Jak on dał się w to wrobić?
Skrzypiący rower metodycznie przesuwał się wokół pentagramu, napędzany chudymi pęcinami studenta bez mięśni i zarostu. Chłopak chwiał się i zaciskał zęby z wysiłku, uważając, by nie wyjechać kołami poza linię. Ale on był tylko dostarczycielem. To, co naprawdę miało znaczenie i budziło zainteresowanie, alfa i omega całego przedsięwzięcia, leżało przywiązane do bagażnika, w absurdalnie (zdaniem powożącego) dużym, tekturowym pudełku o kształcie płaskiego kwadratu. Pakunek przesuwał środek ciężkości i poważnie nadwyrężał stabilność pojazdu, ale za to skrywał cenną zawartość. Była to rekordowych rozmiarów pizza, z pieca opalanego drewnem oraz, na życzenie odbiorcy, siarką. Była tak doskonale sklejona i podgrzana palnikiem, że niemal nie można było rozpoznać miejsca sklejenia jej pieczonych oddzielnie połówek – każda z nich zajmowała cały piec. Podwójna warstwa cheddaru i aromatycznego sera pleśniowego nie wylewała się poza placek tylko dzięki jego wysokim brzegom, w które zmyślna kucharka zawinęła kiełbaski chorizo. W gorącym, rozkosznie ciągnącym się serze pływały całe papryczki jalapeno i celowo zwęglone, grube plastry bekonu. W cieście do pizzy, poza standardowymi składnikami, znajdowały się całe ziarenka pieprzu, a na sos składały się soczyste pomidory i chili, mniej więcej w równych proporcjach, oraz czosnek w takiej ilości, że jego aromat przebijał się nawet przez zapach położonego wyżej pleśniowego sera. Szczyt potrawy dekorowała lekko przypalona, karmelizowana cebulka i świeża rukola – tego ostatniego składnika nie było w zamówieniu, ale pani Pichcicka lubiła dbać o zdrowie swoich najlepszych klientów.
– Ile jeszcze okrążeń? – wysapał student. Adresatką jego pytania była dziewczyna stojąca w bezpiecznej odległości od pentagramu. Wydawała się łypać na niego ze źle skrywaną irytacją, ale mogło to być tylko mylne wrażenie wywołane przez pofarbowane na czarno włosy i intensywny, ciemny makijaż. Spojrzała najpierw na niego a potem na trzymany w dłoni stoper i uśmiechnęła się, bynajmniej nie pokrzepiająco. Końcówki palców wciąż miała pobrudzone kredą.
– Gdybym ci powiedziała jeszcze byś się wycofał.
Kornel nawet nie zdążył przewrócić oczami nad tą irytująco niejasną odpowiedzią, kiedy koło po którym jeździł wraz z pięcioramienną gwiazdą w środku stanęło w płomieniach, a on sam dostał nagle dodatkowej energii w mięśniach nóg oraz pośladków. Był wcześniej poinstruowany, żeby na tym etapie pedałować jak najszybciej, ale prawdopodobnie i tak by to zrobił – kiedy wszystko wokół staje się ogniem, a przed przednim kołem rozpościera się nagle wąska, względnie bezpieczna ścieżka, prawidłowo wykształcony instynkt samozachowawczy nie pozostawia kierowcy innego wyboru. Chyba, że ktoś chce się rzucić w płomienie. Ale wtedy nie dostarczyłby pizzy.
Po kilku lub kilkunastu sekundach, a może minutach szaleńczej jazdy, zubożony o brwi i część włosów student znalazł się nagle u końca szerokiej, brukowanej drogi, na której każdy kamień lśnił gładkością i był perfekcyjnie dopasowany do pozostałych. Przed rowerem znajdowały się szerokie, dwudrzwiowe wrota, ze złotą inskrypcją „Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie”. Dopiero po odczytaniu tych słów Kornel zdał sobie sprawę, że są one napisane w jakimś dziwnym, starożytnym języku, i wtedy litery rozmazały się przed jego oczami w powykręcane symbole. Zapukał wielką, czarną kołatką, wyrzeźbioną na kształt zjadającego własny ogon węża, trzymanego w pysku przez puszystego kota. Materiał z jakiego była wykonana okazał się śmiertelnie zimny i ciężki, Kornel musiał wytężyć siły obu rąk żeby ją unieść. Po chwili gdzieś za bramą zadudniły kroki, stukające jakby będąca ich źródłem istota odziana była w buty na ciężkim obcasie. Gdy drzwi się uchyliły, stało się jasne że była to błędna obserwacja – nogi odbierającego zamówienie wieńczyły nie buty, lecz kozie kopyta, o podeszwach rozmiaru kół do roweru dostawczego. Był to jedyny szczegół jaki student zdołał zarejestrować, zanim utkwił przerażony wzrok w nerwowo odwiązywanym pudełku z zamówieniem. Wzdrygnął się na dźwięk tubalnego, głębokiego głosu, który brzmiał jakby chór wulkanów zdecydował się wybuchnąć w ludzkim języku.
– Mamy dzwonek – zadudnił głos.
– S-słucham?
Czarny, szponiasty palec wysunął się i wskazał na framugę, na której faktycznie widniał elektroniczny dzwonek do drzwi, z całą pewnością łatwiejszy w obsłudze niż wężowata kołatka.
– Nie jesteśmy prymitywami.
– M-hm – Kornel, który czuł się w tym momencie jakby składał się wyłącznie z cienkiego głosu i drżących palców, usłużnie podał swojemu klientowi pudełko z pizzą. Szatan wyjął je lekko z dłoni młodzieńca, podsunął wysoko w górę do swoich nozdrzy i głęboko wciągnął w nie aromat. Z jego trzewi wydobyło się głębokie burczenie. W tym samym czasie, zapewne przypadkowo, gdzieś na Filipinach miało miejsce łagodne trzęsienie ziemi. Westchnął z lubością, strącona pazurami rukola poleciała na ziemię, na której z resztą w ułamku sekundy sczerniała, zeschła i rozleciała się w pył.
– Idealna.
Dostawca już odwracał się do roweru, chcąc brać go stąd i odjechać jak najdalej, kiedy został w pół kroku zatrzymany. Nawet nie przez jakieś słowo czy chrząknięcie, po prostu przez potężną wolę, która nie musi sygnalizować swojej obecności w obiektywnie obserwowalny sposób.
– Nie zapomniałeś czegoś?
– M-m-hm? – przerażona figurka odwróciła się z powrotem w stronę drzwi, drżąc i nie mając śmiałości podnieść wzroku.
– Ha, ha, ha – głęboki śmiech odbił się echem po pustkowiu – Wy, przezabawni ludzie. Ile ci jestem winien?
– A-ha! Już, już… – student wyciągnął otrzymany od pani Pichcickiej świstek w spoconej dłoni, drugą ręką próbując zdjąć zawieszoną na szyi sakiewkę. Nie zdążył jej nawet otworzyć, kiedy zawisła ciężko, wypełniając się nagle ciężkimi, starodawnymi monetami.
– PIZZA!!! – ryknął Lucyfer w głębię rozciągającą się za podwójnymi drzwiami, a odpowiedział mu chór rozentuzjazmowanych głosów, brzmiących trochę jak gdyby połączenie dzikiej świni i łabędzia przechodziło przez bardzo intensywny okres godowy – Spisałeś się, nowy chłopaku, jeszcze cieplutka. Masz to coś ekstra – Tym razem obciążyła się nie sakiewka a kieszeń, w której wylądowało nagle coś o dziwnym, nieregularnym kształcie.
– I dam ci małą radę – wielki, czarny pazur wylądował w ojcowskim geście na ramieniu Kornela, którego żołądek wcisnął się w tym momencie gdzieś pod tchawicę – Nie bądź takie strachliwe chuchro, bo cię nie będą szanować. Naucz się być pewny siebie! Przynajmniej udawaj.
Dostawca nie zorientował się dokładnie kiedy zatrzasnęły się drzwi, chociaż bynajmniej nie zachowały przy tym ciszy. Natomiast z pełną świadomością i niewypowiedzianą ulgą odkrył, że wciąż jest po właściwej stronie bramy, ma rower, a stwory wydające entuzjastyczne dźwięki pałaszują ze smakiem pizzę, nie jego. Do już nie tak cienkiego głosu i prawie spokojnych palców znów dołączyły nogi, korpus, a nade wszystko głowa, która przypomniała młodemu człowiekowi, że musi się jeszcze stąd wydostać. Obciążony mamoną wsiadł na rower i, wsłuchując się w swojskie, ukochane skrzypienie kół, ruszył w kierunku przeciwnym do gigantycznych wrót. Po kilkunastu metrach znów pojawiły się płomienie, tym razem wylegające ze spoiwa kamieni tworzących gładką drogę. Dwukołowiec uniósł się, układ pokarmowy człowieka zrobił fikołka, i po chwili znajdował się on znowu na trawie, przed domkiem, świeciło popołudniowe słońce, czarnowłosa dziewczyna zmywała pentagram, a jedynym śladem po przebytej przygodzie były, zwęglone jak pozostawiony za piekielną bramą bekon, brwi. Prawie jedynym – do kasy pani Pichcickiej powędrowało azteckie złoto, a sam Kornel wyciągnął z kieszeni wykonany z równie drogocennego materiału pojemniczek z relikwią. Dałby się nieźle spieniężyć, oczywiście po usunięciu zeń krwi i fragmentu tkanki kogoś uważanego kiedyś za świętego (sądząc ze źródła pochodzenia napiwku – zapewne niesłusznie). Jednak student zadecydował, że zajmie się tym innego dnia. Po swoich przeżyciach był co prawda znieczulony na wszelkie części ciała i flaki, ale kiedyś trzeba się zabrać za prezentację na zajęcia.