- Opowiadanie: Olgierd Glista - Dar złotej żaby

Dar złotej żaby

Na wstępie tłumaczę się z przekroczonego limitu znaków – historii, którą chciałem opowiedzieć, raczej nie umiałbym zawrzeć w konkursowych ramach wynoszących 20 tys. w obranej przeze mnie ścieżce prostej. 

Opowiadanie zostało jednak zainspirowane tematyką konkursu “Magia i Miecz”, dlatego pozwoliłem je sobie przyporządkować do tegoż konkursu. Czynię to z pełną świadomością naruszenia wymagań i idącej za tym dyskwalifikacji. Wierzę że sam fakt inspiracji i wykorzystanie – tj. nie zmarnowanie motywu konkursowego “Złota Żaba” stanowić mogą okoliczność na tyle łagodzącą, by nie rozgniewać organizatorów domniemanym marnowaniem ich czasu. 

Ze względu na w miarę lekkie ale zdecydowanie obecne motywy erotyczne, lekturę zalecam czytelnikom w wieku od 16 lat wzwyż. Aktualnie nie pracuję jako weryfikator wieku czytelników ale sądzę że powyższa informacja ma sens.

Betowali: Monique.M oraz SNDWLKR, bardzo dziękuję

 

SŁOWNICZEK – pojęcia wymagające doprecyzowania: 

Żywiołak – elf płci męskiej.

Leszanin – Leśny Człowiek, przedstawiciel osobnej rasy.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Dar złotej żaby

 

Szczęki pancerzy i broni, trzask ognia i drzewców, chór wojennego ryku utkanego z euforii, gniewu, trwogi, agonii, bólu i wymiotów. Kurz, popiół, chmura z cieni i ciemności. Jakby otworzyć najgłębsze podziemia i wypuścić biesy.

Rzecz to na pograniczu dwóch wrogich sobie cywilizacji spodziewana. Obustronna krwawa ofiara w walce o każdą piędź ziemi. Polegnie ten, który pierwszy i ostatni raz dobędzie oręża i ruszy na przeciwnika. Polegnie i ten, który jedną, dwie, dziesięć, trzydzieści poprzednich potyczek przetrwał, wyczerpawszy czas na tym świecie, a może zniecierpliwiwszy władców przeznaczenia, igrając z losem o ten jeden raz za dużo. Tego mógł się spodziewać jeden wojownik, świadomy swego niezwykłego pochodzenia, które miałoby się przekładać na powołanie do niezwykłych czynów. Cóż jednak po wszystkich znakach, wszystkich dotychczasowych zasługach, niezwykłych przygodach i czynach, skoro któraś musiała się okazać ostatnią?

Jeden powie, że szkoda że linia życia kończy bieg w jednej z wielu potyczek, których jutrzejsi kronikarze nie zliczą. Drugi powie – a może to dobrze, gdyż jeśli ktoś wyjątkowy ponosi zwykłą śmierć, to własnym przykładem potwierdza, że śmierć zrównuje wszystkich.

Wojownik Dargost dziś walczył po stronie zwycięzców. Jakaż to pociecha, gdy widoki przed nim nieciekawe? Z jednej strony wróg, orkowie w ostatniej szarży, piesi i zbrojni w topory, pewni śmierci, ale gotowi zadawać jak najwięcej bólu i śmierci ludziom. Wiedział to zbyt dobrze, sam bowiem wbrew wszelkim szansom przeżył kiedyś taką szarżę.

Od drugiej strony nacierał sprzymierzeniec. Niemniej groźny dla samotnego woja, który utknął w zapadlisku po kolana i nie mógł ujść przed szarżą pancernej kawalerii. Rozpędzeni, choćby chcieli, nie mogliby zatrzymać impetu, z jakim mieli kosić ostatnich na polu bitwy żywych orków – niestety także pieszych pobratymców, którzy trafiliby pod grad miażdżących kopyt.

Jedynie cud mógł ocalić Dargosta przed wyzionięciem ducha w męczarniach.

W kurzawie, która podniosła się przy zderzeniu walczących stron, nikt nie zauważył, że z zadymionego nieba opadła chmura, która przechwyciła nieszczęsnego wojownika.

Żołnierze, którzy przeszukiwali pobojowisko, znaleźli tylko niekompletną zbroję Dargosta, zaś żadnego śladu po ciele wojownika i po jego broni – bułacie.

Wojownik ze swą bronią przebywał o wiele dalej.

O poranku, na jednej wyspie gdzie zazwyczaj nikt nie podpływał, powietrze przeciął głośny jęk, płosząc z drzew stada ptaków, a wszelkim wodnym istotom każąc szukać schronienia głębiej, w piasku lub kamykach na dnie.

Pianie godne rasowego koguta było dziełem kobiety na pierwszy rzut oka ludzkiej. Jej lekko ciemną skórę pokrywały piegi. Kasztanowe, długie do pasa włosy, burzyły się i falowały. Ciało miała zbudowane, jak należałoby się spodziewać po młodej przedstawicielce jej ludu, może z pewną dysproporcją między wąskimi biodrami i ogólnie szczupłą sylwetką, a wydatnym biustem.

Jej towarzysz miał ciemnoniebieską skórę, przy czym bardziej jak u owocu niż jak u zsiniałego trupa. Mięśnie, niekoniecznie estetyczne lecz świadczące o dużej sile, porastała prawie że świńska szczecina, szczególnie zagęszczona na twarzy. Oczy jarzyły się ogniami jak przy zachodzie słońca, albo raczej przy poranku zwiastującym sztorm. Włosy miał czarne i gęste, do ramion. Gdy w grymasie bólu i niezadowolenia otwierał paszczę, pokazywał wielkie zęby z mocno zaostrzonymi siekaczami, ale nie wystającymi z twarzy, jak ozdobne fałszywe kły noszone przez niektórych członków orczego Krwawego Plemienia.

Kto znałby wszystkie typy urody zamieszkujące świat, powiedziałby że mężczyzna ten to pod względem wyglądu idealny kompromis między orkiem a leszaninem, w dodatku o bardzo rzadko spotykanym kolorze skóry.

Prawda, że mężczyzna-ork i ludzka kobieta najczęściej mogliby spędzać noce, gdy pierwszy przemocą brał drugą. Ale nic na to nie wskazywało. Posłanie z liści, ukryte ognisko, poukładane rzeczy nie świadczyły o tym żeby miało dojść do gwałtu.

Tym bardziej, że kobiety nic nie krępowało i mogła w każdej chwili uciec.

Czyżby to więc jakaś ludzka czarownica omamiła potężnego orka i uczyniła go wiernym sługą i kochankiem? Wtedy ów ork zapewne patrzyłby na nią milczący i zauroczony. Tymczasem stękał i zgrzytał zębami, jakby przeżył ogromny ból, lub odchorowywał beczkę miodu, opróżnioną poprzedniej nocy.

– Po tym krzyku myślałbym, że się zmieniłaś w żurawia, droga Ondi.

– Ubolewam, że akurat w ptaka zmienić się nie mogę. Ale widzę postępy, już nie wstajesz chwytać za bułat, sądząc żem uprowadzona.

– Takie głośne ziewanie może kiedyś sprawić coś o wiele gorszego, niż uprowadzenie.

– A co, masz jakiś pomysł? – spytała Ondi zadziornie.

– Dobrze wiesz że w obecnym stanie nie mógłbym udawać porywacza.

– A więc orkiem-dzikusem jesteś tylko na zewnątrz. – Ondi wykrzywiła usta w podkówkę.

W środku nadal jesteś człowiekiem.

– Ani tym, ani tym.

– Kim wobec tego? Masz już jakiś pomysł?

– Jak dotąd żadnego. Ostatnio przyszło mi do głowy, że kowal, który stworzył mnie w ciągu jednej nocy, po prostu wymyślił taką historyjkę żebym nie czuł się gorszy od innych będąc w rzeczywistości podrzutkiem. Ale jednego to nie tłumaczy.

– A czegóż to?

– Popatrz na mnie i zgadnij, ile mam lat. Chyba że jakieś duszki ci taką tajemnicę zdradziły.

– Gdybym poprosiła, to by mogły, ale wolę zgadnąć sama. Nie znam się na orkowych młodzieńcach, ale na gołowąsa nie wyglądasz. Na dziadygę też nie, blizn nie masz, nie straciłeś oczu ani kończyn w bitwie. Najmniej dwadzieścia, nie więcej niż dwadzieścia pięć.

– Nic dziwnego, ale za dużo.

– Dziewiętnaście.

– Za dużo.

Ondi z coraz większym niedowierzaniem podawała coraz mniejsze liczby. Skinął głową dopiero gdy nie śmiała wypowiedzieć, że Dargost miałby mieć mniej niż czternaście lat.

– Tak jest, trzynaście lat.

– Ależ…

– Sam chciałbym wiedzieć, czemu tak. Gdy przyszedłem na świat, jeden rok mojego życia równał się dwóm latom życia moich rówieśników. Razem z moim ciałem, rósł umysł. Pojmowałem więcej, tyle na ile wskazywał mój wygląd. Dorosłym mężem stałem się gdy skończyłem lat dziewięć. Już wtedy bałem się, że przyjdzie mi przedwcześnie postarzeć i zemrzeć, ale czas, dotąd biegnący szybko, wtedy zwolnił. I teraz mimo że odkąd dorosłem minęły cztery lata, jestem jak mąż dwudziestoletni, a nie dwudziestosześcioletni.

– Wielki to dar. Marzenie każdej kobiety.

– I mężczyzny. Ale ma to swą cenę. Część tego dobrze znasz.

Ondi oparła się o ścianę pieczary i zaczęła pleść warkocze.

– To niegodne wojownika i boskiego potomka godzić się na swój los.

– Gdybym tylko wiedział, jak zdjąć z siebie tę paskudną klątwę, nie zastanawiałbym się.

– Kiedy cię zabrałam z tamtego pola bitwy, miałeś w głowie jedynie iść na zatracenie.

– Cóż więc mam robić? Tu jest piękna wyspa, lecz żaden kraj nie jest bezpieczny, odkąd zatrzymał się świat i lądy nie wędrują.

– Kiedyś słyszałam od duszków, tylko nie pamiętam którego żywiołu, że jest wyspa, gdzie mieszka Leszanin-czarownik, znający sposób na zdjęcie każdej klątwy.

– Przypuszczam że wybrał tę wyspę zamiast Kruczej Puszczy nie bez powodu.

– Prawda, ukrywa on swe tajemnice i swą obecność przed światem. Ale większe szanse na wysłuchanie u niego ma niewątpliwie ork, nie człowiek.

– Więc taką oto uknułaś intrygę. Sprowadziłaś mnie tutaj i spożytkowałaś swój niewieści urok, bym cię zapragnął, wziął i tego wynikiem przybrał postać orka.

– Co do niewieściego uroku, racja, ale nie ma tu mowy o żadnych czarach. Gdybyś zachował wstrzemięźliwość, zrozumiałabym.

– Ja bym siebie wtedy nie zrozumiał. Zaczekasz do wieczora? Powinienem być w pełni sił.

– Niestety, wzywają mnie odległe sprawy. Ale zajęć brakować ci tutaj nie będzie.

Ondi, doprowadziwszy swe imponujące włosy do porządku, stanęła nad brzegiem strumienia.

– Zaczekaj, weź chociaż…

– Mógłbyś je uprać? Będę wdzięczna. Pa!

Kobieta posłała orkowi pocałunek, po czym zmieniła kształt w podobny morskiej wydrze i zniknęła w wodzie.

Dargost, czy też pod orczą postacią Dzograt, stanął nad rzeką z jej ubraniami. Zmieniając postać zostawiała je, ale gdy wracała do ludzkiej formy to błyskawicznie znajdowała nowy strój.

Czy więc miałby faktycznie trudzić się praniem jej ubrań?

Nie chcąc wszak by stała się im szkoda, zapakował je do worka razem z własnymi ubraniami, zostawiając sobie tylko przepaskę. Nic nie zasłaniała, szczególnie gdy zrywał się wiatr, ale częściowo chroniła przed obtarciami wrażliwych obszarów.

Po szybkiej kąpieli, upolowaniu i zjedzeniu jakiejś nieszczęsnej rybki, Dzograt ruszył badać tajemniczą wyspę. Krzewy i drzewa o mieniących się różnymi barwami liściach gęsto porastały teren. Niebieskoskóry ork musiał sam wydeptywać ścieżkę. Gdy zaś roślinność nie pozwalała przejść, musiał hańbić bułat pracą przy cięciu przeszkadzających pędów.

Żadnej wskazówki, jak znaleźć czarownika, nie miał. Musiał zbadać teren, może wejść na wyższe drzewo, gdy upewni się że nie jest zamieszkane przez jakieś jadowite gady albo robactwo, a przede wszystkim – przez Leszan.

Zapachy wilgoci, butwiejącej ściółki i pewna ogólna świeżość aury ustąpiły mieszance dymu, niesionego przez wiatr popiołu, oraz wszelkich ludzkich woni i smrodów.

Idąc tropem zapachów, ujrzał obozowisko Nowych Ludzi. Kupcy albo piraci, zacumowali statek i podpłynęli na brzeg szalupami. W pierwszej chwili Dzograt chciał podejść, ale przypomniawszy sobie, że w postaci orka spotkałby tam szybką śmierć, zmiarkował się i pobiegł w głąb lądu.

Jeśli ta wyspa pojawiłaby się na jakimś kosztownym zwoju z mapą mórz, to zapewne jako nieduża plamka, ale z perspektywy orka czy człowieka okazała się spora. Ciągnący się wśród zmiennej roślinności, żerowisk i legowisk zwierzyny krajobraz, w każdym zakamarku odkrywał przed podróżnikiem nową przestrzeń. Nic nie świadczyło w niej o obecności kogokolwiek kto mieszkałby tam na stałe. A może tak miało być? Może Dzograt błądził wskutek zaklęć niechętnego gościom czarownika?

Minęło południe. Rybka zjedzona o poranku nie mogła wystarczyć na długo.

Gdzie szukać pożywienia? Dzograt stwierdził, że musi znaleźć jakiś strumień i poszukać czegoś podobnego do śniadania. Nie eksperymentować z owocami, jakkolwiek kuszącymi. Tym bardziej, z miejscową fauną. Zresztą złap tu wiewiórkę albo ptaszka jakiegoś. Są u siebie i dobrze znają teren.

Chłód, który pomuskał twarz orka poprowadził w dół skarpy, na brzeg jeziora. Zdawało się spokojne, uśpione, ale jednocześnie tętniące życiem. Dzograt, chcąc zaspokoić głód, może nabrać zapasów, musiał oddać się obserwacji. Zniknąć, nie dać mieszkańcom jeziora najmniejszego sygnału swojej obecności. Znalazł dogodny, podwyższony punkt na brzegu, skupił się na obszarach, które nie odbijały słońca. Potencjalną ofiarę dostrzegł po dłuższej chwili. Wyglądała obiecująco, jak tłusta i gruba ryba albo inne zwierzę, płaz, jaszczurka albo wydra. Zanurzała się głębiej i czasem tylko podpływała do powierzchni, by lekko dotknąć ją ustami. Dzograt rozpoznał rytm, w jakim potencjalna ofiara nabierała powietrza, po czym skoczył, uwzględniając, gdzie może być.

Plusk! Mimo że zwinna, szybka i na swoim terenie, nie zdołała uciec łowcy, obdarzonemu instynktami drapieżnika. Po chwili szamotaniny, ork zabrał ofiarę bliżej brzegu, gdzie mógł stanąć i przyjrzeć się zdobyczy. Dziwna, nigdy takiej nie widział. Trochę jak jaszczurka, trochę jak płaz, ale przypominała też małpę – cztery błoniaste kończyny, głowa pokryta frędzelkami przypominającymi włosy, długi i tłusty ogon. W dodatku piszczała strasznie głośno i dało się w tym pisku rozpoznać jakiś rytm, jakąś logikę.

Dzograt nie zdołał zakryć ust tej dziwnej istoty, ale nie spodziewał się tego, co nastąpiło zaraz potem. Zarośla na brzegu zaszeleściły, woda w jeziorze plusnęła, zalała oczy Dzograta. Prawie wypuścił zdobycz, ale trzymał mocno. Otrzepał się z wody, odzyskał wzrok i dostrzegł ostre ościenie, ociekające niepokojąco wyglądającą substancją, oraz ich właścicieli. A właściwie właścicielki, kobiety troszeczkę przypominające żaby, o włosach splecionych w różowe warkocze. Nie nosiły ubrań, tylko ozdoby z kamyków, kwiatów i wodorostów.

Jedna wskazała bronią na ofiarę Dzograta, a potem na wodę. Otoczony przez te istoty, nieuzbrojony, Dzograt musiał ustąpić i wypuścił swój niedoszły posiłek z powrotem do jeziora.

Przywódczyni grupy skinęła głową, ale tutejsze „rusałki” nie opuściły jeszcze ościeni. Nadal trzymając orka na ostrzu, wyprowadziły go z wody. Tam inne, trochę mniejsze, przeglądały jego rzeczy. Nieco dziwiły się ubraniom, jedna próbowała zamachnąć się bułatem, ale dla jej małych błoniastych rąk był on nieporęczny. Dzograt spostrzegł, że kobiety wyglądające na młodsze, mają krótkie, jakby wyschnięte ogony. Teraz, biorąc pod uwagę podobieństwo, zrozumiał, że istota którą złapał w jeziorze, była dzieckiem należącym do tego ludu. Widocznie gdy dorastały, kurczył im się ogon, aż zupełnie odpadał – obrończynie jeziora nie miały w ogóle ogonów.

Rzeczy Dzograta wylądowały w worku należącym do rusałek. Teraz, nadal pod eskortą, zaczęły go prowadzić jeszcze dalej w głąb wyspy. Minęli tak wiele zakrętów i zakamarków, ukrytych w zaroślach przejść, których istnienia sam by się nie domyślił. Droga nie była długa, raczej skomplikowana. Rusałki zaprowadziły orka na otoczoną innym jeziorem wysepkę, gęsto porośniętą trzciną i tatarakiem. Pędy nadbrzeżnej roślinności osiągały tam imponujące rozmiary, tak że można było się poczuć jak po wypiciu eliksiru kurczącego do rozmiarów liliputa. O ile jednak teren na wysepce był bagnisty, o tyle mieszkanki zbudowały tam sieć mostów i punktów podparcia, tak że Dzograt mógł w miarę suchą nogą dotrzeć przed oblicze tamtejszego władcy. Rezydował on na tarasie, zbudowanym na balach. Za jego tron robiło wiadro, napełnione wodą, w której siedział zanurzony. Wyglądał jak masywna ropucha, z rogowatymi wypustkami zdobiącymi brwi.

Zdecydowanie przypominał ludzkich albo orkowych władców. Po jego obu stronach siedziały dwie kobiety, raczej w poważniejszym wieku. Podobne do siebie, z tym że jedna była rusałką a druga ludzką wiedźmą, albo jakąś inną istotą, najprawdopodobniej jednak funkcjonującą jako członkini plemienia.

Król-Ropuch otworzył oczy i wydał przeciągły, niski dźwięk, dudniąc podgardlem. Wiedźma o ludzkiej postaci zaskrzeczała, najwyraźniej tłumacząc komunikat władcy.

– Ranadriady chcą wiedzieć, czemu zakłócasz ich spokój! Co plemię krwiożerców – a miała na myśli orków – robi na naszej ziemi?

A więc ten lud nazywał się Ranadriadami.

– Poszukuję czarownika. Leszanina. Podobno mieszka na tej wyspie i umie odczyniać klątwy.

Na te słowa król odwrócił się do ranadriady i zaczęli o czymś intensywnie rozmawiać.

Wiedźma z wyraźną niechęcią włożyła palec do prawego ucha i wyciągnęła wosk.

– Co tam rozprawiacie? Bo nie wiem od czego zacząć! – Znów zaskrzeczała.

Starsza Ranadriada podała królowi worek z jakimś proszkiem – ten nasypał sobie trochę w dłoń, potrząsnął i sypnął garścią substancji w Dzograta.

– Tak będzie łatwiej. Teraz zrozumiesz język rzecznych istot, ale mowa pozostałych będzie dla ciebie niezrozumiała do następnego wschodu słońca.

Dzograt nie mógł odpowiedzieć, gdyż w rezultacie działania proszku zdrętwiała mu szczęka i gardło.

– Nie martw się, przybyszu – uspokajała Starsza – za chwilę przejdzie i będziemy mogli rozmawiać.

– Ciałcheżej ckodzieżej bićzażej. Bądźmypozżej gosiężej – skrzeczała wiedźma, dość nalegająco.

– Siostro, on chciał tylko zaspokoić głód. Nie zasługuje na śmierć.

– Ale śmierci szuka – basem zawyrokował król. – My z czarownikiem Leszaninem mamy pokój, ale nikt nie ma prawa wejść do jego dziedziny. Kto jest na tyle zuchwały by spróbować, kończy na palu, jako ostrzeżenie dla następnych.

– Więc odczynia klątwy, ale nie przyjmuje nikogo?

– To nie do końca tak. Prowadzimy z nim handel. Czarownik wysłucha każdego, kto przyniesie mu dostatecznie dobry dar.

– Jak na przykład?

– Jak na przykład ogony młodych ranadriad.

Młodsze członkinie plemienia poruszyły się na te słowa. Najpierw Dzograt myślał, że są przestraszone, ale w błyszczących oczach widział oznaki zupełnie innej emocji.

– No dobrze, co chcecie w takim razie za ogon jednej z was?

– Sprawa jest dość delikatna. Córki naszego plemienia oddają ogony gdy wchodzą w dorosłość. Ale by się to dokonało, potrzebna jest… pewnego rodzaju pomoc.

– Dzichożej toożej, sząmużej kowaćspółżej byżeżej cićstrażej gonożej.

Starsza Ranadriada powiedziała Dzogratowi na ucho, o co chodzi. Ten wzdrygnął się.

– A gdzie są wasi mężczyźni?

– Ranadriady to same kobiety. Do niedawna rozmnażałyśmy się, gdy odwiedzały nas trytony, ale od jakiegoś czasu już tu nie zaglądają.

– Może to śmiałe co powiem, ale co na to wasz król? Czy on nie mógłby…

– Jestem dla nich jak ojciec. Nie godzi się.

– To teraz powiem, na czym polega mój problem. Ilekroć spółkuję, tylekroć zmieniam postać. Kobieta która kładzie się ze mną– orkiem, budzi się z człowiekiem. A kochanka człowieka budzi się przy orku. Przeklęty zostałem za swoją wiarołomność. Tę klątwę chcę odczynić.

– My zaś potrzebujemy więcej dojrzałych ranadriad. Spokojnie, jedna nam wystarczy.

– Mymażej dkąrzażej zjęokażej. Winienpożej tożej bićrożej krespożej siłżej.

Król chwycił za brzegi swojej balii i wstał.

– Postanowione i basta. Najstarsza z młodych jest Plia. To ona przejdzie rytuał dojrzałości.

Wśród młodszych ranadriad zapanował gwar i świergot. Tłumek ogoniastych dziewcząt, podlotków i kobietek wypchnął Plię, która okazała się bardzo podobna do dojrzałych, bezogoniastych koleżanek. Może już dawno byłaby dorosła, gdyby trytony nie przestały odwiedzać wyspy. Naturalnie, nieśmiałość przemawiała przez całe jej ciało – bardzo podobnie jak u innych ras przejawiając się krzywieniem nóg i splataniem ramion z tyłu. Nieświadoma, że gest ten mógł czynić ją bardziej pociągającą, nie musiała się zarazem obawiać, że Dzograt podejdzie do sprawy bez skrupułów. Przeciwnie, wyglądał na dość spiętego.

– Coś jest nie tak? Czy się nie podoba?

– Nie o to chodzi. Tak od razu, bez znajomości, trochę jednak jest dziwnie.

– Kijaże byniże cznygrzeże. Daćwiże nimpoże, jąchceże.

– Cichaj, przybłędo – zgasił ją król. – Wkraczanie w dojrzałość to doniosła okazja. Nasz gość i Plia muszą się do niego przygotować.

Ranadriady, duże i małe, odprowadziły Plię z dala od umówionego kochanka. Ten, mocno już dający się we znaki ze swoim głodem, najpierw dostał miskę pełną papki niewiadomego pochodzenia. Początkowo niechętnie ją próbował, ale okazała się nawet smaczna. Dla świętego spokoju wolał jednak nie pytać, z czego powstała. Porcja nie była duża, ale nasyciła, nie obciążając zanadto żołądka. Dostał też trochę balsamów, które pozwoliły mu się odprężyć i usunęły wszelkie przykre zapachy.

– Na początku może być nieprzyjemnie – szeptał ropuch – lecz gdy straci ogon, jej skóra zrobi się miękka i przyjemna. Ale krzywdy mojej córce nie zrób, bo nie daruję!

Wiedźma już nie dawała kąśliwych uwag, szczerzyła tylko resztki uzębienia, jakby chciała, by Dzogratowi zrobiło się jak najbardziej nieswojo.

Starsza Siostra przyszła i kazała orkowi wstać. Ujęła go za ramię i poprowadziła do głęboko wykopanego oczka wodnego, na którego brzegach rosły pachnące kwiaty. Zdjęła mu przepaskę i wepchnęła go do wody, po czym zniknęła.

Woda okazała się nie za gorąca i nie za zimna – akurat. Na brzegu już czekała młoda ranadriada, w wianku na głowie i w perłowych bransoletach.

Dzograt podpłynął i objął rusałkę, ale ta wyślizgnęła mu się. Zaczęło się przekomarzanie i zaloty, z początku końskie, a potem jednak coraz bardziej właściwe dorosłym.

Część brzegu porośnięta była mchem. Gdy serca i krew podpowiedziały, że czas skończyć z wstępną zabawą, resztę nocy spędzili na miękkim, zielonym posłaniu.

Aż nastał poranek. Jak po każdej nocy, gdy spał z kobietą, Dargost czuł się jak na potężnym kacu.

Tym razem nie tylko dlatego, że ciało przyzwyczajało się do ponownie zmienionej formy.

Poranne słońce wzeszło wysoko i paliło w oczy, spomiędzy liści. Mech, początkowo miękki, boleśnie potarł plecy. Poza tym, Dargost spostrzegł że nie pamięta miejsca, w którym się znajduje.

Zasypiał obok Plii, na brzegu stawu, a obudził się na polanie. Czy ktoś go przeniósł, czy mech wchłonął i wypluł gdzieś dalej, stwierdzić nie mógł. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył obok siebie rzeczy, nie wyłączając broni i najważniejszego – ogona, daru dla czarnoksiężnika. Co prawda ubrania zniknęły, ale w zamian Dargost dostał dwie spódnice, pasujące zarówno na mężczyznę, jak i na kobietę. Włożywszy jedną z nich i spakowawszy drugą na wypadek powrotu przyjaciółki, ruszył na poszukiwania czarnoksiężnika. Trafił na polanę pełną barwnych kwiatów, słodko pachnących, ściągających jadowite owady. Starał się omijać większe kwietne wyspy, by uniknąć ugryzienia, czy też użądlenia. Nie spodziewał się jednak, że prócz owadów, spotka ludzi, którzy wyskoczą z krzaków i obezwładnią wędrowca.

Zapach ryb i rumu zdradził, że ma do czynienia z ludźmi morza. Zbyt zadbani jak na piratów, ale zbyt rozchełstani jak na marynarzy. Wniosek – najemnicy.

– Waćdażej tugożej! Prowadzipożej żesnażej!

– Nietożej bylectużej. Nieżej glądawyżej!

Na szczęście w tej chwili zapiały drzewne koguty i nastał prawdziwy nowy dzień. Mowa najemników stała się zrozumiała, jeśli przestawić się na ich dialekt.

– Zostawcie mnie w spokoju, to zostawię was.

– Ha! Ta łysa małpa gada!

Dargostowi starczyło sił, by wykonał popisowy numer. Ziemia zadudniła, a wojownik zmienił się jakby w błękitną kulę, która wyleciała spod przytrzymującego go osiłka i uderzyła w grupę, rozrzucając ją jak pachołki do gry.

– Powiedziałem coś! – zawołał, biorąc z powrotem rzeczy i dobywając bułatu.

Najemnicy wstali, gotowi na drugą rundę. Zaraz jednak zza krzaków świsnęły strzały, po chwili zaś trafieni najemnicy leżeli pokotem, by tym razem już nie wstać. Inna banda, tym razem złożona z orków, otoczyła Dargosta. W pierwszej chwili nie wiedział, w czym problem i patrzył zdziwiony, dopiero po chwili przypomniał sobie, że przecież teraz nie jest orkiem.

– Ostrożnie, nie chcesz chyba skończyć jak koledzy, człowieczku? – odezwał się ork z brodą splecioną w warkocz.

– Czemu zostawiliście mnie przy życiu? – spytał wojownik.

Szef orków skinął głową w stronę, gdzie na palu, w zaawansowanym stadium rozkładu, wisiał trup jakiegoś nieszczęśnika.

– Jesteśmy po skarby. Ścigamy się z ludzikami. Szkoda mi swoich, więc będziesz sprawdzał teren. Jak się spiszesz, wrócisz do tej swojej Bastrid.

– Kapitan Bastrid jest tutaj? O nie, to ja dziękuję bardzo.

– Możemy też cię naszpikować strzałami i używać jako kukły. Twój wybór.

– Dobra, współpracujmy, ale jeśli przeżyjemy, to jak będzie po wszystkim to umówmy się że mnie nie widzieliście. Jak szukacie skarbów, to je sobie bierzcie, mi nic do tego.

– To się zobaczy. Na razie idziesz – przodem! A wy, chłopcy, nie spuszczać go z oczu!

I tak Dargost, chcąc nie chcąc, ruszył przodem. Nie napawała go optymizmem świadomość że ludzkimi najemnikami dowodzi właśnie Bastrid. Ktoś gorszy niż wróg, albo nawet zły przyjaciel, jak w powiedzeniu „Siło Wyższa, chroń mnie przed przyjaciółmi, przed wrogami obronię się sam”. Mimo to, wciąż tliła się iskra nadziei, że uda się ujść cało z opresji.

Zwłoki na palu nie stanowiły jedynej przeszkody dla ciekawskich. Cierniowe krzewy o czarnych kwiatach porastały boki zygzakowatej, ledwo widocznej ścieżki, której widok przywodził na myśl otwarte sidła lub paszczę bestii, wyrastającą z ziemi.

Idąc bokiem, Dargost i najemnicy dotarli do rozwidlenia. Wtem jednak uruchomiła się pułapka. Na otwierającego pochód nieszczęśnika spadła sieć z pajęczych, grubych i niezwykle trudnych do przecięcia nici. Z zarośli wyskoczyły jakieś bliżej nieokreślone kształty, atakując orków zbrojnych w topory i sztylety. Nie zdało się to na nic, gdyż nie zdążyli dobyć broni. Wrogie istoty dosłownie skosiły cały oddział. Po dwóch szarżach potworów, został tylko dowódca, dwóch podkomendnych i Dargost, szamotający się w pułapce.

Potwory znów uderzyły. Teraz powolniejsze, lepiej widoczne, okazały się bestiami podobnymi dzikim świniom, o licznych, nieregularnych i haczykowatych kłach. Zaszarżowały we trójkę, zmiatając przybocznych, dowódca sparował jednak cios swojej przeciwniczki.

Już miał krzyknąć coś o posiekaniu świni, ale dwie pozostałe zawróciły i wbiły go na swoje kły.

Ork charczał, wciąż próbując odwrócić bieg nieszczęsnych zdarzeń.

Tu jednak na gałęzi pobliskiego drzewa pojawił się cień, któremu świnie zdawały się posłuszne.

– Tu kończy się twoja droga – przemówił w starodawnej mowie której zapomniała już nawet większość leszan, jego pobratymców – więc napoisz mą spragnioną ziemię.

Krwawa chmura opuściła gardło najemnika i odleciała w stronę krzewów o czarnych kwiatach.

Zaraz sieć pętająca Dargosta spłynęła jak rosa. Wojownik uświadomił sobie, że mimo wczesnej pory, las wydawał się niezwykle ciemny i duszny, jakby tuż przed burzą.

– A ty, zdaje się masz coś dla mnie? – zwrócił się do wojownika Leszanin. Odgarnął kaptur i ujawnił twarz pooraną oznakami starości, ale niepokojąco wręcz tętniącą energią, oraz do połowy wygoloną czaszkę pokrytą tatuażem.

– Czarnoksiężniku, czy nie zbierasz ogonów ranadriad?

– Tak właśnie jest. – Leszanin nakazał ogonowi, który Dargost trzymał ukryty za pasem, by poleciał do jego sękatych palców.

– Z takimi jak ty nie zwykłem handlować. Dziś jednak mam dobry humor. I wiem, że nie przyniosłeś mi tego na darmo. Podaj swoją cenę!

Cenę? Czarownik wcale nie musiał płacić. Po tej stronie ostrzegawczych zasieków, panował nad całą sytuacją.

Ale Dargost, gdy już miał uznać swoją marność, przypomniał sobie, jak zwykł w tych chwilach, o swoim niezwykłym pochodzeniu, powołaniu i przeznaczeniu. Że jest dziełem nienazwanej potęgi, która zdecydowała się nadać mu ludzką formę. Stąd mówił otwarcie i z podniesionym czołem.

– Dargost, Narodzony z Woli Niebios i Rąk Kowala, prosi cię, mistrzu, o sposób na zdjęcie klątwy.

Czarownik, do tej chwili przyczajony na zgiętych kolanach, wyprostował się, aż trzasnęły niemłode jego kości. Bólu przy tym nie okazał.

– Ha! Taka zuchwałość i pewność to miła odmiana. Nie żebym często musiał prowadzić tego rodzaju pertraktacje. Podążaj za mną. W mej pracowni poznasz sekret, którego szukasz.

Czarownik wskoczył na gałąź najbliższego drzewa i zaczął skakać, nie gorzej niż mała i zwinna małpa. Dargost z trudem nadążał, zresztą co chwila pojawiały się groźne przeszkody – wilcze doły, gniazda szerszeni, legowiska żmij. Zarośla zaczęły rzednąć, ale wtedy jakby ogromny ciężar uderzył z góry w wojownika i kazał mu się czołgać. Gdy z obtartymi łokciami, kolanami i ubłoconą twarzą, Dargost wyłonił się przed chatą przeznaczoną na pracownię, czarownik dłubał w zębach wykałaczką i spoglądał z góry, nie bez satysfakcji.

Gdy miał dość naigrywania się w duchu ze swojego gościa, dobył kościanego kija i dotknął nim głowy przybysza, sycząc coś przez zęby. Jakaś siła postawiła Dargosta do pionu, aż niemal stracił równowagę. Czarownik przyłożył kij do progu chaty i znów coś syknął.

– Teraz możesz wejść. A wiedz, że jeszcze nikogo w te progi nie wpuszczałem.

Chata uderzyła zapachem stęchlizny, a w drobnych promykach światła majaczyły kłęby czegoś, co mogło być kurzem, pyłem, zarodnikami jakichś grzybów albo produktem alchemicznych eksperymentów gospodarza. Ponadto, zapewne za sprawą jakiegoś czarnoksięstwa, w środku zdawała się znacznie większa niż widziana z zewnątrz.

Leszański mag zniknął gdzieś, by po chwili wyłonić się zza kotary w rogu chaty.

– Zaraz będziesz miał swoje lekarstwo na klątwę. Czemu nie było łatwiej podążyć za wskazówkami tego, kto ją rzucał?

– Ta, która ją rzuciła, została chwilę potem wchłonięta przez Wodną Otchłań. Nie dowiedziałem się, jaki jest warunek zdjęcia klątwy.

– Wodna, Czarna Otchłań? Jakież to przykre, gdybym miał serce, to bym się wzruszył. Tego się jednak nie naprawi. Przedstawię ci oto, co musisz zrobić.

Niedługo otworzy się pewne zamknięte zazwyczaj przejście. Po jego drugiej stronie znajdziesz korytarz. Idź przed siebie i nie oglądaj się na boki. Na końcu korytarza czeka posążek złotej żaby. To on jest kluczem, który uwolni cię od klątwy. A teraz nie ruszaj się!

Wszechobecna tu magia znów zadrżała i rzuciła się na Dargosta, paraliżując go, zgodnie z poleceniem władcy tajemnej sztuki. Leszanin podszedł do kotary i zdjął ją, a za pomocą laski rozkazał klapie w suficie, by otworzyła się, co uczyniła z piskiem i zrywając pajęczyny oraz potężne kurzowe kłaki.

Światło wpadło przez otwór wprost na widok, który przeraził Dargosta. Oślizgła struktura, niby zbudowana z kilku nachodzących na siebie jaj. Wszystkie pulsowały, a w rozmaitych miejscach drgały wypustki przypominające ni to macki ni to pędy, a co do których Dargost zrozumiał, skąd się wzięły, wiedział to bowiem aż za dobrze.

Naszpikowane ogonami ranadriad paskudztwo zaczęło syczeć i bulgotać, aż pękło, wypuszczając gryzący dym. Po chwili zapadła jeszcze większa ciemność, niby w bezksiężycową noc. Zahuczał wiatr, zimny i potężny, przy którym całe otoczenie zadrżało, chata chwiała się w posadach a narzędzia i naczynia czarnoksiężnika łamały się i trzaskały.

Dargost czuł, że gdzieś miał już z tym do czynienia. Za nic jednak nie chciał przypomnieć sobie, gdzie i kiedy, nawet jeśli przeżywał to ponownie.

Wśród hałasów rozlegał się głośny, ekstatyczny śmiech czarownika. Dargost próbował go odnaleźć, ale w mętnym mroku nie dawał rady, zresztą ledwo mógł spojrzeć w bok, a co dopiero odwrócić głowę. Dojrzał w końcu coś – wielkie łapsko, które popchnęło go, aż sam poleciał, znów daleko w dół. Na tej wyspie to musi być jakiś przyjęty zwyczaj – tak by stwierdził, gdyby nie nagromadzenie wszelkich sił, odbierające świadomość.

Oto więc wstał w korytarzu. Z całych sił koncentrując się na tym, by nie patrzeć na boki, szedł naprzód. W pewnej chwili poślizgnął się na czymś, aż padł głową na posadzkę. Bardzo się nie poobijał, lekko przetarł sobie czoło. Nie zwracał uwagi, za każdym razem zaś gdy słyszał podejrzane odgłosy, szedł ostrożniej. Potem wszystko – ruch powietrza, ale i jego oddech i bicie serca – zwolniło. Przeszedł jakby przez galaretowatą zasłonę aż znalazł się w komnacie, która wyglądała jak wyschnięta fontanna. Na środku stał posążek złotej żaby.

Dargost podszedł doń.

– Więc jaka jest twoja odpowiedź, Złota Żabo? – zapytał, całkiem poważnie. Próbował ją wziąć, ale siedziała mocno przymocowana. Próba odłupania posążka bułatem też się nie powiodła – tyle, że ostrze się wyszczerbiło w miejscu uderzenia.

– Trzeba poczekać? Mam czas, w końcu to do ciebie tutaj przyszedłem.

I usiadł ze skrzyżowanymi nogami, wpatrując się w niemą żabę. Czy żaba wpatrywała się w niego, czy była niczym więcej tylko martwym posążkiem, nie wiedział.

Nagle – cios z boku. Dargost uchylił się, tracąc, zamiast głowy, kilka włosów.

Atakowała istota z cienia, dość smukła i podobna do człowieka. Dargost bił w przeciwnika, lecz ten rozpływał się, by po chwili zaatakować z innej strony. W półmroku nie sposób było stwierdzić, czy przeciwnik zbrojny jest w cieniste ostrza, czy atakuje ostro zakończonymi ramionami.

Walka trwała i trwała, przeciwnicy nie mogli siebie trafić. Wreszcie Dargost odepchnął wroga w stronę fontanny, cień zniknął, lecz złota żaba otworzyła oczy, które teraz świeciły purpurą.

Obok Dargosta pojawił się duch o podobnej sylwetce, co wcześniejszy cień. Ten duch był jednak jaśniejszy, wyraźniejszy i pokojowo nastawiony. Wyglądał jak żywiołak drzew, chociaż znajdował się daleko od lasu, w związku z czym jego skóra ściemniała, prawie nie miała śladów kory, porastającej żywiołaka niczym pancerz, gdy przebywał w naturalnym środowisku. Włosy miał cienkie, oczy ciemne i bez wyrazu, niemal jak wyłupione.

Nie poruszał ustami, ale Dargost słyszał głos, a ze spojrzenia wywnioskował, że duch chce coś powiedzieć.

– Niespełnione uczucie jest jak najgorsza klątwa. Ale są gorsze rzeczy. Sam się o tym przekonałem, gdy poprosiłem złoty posążek o pomoc. Oczywiście, wcześniej przepędziłem jego poprzednią ofiarę. Przekonany o zwycięstwie, spostrzegłem że nie mogę się ruszyć. Widziałem kogoś, kogo porywa ciemna, wodna otchłań. Gdy zniknął, zrozumiałem, że to ja. Odtąd rzeczywiście, moje zmartwienia odeszły w dal. Bowiem złotej żaby nie ma. Kto chce ją znaleźć, staje się nią sam i czeka na kolejnego, chcącego uwolnić się od problemów czy klątw.

– Zatem przyszedłem na próżno?

– I tu jest najgorsze. Nie możesz odejść. Komnata cię nie wypuści. Albo ja muszę pokonać ciebie, albo ty mnie.

Dargost podszedł do przejścia, ale znalazł tam tylko twardą skałę. Potwierdzało to słowa ducha.

– Czyli żaden z nas nie wyjdzie. A jeśli wymiana nastąpi dobrowolnie?

– Jak to?

– Czy istnieje jakiś sposób, żebyśmy zamienili się miejscami?

– Nie próbowałem tego.

– Mimo wszystko, jeśli ja nie mogę być wolny, to może nie dotyczy to ciebie, nieznajomy.

– A ty chcesz swoją wolność poświęcić?

– Poczekam na następnego. Wyjaśnię mu co i jak. Może dla kogoś dar złotej żaby będzie mimo wszystko łaskawszy. A wiem, że ta, którą kiedyś zawiodłem, doceniłaby to, co bym zrobił.

– W porządku. Spróbujmy.

W jednym momencie, Dargost i duch Żywiołaka dotknęli żaby. I stało się. Żywiołak odzyskał materialną postać, a Dargost został duchem zaklętym w złotej żabie.

Komnata zaczęła się trząść.

– Nareszcie! – krzyknął jakiś kobiecy głos. Komnata zaczęła unosić się, jak mechanizm znany tylko w bajdach albo w pracowniach potężnych magów.

Żywiołak i Dargost lecieli nad wyspą. Nie działo się tam dobrze. Potężny potwór, wyglądający jak wąż albo potężny wij, demolował wyspę. Od pasa w górę wyrastał z niego kształt w którym wojownik z przerażeniem rozpoznał czarownika, w groteskowo wydłużonych proporcjach. Uwolniona magia musiała go przemienić. Otwarta szeroko szczęka zatrzymała się w grymasie, który mógł oznaczać zarówno ekstazę, jak i przerażenie.

Ranadriady z królem-ropuchem na czele, a także ludzie-najemnicy i orkowie, próbowali powstrzymać bestię. Bezskutecznie. Wij ścisnął ropucha, miażdżąc go i odrzucając daleko za obręb wyspy. Każde uderzenie długiego, opancerzonego chitynowymi pierścieniami ogona odrzucało oddziały morskich wojaków, jakby strzepywał brud. Strzały, czy nawet ciskane przez niektórych oszczepy i topory, odbijały się od cielska potwora, jak od pancerza.

Dargost wylądował, dość łagodnie. Spojrzał, że oprócz niego i żywiołaka, był także obecny duch niezwykłej kobiety o zielonych włosach, trochę podobnej do leśnej elfki. Żywiołak patrzył na nią urzeczony, Dargost również się zapatrzył, bo urzekała pięknem tak że o wiele przyjemniej było oglądać ją, niż zwracać jakąkolwiek uwagę na chaos i zniszczenie dookoła. Rozmawiała z żywiołakiem, przy czym Dargost nic nie mógł usłyszeć z tego, co mówią.

Za to usłyszał swoje imię. Wypowiadała je kobieta jasnowłosa, wcale niebrzydka, ale o spojrzeniu groźnym, negującym cały powab.

– Dargost! Czy to sen? Nieważne, Teraz mnie nie opuścisz! Zobaczysz, że nie jestem gorsza od ciebie, a na pewno lepsza od innych twoich kobiet!

– Bastrid, nie! – Dargost co prawda nieswojo czuł się z podszytymi obsesją uczuciami przywódczyni najemników, ale byłby potworem, gdyby chciał jej krzywdy. Ona jednak była zbyt szybka i szarżowała straceńczo z toporem na wija. Tu jednak drogę zastąpił jej Żywiołak, który przechwycił kobietę i zabrał daleko od pola bitwy. Co nim motywowało – tego Dargost nie wiedział.

Zrobiło się przy tym niebezpiecznie. Podłużny, czarny kształt otoczył wojownika.

Rozległ się ryk, w którym gniew spotkał ból. Najemnicy, żywi, martwi i ranni, powstali, zahipnotyzowani, na rozkaz czarnoksiężnika. Dargost został skazany na samotny bój przeciwko opętanym przez ciemną, sprowadzoną mrocznymi zaklęciami moc.

Coś jednak podpowiadało mu, że jest nadzieja. I oto objawiła się, Zielona Kobieta, krążąc nad wyspą swobodnie niczym ważka.

Opętani najemnicy stanęli w miejscu. Przemieniony mroczną potęgą czarnoksiężnik skupił swe siły na próbach strącenia kobiety, ciskając w nią wstęgami czystej ciemności. Ona jednak omijała je, tańcząc niczym dworska akrobatka między szarfami. Unikając tych salw, dosięgła czarnoksiężnika, złapała go za głowę, zajrzała w głąb oczodołów, w których ledwo tliła się iskra życia i resztek rozumu. Ohydna bestia zatrzymała wszelki swój ruch. Wydłużone ciało czarnoksiężnika zaczęło znikać wśród smug buchającego, białego dymu. Wij, nie kontrolowany już przez władcę mrocznych magii, zsunął się do morskiej wody.

W powietrzu zapanowała rześkość. Łagodna bryza powiewała nad zdemolowanym krajobrazem. Przykro było patrzeć na wyspę, piękną i niemal dziewiczą, zamienioną w pobojowisko.

Dargost poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia.

Kobieta nic nie mówiła, uśmiechała się, a w tym zdawało się kryć wszystko.

Pocałowała wojownika w czoło. Właściwie tylko przycisnęła swoje wargi. Lecz jak to odczuł Dargost, to miało stać się jasnym dopiero po dłuższej chwili.

Chwili, w której spadł szmaragdowy, kojący deszcz.

Walka z potężnym złem i podróż przez wymiary zdawała się odległym wspomnieniem, a świadomość wszystkich dryfowała, niczym liście w dół leniwie spływającego strumienia.

Dargost nawet gdy wstawał, czuł jakby ręce i nogi miał z waty – ale zaraz oprzytomniał, gdy zobaczył że ponownie jest orkiem Dzogratem. Co potrafi zdziałać jeden czuły, niekoniecznie nawet namiętny pocałunek…

Z rozmarzenia obudziła go Bastrid, kopnięciem prosto w głowę. Ironia, która kocha uderzać tam gdzie boli najbardziej, sprawiała że przywódczyni najemników, zadurzona w Dargoście, nienawidziła Dzograta i pragnęła jego śmierci, nieświadoma że obaj są właściwie tą samą osobą. Dlatego też przeklęty człowiek-a-w-tej-chwili-ork musiał salwować się ucieczką, za czym wskoczył na pierwszą szalupę i z pomocą swoich potężnych orkowych mięśni zaczął wiosłować ile sił, żałując że Ondi nie może znów opaść z nieba ukryta w chmurze i zabrać go możliwie daleko.

– Na razie pracuj wiosłami, zabiorę cię w swoim czasie – brzmiała telepatyczna wiadomość, która dotarła do Dzograta po dłuższej chwili.

Żywiołak, którego imienia Dargost nie poznał, wszakże też nie dał za wygraną i robił co mógł, by ogarnięta żądzą krwi Bastrid poniechała swoich zamiarów. Czy to po to by się odwdzięczyć za uwolnienie, czy to z racji tego że najemniczka przypadła mu do gustu – nie sposób stwierdzić.

W tym oto zamieszaniu nikt z tej trójki nie zauważył, że po zielonym deszczu najemnicy i orkowie powstali odmienieni, od tej pory, niezależnie od tego z jakiego ludu pochodzili, stali się ludźmi– żabami.

Ranadriady, po stracie ojca, opłakiwały go rzewnie i szczerze, jednak nowi żaboludzie szybko się u nich zadomowili. Od tamtej pory wyspa, nie nękana przez nikogo, pozostała ostoją pokoju i życia wyznaczanego rytmem natury. Daleko od wszelkich wojen i czarodziejskich knowań.

Koniec

Komentarze

Opowiadanie opublikowane, bardzo dziękuję za betę dzięki której jest o tę trochę bardziej czytelne. 

Monique.M, powodzenia w konkursie!

Dzięki i wzajemnie:)

Syćdoże fidnaperże waklątże szęmuże znaćprzyże smiley.

Ciekawy pomysł, ale czasami miałem wrażenie przeładowania i traciłem wątek. 

Z drugiej jednak strony, stworzony przez Ciebie świat jest bardzo żywy i dynamiczny, więc nawet jeżeli trochę się w nim gubię, to i tak mi się podoba.

Rzeczywiście tak dynamiczna światozmienność, że nie można się nudzić, ale trzeba uważać, żeby się nie zgubić. Zabawne.

czeke – przeładowanie w jakichś konkretnych momentach? Świat rzecz jasna mocno zainspirowany, chociaż tego typu inspiracje są w miarę często spotykane. Kujędzięże zaże czytanieprzeże i mentakorzże!

Koala75 – Jeśli faktycznie rozbawiło to fajnie bo nie chodziło mi o jakąś powagę. Niemniej, zabawne teksty pisze się trudno więc staram się nic takiego nie wymuszać. Dzięki za zmęczenie tych 40 tysięcy znaków i komentarz. 

 Witaj.

Największym atutem Twojej opowieści jest oryginalny pomysł, pojawiający się w całkiem nowej odsłonie w prawie każdym wątku. Wykorzystanie atrybutu – bardzo fajne. :) Do tego na pochwałę zasługują również nazwy własne, cały świat fantasy, humor i elegancka mapka (legenda?). :)

 

Co do spraw technicznych – sugestie – do przemyślenia:

Cóż jednak po wszystkich znakach, wszystkich dotychczasowych zasługach, niezwykłych przygodach i czynach, skoro któraś musiała się okazać ostatnią? – zazgrzytała mi tu składnia – „któraś-musiała-ostatnią” to rodzaj żeński, a na końcu poprzedniego zdania składowego, tuż przed tymi wyrażeniami, są „czyny” (rodzaj męski)

Posłanie z liści, ukryte ognisko, poukładane rzeczy nie świadczyły o tym (przecinek?) żeby miało dojść do gwałtu.

– Dobrze wiesz (przecinek?) że w obecnym stanie nie mógłbym udawać porywacza.

 

– A więc orkiem-dzikusem jesteś tylko na zewnątrz. – Ondi wykrzywiła usta w podkówkę.

W środku nadal jesteś człowiekiem. – czemu to ostatnie zdanie jest w osobnym wersie?

Nie chcąc wszak (przecinek?) by stała się im szkoda, zapakował je do worka razem z własnymi ubraniami, zostawiając sobie tylko przepaskę.

Musiał zbadać teren, może wejść na wyższe drzewo, gdy upewni się (przecinek?) że nie jest zamieszkane przez jakieś jadowite gady albo robactwo, a przede wszystkim – przez Leszan. – czasem „leszaninie/leszanin” piszesz małą literą, czasem wielką, celowo? ; podobnie „ranadriady”

Kupcy albo piraci, (zbędny przecinek?) zacumowali statek i podpłynęli na brzeg szalupami.

Nic nie świadczyło w niej o obecności kogokolwiek (przecinek?) kto mieszkałby tam na stałe.

Chłód, który pomuskał twarz orka (przecinek?) poprowadził w dół skarpy, na brzeg jeziora.

Kto jest na tyle zuchwały (przecinek?) by spróbować, kończy na palu, jako ostrzeżenie dla następnych.

Od pasa w górę wyrastał z niego kształt (przecinek?) w którym wojownik z przerażeniem rozpoznał czarownika, w groteskowo wydłużonych proporcjach.

Dargost wylądował, dość łagodnie. – zbędny przecinek?

Spojrzał, że oprócz niego i żywiołaka, był także obecny duch niezwykłej kobiety o zielonych włosach, trochę podobnej do leśnej elfki. – czasem to pojęcie piszesz wielką literą, a czasem małą

 

Kwestie językowe trzeba jeszcze przejrzeć do końca i poprawić.

 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

bruce, dziękuję za przeczytanie, komentarz i łapankę. Niektóre problemy są kwestią nie tyle mojego braku dyscypliny co różnic w formatowaniu między edytorem, z którego korzystam, a interpretacją jego formatowania tu na portalu. Oczywiście, większość to stanowczo mój brak dyscypliny. Właśnie mam problem z nazwami stworzeń bo nieistniejące słowa lepiej brzmią zapisywane wielką literą, jednak wprowadza to komplikację w momencie gdy piszemy nie tylko o ranadriadach i leszanach, ale też o orkach i ludziach. Zresztą moja koncepcja tego świata jest taka że wszyscy co mają uszy, mają je spiczaste*, co jednak nie jest istotą tego opowiadania i wymagałoby opisania w całej oddzielnej książce którą planuję kiedyś napisać. 

 

 

*żaboludzie czy jaszczuroludzie nie mają wystających małżowin usznych

Trzymam kciuki, Olgierdzie, taka książka z pewnością będzie hitem, bo pomysł jest naprawdę znakomity! :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Świetny pomysł na klątwę. Zwłaszcza gdyby przeklęty próbował zdradzać żonę…

Zgadzam się z przedpiścami, że tekst jest przeładowany. Wszystkim. Za wyjątkiem początku, który mi się mocno dłużył – czy długie przekomarzanki z kobietą czemuś służyły? Znaczy, oprócz elementów infodumpu?

Postaci za dużo, żebym mogła je zapamiętać. Biegniesz przez akcję sprintem, wydarzenia nie dostają szansy, żeby porządnie wybrzmieć i już dzieje się coś nowego. Może pomogłoby zwykłe podzielenie na sceny.

Odnoszę wrażenie, że wszyscy tu walczą ze wszystkimi.

Babska logika rządzi!

Finkla czyli bardzo dużo różnych elementów. Sądziłem że to w gruncie rzeczy jest prosta historia, ale wydaje mi się że rozumiem o co chodzi. Daleko mi jeszcze do ucha igielnego przez które większość pisarzy przejść musi, by od form treściwych ale zwięzłych móc przejść do dłuższych. Na razie dopiero sięgam co mogę, by skracać. W sprawie przekomarzanek damsko-męskich, mogę stwierdzić że jest to jakiś sposób na ustanowienie ich relacji, poza tym że faktycznie służy ekspozycji w rozmiarze infodumpowym.

Co do Twojego wrażenia o walce wszystkich ze wszystkimi – w dużej mierze tak zakładałem. 

Dziękuję za komentarz i pozdrawiam

O, jeszcze jedno mi przyszło do głowy – ta wyspa wydaje się równie gęsto zaludniona, jak tramwaj w godzinach szczytu – co zakręt, to bohater na kogoś wpada… Nie widać przerw między nimi.

Babska logika rządzi!

Coś w tym jest, chociaż co do tubylców, może być to usprawiedliwione tym, że obserwują go na swoim terenie i kontrolują sytuację. Co do dalszych spotkań, jest to konsekwencja lawiny wydarzeń koncentrującej się wokół potencjalnie najbardziej interesującej dla osób z zewnątrz postaci zamieszkującej wyspę. Z technicznego zaś punktu widzenia – i tak znacząco przekroczywszy limit znaków, szukałem sposobu aby było ich jak najmniej i tym razem efektem było zagęszczenie akcji. Staram się brać przy tym pod uwagę, jakie czytelnicy odnoszą wrażenia i w jaki sposób założenia przekładają się na efekt.

Będzie to widoczne w kolejnych tekstach.

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Anet, dziękuję za przeczytanie i komentarz. Miło mi jeśli komukolwiek czyta się przyjemnie, to zdaje się jeden z najbardziej pożądanych przez kogoś kto pisze komplementów. Przynajmniej w moim przypadku. Pozdrawiam!

 

Nowa Fantastyka