- Opowiadanie: borek321321 - Zjawa

Zjawa

Takie opowiadanie flintlock fantasy (prochowe fantasy) inspirowane kolonizacją Ameryki Południowej przez Hiszpanów. 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Zjawa

Na niewielką wioskę spadała ulewa. Była to pora roku, w której bóg burzy Sinta wraz ze swoim pomocnikiem Apichu, odprawiali taniec wody, zalewając ziemię strugami deszczu. Pomimo niewielkich rozmiarów wioska posiadała własną karczmę. Jej jedynymi gośćmi byli marynarze, którzy śpiewali swoje pirackie pieśni. Dowodził nimi niski, brzydki mężczyzna o szczurzej twarzy. Krzyczał w szalonej, pijackiej radości, jakby świętował ostatni dzień swojego życia. Co jakiś czas powtarzał:

– To ja go zabiłem, tymi rękami, ja, ja!

 W pewnym momencie jeden z rekrutów podszedł do jego stolika, usiadł na jedynym wolnym krześle i zapytał.

– Kogo to zabiliście, kapitanie?

Zapytany przestał śpiewać i spojrzał mętnym wzrokiem na rozmówcę.

– Zabiłem Rodriga, Rodriga Białą Noc. Jednego z największych skurczybyków, jakich świat widział.

Zaciekawiony rekrut nalał mu piwa.

– Słyszałem, że posiadał do dyspozycji całą flotę.

– Nie wierz we wszystko, o czym gadają. Rodrigo miał tylko jeden statek, ale jaki! Można by się nim przeprawić przez Ocean Bogów i z powrotem. I to ja go zabiłem, ja!

– W jaki sposób go zabiliście?

– W jaki? W najprostszy z możliwych kulka w serce. Pach i Biała Noc nie żył.

– Co się stało z jego załogą?

– Skąd mam to wiedzieć, pewnie moi chłopcy się z nimi rozprawili. Co nie, chłopcy!?

Odpowiedziało mu kilka gardłowych „sie wie”.

Rekrut już miał coś powiedzieć, ale przerwał mu huk gromu. Zmienił zdanie. Spojrzał na swoje paznokcie i zapytał.

– Wierzysz w zjawy?

– Brednie, wiele w życiu widziałem, ale żadnej zjawy.

– Podobno, kiedy rozlejesz krew na szerokich wodach, zostaje rzucona na ciebie klątwa. Duchy tych, których zabiłeś, będą cię prześladować do końca twoich dni.

Nagle zagrzmiał kolejny huk, a przed sierżantem pojawiła się zakrwawiona postać Rodriga Białej Nocy. Jego ciało było podziurawione kulami. Szczurza Twarz zakrztusił się piwem i zaczął kaszleć. Wreszcie wycharczał.

– To niemożliwe, ty nie żyjesz!

– To prawda, sam widziałem jego ciało rozrywane przez rekiny – stwierdził rekrut. Płynnym ruchem położył pistolet na stole. – Dam ci wybór, możesz własnymi rękami zmazać swoją zdradę, albo ja to zrobię.

Szczurza Twarz rozejrzał się na boki, ale żaden z jego kamratów nie zwracał na nich uwagi. Wszyscy śmiali się i tańczyli. Tylko gospodarz oglądał całą sytuację spod lekko przymkniętych powiek. Sierżant powoli wziął do ręki broń i ją opatrzył. Był to dobrze wykonany pistolet, nabity i przygotowany do strzału. Przytknął go sobie do skroni, jednak niespodziewanym ruchem wycelował w rekruta.

Zjawa pokręcił głową z dezaprobatą, a następnie błyskawicznym uderzeniem w nadgarstek pozbawił Szczurzą Twarz broni. Kapitan jęknął. Rekrut złapał pistolet, wycelował i pociągnął za spust. W gospodzie rozległ się przerażający huk. Kula przeszła przez środek czoła Szczurzej Twarzy i zaryła w ścianę po przeciwnej stronie. Zjawa spokojnie schował broń za pas i długimi, pewnymi krokami wyszedł z gospody. Rozległ się trzepot skrzydeł, a na jego ramieniu usiadła czarna jak noc papuga.

Po kilku chwilach towarzysze sierżanta zorientowali się, co się stało, wyszli z gospody i zaczęli biec za zabójcą.

– Zajmiesz się nimi, Polly?

– Sie wie, szefie.

Papuga wzbiła się w powietrze. Nawet się nie odwrócił, kiedy za jego plecami rozległy się krzyki bólu i przerażenia. Po kilku uderzeniach serca papuga znowu pojawiła się nad jego głową. Zjawa westchnął:

– Cola mogę wykreślić z listy, zostało jeszcze czternastu.

– Gdzie teraz, szefie?

– Jadę do Arak.

– Tam jest kolejna ofiara?

– Nie, muszę trochę odpocząć.

***

Zobaczyli go wyłaniającego się z nieprzebytej dżungli. Pomimo prażącego słońca cały był ubrany na czarno. W jego szerokim kapeluszu sterczało jak strzała jedno, jedyne, czerwone pióro. Długie, smukłe ręce odziane w czarne, skórzane rękawice trzymał blisko ciała, tak że w każdej chwili mógł dobyć pistoletu albo szabli. Na jego młodej twarzy widać było pierwsze zmarszczki. W niebieskich oczach czaiło się obezwładniające przygnębienie.

Zanim wszedł do miasta, zatrzymał się przed sześciometrowym pomnikiem boga wulkanu G’nku. Posąg wydawał się ogromny, wręcz monstrualny. Na pierwszy rzut oka był podobny do człowieka, jednak później zauważało się niepokojące szczegóły. Usta wyszczerzył w zbyt szerokim, szaleńczym uśmiechu. W prawej ręce trzymał zakrzywiony miecz, a w lewej zapaloną pochodnię. Zjawa ukłonił się sztywno, a następnie podszedł do dwóch strażników, którzy otworzyli bramę.

Pierwszy z nich był dużo młodszy. Ściskając w dłoniach włócznię, zapytał:

– Czego szukacie?

– Jestem samotnym wędrowcem, który potrzebuje trochę odpoczynku po trudach tułaczki.

– Nikt nie może wchodzić do miasta bez zgody gubernatora.

Zjawa zbliżył rękę do pasa z bronią.

– Mógłbym porozmawiać z waszym gubernatorem?

– Nie, to… 

Starszy strażnik położył dłoń na ramieniu towarzysza.

– Bardzo za niego przepraszam. Proszę wchodzić, niedaleko znajduje się tawerna, podają tam najlepsze pieczone mięso lamy w całym Quvin.

– Dziękuję. – Skłonił się i odszedł.

Kiedy zniknął za bramą, młodszy wybuchnął:

– Dlaczego go wpuściłeś!

Starszy spojrzał na niego uważnie.

– Widziałeś jego oczy? Oglądałem w życiu wielu morderców, każdy miał takie samo spojrzenie, zimne, twarde, nieczułe spojrzenie, które za wiele widziało w swoim życiu. Nie wiem, kim jest ten człowiek, ale lepiej nie wchodzić mu w drogę. 

W tawernie panował ścisk i hałas. Większość osób siedzących ławach pochodziła zza morza, ale co jakiś czas dało się zobaczyć szaroskórego, rdzennego mieszkańca Kallach.

Zjawa przystanął i zaczął poprawiać lewą rękawiczkę. Wśród tłumu dostrzegł znajomą twarz, twarz, której miał już nigdy nie zobaczyć. Zaczął się przepychać, ludzie rozstępowali się przed nim, podświadomie wiedząc, że jest to przybysz, z którym nie powinno się zadzierać. Podszedł do stołu i usiadł ciężko na podniszczonej ławie.

Mężczyzna przestał pić cziczę i spojrzał na niego z napięciem.

– Wiele wody upłynęło, od kiedy się ostatnio widzieliśmy, Bene.

Bene przez chwilę wyglądał na całkowicie zaskoczonego, ale po chwili w jego głowie zaczęło się wszystko układać. Klasnął w dłonie.

– Nie…

– Tak, to ja.

 Dawny przyjaciel nie mógł wykrztusić słowa, z oczu zaczęły lać się łzy. Zrobił znak nad głową poświęcając je bogu ziemi Muchino i powiedział.

– Myślałem, że po tym jak uciekliśmy z plantacji, już nigdy cię nie zobaczę.

– Też tak sądziłem, ale oto jestem.

Bene przyjrzał mu się uważnie.

– Wyglądasz staro bracie. Gdzie ciebie wiatry nosiły.

Zjawa machnął ręką.

– Byłem w szerokim i wysokim świecie. Widziałem góry ze szczytami pokrytymi lodem i ogromne nieprzemierzone morze. Widziałem dużo, czasami za dużo.

Bene pokiwał głową, a w jego oczach widać było smutek.

– A ja siedzę tutaj i tyję.

– Jak się dostałeś do Arak, pamiętam, że nasza plantacja znajdowała się bliżej morza.

– Udało mi się przedrzeć przez dżunglę. Wszedłem do miasta z jakąś karawaną.

Nagle na twarzy Zjawy pojawił się grymas bólu. Zaczął się drapać w lewą rękę.

– To cię stało bracie, jesteś chory?

– To nic, po prostu stara rana znowu daje o sobie znać.

– Musisz odpocząć. Masz w mieście jakieś miejsce na sen?

– Właściwie to nie, chciałem wynająć coś w tawernie.

Bene pokręcił głową.

– Wszystkie pokoje są zajęte przez świtę gubernatora – Zacisnął dłoń na kubku i zniżył głos. – Ci biali kolonizatorzy zza morza niedługo wszystko nam zabiorą, rozumiesz wszystko, a Jose Martin jest najgorszy z nich wszystkich. Gdybyś zobaczył jego rezydencję… Aż ciarki mnie przechodzą. – Zamilkł i wychylił resztę alkoholu.

Zjawa miał ochotę się roześmiać, Jose był kolejną osobą na jego liście.

***

Śniło mu się, że idzie przez pole pszenicy. Wiedział, że to musiał być sen, ponieważ na półwyspie Kallach nie występowała tak roślina. Co jakiś czas mijał stracha na wróble. Każdy z nich przypominał kolejną osobę, której Zjawa wymierzył zasłużoną sprawiedliwość. Patrzyli na niego przestraszonymi oczami, bojąc się, że dopadnie ich nawet po śmierci. Czuł, jak kłosy drapią mu ręce i nogi, było to znajome, nostalgiczne uczucie. W pewnym momencie strachy na wróble przestały się pojawiać, zastąpili je mężczyźni przywiązani do wysokich, drewnianych słupów. Dawni towarzysze morskich wypraw. Na niebie zakrakał kruk a oni, jak na komendę, zaczęli zawodzić

– Dlaczego nas zdradziłeś. Dlaczego!? Dlaczego… – Zjawa zakrył sobie uszy rękami, przykucnął i zaczął krzyczeć.

– Dajcie mi wreszcie spokój, czy nie wystarczająco wiele krwi dla was rozlałem!? Ciągle tylko zabijam i zabijam. Żonom mężów, córkom i synom ojców. Pomyśleliście, ile nieszczęścia spowodowałem? A wy chcecie tylko więcej i więcej, nigdy wam dość, nigdy.

Nagle znalazł się na szczycie wysokiego klifu. Zadrżał z zimna. Z zachodu dął lodowaty wiatr, a on był nagi zanurzony po pas w śniegu. Czuł, że zamarza, że jeszcze chwila i umrze.

Znowu zakrakał kruk, a przed Zjawą pojawił się nieokreślony cień. Wciąż się zmieniał, to wydłużał, to skracał, rósł, a następnie nagle malał.

– Witaj Zjawo, dawno się nie widzieliśmy.

– Wi… Wi… Witaj.

– Ptaszki ćwierkają, że chcesz rozwiązać naszą umowę.

– Nie… Nie… ja tyl… ko… odpocząć.

– Już zapomniałeś, jak brzmi nasz pakt? – Nagle jego głos się zmienił. Mogło się wydawać, że mówi sam Zjawa. – „nie spocznę, dopóki wszyscy zdrajcy nie będą martwi”, „nie spocznę” tak powiedziałeś. Nie możesz się zatrzymać. Wciąż musisz gnać do przodu, coraz dalej i dalej.

– pro… proszę…

– Teraz obudź się i idź zabijać.

Kiedy się obudził, całe ciało miał oblane zimnym potem. Leżał na słomianej macie w dużym pokoju gościnnym. Nad jego głową bzyczała chmara komarów. Lewa ręka paliła bólem, a z blizny w kształcie oka leciała krew. Wstał, podszedł do swoich sakw i wyjął bandaże. Musiał ukryć symbol paktu z demonem. Gdy skończył, do pokoju weszła młoda dziewczyna. Jej kruczoczarne włosy opadały aż do pasa, a w brązowych oczach czaił się smutek. Uśmiechnęła się lekko i zapytała.

– Nie możecie spać panie?

– Przeszkadza mi stara rana.

– Skąd ją macie?

– To długa i bardzo nudna historia. Bene już śpi?

Przez oczy dziewczyny przeleciał cień strachu.

– Nie ma go w domu panie, wyszedł i mówił, że wróci dopiero rankiem.

– Często tak wychodzi?

– Prawie każdej nocy. Martwię się, ponieważ w mieście słyszy się dziwne plotki…

Zjawa wstał.

– Wychodzę, muszę odetchnąć świeżym powietrzem.

– Uważaj na siebie panie.

Na zewnątrz panowała ogłuszająca cisza, a w oknach domów nie paliło się ani jedno światło. Sierp księżyca unosił się wysoko otoczony milionem srebrzystych gwiazd. Przypominały Zjawie dzieciństwo. Czasami, kiedy udawało mu się wymknąć strażnikom pilnującym plantacji, kładł się w ulubionym miejscu i wymyślał nowe konstelacje. Teraz na niebie świeciło się pięć gwiazd przypominających paszczę smoka, którego okiem była Gwiazda Północna, Gwiazda Zimy, zły znak dla samotnego wędrowca. 

Wreszcie przestał rozmyślać i zaczął iść wąskimi ulicami, jego kroki odbijały się od ścian kamiennych domów. Z dalekiego centrum miasta unosiły się dziękczynne modlitwy. Wybiła północ.

Zjawa przystanął, uważnie przyglądając się mrocznej uliczce po prawej. Z ciemności dobiegł słaby głos.

– Pomocy…

Z mroku wyłoniła się głowa, a następnie reszta ciała mężczyzny zza oceanu. Z jego rozszarpanego brzucha leniwie wylewały się wnętrzności. Nagle rozległo się złowrogie warczenie i z cienia wysunął się ogromny pysk. Złapał za stopę nieszczęśnika i wciągnął w ciemność. Przez chwilę panowała nieprzenikniona cisza, rozerwana brutalnie przez kakofonię krzyków i wrzasków.

Zjawa zaczął uciekać. Serce kołatało mu jak oszalałe. Ten pysk nie mógł należeć do zwykłego psa. Wreszcie wskoczył w jedną ze ślepych uliczek, westchnął i oparł czoło o zimny kamień. Nagle usłyszał za sobą ruch i zanim zdążył zareagować, został uderzony w tył głowy. Przed oczami wybuchła mu eksplozja światła, która zmieniła się w mroczną pustkę.

***

Kiedy się obudził, jego czaszka pulsowała natrętnym, brzęczącym bólem. Siedział na niskim krześle ze związanymi z tyłu rękami. Na stole przed nim stała zapalona świeca, jedyny punkt rozświetlający pomieszczenie. Znikąd wyłonił się szaroskóry starzec, usiadł naprzeciwko Zjawy i zapytał.

– Wiesz, dlaczego tu jesteś?

– Nie – Warknął

– Jesteś tutaj, ponieważ twoi pradziadowie, przybyli na nasze ziemie, złupili i zniewolili mieszkańców Kallach! – W sali rozległ się szepty, przypominające szum wiatru.

– Co ma to wspólnego ze mną?

Szepty zaczęły się wzmagać.

– Krew nie woda, syn zawsze musi płacić za grzechy ojca. – Nieznajomy zawiesił głos. – Dlaczego przybyłeś do naszego miasta?

– Chciałem odpocząć.

– Kłamca! – Szepnęło gniewnie wiele głosów.

– Jesteś strażnikiem nowego gubernatora? – Zapytał starzec.

– Nie.

– Kłamca!

– Ostatnie pytanie, w takim razie kim jesteś?

– Jestem… – Bez ostrzeżenia kopnął w stół, przewracając i gasząc świecę. W pomieszczeniu zrobiło się czarno.

Zjawa wysunął z rękawa nóż i przeciął więzy. Wykorzystując wszechobecny chaos, doskoczył do drzwi i wyważył je barkiem. Na zewnątrz stało sześciu uzbrojonych mężczyzn. Czterej trzymali włócznie, a dawaj muszkiety. Zacisnął rękojeść noża, było ich wielu, ale powinien dać radę. Już przygotowywał się do skoku, kiedy usłyszał znajomy głos.

– Stać!

Strażnicy stanęli na baczność, salutując.

Bene był zdyszany, ledwo łapał oddech. Na jego koszuli widać było plamy krwi. Przez chwilę przyglądał się uważnie Zjawie, a następnie uśmiechnął się zimno.

– Widzę, że obaj skrywamy wiele tajemnic.

W pomieszczeniu zapalono pochodnie. Bene machnął ręką, wyganiając zebranych ludzi. Usiedli na krzesłach i po chwili milczenia przyjaciel Zjawy zaczął.

– Znasz legendę o bogu wulkanu G’nku? „Pewnego słonecznego dnia zwykły człowiek o imieniu Kaka, szedł drogą wzdłuż lasu, kiedy napotkał umierającego starca. Podszedł do niego i zapytał.

– Co się stało?

– Umieram z pragnienia, jeśli się nie napiję, zginę.

– Nie przejmuj się, mam manierkę z wodą.

– Nie! – Wrzasnął – Potrzebuję krwi, tylko ona mnie nasyci.

– Krew?

– Tak, napój mnie krwią swojego największego wroga.

Mężczyźnie zrobiło się żal starca, więc poszedł do znienawidzonego sąsiada, poderżnął mu gardło i wlał krew ofiary do manierki. Kiedy napoił starca, ten nagle przemienił się w boga Wulkanu G’nku i rzekł.

– Błogosławię cię Kaka, ponieważ uratowałeś mnie przed śmiercią. Niech twoja kukurydza rośnie wysoko, a alpaki dają dużo wełny. – To powiedziawszy odszedł.”

Zjawa skrzywił się.

– Nigdy nie lubiłem twoich zagadek.

– Zbliża się Festiwal Ognia, a bóg wulkanu coraz głośniej domaga się ofiar. My, mieszkańcy tego miasta, musimy zrobić wszystko, aby uśmierzyć jego gniew.

– I tym właśnie są ludzie zza morza? Potworami, które można złożyć w ofierze.

Bene nagle posmutniał, wyglądał na bardzo zmęczonego.

– Ja dla tego miasta mogę poświęcić wszystko, rozumiesz, WSZYSTKO. Kiedy tu po raz pierwszy przybyłem, byłem uciekającym z plantacji niewolnikiem, podskakującym na głośniejszy krzyk. Chłystkiem, który nie miał rodziny, przyjaciół, nie miał nic. To oni mnie przyjęli, nakarmili i dali ubranie. Przyrzekłem, że będę ich bronić nawet za cenę swojego życia.

Zjawa miał już tego dość, wstał.

– Dzisiaj u ciebie przenocuje a jutro, skoro świt opuszczę to przeklęte miasto.

Wyszedł na zewnątrz, zostawiając Bene samego, przyglądającego się leżącemu na ziemi ogarkowi świecy.

***

Następnego dnia powietrze było wypełnione szeptami. Wszyscy czuli, że nie długo coś się wydarzy. Mieszkańcy Arak co jakiś czas przystawali, spoglądając wyczekująco w stronę wulkanu. Ukryci w ciemnych domach szamani śpiewali pieśni i palili zioła. Wreszcie rozległ się huk, a następnie fala dymu przeleciała przez miasto, oślepiając ludzi. Był to sygnał do rozpoczęcia Festiwalu Ognia. W centrum miasta zapłonęło ogromne, ognisko. Ludzie zza morza z przerażeniem patrzyli jak szaroskórzy wyjmują flety, bębny i zaczynali grać. Niektórzy tańczyli, inni siedzieli w kucki pijąc cziczę. Strażnicy próbowali zapanować nad sytuacją, jednak rdzenni mieszkańcy Kallach nie zwracali na nich uwagi.

 Zjawa przyglądały się przez chwilę całej sytuacji, a następnie, wykorzystując chaos, wyszedł z miasta. Dokładnie przed bramą zatrzymał go głos żołnierza.

– Hej ty!

– Tak?

– Gubernator chce z tobą porozmawiać.

Przez chwilę zawahał się, zanim skinął głową i ruszył za wojskowym.

„Plantacja”, to przerażające słowo znów pojawiło się przed oczami Zjawy. Na polach wokół rezydencji gubernatora pracowało setki szaroskórych mężczyzn i kobiet, zrywając w pocie czoła bawełnę. W powietrzu unosiła się smutna, powolna melodia. “Pieśń Utraconej Wody”. W cieniu drzew siedzieli strażnicy, przyglądając się uważnie niewolnikom. Nagle szaroskóry przewrócił się. Reszta szybko go podniosła, otrzepała, a następnie zaczęła mówić w rdzennym języku. Zjawa się skrzywił, dobrze wiedział, co robili. Żaden niewolnik nie chciał, aby jego towarzysz spowalniał pracę, ponieważ wszyscy zostaną ukarani.

Mężczyzna, który wcześniej upadł, ledwo trzymał się na nogach, a ręce mu drżały. Z przygryzionych warg leciała stróżka krwi. Po długiej walce jego ręce odmówiły posłuszeństwa i opadły bezwładnie po bokach. Zrobił głęboki wdech i zaczął uciekać. Strażnik nawet nie wstał, przetarł czoło chustką i zagwizdał dwa razy. Znikąd pojawiły się psy i pobiegły za uciekinierem. Po chwili dopadły i przygniotły ofiarę. Niewolnik próbował się bronić, jednak szybko opadł z sił i znieruchomiał.

Zjawa przeszedł obok tej sceny, co chwilę poprawiając lewą rękawiczkę. Miał wielką ochotę wyjąć pistolet i pozabijać wszystkich strażników.

Jedynym adekwatnym określeniem domu gubernatora był pałac. Na wysokich, szczupłych kolumnach stały posągi smoków. Kiedy podeszli do ogromnych, dębowych drzwi, żołnierz zapukał trzy razy. Po krótkiej chwili rozwarły się, a ze środka wyszedł służący ubrany w czarny frak i poprowadził ich do gubernatora. Zjawa spróbował wszcząć konwersację.

– Jak się miewa wasz pan?

Służący spojrzał na niego z wyuczonym uśmiechem i skłonił się nisko. Zjawa miał ochotę splunąć z obrzydzenia, obcięli szaroskóremu język, aby nie mógł mówić. Po jakimś czasie weszli do ogromnego, owalnego pokoju. Gubernator siedział na wygodnym fotelu i patrzył przez okno. Żołnierz podszedł do niego i coś powiedział. Jose kiwną głową i gestem pokazał krzesło naprzeciwko siebie.

Zjawa zaciskał pięści tak mocno, że palce mu zbielały. Jose Martin, jeden ze zdrajców, którzy zabili jego kapitana. Co gorsze, za nim stał wysoki, ponury mężczyzna, który przed laty własnoręcznie wrzucił go do morza.

Jose przez chwilę przyglądał się swoim paznokciom, a następnie rzucił władczym głosem.

– Od jutra zostajesz moim osobistym strażnikiem.

Mężczyzna za jego fotelem, wyglądał na zszokowanego.

– Co ze mną panie?

– Jesteś zwolniony.

– Dlaczego!?

Gubernator machnął ręką.

– Ponieważ jesteś nudny. Po co mi strażnik, który zawsze mnie obroni? Teraz siedzi przede mną tajemniczy podróżnik. Nie wiadomo skąd przybył ani dokąd zmierza. Może jest bękartem jakiegoś północnego księcia albo szalonym, pustynnym prorokiem. Może któregoś dnia spróbuje mnie zabić. Pomyśl, jakie by to było ekscytujące! Wreszcie bym coś poczuł!

Strażnik milczał wpatrzony w przełożonego.

– Panie pozwól mi sprawdzić, czy ten człowiek jest cię godny. – Spojrzał na przybysza. – Wyzywam cię na pojedynek.

Gubernator kiwnął głową

Zjawa poprawił lewą rękawiczkę.

– Nie chcę walczyć.

Jose wzruszył ramionami.

– Jeśli się nie zgodzisz, zabiję cię.

Zjawa kiwnął krótko głową, a następnie wszyscy wyszli na zewnątrz.

Praca na plantacji została przerwana. Zmęczeni, chudzi jak trupy niewolnicy i spoceni strażnicy zebrali się wokół prowizorycznej areny, patrząc z zaciekawieniem na przeciwników. Siedzący na przypominającym tron fotelu gubernator zaklaskał dwa razy, uciszając podniecone szepty.

– Zasady są proste. Ten, który pierwszy ogłuszy albo zabije przeciwnika, wygrywa. Wszystkie chwyty dozwolone. – Zrobił dramatyczną pauzę. – Niech rozpocznie się walka!

Strażnik bez ostrzeżenia pchnął nożem, celując w brzuch. Zjawa odbił uderzenie. Strażnik wykonał uderzenie z góry. Zjawa odskoczył. Przez długi czas walczyli w ten sposób. Atak, obrona, atak, odskok. Strażnikowi udało się drasnąć kilka razy przeciwnika, jednak ten nie kontratakował. Nawet w tej chwili nie chciał zrobić krzywdy wrogowi. Niestety nie mógł bronić się wiecznie. Zaczął opadać z sił, ledwo dawał radę złapać oddech.

Nagle zobaczył w tłumie nieokreślony cień. Nie rzucał go żaden z widzów. Żył własnym życiem, to zmniejszał się, to powiększał. W tym samym momencie symbol na jego lewej ręce zaczął krwawić. Zaczął tracić panowanie nad własnym ciałem. Jakaś niewidzialna siła przejęła nad nim władzę. 

Strażnik zaatakował. Zjawa zablokował cios, złapał jego ramię i wykręcił nadgarstek, zmuszając przeciwnika do wypuszczenia noża. Strażnik wyrwał rękę z uścisku i odskoczył, jednak Zjawa nie dał mu odpocząć. Doskoczył do niego i kopnął w kostkę. Kiedy przeciwnik się zachwiał, wymierzył celny cios w splot słoneczny. Strażnik pochylił się, próbując złapać oddech. Zjawa uderzył go w lewym sierpowym w podbródek. Tamten zachwiał się i przewrócił. Przygwoździł go do ziemi, a następnie zaczął tłuc po twarzy. Gdy jego ofiara przestała się poruszać, wstał i poszedł po nóż. Jednak, kiedy go podniósł, zamarł. W jego oczach walczyły dwa kolory, fiolet i błękit. Wreszcie upuścił nóż i oznajmił w przestrzeń.

– Nie zabiję go. – Po tych słowach odszedł, przepychając się przez dezorientowany tłum.

***

– To straszne, to po prostu straszne. Kiedy wróciłam… tyle krwi… tyle krwi…

Gospodyni Bene siedziała na progu domu, wycierając zapłakane oczy w fartuch. Obok niej stał Zjawa, poprawiając lewą rękawiczkę. Bene i jego córka zniknęli. Pomyślał o pysku, który widział wczoraj w nocy. Nagle zauważył niewielkie plamy krwi, które zaczynały się na progu domu i wiodły aż do bramy miasta.

– Polly udzielisz mi swoich zmysłów?

– Sie wie.

Istota bardzo przypominająca Zjawę biegła przez trawiasty step, którego suche połacie oddzielały Arak od wulkanu. Miała na głowie kapelusz z czerwonym piórem, a na rękach nosiła skórzane rękawiczki pobrudzone krwią i ziemią. Jej czarne jak noc oczy wypatrywały na ziemi śladów krwi. Z każdym krokiem na ścieżce widać było coraz więcej czerwieni. Nad jej głową unosiła się papuga.

– Szefie, nie powinieneś za długo używać moich mocy.

Istota tylko warknęła, przemierzając susami trawę. Nie mogła pozwolić Bene i jego córce umrzeć.

U podnóża wulkanu znajdowała się niewielka, drewniana chatka. Istota wstała i wyprostowała z lekkim chrupnięciem w plecach.

– Dzięki – rzucił do ptaka nad głową.

Ślad prowadził prosto do niewielkich, zniszczonych drzwi. Naparł na nie barkiem, jednak drewno stawiło opór. Odsunął się, wyjął za pasa pistolet i strzelił w miejsce, w którym powinien być zamek. Rozległ się huk, a drzwi rozwarły się na oścież. W środku śmierdziało zgnilizną rozkładających się ciał. W lewym rogu izby znajdowała się, sięgająca sufitu, kupa kości. Z jej wnętrza dobiegał dźwięk mlaskania i przełykania. Zjawa ostrożnie przeszedł do drugiego pokoju.

To, co zobaczył, odebrało mu mowę. Pomieszczenie było wypełnione złotem. Ściany i sufit błyszczały od drogocennego kruszcu. Pośrodku pomieszczenia znajdował się długi, bogato zdobiony stół, na którym leżała naga kobieta. Na jej ciele namalowano czarne linie, które prowadziły do pępka. Nad nią stał Bene z długim nożem. Miał na sobie przepaskę biodrową i ogromny, wielobarwny pióropusz. Kiedy zobaczył Zjawę, zamarł, a następnie wybuchnął przerażającym, szaleńczym śmiechem.

– Witaj, witaj. Widzę, że przybyłeś na mój skromny rytuał. Usiądź wygodnie i obserwuj. – Znowu wybuchnął śmiechem.

– Kim ty na zarazę jesteś?

– Jak to kim? Twoim bratem z innego ojca i z innej matki. Zapomniałeś, że zawarliśmy pakt? – Pokazał najmniejszy palec prawej ręki, na którym widać było ranę w kształcie strzałki.

Zjawa nie widział co powiedzieć.

– Dlaczego?

Bene spoważniał, przez chwilę przyglądał się swojemu nożowi.

– Dlaczego… Właśnie, przypomniałem sobie, że nie opowiedziałem ci drugiej części legendy o bogu wulkanu: „Po tym zdarzeniu Kaka żył tłusto i dostatnio. Jego kukurydza rosła wysoko a alpaki dawały dużo wełny. Jego piękna żona urodziła mu sześciu zdrowych synów i córkę. Pewnego spokojnego dnia ktoś zaczął dobijać się do drzwi domostwa Kaka. Okazało się, że był to ten sam starzec, którego spotkał wiele lat wcześniej. Złapał go za poły koszuli i wycharczał.

– Dobroczyńco, pomóż biednemu ugasić pragnienie.

– Czyżbyś znowu potrzebował krwi?

– Tak, napój mnie krwią osoby, którą najbardziej kochasz.

Kaka przeraził się tymi słowami

– Nie mogę tego zrobić. – Odparł.

Starzec wpadł w szał.

– Bądź przeklęty człowieku, który nie chciał pomóc bliźniemu w potrzebie. Niech będzie przeklęty twój dom, twoja rola i wszyscy, których znasz! – Po tych słowach odszedł.

W ciągu kolejnych dni żona i sześciu synów Kaka zachorowało na tajemniczą chorobę. Od świtu do zmierzchu pluli krwią i krzyczeli, że wszystko ich boli, jednak jakaś siła nie pozwalała im umrzeć. Jego zwierzęta zostały zabite przez górskie wilki, a kukurydzę dopadła pleśń. Jeśli tego było mało, wioskę, w której żył, nawiedziło niszczycielskie trzęsienie ziemi, które zabiło połowę mieszkańców. Kaka przez siedem dni i siedem nocy zastanawiał się, czy spełnić żądanie starca. Wreszcie podjął trudną decyzję. Dokonał rytualnego zabójstwa swojej ukochanej córki, a jej krew wlał do bukłaka. Kiedy przybysz znowu się pojawił, napoił go. Starzec po raz kolejny zamienił się w boga wulkanu G’nku i rzekł.

– Gratuluję ci Kaka, przeszedłeś przez wszystkie moje próby. W nagrodę daję ci spokojne, wygodne życie.

Po tych słowach wszystko wrócił do normalności, prawie wszystko, ukochana córka Kaka wciąż była martwa.”

Nagle blizna w kształcie gwiazdy na piersi Bene zaświeciła czerwonym blaskiem. Jego ręce zaczęły drżeć. Upuścił nóż i oparł się o stół. Spojrzał żałosnym wzrokiem na przyjaciela.

– Bracie, to boli, to bardzo boli. Czuje się, jakby ogień przenikał przez moje ciało i trafiał prosto w serce. Muszę to zrobić. Po prostu muszę. Nie mogę złamać umowy z demonem. – Po tych słowach rozległo się głuche warczenie, a z kupy kości wyskoczył cień, uderzając Zjawę w pierś.

Impet ciosu był tak duży, że przeleciał przez całe pomieszczenie, a następnie przebił przez drewnianą ścianę. Kiedy pierwszy szok minął, wstał i zamarł. Przed nim stał ogromny, jaskrawoczerwony ogar. Jego ostre zęby świeciły w ciemności, a czarne oczy przyglądały mu się uważnie.

– Polly przydałaby mi się twoja pomoc.

– Sorry szefie, ale według umowy mogę brać udział w walce tylko przeciwko zdrajcom.

Zjawa zaklął szpetnie, a następnie naładował pistolet kulą z obtanitu. Był to jedyny surowiec, który mógł zranić magiczne istoty. 

Bestia rzuciła się na niego bez ostrzeżenia. Uchylił się przed ostrymi jak brzytwy pazurami i strzelił z bliskiej odległości. Kula trafiła w pierś potwora, jednak ten wydawał się tego nie zauważyć. Spróbował przygwoździć ofiarę. Zjawa zablokował szablą jego potężne szczęki, a drugą ręką dobył noża i wybił go demonowi w szyję. Bestia zawyła i odskoczyła. Zaczęli krążyć wokół siebie, czekając na dobrą okazję do ataku.

Nagle demon rozwarł pysk i wypluł niewielką kulę ognia. Zjawie udało się jej uniknąć, jednak skraj jego płaszcza zapłonął. Szybko zrzucił go z siebie, przeklinając. Nie daleko musiała znajdować się kapliczka, gdzie dokonano paktu, demony czerpały z takich miejsc swoją moc.

Bestia znowu rozwarła pysk. Zjawa rzucił się w jej stronę. Kula poleciała prosto w jego pierś. Kiedy znalazła się w odpowiednim miejscu, przeciął pocisk w pół. Poczuł, jak liżą go jęzory ognia, jednak nic mu się nie stało. Dobiegł do ogara i wbił mu szablę w głowę. Bestia znieruchomiała. Kiedy upewnił się, że nie żyje, zaczął tarzać się w trawie, próbując ugasić płomienie na ubraniu.

Gdy wstał, zauważył, że Bene patrzy na całą tę scenę ogłupiałym wzrokiem. Nagle padł na ziemię targany konwulsjami.

– On przybywa! On przybywa! On…

Nagle wulkan zaczął, pluć lawą a z jego środka wyłoniła się ogromna, pięciometrowa postać. G’nku zagrzmiał.

– Kto miał czelność zabić mojego sługę.

Wzrok boga spoczął na Zjawie. G’nku uniósł swój zakrzywiony miecz.

– Musisz zostać ukarany.

Nagle nogi ugięły się pod Zjawą. Zerwał rękawiczkę i zaczął jęczeć.

– Nie, nie, nie, tylko nie on. Wszystko tylko nie on. – Symbol na jego dłoni świecił fioletowym blaskiem.

Gdzieś z oddali rozległy się ciche kroki, na horyzoncie pojawiła się dziwna postać. Jej spowity czarną szatą tułów był ludzki, jednak zamiast głowy miała czaszkę kruka. Na lewym ramieniu nosiła długi, czarny łuk z niewidoczną cięciwą. Przez chwilę patrzyła na boga wulkanu otworami, w których powinny być oczy, a następnie powiedziała zimnym, metalicznym głosem.

– Witaj bracie, dawno się nie widzieliśmy.

G’nku wyglądał na zaniepokojonego.

– Nie mam czasu na pogawędki Cinis. Muszę ukarać osobę, która uśmierciła mojego sługę.

– Widzisz, osoba której szukasz, zawarła ze mną umowę, więc nie pozwolę ci jej skrzywdzić.

Bóg wulkanu spiął się w sobie.

– Jak śmiesz mi rozkazywać! – Cisnął mieczem w Cinisa.

Ten tylko pokręcił głową i pstryknął, długimi kościstymi palcami. G’nku razem ze swoim mieczem zniknął, a wulkan przestał dymić. Bene wydobył z siebie cichy krzyk i padł nieprzytomny na ziemię. Jego skóra na piersi zaczęła się zasklepiać, zasłaniając bliznę w kształcie gwiazdy.

– Zawsze miał ognisty temperament. – Zaśmiał się bóg.

Zjawa klęczał, wpatrując się w ziemię, próbował nie myśleć. Cinis podszedł do niego, położył mu lodowato zimną rękę na ramieniu i wyszeptał:

– Idź zabijać.

***

 

Ciche stukanie laski rozbrzmiewało na spalonym pobojowisku, które jeszcze tydzień temu było plantacją. Po ziemi walał się tylko popiół i gruz, a po niebie latały sępy.

– Nazwali go Niosącym Ogień, ponieważ zrównał to miejsce z ziemią. 

– Ojcze, jak myślisz, gdzie on teraz jest?

 Bene obrócił głowę w stronę córki.

– Nie wiem, pewnie daleko, na kolejnej tułaczce. Ludzie mówią, że kiedy odchodził, powtarzał w kółko. „Zostało trzynastu”. Może uda mu się kiedyś odzyskać spokój… – Zaniósł się dudniącym kaszlem.

– Musisz odpocząć, od kiedy bóg wulkanu zniknął, jesteś bardzo słaby.

Bene przez chwilę patrzył na córkę załzawionymi oczami, a następnie ją przytulił.

– Wracajmy do domu.

Koniec

Komentarze

Większość osób siedzących ławach pochodziła zza, ale co jakiś czas dało się zobaczyć szaroskórego, rdzennego mieszkańca Kallach.

Istota bardzo przypominająca Zjawę biegła przez trawiasty, którego suche połacie oddzielały Arak od wulkanu.

W tych zdaniach czegoś zabrakło.

Było tam też parę literówek i jakiś błędny zapis dialogu. Czytam na telefonie, dlatego nie chciało mi się tego wszystkiego kopiować do komentarza.

 

Co do fabuły, to nawet ciekawy pomysł na demona zemsty. Jest też, niestety, sporo naiwności w tej opowieści. Zwłaszcza ta scena z gubernatorem – jego zachowanie ocierało się wręcz o absurd.

Za to bardzo spodobała mi się legenda o bogu wulkanu. Miało to klimat i taki okrutny, moralny wydźwięk.

 

Ogólnie: do poczytania.

Teraz tylko czekać na opowiadanie, w którym Zjawa załatwi pozostałych trzynastu… ;)

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Jako pies na historyczne klimaty przeczytałam dokładnie pierwszy “rozdzialik”, a resztę tekstu przebiegłam, i zgodzę się z ogólną opinią przedpiścy. Jest pomysł, wykonanie mocno kuleje.

Sugerowałabym, prawdę mówiąc, wycofanie tekstu do Kopii roboczych i wrzucenie go na betalistę. Bo przydałoby się tu i fabułę poprawić, i sam początek zmienić: ekspozycja jest też naiwna i strasznie sztampowa. Wrzuć czytelnika prosto w zdarzenia, nie opisuj karczmy, jak w przygodzie erpegowej ;) Show, don’t tell.

Fatalna jest interpunkcja i niedobry w wielu miejscach zapis dialogów – to beta pomoże Ci wyeliminować bezboleśnie.

Nie przekonuje mnie pisanie o zjawie w rodzaju męskim, nawet jeśli pokazujesz to jako imię/pseudonim pisane dużą literą. Czemu nie Upiór? I czemu on nie używa imienia Rodrigo czy przydomku Biała Noc? To wszystko jest możliwe, np. zapomniał po śmierci imienia, ale wyjaśnij to czytelnikowi w tekście (tylko nie infodumpem wprost, wpleć w narrację).

Nie jestem specjalistką od epoki, ale mam też wątpliwości np. co do tego, że używasz stopni wojskowych tak, jak są one używane dopiero od XVIII/XIX wieku, z ustaloną sformalizowaną hierarchią itd. Doczytałam sobie parę hiszpańskich stron na temat i np. wicekról miał wojskowy tytuł Capitán General, a capitanes to nie był sensu stricto stopień, sierżant nie wiem, czy w ogóle istniał w tych kolonizatorskich wojskach, ale to pewnie dałoby się sprawdzić w odpowiednim tomie Ospreya na przykład.

Z kolei “szefie” brzmi bardzo współcześnie i burzy immersję. Znowu, sprawdziłam, zapożyczone od francuskiego “chef” słowo “jefe” pojawia się w hiszpańskim tekście z połowy XVI w., ale raczej nie jest jeszcze powszechne i potoczne. Takie sprawy warto przemyśleć. Papuga może powiedzieć neutralne “wodzu”.

 

Powodzenia!

http://altronapoleone.home.blog

Witaj.

 

Z technicznych – sugestie oraz wątpliwości – do przemyślenia:

Co jakiś czas powtarzał. (dwukropek zamiast kropki?) – To ja go zabiłem, tymi rękami, ja, ja!

– Kogo to zabiliście (przecinek?) kapitanie?

Co nie (przecinek?) chłopcy! – czy to nie zdanie pytające?

Duchy tych (przecinek?) których zabiłeś, będą cię prześladować do końca twoich dni.

Nagle zagrzmiał kolejny huk (przecinek?) a przed sierżantem pojawiła się zakrwawiona postać Rodriga Białej Nocy.

– To nie możliwe, ty nie żyjesz! – ortograficzny (razem)

– To prawda, sam widziałem jego ciało rozrywane przez rekiny. – Stwierdził rekrut. – błędny zapis dialogu – w przypadku czynności „gębowej” – brak kropki i potem małą literą

Sierżant powoli wziął do ręki broń i opatrzył. – albo brak tu części zdania, albo to literówka

Zjawa pokręcił głową z dezaprobatą (przecinek?) a następnie błyskawicznym uderzeniem w …

Rozległ się trzepot skrzydeł (przecinek?) a na jego ramieniu usiadła czarna jak noc papuga.

Po kilku chwilach towarzysze sierżanta zorientowali się (przecinek?) co się stało, wyszli z gospody i zaczęli biec za zabójcą.

– Zajmiesz się nimi (przecinek?) Polly?

Sie wie (przecinek?) szefie. – kolejny raz taka forma, raczej literówka, chyba że – jako potoczne stwierdzenie – dasz kursywą lub weźmiesz w cudzysłów (?)

Papuga wzbiła się w powietrze. Nawet się nie odwrócił, kiedy za jego plecami rozległy się krzyki bólu i przerażenia. Po kilku uderzeniach serca papuga znowu pojawiła się nad jego głową. – niejasny podmiot drugiego zdania; w pierwszym i trzecim jest to papuga

– Gdzie teraz (przecinek?) szefie?

– Nie, muszę trochę odpocząć – brak kropki

Na pierwszy rzut oka był podobny do człowieka, jednak później zauważało się, (zbędny przecinek?) niepokojące szczegóły.

W prawej ręce trzymał zakrzywiony miecz (przecinek?) a w lewej zapaloną pochodnię.

Zjawa ukłonił się sztywno (przecinek?) a następnie podszedł do dwóch strażników, którzy otworzyli bramę.

Ściskając w dłoniach włócznię zapytał. (dwukropek zamiast kropki?) – Czego szukacie?

– Nikt nie może wchodzić do miasta, bez zgody gubernatora. – zbędny przecinek?

Proszę wchodzić, nie daleko znajduje się tawerna, podają tam najlepsze pieczone mięso lamy w całym Quvin. – ortograficzny (razem)

– Dziękuję. – skłonił się i odszedł. – ponownie błędny zapis dialogu, tym razem kropka jest ok, lecz przy czynności „niegębowej” (Skłonił) i po kropce, wyraz zapisujemy wielką literą jako początek nowego zdania

Kiedy zniknął za bramą, młodszy wybuchnął. (dwukropek zamiast kropki?, skoro to wybuch, może i wykrzyknik przy pytajniku?) – Dlaczego go wpuściłeś?

Widziałeś jego oczy? Widziałem w życiu wielu morderców, każdy miał takie same spojrzenie, zimne, twarde, nieczułe spojrzenie, które za wiele widziało w swoim życiu. – powtórzenie; błąd gramatyczny/składniowy – „spojrzenie” jest rodzaju nijakiego

Nie wiem (przecinek?) kim jest ten człowiek, ale lepiej nie wchodzić mu w drogę. 

Większość osób siedzących ławach pochodziła zza, ale co jakiś czas dało się zobaczyć szaroskórego, rdzennego mieszkańca Kallach. – tu całkowicie posypała się składnia całego zdania i brak jego części

Wśród tłumu dostrzegł znajomą twarz, twarz (przecinek?) której miał już nigdy nie zobaczyć. Zaczął się przepychać, ludzie rozstępowali się przednim, podświadomie wiedząc, że jest to przybysz, z którym nie powinno się zadzierać. – ortograficzny – osobno

– Wyglądasz staro (przecinek?) Bracie. – czemu wielką literą?

– To cię stało bracie, jesteś chory? – tu piszesz to samo słowo małą literą; trzeba pamiętać, że za każdym razem przy błędnym zapisie jest to usterka ortograficzna

Gdzie ciebie wiatry nosiły. – czy to nie zdanie pytające?

– Jak się dostałeś do Arak, pamiętam, że nasza plantacja znajdowała się bliżej morza. – podobnie, jak to?

Widziałem góryszczytami pokrytymi lodem i ogromne nieprzemierzone morze. – literówka

Wreszcie wskoczył w jedną ślepych uliczek, westchnął i oparł czoło o zimny kamień. – literówka

– Nie – Warknął – błędny zapis dialogu, w dodatku brak kropki na końcu zdania

– Co ma to wspólnego ze mną? – zły szyk zdania

– Widzę, że oboje skrywamy wiele tajemnic. – skoro o Bena i Zjawa, czemu oboje?

Mężczyzna za jego fotelem, wyglądał na zszokowanego. – zbędny przecinek

Zjawa uderzył go w lewym sierpowym w podbródek. – literówka

– To straszne, to po prostu straszne. Kiedy wróciłam… tyle krwi… tyle krwi…

Gospodyni Bene siedział na progu domu wycierając zapłakane oczy w fartuch. Obok niej stał Zjawa poprawiając lewą rękawiczkę. – literówka

Istota bardzo przypominająca Zjawę biegła przez trawiasty, którego suche połacie oddzielały Arak od wulkanu. – brak części zdania

 

Pomysł na fantastykę, fabułę, bohaterów i tajemnicę jest na pewno, lecz bardzo liczne usterki językowe utrudniają skupienie się jedynie na treści podczas lektury. Warto drobiazgowo sprawdzić i poprawić całość (w tym zapis dialogów), reszty usterek już nie wypisuję.

Pozdrawiam serdecznie, życzę powodzenia i gratuluję stworzenia tak obszernego opowiadania w tak młodym wieku. :)

Pecunia non olet

ludzie rozstępowali się przednim, ← przed nim

Wyglądasz staro Bracie. ← bracie

Po długiej walce jego ręce odmówił posłuszeństwa i opadły bezwładnie po bokach. odmówiły

Takich drobiazgów i braków przecinków jest więcej. Sprawdź sam.

 

Pomysł jest. Realizacja nie porwała. Skorzystaj z pomocy betujących.

Nowa Fantastyka