- Opowiadanie: Nikodem_Podstawski - Końca świata 14

Końca świata 14

Kontynuuję ciąg opowiadań absurdalnych, w które już na dobre się wciągnąłem. Tym razem będzie trochę o końcu świata, inflacji i taksówkarskiej melancholii. Nie mam pojęcia dlaczego i po co, ale mam nadzieję, że komuś się to spodoba. 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy, Finkla

Oceny

Końca świata 14

Moja głowa roztrzaskuje się o parkiet. Zbieram jej kawałki, próbując przypomnieć sobie tę piękność, która odwiedziła mnie we śnie. Podnoszę się, obolały i wściekły i spoglądam na winnego za mój upadek z kanapy.

Telefon dzwoni jak oszalały. Brzęczy, piszczy, wibruje, plumka, bzyczy czy cokolwiek jeszcze robią telefony. Brzmi jakby wszystkie moje dzwonki nagle zlały się w jeden. Może jestem jeszcze bardzo senny. A może rok dwa tysiące piętnasty był już bardzo dawno temu i najwyższy czas kupić nową Motorolę.

Chwytam ją i próbuję udusić, ale skubana ma pancerne etui. Okazuje się, że jednak groźba podziałała, bo komórka przestała się drzeć. Patrzę na ekran i widzę nieodebrane połączenie.

Ciocia Basia.

Czego ta stara jędza może ode mnie chcieć? Nie rozmawialiśmy od kiedy powiedziała przy świątecznym stole, że moja dziewczyna wygląda jak koneserka parówek z południowego Teksasu. Swoją drogą miała trochę racji, szmata zdradziła mnie kilka miesięcy później z jakimś wychudzonym szczypiornistą.

Tak czy inaczej dlaczego…

Wiadomość.

„Przyjedź do mnie, musimy pogadać. Weź mleko. Ulica Końca Świata 14.”

Co?

To chyba jakiś żart. Ludzie na starość podobno dziecinnieją, ale żeby aż tak? Do tej pory nie miałem pojęcia, gdzie właściwie mieszka ciocia Basia, ale nigdy bym nie pomyślał, że w moim mieście. Przynajmniej tak wnioskuję, skoro nie podała żadnego innego. Tak czy inaczej nie zamierzam nigdzie jechać. Skoro chce pogadać, czemu nie możemy tego załatwić przez telefon?

Rozglądam się po mieszkaniu. Melina jakich mało.

Z mojej pozycji widzę stertę naczyń, które dawno powinienem był zmyć. Niedaleko wieża z kartonów po pizzy, losowe skarpetki na podłodze, na biurku talerz i niedojedzony tost. Mógłbym opisać więcej elementów wystroju mojego skromnego chateau de student, ale to niepotrzebne. Wystarczy stwierdzić, że wstyd tutaj zaprosić nawet najlepszego kumpla, a żadna samica nigdy nie trafi tu nawet przez przypadek.

Dojadam grzankę z serem i spoglądam kolejny raz na wiadomość, jednocześnie myśląc nad tym, gdzie podziała się ostatnia para czystych bokserek.

Końca świata czternaście. Gdzie to niby jest?

Wpisałem w Google, ale jakoś nie dostałem odpowiedzi. Naprawdę istnieje taka ulica? Nie, na pewno nie. Po co ja to w ogóle sprawdzam? To oczywiste, że tej wiedźmie bije na mózg i próbuje na kogoś przelać swój bezużyteczny gniew.

Ale co jeśli naprawdę potrzebuje pomocy albo coś?

Wyjdę wtedy na najgorszą szuję, która zostawia w potrzebie członków rodziny. Ojciec może nawet nie wyśle mi przelewu, w końcu to jego chrzestna, a przecież trzeba pomagać…

Niech to szlag.

Ubieram się i wychodzę z mieszkania. Na klatce jak zwykle śmierdzi papierosami. I to takimi tanimi. Przypominam sobie ich smak, bo towarzyszyły mi przez długi czas, kiedy palenie było jeszcze jakkolwiek opłacalne.

Winda nie działa. Czeka mnie pełna przygód podróż schodami w dół z dziewiątego piętra. Przynajmniej nie muszę kupować karnetu na siłownię. Na każdym półpiętrze wyglądam za brudne okna. Za każdym razem mam wrażenie, że słońce świeci odrobinę inaczej niż wcześniej. W końcu udaje mi się wyjść z mojego apartamentowca z wielkiej płyty.

Oddycham świeżym, miejskim powietrzem. Mam wrażenie, że wolałem już te tanie szlugi. Końca świata. Może pojadę Uberem? Ale dalej nie mam pojęcia gdzie to jest. Skoro mapy w telefonie nic nie pokazują, może powinienem kogoś zapytać.

I wtedy go zobaczyłem. Siedemdziesiątka na karku, siatka zakupów z tego dziwnego plecionego materiału, papieros w ustach i kaszkiet na glacy. Stary mieszczuch. Rzetelne źródło wiedzy i to zupełnie za darmo. Postanawiam zaryzykować i go zapytać.

– Przepraszam pana, chciałbym…

– Czego? – naskakuje na mnie od razu.

Postanawiam nie rezygnować. Te bruzdy na czole i kaszkiet oznaczają lepszą orientację w mieście niż u niejednego przewodnika.

– Nie wie pan może jak dostać się na ulicę Końca świata? – pytam uprzejmie.

– Co?

– Końca świata. Wie pan, gdzie to jest? – Nie daję za wygraną.

– Synku, żyję w tym mieście od sześćdziesięciu dwóch lat i nigdy nie słyszałem takiej nazwy ulicy. – Spogląda na mnie jak na kretyna.

– Na pewno? Może ostatnio jakaś ulica zmieniła nazwę i…

– Masz mnie za idiotę, gówniarzu?! – prycha wściekle. – Nie zawracaj mi głowy, muszę iść do piekarni! – Potrząsnął reklamówką, która metalicznie zabrzęczała.

Spoglądam na jego dziwny tobołek. Cała siatka wypełniona monetami. Od jednogroszówek po pięciozłotówki. Musiała ważyć przynajmniej kilka kilogramów.

– Panie, co pan? Skąd ma pan tyle drobnych? – Nie wiem czemu postanowiłem być aż tak bezpośredni.

– A co? Mam tym złodziejom z banku dać? Kartę sobie założyć? Daj spokój, młody!

Jak gdyby nigdy nic obrócił się do mnie plecami i odszedł. Postanawiam go śledzić. Nie mam pojęcia dlaczego. Powinienem teraz szukać innego emeryta albo łapać taksówkę i po prostu jechać do mojej ciotki wariatki. Ale nie. Mój mózg postanowił inaczej.

Facet zatrzymuje się w ultradługiej kolejce. Nie jestem w stanie zobaczyć, gdzie jest początek. Idę wzdłuż niej aż do źródła. W końcu widzę piekarnię. „Tradycyjna”, piękna nazwa. Sami starzy ludzie w kolejce. I każdy z siatką. Naprawdę chcą płacić tymi monetami? Muszę to zobaczyć.

Wchodzę do środka pomimo głośnych protestów zebranych emerytów. Przy ladzie po jednej stronie uwija się ubrana na biało kasjerka, po drugiej grzecznie ustawieni są klienci. Starszy pan, który teraz dostąpił zaszczytu bycia obsłużonym, właśnie wyciągnął na blat swoją siatkę pełną monet i wysypał ją przed kobietę. Część uformowała górkę na blacie, część potoczyła się i pospadała na ziemię. Sprzedawczyni wydawała się zupełnie nieporuszona całym zajściem. Powoli zaczęła zbierać grosze i złotówki do kasy fiskalnej, a zadowolony emeryt wyszedł z piekarni z chlebem i chałką w swojej reklamówce.

Absurd. Oni naprawdę nie widzą, co tu się dzieje? Postanawiam podejść do lady, czym zyskuję sobie kilkanaście gróźb za moimi plecami.

– Dlaczego ci wszyscy ludzie płacą samymi monetami? – pytam wprost.

– A czym mają płacić? Pieniądz to pieniądz – odpowiedziała dość beznamiętnie.

– Tamten dziadek dał wam tyle kasy i dostał tylko chleb i chałkę?

– A co pan myśli? My się cenimy, nie to co ta piekarnia na rogu obok – parsknęła. – Poza tym świat się kończy, to ludzie kupią choćby ten chleb miliony kosztował.

– Świat się kończy? – powtarzam bez zrozumienia, ale nie jest mi dane dojść do sedna sprawy.

Rozwścieczeni moją osobą seniorzy postanawiają w końcu przejść do działania. Chwytają mnie w kilka osób i z jakąś nadludzką siłą wyrzucają za drzwi piekarni, mimo, że mam ponad metr osiemdziesiąt, a moja waga powoduje u mnie kompleksy od paru ładnych lat.

– Wynocha stąd, gówniarzu! Stań w kolejce! Pan tu nie stał! – krzyczeli przy tym ile sił w płucach.

Ostatecznie daję za wygraną. Słyszę jeszcze jak kolejny staruszek wysypuje na blat kilkadziesiąt, a może kilkaset złotych, które pewnie wystarczą na trzy bułki.

Świat się kończy? Tyle pieniędzy za chleb? O co tu chodzi? Nie opuszczałem mojej meliny tak długo, że nie zauważyłem zmiany całego społeczeństwa?

Widzę taksówkę. Macham ręką w nadziei, że mnie zobaczy.

Sukces.

Wsiadam do niebieskiego opla i witam się z kierowcą. W środku pachnie czymś mocnym. Alkohol?

– Końca świata 14 – mówię niepewny tego, czy powinienem tu być.

– Jaka? – Taksówkarz odwraca się całym ciałem.

Teraz jestem pewien. Rozmyty wzrok, paskudny oddech, kołyszące się ciało. Facet jest pijany jak bela. Właściwie to w uchwycie na kubek ma butelkę szkockiej. Niezbyt się maskuje.

– Końca świata 14… ale pan jest pijany! – zwracam mu uwagę.

– Hę? Może i jestem… i co?

– Nie może pan w takim stanie prowadzić! – Czuję się jakbym mówił do idioty.

– Ja nie mogę? – pyta typowo pijackim obrażonym tonem. – Byłem tutaj taksiarzem jak ciebie na świecie nie było. Końca świata 14? Nie ma sprawy, już jedziemy.

Chcę jeszcze raz uświadomić go, że łamie w tej chwili prawo drogowe, ale kombi rusza z takim impetem, że pęd wbija mnie w fotel.

– Zaraz, taka ulica naprawdę istnieje? – pytam, gdy udaje mi się pozbierać z kanapy na tylnym siedzeniu.

– Pewno! Nowa bo nowa, ale istnieje! – Taksiarz przejechał już jedne czerwone światła i dalej kontynuuje brawurową jazdę. Za ten manewr zostaliśmy nagrodzeni kilkoma klaksonami. Zaczynam myśleć o tym, że koniec świata będzie dla mnie szybciej niż uda nam się do niego dojechać.

Spoglądam na słońce. Świeci na pomarańczowo, mimo, że jest dopiero piętnasta. Po wszystkim co mnie dzisiaj spotkało, to nie wydaje się być aż tak odrealnione. A może po prostu upiłem się oparami od tego cholernego pirata drogowego.

– Od kiedy mamy taką ulicę? – pytam, chcąc zachować trzeźwość, to dobre słowo, umysłu.

– Jakieś pół roku będzie. Problem z nią wieczny, bo ciągle się przesuwa i czasem ciężko znaleźć. Ale też coraz mniej ludzi tam mieszka więc problem z głowy.

Szkocka ostatecznie wypełniła moje płuca. Umysł płynie na fali.

– Jak ulica może się przesuwać?

– Jak to jak? Normalnie! – Pociąga z butelki, omija kilka samochodów i unika zderzenia z ciężarówką.

Być może miał rację co do swojego stażu.

– Świat się kurczy, to i ulica się przesuwa! – tłumaczy.

– Świat się kurczy? – Jestem coraz bardziej otępiały.

– Chłopie, masz ty oczy?! – naskakuje na mnie. – Przecież to jasne jak słońce! Wystarczy, że się rozejrzysz! Wszędzie kolorowo, aż razi! Babel drugi mamy zbudowany, a fundamentem jest baranina na cienkim. Płaczą i lamentują coraz głośniej, ale łzy wycierają stówkami! Wszyscy są dobrzy, mówię ci! – grozi palcem w powietrzu.

– O kim pan mówi? – wzdycham od niechcenia.

– A o kim mogę mówić, młody? O społeczeństwie ludzkim! Uważasz, prawda jest jedna. Zanim powiesz, to pomyśl. A zanim pomyśl to zastanów się czy w ogóle myśleć warto. A najlepiej zastanów się w jakimś drogim aucie od kochanego przyjaciela paląc coś nielegalnego.

– Pan jest szalony – stwierdzam nagle, zaskakując sam siebie.

– Często to słyszę. Ale normalnych na taksówkarzy nie biorą, rozumiesz. Musisz wiedzieć jak rozmawiać o trzeciej w nocy z ćpunem, który mierzy do ciebie dla jaj ze swojego Sig Sauera, a ty nie masz pojęcia, czy jest nabity. – Śmieje się ochryple i zeruje szkocką.

– Ja…

– Słuchaj młody, nieważne co chcesz tam sobie robić w życiu, ale pamiętaj jedno. Jeśli energia zbiera się w jednym miejscu to w końcu dojdzie do takiego punktu, gdzie będzie musiała eksplodować.

– Hę? – Jestem bliski obłędu.

– To się może stać w każdej chwili. Wybuch pochłonie nie tylko tych, co go stworzyli, ale też takich, którzy nawet nigdy nie wiedzieli, że istnieje.

Leżę na kanapie jak worek ziemniaków i słucham paplaniny kierowcy tylko małą częścią mózgu. Czuję, że zaraz ja sam eksploduję.

– Jesteśmy na Końca świata – mówi nagle, wciskając hamulec.

Kombi brutalnie zrzuca mnie ze swoich foteli.

Zbieram się i wyglądam za okno. Bełkot kierowcy sprawił, że nie zauważyłem, kiedy wyjechaliśmy z miasta. Co to ma być? Jakieś pustkowie?

Wysiadam i rozglądam się dookoła. Jedyne, co widzę, to pola i nieużytki, wysuszone jakąś dziwną mocą, teraz już czerwonego, słońca.

– Ile płacę?

– Za frajer. – Taksówkarz się uśmiecha. – Co ja będę pieniądze od ludzi na końcu świata wyłudzał.

Taksówka odjechała. Zostałem sam.

Jedyne, co widzę, to pojedyncza, stojąca na pustkowiu kamienica z numerem „14”. Jest jeszcze znak informujący o ulicy.

Końca świata. To tutaj.

Podchodzę do budynku. Wygląda, jakby miał przynajmniej kilkadziesiąt lat. Dzwonię i czekam.

Na początku mam nadzieję, że nikt nie odpowie, a ja będę mógł pomachać ręką na pijanego taksówkarza, żeby zawiózł mnie z powrotem na śródmieście. Tak się jednak nie dzieje.

Drzwi otwierają się, a w nich staje ciocia Basia.

Niska kobieta o kiedyś blond, a teraz szarych włosach i skrzących się niebieskich oczach. Wredny uśmiech, flanelowa sukienka, która pewnie pamięta Gomułkę i różowe bambosze. W ręku kubek kawy. Gdy spogląda mi w oczy, ten szczękościsk na jej twarzy przybiera jeszcze straszniejszy wymiar.

– Artuś! Jak się cieszę, że przyjechałeś! Myślałam, że się obraziłeś na ciocię! – prawie krzyczy i łapie mnie za szyję. Pozwalam się wycałować, jakbym znowu miał dziesięć lat i przyjechał do niej na imieniny.

– No co ty, ciociu… Tego… I tak mam wolne… – O czym ja mam z nią do cholery rozmawiać?!

– No, zaraz sobie pogadamy… Kupiłeś mleko?

Przypominam sobie treść SMS-a.

– Przykro mi ciociu, zapomniałem – przyznaję się. Jednocześnie cieszę się, że opary szkockiej powoli stają się wspomnieniem.

Ciocia Basia patrzy na mnie spode łba, po czym wzdycha i ze zwierzęcą furią roztrzaskuje kubek o podłogę. Kawa rozpryskuje się na wszystko wokół.

– Ciociu!

– Nic się nie stało, Artuś. Ale skoro nie ma mleka, nie ma sensu pić kawy. Twój świętej pamięci wujek pił czarną kawę i widzisz jak skończył. To już piętnaście lat!

– Myślałem, że wujek zginął przez zawalenie się tunelu w kopalni.

– Tak, ale na pewno gdyby pił mleko to by stamtąd wyszedł! Nieważne, wchodź, musimy pogadać! – stwierdza i człapie w głąb domu.

Wchodzę za nią i ze zdziwieniem zauważam, że kamienica nie wygląda tak, jak powinna. Jest tu o wiele mniej ścian, a klatka schodowa nie ogranicza pozostałych mieszkań. Wszystko jest ze sobą połączone i sprawia wrażenie jakiegoś prekursora loftów. Czyżby ciocia Basia przerobiła całą kamienicę na dom jednorodzinny? Co ona robiła przed emeryturą, że ma pieniądze na taki dom? Programowała dla rządu amerykańskiego?

Wchodzimy na najwyższe piętro, do jednego z dawnych mieszkań. Ma chyba ze sto metrów, jak nie więcej. Ile tutaj jest takich mieszkań? Ta stara raszpla mieszka tu zupełnie sama?

Zatrzymujemy się przed drzwiami balkonowymi zasłoniętymi prawie całkowicie przez kwieciste kotary. Ciocia lustruje mnie wzrokiem. Czuję się tutaj coraz gorzej.

– Gotowy? – pyta nagle.

– Na co?

– Właściwie nieważne. I tak nigdy byś się na to nie przygotował.

Otwiera drzwi i wychodzi na zewnątrz. Podążam za nią, wciąż nie rozumiejąc nic z tego, co się dzieje. Nagle doznaję szoku.

Nasz półokrągły balkon znajduje się kilkanaście metrów nad skrajem przepaści. Ziemia kończy się niemalże zaraz za fundamentami kamienicy. Dalej nie ma już nic. Dosłownie nic. Tak jakby rzeczywistość kończyła się te kilka metrów przed nami. Nie jestem w stanie dojrzeć żadnego drugiego brzegu, ani tym bardziej dna przepaści. Jest tylko niebo, pustka zawieszona w powietrzu i fioletowe słońce. Fioletowe.

Chwytam się barierki i ciężko oddycham. Od patrzenia w dół robi mi się niedobrze, ale jednocześnie nie jestem w stanie oderwać wzroku. Niesamowite.

– Wciąga, co? – pyta mnie ciocia.

Patrzę na nią nieobecnym wzrokiem. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję.

– Witaj, Artuś, na końcu świata – mówi dalej. – Większość ludzi nawet nie wie, że on istnieje.

Udaje mi się oderwać od barierki. Spoglądam w roześmiane oczy cioci, byle znowu nie patrzeć na otchłań, której nawet kolor ciężko określić, nie mówiąc o dojrzeniu czegokolwiek. Nawet niebo jest od niej oddzielone. To fioletowe od słońca, niezwykłe niebo. Boję się oderwać wzrok od mojej gospodyni. Nie chcę wracać do pułapki tego tajemniczego zjawiska, anomalii czy cokolwiek to jest.

– …Co to jest, ciociu? – pytam w końcu, choć mam wrażenie, jakby to ktoś obok mnie to powiedział.

– Przecież powiedziałam, koniec świata. – Przekrzywia głowę i śmieje się głupio. – Siadaj, Artuś, siadaj. Dobrze ci zrobi. Eh, szkoda, że nie kupiłeś tego mleka. Kawusia by się nam tutaj zdała. No, ale nic. Przeżyjemy.

Oglądam się za siebie i widzę dwa wiklinowe krzesła i szklany stoliczek. Były tu wcześniej? Z ulgą siadam i stwierdzam, że jak na typowe meble ogrodowe, są bardzo wygodne.

Wciąż mamy świetny widok na przepaść, choć teraz, kiedy od krawędzi balkonu dzieli mnie większa odległość, czuję się bezpieczniej.

– Jak tam w centrum? – słyszę nagle pytanie. – Bo tutaj prawie żadne wieści nie dochodzą.

Zastanawiam się nad odpowiedzią. Myślę o emerytowanych fanatykach gotówki i pijanym taksówkarzu-filozofie. W końcu myślę też o sobie.

– Wszyscy zwariowali – odpowiadam po chwili.

– Tak myślałam… Haha, to dlatego jest coraz większa! – ucieszyła się ciocia.

– Co takiego?

– Otchłań, synku.

Patrzę na ciocię tępo, ale nie znajduję odpowiedzi. To ze mną jest coś nie tak? Może zwariowałem w drodze tutaj i teraz oboje jesteśmy szaleni i patrzymy się na przepaść, która tak naprawdę nie istnieje. Tak czy inaczej… Skoro oboje ją widzimy, to jest to nasza rzeczywistość. Nie ma sensu się przed nią bronić. Nieważne, czy oboje oszaleliśmy, muszę się czegoś dowiedzieć.

– Co to jest? – pytam po raz drugi.

– Klepsydra.

– Klepsydra? – powtarzam tępo.

– Ta przepaść odmierza nam czas, Artuś. I tego czasu zostało już naprawdę niewiele.

Słucham w milczeniu. Ciocia zaś kontynuuje.

– Widzisz, ludzie bali się końca świata od zarania dziejów. Zawsze się przewijał. Praktycznie we wszystkich wierzeniach, religiach, filozofiach i światopoglądach. Ludzie zawsze myśleli o tym, jak to będzie, kiedy już nic nie będzie. Aż w końcu pojawiliśmy się my. Ludzie, którzy myślą o przyszłości jako o czymś, co będzie lepsze niż teraźniejszość. Ludzie, którzy cały czas dążą do doskonałości. – Spojrzała w niebo i uśmiechnęła się. Teraz miało już bardziej amarantowy odcień. – Zapomnieliśmy o końcu świata, Artuś. Choć może to złe słowo. Raczej nauczyliśmy się z nim żyć. Odwlekliśmy go od nas. Myślisz, że czemu ulica Końca świata jest na peryferiach? Tyle razy już go przeżywaliśmy, że nam się znudził i rzuciliśmy go tam, gdzie nie ma nic oprócz osiedli i sklepów wielkopowierzchniowych. A tutaj już nawet ich nie ma.

Nie odpowiadam, jestem jak otumaniony.

– Paradoksalnie przybliżyliśmy się do niego jak jeszcze chyba nigdy w historii. Idziemy za szybko. Biegniemy. A gdy się biegnie, to bardzo trudno jest się zatrzymać przed przepaścią. A oto i przepaść. A my zaraz wszyscy ochoczo do niej wbiegniemy. Oczywiście ona sama też nam trochę pomoże. W końcu też powoli człapie. O, widziałeś?! Przybliżyła się! – Wskazała nagle palcem. – Ciekawe, co się stało! Jak myślisz? Atak terrorystyczny? Kolejne szemrane porozumienie? Nigdy się nie dowiemy!

Spojrzałem po raz kolejny na otchłań. Już mnie nie onieśmielała. Jest tak jak ciocia mówiła. Nauczyłem się z tym żyć.

– Co teraz? – odważyłem się odezwać.

– Teraz? A co ma być? Już ci powiedziałam. Wszystkich nas zje, haha! – Ciocia wygląda na rozbawioną.

– Pierwszy będzie twój dom. Powinnaś się ewakuować. Mogłabyś przez noc albo dwie zamieszkać u mnie, a potem… – Sam nie wierzę, że to powiedziałem.

– Hahaha! To żeś walnął kawał! Ja? U ciebie?! Przecież ty mnie Artuś nienawidzisz!

Chcę zaprotestować, ale ta stara jędza zna mnie za dobrze.

– To co chcesz zrobić? – Zrywam się nagle z fotela. – Przepaść za chwilę tu będzie! Za chwilę ty i twój dom…!

– Tak, masz rację. I szczerze, właśnie tego chcę. To wszystko trwa już za długo. W tym ja. Ten dom znaczy dla mnie więcej, niż ci się może wydawać, chłopcze. Wiesz, jestem już stara. A od końca świata i tak nikt nie będzie w stanie uciec.

Przebiega mnie dreszcz.

– Co w takim razie… z nami? – pytam dziwnie smutnym tonem.

– Z wami? Się zobaczy, Artuś. Albo wszyscy wpadniecie do przepaści i będzie „The end” albo będzie jak w jakimś filmie science fiction i genialny projekt szalonego naukowca uratuje ocalałą garstkę ludzkości! Ha! To dobre! – znowu się śmieje. Skąd ona ma tyle energii?

– A więc nic się nie da zrobić? – pytam bezbarwnym tonem.

– A jak myślisz? Zmieni się coś? Zmienimy się wszyscy? Czy to możliwe? – odpowiada ironicznie.

– Czyli klepsydra już się przesypała…

– O ile nikt jej nie rozbije, to tak.

Trwamy przez chwilę w ciszy, która rozdziera powietrze. Rozpadlina przed nami zdaje się cicho wyć.

– Lepiej wracaj do domu, Artuś. Jesteś młody. Jeśli ktoś ma przeżyć to kto wie, może ty.

Bezmyślnie otwieram drzwi balkonowe i stoję w progu. Zaciskam zęby.

– Ciociu…

– Tak? – Starucha się uśmiecha. Chyba po raz pierwszy szczerze się do mnie uśmiechnęła.

– Dlaczego mi to pokazałaś? I skąd o tym wiesz?

– Skąd wiem? Przecież ja tu mieszkam! – zdziwiła się. – To cholerstwo zabrało mi już pół podwórka! A co do ciebie… Cóż, chyba po prostu musiałam się komuś wyżalić. No i dobrze by było, żeby ktoś znał prawdę. Kto wie, może zostaniesz bohaterem i wszystko dobrze się skończy? Chociaż patrząc na ciebie, to raczej nie! Hahaha hehehe! – Ciocia zanosi się kaszlem, ale nie przestaje rechotać.

Wychodzę bez słowa.

Zanim zejdę na dół, słyszę jeszcze:

– Dziękuję, że przyszedłeś! Przyjechałeś aż na koniec świata, żeby zobaczyć kogoś, kogo nie lubisz! Mało jest takich ludzi, haha!

Wychodzę z domu i dzwonię po taksówkę. Tę konkretną. Przyjeżdża zaskakująco szybko.

– Jak było u cioci?

– Skąd pan wie…

– Taksówkarze znają wszystkich – wyjaśnia.

Zauważam, że wyzerowana wcześniej butelka szkockiej nie znalazła swojego następcy. Powietrze też jakieś inne.

– Postanowiłem przejść na detoks – mówi taksówkarz, widząc moje spojrzenie. – Drogie to cholerstwo, a problemów za mnie nie rozwiąże. Chociaż w tym świecie to już chyba norma, żeby mieć problemy. Byle takie ze sobą, a nie z innymi. No, to gdzie jedziemy?

– Nowy świat – rzucam bezmyślnie.

– Drugi koniec miasta, co? No dobra, trzymaj się!

Kombi rusza z impetem. Wracamy do centrum miasta. Jesteśmy coraz dalej Końca świata. Choć nigdy tak naprawdę się od niego nie oddalimy.

Patrzę w niebo. Jest niebieskie.

Myślę, ale nic nie wymyślam. I choćbym nie wiem jak się starał, to nie jestem szalonym naukowcem z genialnym patentem, zdolnym ocalić świat.

– Ej, co jest? Odpłynąłeś? – pyta nagle kierowca. – Zaraz będziemy na Nowym świecie.

Spoglądam za okno. Przejechaliśmy obok rynku, choć wciąż jesteśmy na Starym Mieście.

Po kilku minutach wysiadam i rozglądam się dookoła. Taksówkarz dostał spory napiwek, będzie miał lepszy dzień. Należy mu się.

Widzę bezmyślnych nastolatków, skapryszonych milenialsów, naburmuszonych dorosłych i zrzędliwych emerytów. Wszyscy na Nowym świecie. Pełno tu ludzi. Ktoś zeruje setkę pod kioskiem, para kłóci się w BMW, niedaleko mnie grupka skaterów pożera kebaby. Biorę głęboki oddech i myślę o tym, jak dobrze jest żyć.

Koniec świata nigdy się nie przybliży. Zawsze będzie tam, a my tutaj. Po prostu po raz kolejny trzeba będzie przesunąć tabliczkę z nazwą ulicy.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Fajna opowieść, z morałem i uśmiechowym zakończeniem. “Artuś” jednak miał jakieś tam sumienie, zasady czy emocje i nie zmienił swojej osobowości, co bardzo mu się chwali. :)

Opis zachowania emerytów, cioci czy taksówkarza (a wraz z nimi – i dialogi!) zasługują na osobne brawa. :) I te siatki pełne różnorakich monet. :) Odtąd inaczej będę kupowała pieczywo. :)

Kilka spraw językowych po drodze nie zakłóciło mi zbytnio lektury. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

Pecunia non olet

Dzięki bruce, jak zwykle poprawiłaś mi humor swoim komentarzem. Czyli jednak nawet w takim absurdzie da się znaleźć coś sensownego. Coraz częściej mam wrażenie, że to, co piszę to po prostu losowe obrazy z mojego umysłu. A potem trafiają tutaj i dowiaduję się wielu nowych rzeczy o moim tekście :P

Tak czy inaczej niezmiernie mi miło, że się podobało.

Również pozdrawiam

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Cała przyjemność po mojej stronie, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Nie taki absurd, jak sygnalizujesz w przedmowie. Napisany lekko, czyta się z przyjemnością mimo wszystko. Warto. :)

Koala75

Być może, ale dla mnie to po prostu było odrobinę szalone pod kątem wydarzeń, więc wolałem ostrzec :P

Dzięki za komentarz, fajnie, że Ci się podobało.

Pozdrawiam

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Interesujący absurd.

Spodobała mi się wizja końca świata fizycznie przybliżającego się do ludzi. Właściwie to ten słynny zegar ustawiony na chwilę przed dwunastą, tylko w bardziej widowiskowej formie. Pomysł z tabliczką fajny, ale obawiam się, że zbyt prosty, żeby zadziałał w naszym świecie.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka