdrościć. Dlatego Paweł odpuszcza i dociera do niego, że cała ta walka, którą prowadził do tej pory, nie miała sensu. Kończy tę przygodę i rozpoczyna kolejną. 

Zgarnia kasę właśnie po to, żeby ruszyć w podróż z Ganboldem, bo tak jak on, chce od życia czegoś więcej, niż przetrwania go w granicach własnego kwartału, w otoczeniu nudnych ziomeczków.

Rusza w świat z gościem, który być może i go sprzedał, ale z drugiej strony, urzekł go pomysłem na życie. 

 

Nie chcę Was oczywiście powyższym tłumaczeniem do niczego przekonywać, ale po prostu pozwoliłem sobie na wyłuszczenie autorskich intencji, bo się Wam to należy* w zamian za wnikliwą lekturę :)

 

No i, tak w ogóle, to się super cieszę że się Wam do dobrze czytało i opowiadanie się spodobało. Mało ostatnio piszę, ale jak już to robię, to się bardzo mocno w to angażuję, więc fajnie, że wyszło. 

 

* Ponieważ jesteście tu w ramach promocji, którą ogłaszałem na SB, zapowiadam się z wizytą u Was. Zielony hotdog gratis :)

 

 

 

 

 

 

To jak mogę wybierać, to poproszę to: https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/28091

Lożanka bezprenumeratowa

Ambush, robi się (tzn zrobi ASAP, pewnie jutro rano).

BTW – przeczytałem już shorta ostam‘a– polecam i Tobie, fajna, świeża rzecz. 

Jestem rozdarty.

Z jednej strony – fajna wizja, trochę parodiująca(?) dystopijne schematy, ale nie na tyle, żeby nie skłaniać do refleksji. Uśmiałem się przy podstarzałych hiphopowcach i cudzoziemskim taksówkarzu (na myśl przyszedł Doppinder z filmów o Deadpoolu).

Z drugiej – bohater to antypatyczny, nihilistyczny typ, który chce się zemścić za słaby prezent na komunię… Wkurzał mnie, a że historię poznajemy z jego perspektywy, to rzutowało na odbiór tekstu.

Waham się, czy klikać. Rozum mówi ,,tak”, serce – nie za bardzo. 

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Hello, SNDWLKR, miło Cię widzieć!

Cieszy mnie Twoja recenzja, ale i rozumiem rozdarcie. Sam kieruję się w życiu tym, co nakazuje mi serce, więc jeśli Twoje mówi Ci, że ten tekst nie zasługuje na Bibliotekę, uważam, że warto go posłuchać. 

 

Bohatera masz wyjątkowo antypatycznego, polubić się go nie da, ale opko czytało mi się dobrze. Mam czasem wrażenie, że wiele zależy od tego, jak sam autor traktuje swojego bohatera, jak go prowadzi, jak próbuje go zrozumieć. A Ty to robisz dobrze :) Może dlatego mi się podobało.

Sam świat ciekawy i przerażający. Z jednej strony zautomatyzowany, ale z drugiej pielęgnujący wciąż stare podziały. Fajnie pograłeś subkulturami i stereotypami. Taksówkarz jest świetny. Językowo wyszło bardzo dobrze. Zakończenie w pierwszym momencie trochę mnie rozczarowała, bo wydawało mi się, że jednak komunijny prezent to jednak trochę za mało do latami planowanej i prowadzonej zemsty. Z drugiej strony trochę minęło od czasu, gdy byłam w wieku komunijnym i świat się zmienił, więc może to możliwe ;)

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Hej Irko! 

Bardzo miło widzieć Twój komentarz, myślałem, że tekst już bezpowrotnie osunął się w portalową Otchłań, a tu proszę, jaka niespodzianka. 

Antypatyczny bohater. Tak, to na pewno. Miał być po prostu trochę cyniczny i mściwy, ale się rozpędziłem, bo mi się zaczął podobać. Ale co tam, przynajmniej jest jakiś ;)

 

Co do komunii i kiepskiego prezentu, to ja wiem, że one przyciągają uwagę jako główny motyw zemsty. Sprawa jest nieco bardziej złożona, motywacja bohatera obejmuje ogólnie zachowanie Wuja Mariana, który wziął się i zniknął z życia chłopca, pochłonięty własnym superinnowacyjnym biznesem, zostawiając po sobie tylko tani zegarek-reklamówkę i durnowatą złotą myśl.

Czy według Ciebie jest to niewystarczająco w opowiadaniu wyeksponowane (podkreślam to we fragmencie o zdradzie, więc nie poświęciłem temu jakoś bardzo dużo miejsca)?

Jak znajdziesz chwilkę, żeby się ze mną podzielić opinią na ten temat, będę bardzo wdzięczny. 

 

pozdrawiam serdecznie,

 

Ł.

Ta komunia faktycznie zwraca uwagę i przyćmiewa to, co piszesz później, trochę umyka żal za brak dalszych kontaktów. Poza tym osobiście miałam wrażenie, że prezent wujka miał przesłanie, może dlatego, że wcześniej wspominasz o tym, że wujkowe prezenty były do tamtej chwili niezłe. Samo pojawienie się w nieodpowiednim stroju i prosty prezent z banalną dedykacją było dla mnie, jak powiedzenie: nie przejmuj się za bardzo tym gównem, idź swoją drogą, nie oglądaj się na innych. Tym bardziej, że zegarek miał grawerunek, a zrobienie czegoś takiego chwilkę trwa, więc to było przemyślane. Może to po prostu jest tak, że czyta się trochę przez pryzmat tego, co się dookoła nas dzieje, a dzisiaj komunia chyba spada w rankingu ważnych wydarzeń. Ale przez takie odebranie intencji wujka, zemsta bohatera wydaje się nieco no, głupia ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dziekuje, Irko. Tak, Wuj podszedł do prezentu na poważnie. Po prostu bohater, jako dziecko tego nie zrozumiał. Dla niego to było bezwartościowe, a potem jeszcze Wuj zniknął… Zemsta, jak to zemsta. Przynajmniej sprawiła, że bohater miał jakiś cel w życiu i był trochę na marginesie. Wujowi w pewnym sensie się udało, bo Paweł wyrósł na kogoś więcej, niż tylko kolejnego turborapera ;) Dziękuję za kliczka BTW.

Dobry tekst, zwłaszcza początek i końcówka. Świetny akapit otwarcia, mógłbym tu przysłać Stn’a, żeby zobaczył, o co mi chodziło. Przez ładny kawałek czasu myślałem, że będę nominował do piórka, ale w środku tekst trochę siada. Fabuła z raperami traci pierwotny polot, robi się zbyt karykaturalna, gubi nabraną prędkość. Szkoda, ale z drugiej strony pokazałeś prawdziwą, naturalną postawę Łosiota. W końcu czuję, że to Twój tekst, bez spiny, bez dopasowywania się do trendów na forum. Powiedziałbym też, że jest bardziej dojrzały. To na pewno tekst we właściwym kierunku. Oczywiście nie mam na myśli gatunku. ;)

Pozdrawiam.

 

cześć :)))))

 

Bardzo milo Cie widzieć pod tekstem (szkoda że się nie udało na gdańskim fantastycznym piwku – mam L4).

 

to Twój tekst, bez spiny, bez dopasowywania się do trendów na forum – 100% tak, se wziąłem i napisałem to, na co miałem ochotę :) I bardzo się cieszę, że Ci się spodobało. 

 

Ja płace za kurs. ← literówka

Dobrze się czytało. Śmieszno i straszno, bo może tak być w niedalekiej przyszłości.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Koalo, Anet, bardzo dziękuję za lekturę i jej zameldowanie. 

pozdrowaski

Spodobał mi się motyw walki z reklamowymi kłamstwami, jestem skłonna rozciągnąć go na walkę z konsumpcjonizmem. Ciekawa jest również pokoleniowa kosa między turbiarzami a hiphopowcami. I tak efektownie zakończona…

Wujek nieźle podpadł.

Czytało się dość przyjemnie.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka