- Opowiadanie: Fladrif - Z marchwi wstanie

Z marchwi wstanie

Atry­but: Wszech­nie­wi­dzą­ce oko

Motyw: Pro­ble­my z pre­ko­gni­cją

Za betę ser­decz­nie dzię­ku­ję Am­bush i Świa­to­wi­der.

 

Gdy król umie­ra na ta­jem­ni­czą cho­ro­bę wy­wo­ła­ną zbyt dużym stę­że­niem trut­ki na szczu­ry w wie­czor­nym kie­li­chu grza­ne­go wina, nad kró­le­stwem zbie­ra­ją się czar­ne chmu­ry. Może je ode­gnać tylko ksią­żę, który jest za słaby na wo­jow­ni­ka, za mało spryt­ny na ło­trzy­ka i zbyt le­ni­wy na maga. Uzbro­jo­ny we wszech­nie­wi­dzą­cy pier­ścień i swo­je­go wier­ne­go stu­den­ta od­po­wia­da na zew przy­go­dy i stara się ode­gnać armię go­le­mów or­ga­nicz­nych, które cze­ka­ją u gra­nic.

 

Je­że­li ktoś jest cie­kaw, czemu Im­pe­rium Untha­ri­mów za­pra­gnę­ło pod­bić są­sied­nie pań­stwa, za­chę­cam do prze­czy­ta­nia opo­wia­da­nia Epi­skop na bia­łym koniu

 

Osoby, które chcą wie­dzieć, dla­cze­go wła­ści­wie nie­umar­li jedzą mar­chew za­chę­cam do prze­czy­ta­nia opo­wia­da­nia Mar­chwi będą słu­żyć

 

Gdyby ktoś był ciekaw, czemu na mapie Ael­do­riu­sa Ge­ni­tiu­sa w miejscu miasteczka Holton rośnie drzewo, zachęcam do przeczytania opowiadania “Wszystko poszło w las” w antologii Tu był las.

 

Zna­jo­mość po­przed­nich opo­wia­dań nie jest jed­nak obo­wiąz­ko­wa, by się do­brze bawić. 

 

I tak jak po­przed­nio ostrze­gam – uwaga na głowy, cięż­ki humor. 

 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Z marchwi wstanie

 

Hi­sto­ry­cy zgod­nie stwier­dza­ją, że naj­więk­szy wpływ na sy­tu­ację geo­po­li­tycz­ną mają nie ci wład­cy, któ­rzy są ide­al­nie przy­go­to­wa­ni do rzą­dze­nia, ale ci, któ­rzy nie do końca wie­dzą, co robią. Po Lo­tha­rze Cal­do­re­lio­nie spo­dzie­wa­no się więc cze­goś… wiel­kie­go.

Cal­dor nie był po­tę­gą mi­li­tar­ną, han­dlo­wą, ani nawet kul­tu­ral­ną. Miał za to coś, czego innym kra­jom bra­ko­wa­ło – naj­dłuż­szą lą­do­wą gra­ni­cę z wrogo na­sta­wio­nym Im­pe­rium Untha­ri­mów. Mię­dzy in­ny­mi tego wła­śnie do­ty­czy­ło nad­zwy­czaj­ne ze­bra­nie Kró­lew­skiej Rady, pierw­sze od czasu śmier­ci sta­re­go króla Le­ory­ka. Obec­nie Lo­thar, jego młody na­stęp­ca, wy­słu­chi­wał nud­ne­go spra­woz­da­nia mar­szał­ka Carlo Rif­fe­ra. Po­staw­ny męż­czy­zna miał minę ge­ne­ra­ła, który pa­trzy, jak jego armia zaj­mu­je wła­śnie dru­gie miej­sce. 

– Woj­ska Untha­ri­mów gro­ma­dzą się wzdłuż gra­ni­cy z Za­chod­nią Mar­chią, więc je­ste­śmy za­gro­że­ni od pół­no­cy i pół­noc­ne­go wscho­du. Lu­te­nia pod­da­ła się nie­umar­łym prak­tycz­nie bez walki, z wy­jąt­kiem jed­nej wio­ski, która dziel­nie sta­wia opór na­jeźdź­com. Można więc po­wie­dzieć, że je­ste­śmy od­sło­nię­ci rów­nież od pół­noc­ne­go za­cho­du. Za­sad­ni­czo do­nie­sie­nia o zdo­by­ciu Car­cas­so­ne po­twier­dza­ją też, że woj­sko Untha­ri­mów może gro­ma­dzić się rów­nież od p-pół­noc­ne­go… po­łu­dnia.

– Do­brze, że nas nie oto­czy­li – mruk­nął Lo­thar znad książ­ki.

Zgro­ma­dze­ni wy­mie­ni­li spoj­rze­nia. Jak na kogoś, kto do­wie­dział się, że licz­ba ościen­nych państw zmniej­szy­ła się do jed­ne­go, wład­ca był za­ska­ku­ją­co spo­koj­ny. Mar­sza­łek mu­siał być więc zbyt de­li­kat­ny.

– Wasza mi­łość, sy­tu­acja może się jesz­cze po­gor­szyć.

– Niby czemu? Untha­ri­mo­wie nie zła­mią pra­sta­re­go paktu, póki mamy gwa­ran­tów po­ko­ju u sie­bie i w Przy­sta­ni Wscho­du.

Tra­dy­cja wy­sy­ła­nia gwa­ran­tów była tak stara, że pierw­sze za­ło­że­nia nie zo­sta­ły spi­sa­ne, ale wy­ma­lo­wa­ne w po­sta­ci pa­ty­cza­ków na ścia­nach ja­ski­ni. W wol­nym tłu­ma­cze­niu mó­wi­ły one „Ty nam zro­bić łup, ty do­stać więk­sze łup”. Brzmia­ło głu­pio, ale Cal­co­dr­czy­cy i Untha­ri­mo­wie nie to­czy­li ze sobą wojny od czasu nie­sław­nej re­be­lii Me­he­let.

– Mój panie… – Głos za­brał Felix Carto, kanc­lerz. – Pro­blem w tym, że nie mamy swo­je­go gwa­ran­ta w Przy­sta­ni Wscho­du od kiedy twój wuj wy­zio­nął ducha ze­szłej wio­sny. W do­dat­ku Jorn z Untha­ru też nie ma się za do­brze. Za ty­dzień przy­pa­da setna rocz­ni­ca jego przy­jaz­du. Miał wy­gło­sić mowę i w ogóle, ale zła­pał katar i oba­wia­my się, że w tym wieku to może się skoń­czyć… źle.

Lo­thar wes­tchnął i z cięż­kim ser­cem odło­żył książ­kę. Po­pa­trzył ze zdziwieniem na zgromadzonych, jakby dopiero teraz zorientował się, że bierze udział w spotkaniu. 

– Za­mknąć go w wieży. Cza­sem trze­ba się po­świę­cić dla dobra kró­le­stwa. Gdzie jest Mistrz Szpie­gów?

– Tu je­stem, mój panie. – Łysy jak ko­la­no lord Oswick wy­chy­lił się i pod­niósł nie­śmia­ło dłoń.

– Och! Do tej pory nie wiem, jak ty to ro­bisz. Za­wsze po­ja­wiasz się tak dys­kret­nie, że nikt nie widzi, kiedy wcho­dzisz.

– Byłem tu od sa­me­go po­cząt­ku na­ra­dy, wasza mi­łość – po­wie­dział nie­pew­nie Oswick zer­ka­jąc na ze­bra­nych, któ­rzy nie śmie­li go jed­nak po­przeć.

– Ro­zu­miem, pew­nie wto­pi­łeś się w tło, żeby po­zo­stać nie­zau­wa­żo­nym, ty szczwa­ny lisie.

– Nie, nawet czy­ta­łem ra­port z misji w… auć! – Ucichł, gdy opan­ce­rzo­na stopa mar­szał­ka za­sto­so­wa­ła ma­newr wy­prze­dza­ją­cy prze­ciw głu­po­tom, które wy­do­by­wa­ły się z ust mi­strza szpie­gów i zdzieliła go w kostkę. 

– Nie­waż­ne… znaj­dziesz mo­je­go ko­cha­ne­go brata i przy­pro­wa­dzisz go do mnie, oczy­wi­ście w jed­nym ka­wał­ku. Jak ci się uda, ob­sy­pię cię zło­tem. Jak nie… to czeka cię front pół­noc­ny, wschod­ni, za­chod­ni… nie­waż­ne. Gwa­ran­tu­ję, że bę­dziesz pierw­szą osobą, która dowie się, że wróg prze­kro­czył gra­ni­ce. To ko­niec pa­no­wie, mo­że­cie się ro­zejść.

Człon­ko­wie Kró­lew­skiej Rady pod­nie­śli się cięż­ko z krze­seł, a gdy Lo­thar wy­szedł, z po­wro­tem na nie opa­dli. Pierw­sza za­sa­da spi­sko­wa­nia brzmi: pro­wadź tajne na­ra­dy tam, gdzie nikt cię nie pod­słu­cha. Spi­skow­cy sko­rzy­sta­li więc z je­dy­ne­go miej­sca, obok któ­re­go Lo­thar Cal­do­re­lion nigdy nie przej­dzie z wła­snej woli – Sali Obrad po obo­wiąz­ko­wej czę­ści po­sie­dze­nia.

– Dro­dzy pa­no­wie! – Mar­sza­łek Rif­fer za­brał głos. – Dzie­ci po­szły się bawić, mo­że­my więc po­roz­ma­wiać na po­waż­nie. Chyba nikt z nas nie ma wąt­pli­wo­ści, że wojna z Untha­ri­ma­mi i nie­umar­łą armią wkrót­ce na­dej­dzie, a gdy to się sta­nie, żaden gwa­rant nie po­wstrzy­ma tych… go­le­mów or­ga­nicz­nych przed za­la­niem na­sze­go kraju.

– I tak eko­no­micz­nie je­ste­śmy od nich prak­tycz­nie za­leż­ni. – Za­rząd­ca Scarp burk­nął mar­kot­nie. – Nasze cechy rze­mieśl­ni­cze nie mogą się rów­nać z ich gro­bo­fak­tu­ra­mi. Nie­umar­li pra­cu­ją non stop, a ich pro­duk­ty kosz­tu­ją gro­sze. Są wy­daj­ni, wy­jąt­ko­wo tani w utrzy­ma­niu i cał­ko­wi­cie bez­piecz­ni. Wie­cie czym za­stą­pio­no ich po­ciąg do ży­we­go mięsa? Mar­chwią! Po­spo­li­tą i tanią mar­chwią!

Widok zdenerwowanego zarządcy był czymś wy­jąt­ko­wym. Scarp nigdy nie od­zy­wał się na ze­bra­niach, nawet po naj­bar­dziej ką­śli­wych uwa­gach na temat stanu skar­bu pań­stwa. Wy­glą­dał ra­czej na osobę, która złość ku­mu­lu­je w sobie, a po po­wro­cie do domu od­re­ago­wu­je nerwy przez wło­że­nie ko­cia­ka do na­grza­ne­go pie­kar­ni­ka.

– Nie za­po­mi­naj­cie o ich zdol­no­ściach bo­jo­wych, pa­no­wie – dodał mar­sza­łek – bo ci nie­umar­li, to zna­czy go­le­my or­ga­nicz­ne, są nie­ustra­szo­ne. Do tego Untha­ri­mo­wie uży­wa­ją brud­nych sztu­czek. Mają Gni­ją­cy Re­gi­ment, armię tru­pów za­ku­tych w stal. Coś ta­kie­go jest nie do ru­sze­nia, chyba że ta­ra­nem.

– Już nie wspo­mnę o tym, że ne­kro­man­ci wskrze­sza­ją po­le­głych. – Kanc­lerz po­ki­wał głową. – Nawet gdy­by­śmy wy­gra­li jakąś po­tycz­kę, bę­dzie­my mu­sie­li sprzą­tać trupy z jed­nej i dru­giej stro­ny, żeby nie do­da­wać im sił. 

– To już nie te pola bitew co kie­dyś… – mruk­nął smęt­nie Rif­fer.

– Nie­ste­ty – wes­tchnął kanc­lerz – zanim nasz mi­ło­ści­wie pa­nu­ją­cy smar­kacz zo­rien­tu­je się, że wróg stoi u bram, prze­le­je się bar­dzo dużo cal­dor­skiej krwi. – Gdyby stary Le­oryk żył…

– Wal­czył­by z nie­umar­ły­mi tak czy tak, po­dob­nie jak ten jego drugi sy­na­lek, Gil­dor – odparł marszałek – po­wia­dam wam, pa­no­wie, że z Cal­do­re­lio­na­mi jest za­wsze pro­blem. Już pół biedy, że jeden z dru­gim sobie po­wal­czy. Go­rzej, jak wy­gry­wa­ją. Gdy­by­śmy tak do­szli do po­ro­zu­mie­nia z Untha­ri­ma­mi, wpro­wa­dzi­li­by do na­szej go­spo­dar­ki nieco od­na­wial­nych źró­deł siły ro­bo­czej… teraz ogrom­ne in­we­sty­cje prze­cho­dzą nam koło nosa.

Wszy­scy po­pa­trzy­li na sie­bie z mi­na­mi wy­traw­nych kar­cia­rzy, któ­rzy jak jeden mąż oszu­ku­ją, ale jesz­cze nie wie­dzą, że każdy z nich ma te same karty. 

– Pa­no­wie, po­wiem wprost! – Mar­sza­łek pod­niósł się z krze­sła. – Był u mnie poseł Untha­ri­mów i za­ofe­ro­wał mi skrzy­nię złota i za­cho­wa­nie do­tych­cza­so­wej funk­cji, jeśli do­pro­wa­dzę do prze­wro­tu pa­ła­co­we­go i do­star­czę mu wszyst­kich ży­ją­cych Cal­do­re­lio­nów.

– Mnie też! – Kanc­lerz rów­nież pod­niósł się z miej­sca.

– I mnie! – Zdzi­wio­ny Scarp ro­zej­rzał się wo­ko­ło.

– I mnie – mruk­nął Oswick bęb­niąc pal­ca­mi po bla­cie. – Nawet już zdą­ży­łem przed­się­wziąć pewne kroki.

– Czyli chce­cie po­wie­dzieć, że po­sła­niec przy­je­chał ze skrzy­nią złota i cho­dził po proś­bie od jed­ne­go do dru­gie­go, szu­ka­jąc pierw­sze­go chęt­ne­go do spi­sku?

– Na to wy­cho­dzi.

– I wszy­scy się zgo­dzi­li­śmy?

– Na to wy­cho­dzi.

– Pa­no­wie… – Mar­sza­łek pod­krę­cił wąs – Bę­dzie­my mu­sie­li się jakoś po­dzie­lić tym zło­tem.

*

Kto mógł prze­wi­dzieć, że kra­dzież pier­ście­nia z prze­klę­te­go gro­bow­ca ścią­ga na głowę klą­twę? Chyba każdy, kto miał odro­bi­nę wy­obraź­ni i oleju w gło­wie. Or­rick nie miał ani jed­ne­go, ani dru­gie­go. Trud­no o wy­obraź­nię, gdy od pra­wie roku su­mien­nie sta­rasz się o lo­ka­tę naj­gor­sze­go stu­den­ta Uni­wer­sy­te­tu Me­za­dor­skie­go.

Głos, który to­wa­rzy­szył mu od ty­go­dnia, nie­ustan­nie szy­dził i mie­szał go z bło­tem. Chło­pak czuł się tak, jakby znowu sły­szał głos matki, tylko tym razem nie mógł uciec z domu. Pier­ście­nia też nie mógł zdjąć, bo gdy go chwy­tał, dzia­do­stwo za­cie­śnia­ło się coraz bar­dziej, aż palec robił się fio­le­to­wy. Na szczę­ście wy­star­czy­ło zo­sta­wić pier­ścień w spo­ko­ju, by wró­cił do normy.

Roz­wa­żał już za­sta­wie­nie bły­skot­ki w lom­bar­dzie razem z dło­nią, gdy usły­szał chrząk­nię­cie. Stał przed nim mło­dzie­niec w dro­gim płasz­czu z kap­tu­rem. Za­pew­ne chciał ukryć swoją toż­sa­mość, ale rzu­cał się w oczy jak pro­sty­tut­ka w ko­ście­le. Blond włosy, broda w szpic i umie­jęt­ność po­ka­zy­wa­nia w uśmie­chu wszyst­kich zębów były ce­cha­mi cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi Cal­do­re­lio­nów.

– Drogi przy­ja­cie­lu… – W ustach przy­by­sza słowa te brzmia­ły tak, jakby fak­tycz­nie znali się od dzie­ciń­stwa. – Ptasz­ki ćwier­ka­ją, że znasz drogę do gro­bow­ca Me­he­let.

– T… tak panie.

Pier­ścień, głup­cze, oddaj mu pier­ścień.

– Ten skarb wska­że ci drogę. – Or­rick wy­cią­gnął drżą­cą dłoń, na któ­rej lśni­ła bły­skot­ka.

Jesz­cze tylko chwi­la i mę­czar­nia Or­ric­ka miała się za­koń­czyć. Wy­star­czy­ło tylko, by ktoś go­dzien uwagi pier­ście­nia ścią­gnął go z palca. Gdy przy­bysz do­tknął me­ta­lu, ob­rącz­ka po­więk­szy­ła się, a Or­rick cof­nął dłoń. Rabuś gro­bów przez chwi­lę na­słu­chi­wał dźwię­ków oto­cze­nia, a potem pu­ścił się bie­giem ku wy­lo­to­wi ulicz­ki.

Męż­czy­zna spoj­rzał na bły­skot­kę. Przez mo­ment miał wra­że­nie, że w ob­rącz­ce widzi oko, fio­le­to­wą tę­czów­kę i nie­re­gu­lar­ną plamę za­miast źre­ni­cy. Mimo wszyst­ko wsu­nął pier­ścień na palec, pie­czę­tu­jąc swój los.

Im dalej prze­su­wał się pier­ścień, tym ten sta­wał się mniej­szy, aż wresz­cie, za­wę­dro­waw­szy naj­da­lej jak tylko się da, przy­lgnął do dłoni na stałe, jak pa­so­żyt wy­sy­sa­ją­cy…

– Kto mówi? – Zdzi­wił się. – To z prze­su­wa­niem, pal­cem i tak dalej?

Wy­sy­sa­ją­cy soki ży­cio­we ze swo­je­go…

– Halo!

Wła­ści­cie­la! Nie prze­ry­waj mi, Lo­tha­rze!

– Lo­tha­rze? Lo­thar to mój brat. Ja je­stem Gil­dor.

Gil­dor… Wy­gna­niec?

– Ten sam. Wy­gna­ny z Cal­do­ru pod groź­bą ścię­cia, ćwiar­to­wa­nia z po­so­le­niem i do­brzy bo­go­wie raczą wie­dzieć, jakie jesz­cze ciążą na mnie za­rzu­ty.

– Dziw­ny gło­sie? Je­steś tam?

Ale bagno.

Hi­sto­ria Gil­do­ra Cal­do­re­lio­na przy­po­mi­na­ła kla­sycz­ną opo­wieść o wy­brań­cu, tyle że na­pi­sa­ną od tyłu. Astro­lo­go­wie ogło­si­li, że w go­dzi­nie jego na­ro­dzin do­szło do ko­niunk­cji pla­net, a to ozna­cza­ło, że był Księ­ciem, Któ­re­go Otrzy­ma­no, he­ro­sem, który ura­tu­je Cal­dor z wiel­kiej opre­sji.

W kla­sycz­nych hi­sto­riach o wy­brań­cu młody czło­wiek nie może wie­dzieć o swoim po­cho­dze­niu. Przy­kład Gil­do­ra do­sko­na­le po­ka­zy­wał, dla­cze­go spusz­cze­nie dziec­ka w wi­kli­no­wym koszu w dół rzeki albo szyb­kie i przy­mu­so­we osie­ro­ce­nie było od­po­wie­dzial­ną i roz­sąd­ną de­cy­zją wy­cho­waw­czą. Ubó­stwo har­to­wa­ło wy­brań­ców tak, że byli twar­dzi ni­czym stal. Z Gil­do­rem było od­wrot­nie, świta i nad­miar zbyt­ku zmięk­cza­ły go do tego stop­nia, że obie­cu­ją­cy mło­dzie­niec wy­rósł na do­ro­słe­go, który był za słaby na wo­jow­ni­ka, za mało spryt­ny na ło­trzy­ka i zbyt le­ni­wy na maga.

Jego życie upły­wa­ło­by na zbyt­kach i do­ku­cza­niu dwo­rza­nom, gdyby nie jeden drob­ny fakt. Astro­lo­go­wie po­my­li­li się z wy­zna­cze­niem go­dzi­ny na­ro­dzin wiel­kie­go bo­ha­te­ra o ja­kieś trzy mi­nu­ty i dwa­dzie­ścia dzie­więć se­kund – tyle, ile mi­nę­ło mię­dzy na­ro­dzi­na­mi Gil­do­ra i jego brata bliź­nia­ka, Lo­tha­ra.

Astro­lo­go­wie mil­cze­li, ro­bi­li dobrą minę do złej gry i li­czy­li na to, że ta­jem­ni­ca się nie wyda. Oczy­wi­ście wy­da­ła się kiedy to Lo­thar, a nie Gil­dor, zgod­nie z prze­po­wied­nią, wy­cią­gnął z ka­mie­nia sta­ro­żyt­ne berło króla Me­za­do­ra Pierw­sze­go.

– Słu­chaj, ja to wszyst­ko wiem, nie mu­sisz mi przy­po­mi­nać.

Pier­ścień mu­siał ze­brać nie­zbęd­ne in­for­ma­cje, wy­czy­tać je z umy­słu swo­je­go no­si­cie­la, dla­te­go do­brze by było, gdyby no­si­ciel nie prze­ry­wał.

Nic więc dziw­ne­go, że gdy to Lo­thar oka­zał się wy­brań­cem, sta­re­go króla zmo­gła ta­jem­ni­cza cho­ro­ba. Ofi­cjal­nie wy­wo­ła­ła ją zgry­zo­ta, a nie­ofi­cjal­nie zbyt duże stę­że­nie trut­ki na szczu­ry w wie­czor­nym kie­li­chu grza­ne­go wina.

– Mo­men­cik, chcesz po­wie­dzieć, że ktoś otruł mo­je­go ojca?

Oczy­wi­ście, Gil­dor sku­piał się na kom­plet­nie nie­istot­nym szcze­gó­le, pod­czas gdy szan­sa na od­na­le­zie­nie gro­bow­ca Me­he­let ulot­ni­ła się z pręd­ko­ścią prze­cięt­ne­go stu­den­ta, który ucieka przed przed­wiecz­ną klą­twą.

– Słu­chaj, widzę, że nie je­steś jakoś prze­sad­nie za­do­wo­lo­ny z mo­je­go to­wa­rzy­stwa i uwierz mi, że ja też nie je­stem w pełni ukon­ten­to­wa­ny, ale su­ge­ro­wał­bym za­ci­snąć po­ślad­ki i za­cząć współ­pra­co­wać. Jeśli mnie zła­pią, nikt nie od­wa­ży się za­brać mi chu­s­tecz­ki do nosa, a co do­pie­ro prze­klę­te­go pier­ście­nia. Praw­do­po­dob­nie razem pój­dzie­my na ścię­cie i razem nas po­cho­wa­ją. Jeśli tak spie­szy ci się, by tra­fić do kró­lew­skiej mo­gi­ły, pro­szę, kon­ty­nu­uj.

Istot­nie, mimo tra­gicz­nej sy­tu­acji pier­ścień mógł tra­fić w jesz­cze gor­sze miej­sce, na przy­kład w ręce Dzią­śla­ka Tup­pin­ga, który przy­cup­nął nie­zau­wa­żo­ny u wy­lo­tu ulicz­ki, tuż pod wiel­ką plat­for­mą z becz­ka­mi. Wy­star­czył jeden celny rzut nożem, który Gil­dor miał przy pasie, by…

– Argh! – Roz­legł się świst, trzask liny, łomot i zdu­szo­ny jęk rze­zi­miesz­ka, który za­li­czył bli­skie spo­tka­nie z becz­ka­mi, a na­stęp­nie z zie­mią.

– Dzię­ki – mruk­nął Gil­dor. – Jed­nak na coś się przy­da­jesz. Czy teraz po­wiesz mi ła­ska­wie, gdzie znaj­dę gro­bo­wiec Me­he­let?

Pier­ścień miał nie­od­par­te wra­że­nie, że za­po­mniał o czymś bar­dzo istot­nym. Ach… wła­śnie. Łup!

– Co zna­czy… – Gil­dor nie zdą­żył do­koń­czyć py­ta­nia, gdyż ćwie­ko­wa­na pałka ude­rzy­ła go w po­ty­li­cę, a zie­mia w plecy.

*

– Co… gdzie ja je­stem?

Ró­żo­wy Pro­sia­czek. Miej­sce ge­ne­zy i epi­lo­gu wszyst­kich ban­dyc­kich na­pa­dów w oko­li­cy. Karcz­ma owia­na tak złą sławą, że gdy otwie­ra­ją się jej drzwi, miesz­kań­cy są­sied­nich domów ner­wo­wo spraw­dza­ją czy do­brze za­mknę­li okien­ni­ce. Każdy kan­ciarz i rze­zi­mie­szek, który tra­fił do Me­za­do­ru, prę­dzej czy póź­niej sta­wiał stopę w Ró­żo­wym Pro­siacz­ku. Tam też skie­ro­wa­ło się dwóch zbi­rów, któ­rzy to­wa­rzy­szy­li męż­czyź­nie unie­ru­cho­mio­ne­mu wcze­śniej przez Gil­do­ra.

Dobre wie­ści były takie, że Gil­dor zna­lazł Or­ric­ka, choć bar­dziej wła­ści­we by­ło­by stwier­dze­nie, że zna­lazł się obok Or­ric­ka. Złe wie­ści były na­to­miast takie, że obok Or­ric­ka zna­lazł się rów­nież Son­no­rius Czar­ny, gruba ryba lo­kal­ne­go pół­świat­ka. Son­no­rius spo­koj­nie jadł obiad, uważ­nie prze­żu­wa­jąc każdy kęs, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od gości. Gil­dor znał takie sztucz­ki, dzie­wię­ciu głup­ców na dzie­się­ciu było bli­sko omdle­nia, gdy Son­no­rius był w po­ło­wie ko­tle­ta. Dzie­sią­ty mo­czył spodnie przed de­se­rem.

– Miło, że pa­nicz do nas do­łą­czył – po­wie­dział Sonnorius, gdy wi­de­lec brzdęk­nął o pusty ta­lerz – ale nim przej­dzie­my do tego, co za­szło mię­dzy panem a Dzią­śla­kiem, chciał­bym naj­pierw po­roz­ma­wiać z na­szym dru­gim go­ściem.

Or­rick wy­glą­dał tak, jakby bar­dzo in­ten­syw­nie sta­rał się skur­czyć do roz­mia­ru dro­bin­ki kurzu i ule­cieć z wia­trem.

– Młody czło­wie­ku, ro­zu­miesz chyba, że po­sta­wi­łeś nas w nie­for­tun­nej sy­tu­acji? W tym mie­ście cięż­ko zna­leźć czło­wie­ka, który nie jest po­wią­za­ny z nami sie­cią drob­nych usług. Po­ży­cza­my pra­wie każ­de­mu, bez żad­nych pro­ble­mów, pod wa­run­kiem, że każdy do­trzy­ma wy­zna­czo­nych ter­mi­nów. Masz świa­do­mość, co by się stało, gdyby po mie­ście ro­ze­szła się wieść, że wy­cyc­ka­łeś Son­no­riu­sa Czar­ne­go i ucie­kłeś z mia­sta? Zaraz zna­la­zło­by się ko­lej­nych pię­ciu, któ­rzy po­wie­dzie­li­by „Czemu i ja mam od­da­wać, prze­cież też mogę się ulot­nić?”. I wtedy za­czę­ła­by się nie­po­trzeb­na prze­moc.

Or­rick nie mu­siał mieć ma­gicz­ne­go pier­ście­nia, by do­my­ślić się, że teraz, for­tun­nie dla wszyst­kich in­nych nie­szczę­śliw­ców, wspo­mnia­na przez Son­no­riu­sa nie­po­trzeb­na prze­moc za­cznie się i skoń­czy tylko na jego skrom­nej oso­bie.

– Ale ja… wcale się nie ukry­wa­łem, nie pla­no­wa­łem ucie­kać. Po pro­stu… zbie­ra­łem pie­nią­dze, żeby spła­cić od­set­ki. Po­ży­cza­łem od pana Har­kle’a, a on mówił, żeby nie mar­twić się ter­mi­na­mi. 

– Pan Har­kle – po­wtó­rzył z na­ci­skiem Son­no­rius – wy­padł z in­te­re­su, wy­le­ciał do cie­płych kra­jów. – Tak w pół­świat­ku na­zy­wa­no wy­sa­dze­nie po­wo­zu cza­rem ogni­stej pu­łap­ki. – Teraz in­te­res na­le­ży do Dona, a ja dzia­łam w jego mie­niu. Wiesz chyba, że nie lu­bi­my cze­kać.

– Ja… ja na­praw­dę oddam wszyst­ko, co do gro­sza. Je­stem u progu wiel­kie­go od­kry­cia.

Son­no­rius uci­szył go ge­stem.

– Wiesz, jak to jest. Pierw­szy mie­siąc jest dar­mo­wy, a ko­lej­ny to tylko mie­dziak dzien­nie za zwło­kę. Gdy­byś spóź­nił się trzy­dzie­ści dni, mógł­byś nam kupić… bo ja wiem… bu­tel­kę kra­sno­ludz­kie­go piwa i by­li­by­śmy kwita.

Kiw­nął pal­cem, a obok niego zma­te­ria­li­zo­wał się po­moc­nik karcz­ma­rza z bu­tel­ką. Chciał już otwo­rzyć piwo, ale Son­no­rius po­wstrzy­mał go ge­stem. Młody czło­wiek pry­snął z po­wro­tem za kon­tu­ar. Potem gang­ster za­czął mówić spo­koj­nym gło­sem, co jakiś czas ude­rza­jąc w bu­tel­kę nożem, raz z góry, raz z dołu. Dźwięk był tak prze­ni­kli­wy, że kroił wy­po­wiedź na cie­niut­kie pla­ster­ki.

– Ty na­to­miast… – Dzyń! – … za­le­ga­łeś ze spła­tą… – Dzyń! – … dwa i pół roku. – Dzyń! – A wtedy rosną od­set­ki. – Dzyń! – Za dużo piwa, żeby je wypić. – Dzyń! – A wiesz… – Dzyń! – … co się dzie­je… – Dzyń! – … gdy pró­bu­jesz… – Dzyń! – … wypić na­wa­rzo­ne… – Dzyń! – … przez… – Dzyń! – … sie­bie… – Dzyń! – … piwo? – Dzyń!

Ude­rzył w szyj­kę pod od­po­wied­nim kątem. Korek po­fru­nął ku su­fi­to­wi z taką pręd­ko­ścią, że stuknął głucho w powałę, a nim gaz w bu­tel­ce zdał sobie spra­wę, że ma wresz­cie uj­ście, szyj­ka była już głę­bo­ko we­tknię­ta do lewej dziur­ki nosa Or­ric­ka. Roz­legł się wrzask, który po chwi­li zmie­nił się w bul­got. Gdy Son­no­rius skoń­czył, Or­rick ci­chut­ko szlo­chał.

– Mocno ga­zo­wa­ne – mruk­nął oprych – a ile ma pro­cent?

– Kra­sno­ludz­kie? – ode­zwał się pomocnik karczmarza, który do­tych­czas uda­wał, że wcale nie pod­słu­chu­je roz­mo­wy. – Ze dwa­dzie­ścia.

– Przy­nieś jesz­cze… dwie, trzy bu­tel­ki.

– Nie, bła­gam – beł­ko­tał Or­rick – wszyst­ko oddam, wszyst­ko po­wiem. Ja wiem… wiem gdzie jest gro­bo­wiec Me­he­let.

Dłoń Son­no­riu­sa za­mar­ła w po­wie­trzu. Pró­bo­wał oce­nić, czy mło­dzik mówi praw­dę, ale trud­no było po­znać po oczach, które chyba tylko siłą woli utrzy­my­wa­ły się w oczo­do­łach.

– Nie chcesz mnie chyba oszu­kać?

– Ależ skąd. Mia­łem pier­ścień… na dowód. On ma wła­sną oso­bo­wość i szep­cze do uszu różne dziw­ne rze­czy, jakby wie­dział, co się wy­da­rzy­ło i co może się wy­da­rzyć. Dałem go jemu. – Wska­zał skrę­po­wa­ny­mi rę­ka­mi na Gil­do­ra.

– I tak oto płyn­nie prze­cho­dzi­my do dru­gie­go te­ma­tu dzi­siej­sze­go wie­czo­ru. Wasza do-nie­daw­na mi­łość, w takim razie po­pro­szę o ten pier­ścień. Mik­ka­el, roz­wiąż panu ręce.

– Mo­men­cik, to nie bę­dzie takie pro­ste. Muszę z nim po­roz­ma­wiać.

– Jak sobie ży­czysz.

– Dobra – mruk­nął Gil­dor do wła­snych knyk­ci – ko­niec z tym. Było cał­kiem za­baw­nie, a teraz złaź z palca.

Nie.

– Zej­dziesz po do­bro­ci, albo cię do tego zmu­szę.

Nie.

– Słu­chaj, tu staw­ką jest moje życie, więc się nie drocz. Albo zej­dziesz teraz, albo włożę rękę do wy­chod­ka. Po­świę­cę się.

– Czyż­by? Zero efek­tu? – Sonnorius nie krył rozbawienia. 

– Ob­ra­ził się.

– Mó­wi­łem, że nie da się go ścią­gnąć. To klą­twa, pró­bo­wa­łem chyba wszyst­kie­go oprócz kwasu – mruk­nął Or­rick.

– Sze­fie, a może by tak tego palca… ciach? – spy­tał jeden z dra­bów.

– Do­brze, niech bę­dzie. Przy­nie­ście no­ży­ce. 

– Chwi­lecz­kę, on do mnie mówi – po­wie­dział roz­pacz­li­wie Gil­dor.

Co było kłam­stwem.

– To zna­czy?

– Mówi, że tylko ja je­stem w sta­nie w pełni od­czy­tać jego myśli i okieł­znać jego moc.

Wie­rut­nym kłam­stwem.

– Za­pro­wa­dzi mnie i Or­ric­ka do gro­bow­ca Me­he­let i obie­cu­je wam bo­gac­twa, o ja­kich wam się nie śniło. Ale nikt nie może nam to­wa­rzy­szyć, bo gro­bo­wiec jest prze­klę­ty, a duchy dru­ży­ny Me­he­let roz­szar­pią każ­de­go, kto nie jest godny, by wejść do jej gro­bow­ca.

Kłam­stwem, w które nikt o zdro­wych zmy­słach by nie uwie­rzył.

– Dzią­ślak, Mik­kel, Mik­ka­el! Za­pro­wa­dzi­cie panów do miej­sca, które wska­żą i za­cze­ka­cie, aż przy­nio­są wam skar­by Me­he­let. 

A jed­nak.

– Ach, i jesz­cze jedno, Or­rick? – Son­no­rius przy­wo­łał ge­stem prze­stra­szo­ne­go mło­dzień­ca.

– Tak, pro­szę pana?

– Na przy­szłość za­sta­nów się dwa razy, zanim wy­po­ży­czysz książ­ki z Uni­wer­sy­tec­kiej Bi­blio­te­ki. Bar­dzo po­waż­nie trak­tu­je­my ter­min zwro­tu.

*

Me­he­let sły­nę­ła z za­mi­ło­wa­nia do czar­no­księ­stwa, a gro­bow­ce czar­no­księż­ni­ków zwy­kle mie­ści­ły się w po­sęp­nych ka­ta­kum­bach albo kur­ha­nach ukry­tych w nie­do­stęp­nej dzi­czy. Tym­cza­sem oka­za­ło się, że Or­rick pro­wa­dzi ich na…

– Miej­ski cmen­tarz? Chcesz mi po­wie­dzieć, że jedna z naj­więk­szych ty­ra­nek kró­le­stwa ma swój gro­bo­wiec na Od­kryt­kach?

– Oczy­wi­ście! Od­kryt­ki to miej­sce z długą tra­dy­cją. Cho­wa­no tu naj­więk­szych wo­jow­ni­ków kró­le­stwa, a Me­he­let, bądź co bądź, była wiel­ką wo­jow­nicz­ką, nawet jeśli po­pa­dła w nie­ła­skę. Poza tym to miej­sce po­sia­da wy­jąt­ko­wo silną aurę ma­gicz­ną. 

Nie­sta­bil­ność ma­gicz­na wią­za­ła się z ob­rząd­kiem po­grze­bo­wym cal­dor­skich wład­ców. Daw­niej, zanim Me­za­dor na dobre obu­do­wał się wokół kur­ha­nów, gro­bow­ce ukry­wa­no przy po­mo­cy magii. Ma­go­wie sta­wa­li w czte­rech ro­gach pola, wy­po­wia­da­li for­mu­łę, a prze­strzeń mię­dzy nimi skła­da­ła się jak prze­ście­ra­dło. Miej­sce złą­cze­nia pie­czę­to­wa­no gli­fem straż­ni­czym i go­to­we.

Z cza­sem jed­nak za­klę­cia sła­bły, a cmen­tarz roz­ra­stał się i roz­su­wał groby do­oko­ła. Zda­rza­ło się, że kwa­te­ry przy ogro­dze­niu prze­no­si­ły się na ulicę lub do piw­ni­cy są­sia­du­ją­ce­go z Od­kryt­ka­mi domu. W takim miej­scu każde zej­ście po ki­szon­ki mogło skoń­czyć się zej­ściem zgoła in­ne­go ro­dza­ju.

Hi­sto­ry­cy de­ba­to­wa­li nad tym, czemu moc ma­sku­ją­ca gro­bow­ce słab­nie. Jedni uzna­wa­li, że ma­gicz­ne pie­czę­cie zni­ka­ją wraz ze śmier­cią tego, kto je za­kła­dał. Inni twier­dzi­li, że za­klę­cia mają ter­min waż­no­ści, po któ­rym stają się bez­u­ży­tecz­ne albo nie­bez­piecz­nie wy­bu­cho­we. W tym wy­pad­ku za jedno z naj­więk­szych od­kryć w hi­sto­rii ar­che­olo­gii od­po­wia­da­ła cza­pla siwa, która far­tow­nie de­fe­ko­wa­ła w cen­trum glifu, za­bu­rza­jąc jego struk­tu­rę.

– Dzię­ku­ję za wpis en­cy­klo­pe­dycz­ny. Może sku­pisz się na te­raź­niej­szo­ści i po­wiesz mi, jak po­zbyć się ob­sta­wy?

Szan­se na uciecz­kę były ra­czej marne. Or­rick nie mógł mu w ni­czym pomóc. Bie­da­czek wy­glą­dał tak, jakby spadł z desz­czu pod rynnę, spod rynny do rynsz­to­ka, a z rynsz­to­ka do dołu z gów­nem. Mówi się, że dla każ­de­go życie ma inny smak. Dla Or­ric­ka było gorz­kie… i mdłe.

Nie po­ma­ga­ło rów­nież to, że ban­dy­ci, któ­rzy pro­wa­dzi­li ich do gro­bow­ca na­le­że­li do nie­sław­nej i licz­nej ro­dzi­ny Tup­pin­gów, która była czymś w ro­dza­ju mię­dzy­na­ro­do­wej siat­ki spe­ców od brud­nej ro­bo­ty. Tup­pin­gów można było spo­tkać wszę­dzie, od Pół­noc­nej Ber­cji na wscho­dzie, aż po ogni­stą Igno­się na za­cho­dzie. Na do­bit­kę, całej or­ga­ni­za­cji prze­wo­dził ne­stor rodu, wbity nie­daw­no w zie­mię Dzią­ślak Tup­ping. 

Gar­rick „Dzią­ślak” Tup­ping, daw­niej „Zę­bacz” Tup­ping, swoją przy­go­dę ze sta­łym uzę­bie­niem skoń­czył w wieku lat około szes­na­stu po jed­nej z licz­nych kar­czem­nych bójek. Tego sa­me­go dnia po­przy­siągł sobie, że nigdy wię­cej nie po­zwo­li, żeby kto­kol­wiek zdo­łał zadać mu choć­by jeden cios. I uda­wa­ło mu się do­trzy­mać tego przy­rze­cze­nia przez ponad pięć­dzie­siąt lat, do czasu gdy Gil­dor Cal­do­re­lion zrzu­cił na niego plat­for­mę z becz­ka­mi. Gdyby był czło­wie­kiem pra­wym, można by­ło­by ten in­cy­dent na­zwać plamą na ho­no­rze. Dla osoby po­kro­ju Tup­pin­ga był to po pro­stu powód do wy­be­be­sze­nia.  

– Nie mo­głeś mi tego po­wie­dzieć wcze­śniej?

– Co tam panic mam­ro­ce? – wy­se­ple­nił Dzią­ślak – jesce chwi­lec­ke i bę­dzie­my na miej­scu. Bę­dzie miał panic sporo casu na ga­da­nie.

– Przy­kro mi, że nasze pierw­sze spo­tka­nie prze­bie­gło w tak… nie­spo­dzie­wa­nych oko­licz­no­ściach.

Przy­po­mnie­nie o znie­wa­dze nie było naj­lep­szym po­my­słem. Tup­ping za­ci­snął dzią­sła i przy­spie­szył kroku, a jego po­wie­ka za­czę­ła lekko drgać.

– O tym też mo­głeś po­wie­dzieć mi wcze­śniej – wy­szep­tał Gil­dor tak, by nikt nie mógł go usły­szeć. – Ten gość zaraz wy­buch­nie.

Istot­nie, Dzią­ślak spra­wiał wra­że­nie czło­wie­ka, któ­re­mu coraz bar­dziej obo­jęt­nie­je na­gro­da za głowę młokosa, który go upo­ko­rzył. Gil­dor mu­siał wy­my­ślić jakiś spo­sób, żeby za­ła­go­dzić sy­tu­ację. Mogło pomóc je­dy­nie za­wo­alo­wa­ne po­chleb­stwo, na przy­kład „Son­no­rius musi być chyba bo­ga­ty, skoro stać go na naj­lep­szych w swoim fachu”.

– S-on­no­rius musi być chyba bo­ga­ty, skoro stać go na naj­lep­szych w swoim fachu.

– Son­no­rius? Panic racy za­rto­wać. Son­no­rius tylko po­śred­ni­cy. Jego kółko bi­blio­tec­ne nie ma nic, co by mnie in­te­re­so­wa­ło.

Jakoś mnie to nie dziwi.

– Jakoś mnie to nie dziwi – po­wtó­rzył Gil­dor, zanim zdą­żył ugryźć się w język.

Tup­ping przy­sta­nął, jakby nie był pe­wien, czy cza­sem się nie prze­sły­szał. Był praw­do­po­dob­nie je­dy­ną na kon­ty­nen­cie osobą, która umie zgrzy­tać dzią­sła­mi.

– Niech panic sceka, póki może – wark­nął– potem bę­dzie panic sko­wy­cał cie­niut­kim gło­sem.

Tup­ping uśmiech­nął się, a żaden po­twór ani dziki zwierz nie szcze­rzył się rów­nie zło­wiesz­czo, co bez­zęb­ny Dzią­ślak.

 – Wię­cej mi płacą za zy­we­go, ale jesce za­sta­na­wiam się, cy nie wy­star­cy sama głowa.

– J-je­ste­śmy na miej­scu. – Or­rick nie­spo­dzie­wa­nie ura­to­wał sy­tu­ację

Sta­nę­li przed wiel­kim murem po­ro­śnię­tym blusz­czem. Przy do­kład­niej­szych oglę­dzi­nach oka­za­ło się, że prze­ci­na go cien­ka ni­czym włos pio­no­wa kre­ska, a w fon­tan­nie dla pta­ków znaj­do­wa­ło się dwa­na­ście wgłę­bień wiel­ko­ści mo­ne­ty. 

– To drzwi… Umies je otwo­zyć? – spy­tał Dzią­ślak.

Or­rick pod­szedł do wrót i wło­żył palec w jedno wgłę­bie­nie. Roz­legł się głu­chy dźwięk przy­po­mi­na­ją­cy od­głos rogu. Do­tknął in­nych wgłę­bień jesz­cze kilka razy, wy­gry­wa­jąc znaną me­lo­dię.

– To pra­daw­na bal­la­da, która opo­wia­da o zwy­cię­stwie Me­he­let, Lwicy z Cal­do­ru nad rodem Suf­fe­nów z zamku Plot­t w bi­twie o Długi Mur.

– Prze­cież to „Wlazł kotek na Plot­tek” – zdzi­wił się Gil­dor.

Naj­wi­docz­niej pier­wot­ny sens bal­la­dy za­tarł się gdzieś na prze­strze­ni wie­ków.

– Dobze, pa­no­wie za­pra­sam do srod­ka. Psy­nie­sie­cie dla nas skar­by Me­he­let i bę­dzie­cie wolni, to znacy panic Or­rick bę­dzie wolny. Mi­ka­el, ty zo­sta­nies ze mną, a ty Mik­kel rusys co koń wy­sko­cy po na­se­go pryn­cy­pa­ła.

Gil­dor wie­dział, że nie ma sensu opo­no­wać. Po pierw­sze, i tak zmu­szą go do wej­ścia do gro­bow­ca czy to groź­ba­mi słow­ny­mi czy czy­sto fi­zycz­ny­mi. Po dru­gie, wolał zna­leźć się jak naj­da­lej od wście­kłe­go Dzią­śla­ka. Po trze­cie, in­te­re­so­wał go pe­wien ma­gicz­ny miecz, który wedle le­gen­dy spo­czy­wał w kom­na­cie gro­bo­wej nie­do­szłej wład­czy­ni.

*

– Słu­chaj, pier­ście­niu, bę­dzie­my tak stać w ciem­no­ści czy może jed­nak po­wiesz nam, gdzie mamy iść?

Istot­nie, bez po­mo­cy dwaj, po­żal­cie się bo­go­wie, bo­ha­te­ro­wie nie za­szli­by zbyt da­le­ko. Gdy oczy Gil­do­ra przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści, spo­strzegł, że pod­ło­ga skła­da się z czar­no-bia­łych płyt przy­po­mi­na­ją­cych sza­chow­ni­cę. Na każ­dej pły­cie wy­ry­to li­te­rę.

– To pa­mię­tam – po­wie­dział Or­rick. – Po pro­stu idź za mną po pły­tach, które razem ukła­da­ją się w imię ME­HE­LET.

Tuż za kom­na­tą mu­sie­li po­chy­lić głowy, aby unik­nąć pu­łap­ki z tru­ją­cy­mi strzał­ka­mi.

– Słu­chaj, my­ślisz, że po­zwo­lą mi odejść jak przy­nie­sie­my im coś z gro­bow­ca?

– A masz pie­nią­dze na spła­tę długu?

– Nie.

– No to ra­czej wąt­pię. Bę­dziesz dla nich pra­co­wał, mój drogi przy­ja­cie­lu, aż od­pra­cu­jesz wszyst­ko co do gro­sza, albo – co bar­dziej praw­do­po­dob­ne – wcze­śniej wyciągniesz nogi.

– Ojej. A jest ja­kieś wyj­ście, w któ­rym umie­ra­nie nie jest ob­li­ga­to­ryj­ne?

– Oczy­wi­ście. Poza bez­u­ży­tecz­ny­mi bły­skot­ka­mi w kryp­cie znaj­du­je się też miecz Me­he­let. Wy­star­czy im go nie od­da­wać.

– Ale wtedy będą… bar­dziej nie­za­do­wo­le­ni. – Or­rick ner­wo­wo po­dra­pał się po nosie, gdy przy­po­mniał sobie co stało się w Ró­żo­wym Pro­siacz­ku.

– Będą bar­dzo nie­za­do­wo­le­ni, ale tylko przez chwi­lę, bo potem będą mar­twi. Miecz daje nad­ludz­ką siłę temu, kto nim włada.

–  Tak, tak… Czy­ta­łem le­gen­dy. Ponoć Me­he­let była w sta­nie wal­czyć z sied­mio­ma ry­ce­rza­mi naraz, a miecz spra­wiał wra­że­nie, jakby my­ślał za nią. Ale nie ro­zu­miem jed­ne­go. Skoro Me­he­let nie miała sobie rów­nych w walce, to jakim cudem jed­nak zgi­nę­ła?

– Za pierw­szy­mi sied­mio­ma stało dru­gich sied­miu z ku­sza­mi.

– Och.

– Nie mu­sisz się ni­cze­go bać, wy­star­czy, że sta­niesz za mną i po­sta­rasz się nie ginąć. A potem każdy pój­dzie w swoją stro­nę. 

Do­szli do ob­szer­nej kom­na­ty ob­wie­szo­nej go­be­li­na­mi. Na­prze­ciw­ko do­strze­gli stare, okute brą­zem drzwi, które wy­glą­da­ły obie­cu­ją­co, ale pro­wa­dzi­ły pro­sto w bez­den­ną prze­paść. By iść dalej, mu­sie­li przejść taj­ny­mi drzwicz­ka­mi za go­be­li­nem, na któ­rym jeden ry­cerz wtyka dru­gie­mu pikę w… no, po­wiedz­my, że tam, gdzie pła­skie ostrze naj­bar­dziej pa­su­je.

Dalej była kom­na­ta węży. Uprze­dza­jąc py­ta­nia, nawet pier­ścień nie wie­dział, co one w ogóle żrą, skoro żyją tu od setek lat. Może są za­cza­ro­wa­ne… Na­stęp­nie trze­ba było po­chy­lić głowę i bar­dzo szyb­ko prze­biec przez kom­na­tę z gło­wa­mi, które strze­la­ją pło­mie­nia­mi z oczu. Teraz na roz­sta­ju na­le­ży się skie­ro­wać w lewo, ale naj­pierw trze­ba prze­krę­cić rękę po­są­gu tak, by trzy­ma­ła miecz w górze, ina­czej ak­ty­wu­je się cie­kły ogień. I go­to­we, kom­na­ta gro­bo­wa Me­he­let jest już na wy­cią­gnię­cie ręki.

– I mam uwie­rzyć, że pierw­szy raz do­tar­łeś tu bez ni­czy­jej po­mo­cy? – spy­tał Gil­dor zdy­sza­ny.

– Nie byłem sam. Wzią­łem dwóch przy­ja­ciół z Koła Uczo­nych Po­szu­ki­wa­czy Ar­te­fak­tów. Rusty wpadł do dołu z wę­ża­mi, a Mar­kus prze­szedł przez drzwi w kom­na­cie z go­be­li­na­mi. Na szczę­ście po­wrót z pier­ście­niem to jak spa­cer po parku. Spójrz, tu są ja­kieś runy. Nie wi­dzia­łem ich wcze­śniej.

Istot­nie na ścia­nach po­ja­wia­ły się li­te­ry, które z każdą se­kun­dą sta­wa­ły się ja­śniej­sze.

– Umiesz je od­czy­tać?

– „W chwi­li wiel­kiej trwo­gi Me­he­let z mar­chwi wsta­nie, by od­ku­pić swoje winy i bro­nić kró­le­stwa”.

– Chyba „z mar­twych”.

– Nie, jest wy­raź­nie na­pi­sa­ne, „po­wsta­nie z mar­chwi”. Ktoś mógł po­my­lić się pod­czas prze­pi­sy­wa­nia. To się cza­sem zda­rza, rzad­ko który ka­mie­niarz umiał wtedy pisać. A może to pra­sta­ra prze­po­wied­nia, która mówi o nie­umar­łych? Oni prze­cież żrą mar­chew­ki.

– Czyli ten, kto weź­mie w rękę miecz Me­he­let od­su­nie od kraju widmo wojny?

– Być może…

– No to niech Lo­thar spró­bu­je to prze­bić tym swoim ber­łem.

Noga bar­dziej w le… o nie.

Nie­uważ­ny krok ak­ty­wo­wał ostat­nią pu­łap­kę. Pod­ło­ga pod no­ga­mi Gil­do­ra gwał­tow­nie opa­dła, a on sam zsu­nął się w zie­ją­cą pod spodem prze­paść. W ostat­niej chwi­li udało mu się wcze­pić pal­ca­mi w ka­wa­łek skały, tuż obok torby z książ­ka­mi, którą Or­rick praw­do­po­dob­nie zgu­bił pod­czas po­przed­niej wi­zy­ty. Przy­par­ty do ścia­ny stu­dent nie wie­dział, co zro­bić.

– Jak stąd wyjdę, wrzu­cę cię do wy­chod­ka. Znowu mam przez cie­bie pro­ble­my – wark­nął Gil­dor, a w ra­mach od­we­tu pier­ścień moc­niej za­ci­snął się na jego palcu. – Or­rick, podaj mi rękę! Sam nie dam rady!

Sko­wyt roz­pa­czy był błę­dem, jak krzyk „nie strze­laj” do ner­wo­we­go ban­dy­ty z pal­cem na spu­ście kuszy. Or­rick zy­skał pew­ność, że Gil­dor jest cał­ko­wi­cie na jego łasce. Za­miast spró­bo­wać go wy­cią­gnąć, stu­dent pod­szedł do prze­klę­te­go ostrza, które po­ły­ski­wa­ło na pod­wyż­sze­niu.

– Ty cho­ler­ny oszu­ście… Ten… ten miecz jest prze­klę­ty? Serio? – dodał pół­gęb­kiem – i teraz do­pie­ro mi o tym mó­wisz?

– My­ślisz, że na­bio­rę się na tak głu­pią hi­sto­ryj­kę? Chcia­łeś zwi­nąć mi miecz sprzed nosa i zo­sta­wić na pa­stwę tam­tych żoł­da­ków! Ale ja im po­ka­żę! Że­gnaj­cie książ­ki, witaj ży­wo­cie po­szu­ki­wa­cza przy­gód! – Z tymi sło­wa­mi Or­rick się­gnął po miecz.

Gdy palce za­ci­snę­ły się na rę­ko­je­ści, przez dłoń chło­pa­ka prze­biegł dreszcz, jakby ob­la­zło go stado ma­łych ro­bacz­ków. Włosy sta­nę­ły mu dęba, jakby po­de­rwał je wiatr, a ka­mień na jelcu za­lśnił ame­ty­sto­wym bla­skiem, po­dob­nie jak oczy nie­szczę­sne­go prze­wod­ni­ka. Tyle że za tymi ocza­mi, nie było już Or­ric­ka.

Stu­dent pod­szedł do uwię­zio­ne­go Gil­do­ra, zła­pał go za koł­nierz i prak­tycz­nie bez wy­sił­ku wy­cią­gnął z po­trza­sku.

– Na bogów, było bli­sko. Już my­śla­łem, że mnie zo­sta­wisz, Or­rick. 

– Je­stem… o rany, jak przy­jem­nie znowu mieć głos… je­stem Me­he­let.

– Ta Me­he­let? Córka Me­za­do­ra?

– Nie, po pro­stu Me­he­let – osoba, która wcze­śniej była Or­ric­kiem pod­nio­sła miecz tak, że ame­tyst w rę­ko­je­ści był na wy­so­ko­ści oczu Gil­do­ra – to z córką jest… skom­pli­ko­wa­ne.

Miecz przej­mu­je kon­tro­lę nad cia­łem i umy­słem. To klą­twa cał­ko­wi­tej do­mi­na­cji.

– Klą­twa cał­ko­wi­tej do­mi­na­cji? – spy­tał Gil­dor.

– No… uj­mu­jąc w ten spo­sób, to jest cał­kiem pro­ste. Me­he­let na­zy­wa­ła się wcze­śniej Ma­ga­ret­ta i taki był z niej wo­jow­nik, jak ze mnie wy­ka­łacz­ka. Kom­plet­ne bez­ta­len­cie i do tego nie­aser­tyw­ne. Po­trze­bo­wa­ła kogoś, kto do­dał­by jej odro­bi­nę pew­no­ści sie­bie. Więc ka­za­ła mnie wykuć, a potem rzu­ci­ła za­klę­cie, które zna­la­zła w sta­ro­żyt­nym gry­mu­arze. Wiesz, tym z ga­tun­ku „pod żad­nym po­zo­rem nie otwie­rać”.

– Mo­że­my po­wo­li… no wiesz… Przejść do sedna?

– No cóż, okazało się, że za­klę­cie stwo­rzy­ło mnie i za­mknę­ło w mie­czu. A gdy Ma­ga­ret­ta wzię­ła mnie do ręki, po­czu­łam, że mogę prze­jąć kon­tro­lę, a ją zo­sta­wić gdzieś z tyłu. No i… po­pchnę­łam ją tro­chę do dzia­ła­nia.

– Tro­chę? Prze­cież Me­he­let zbun­to­wa­ła się prze­ciw Me­za­do­ro­wi Pierw­sze­mu i pró­bo­wa­ła na­dziać go na pal.

– Każdy ma cza­sem gor­szy dzień… mie­siąc… dzie­więć mie­się­cy i trzy­na­ście dni. W końcu jed­nak ochło­nę­łam.

Nic tak nie stu­dzi wo­jen­ne­go za­pa­łu jak kilka beł­tów wy­sta­ją­cych z ple­ców.

– Ty też po­wsta­łeś w ten spo­sób? Ma­ga­ret­ta za­ży­czy­ła sobie upierdliwego komentatora i po­ja­wi­łeś się ty?

Nie, pier­ścień był czymś znacz­nie star­szym i bar­dziej pier­wot­nym. Był czymś, co przy­tra­fia się naj­więk­szym wo­jow­ni­kom, naj­do­stoj­niej­szym mę­dr­com i oso­bom, które mają tyle siły, by zmie­nić świat… Oczy­wi­ście do czasu, gdy tra­fił w ręce Or­ric­ka czy Gil­do­ra. Chro­nił przed nie­bez­pie­czeń­stwa­mi, ujaw­niał spi­ski, cza­sem nawet czy­tał w my­ślach innym oso­bom albo prze­no­sił się w od­le­głe miej­sca, po­ka­zu­jąc naj­bar­dziej strze­żo­ne se­kre­ty.

– Zmie­niać świat, po­wia­dasz… Po­słu­chaj, Me­he­let, po­trze­bu­ję two­jej po­mo­cy. Razem z tobą i tym wszech­wi­dzą­cym pier­ście­niem mo­że­my zro­bić wszyst­ko, mo­że­my nawet…

O nie.

– Mo­że­my oca­lić kró­le­stwo przed Untha­ri­ma­mi. Mój oj­ciec nie żyje i po­dej­rze­wam, że padł ofia­rą spi­sku. Lo­thar nie tra­fił­by wi­del­cem do ust, a co do­pie­ro na trop in­try­gi. Zo­sta­ję tylko ja. Je­stem je­dy­ną na­dzie­ją mo­je­go rodu.

Gwoli ści­sło­ści, pier­ścień nie na­zwał­by się wszech­wi­dzą­cym. Był ra­czej… wszech­nie­wi­dzą­cy, a wiele rze­czy, które wi­dział, to tak na­praw­dę skraw­ki wspo­mnień po­łą­czo­nych w jedną ca­łość i kilka traf­nych ble­fów, które może i przy­da­ją się pod­czas po­szu­ki­wa­nia przy­gód, ale ra­czej nie obro­nią w razie sa­mot­nej szar­ży na tłum uzbro­jo­nych straż­ni­ków. 

 – Nie martw się na zapas. Nawet jeśli zginę pró­bu­jąc, to po­cho­wa­ją nas z ho­no­ra­mi.

Ale pier­ścień… Cho­le­ra, JA nie chcę tra­fić z po­wro­tem do pia­chu.

– W takim razie wy­pro­wadź nas bez­piecz­nie z ka­ta­kumb. Ru­sza­my.

– A i ja chęt­nie wresz­cie coś za­bi­ję – mruk­nę­ła Me­he­let i ru­szy­ła za Gil­do­rem.

Po­wrót fak­tycz­nie był pro­sty, bo pu­łap­ki, jak to zwy­kle bywa, czy­ha­ją na ludzi przed wej­ściem do gro­bow­ca, a gdy cho­dzi o wyj­ście, są ra­czej bez­u­ży­tecz­ne. Gdy wresz­cie do­tar­li na po­wierzch­nię, cze­kał na nich ko­mi­tet po­wi­tal­ny. Obok Dzią­śla­ka i jego dwóch synów stał teraz jakiś łysy je­go­mość, a za nimi dzie­siąt­ka kró­lew­skich gwar­dzi­stów. Oczy­wi­ście wszy­scy mieli ze sobą kusze.

– Cho­le­ra – mruk­nął Gil­dor, a Me­he­let opu­ści­ła miecz.

Lord Oswick wy­cią­gnął pę­ka­tą sakwę i wrę­czył ją Tup­pin­go­wi. Ten bez­ce­re­mo­nial­nie wy­su­płał jedną mo­ne­tę i za­czął ją dzią­sło­wać, naj­wi­docz­niej spraw­dza­jąc, czy to nie fał­szyw­ka.

– Przy­znam, że świet­nie się pan spi­sał, panie Tup­ping. A ten drugi to kto?

– Jakiś stu­dent, mi­łoś­si­wy panie. Psy­pa­łę­tał się jak seśmy su­ka­li kró­le­wi­ca.

– Roz­bro­ić obu i do pa­ła­cu z nimi. Mamy nie­wie­le czasu, tu ważą się losy pań­stwa.

*

W swoim krót­kim, de­ka­denc­kim życiu Gil­dor nie miał oka­zji scho­dzić po­ni­żej po­zio­mu sali tro­no­wej. Omi­nę­ły go więc zam­ko­we kuch­nie pełne sma­ko­wi­tych za­pa­chów, zbro­jow­nia, w któ­rej teo­re­tycz­nie miał uczyć się fech­tun­ku oraz oczy­wi­ście zam­ko­we lochy. Te ostat­nie mógł teraz zwie­dzić bar­dzo skru­pu­lat­nie.

– Co my tu mamy? – burk­nął mar­sza­łek Rif­fer, gdy Oswick podał mu za­wi­nię­ty w je­dwab miecz.

– Z tego, co udało mi się zro­zu­mieć od pana Tup­pin­ga, kró­le­wicz Gil­dor i jego kom­pan wy­cią­gnę­li go z gro­bow­ca, mnie­mam więc, że to…

– Miecz Me­he­let… – Rif­fer do­tknął zdo­bio­nej rę­ko­je­ści, która za­lśni­ła w świe­tle po­chod­ni. – Ostrze, które ścię­ło ty­sią­ce głów i spro­wa­dzi­ło sza­leń­stwo na swoją wła­ści­ciel­kę. Miecz, który może dać siłę dzie­się­ciu, jak nie pięć­dzie­się­ciu ludzi.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – Oswick po­pa­trzył nie­pew­nie na mar­szał­ka.

– Jak naj­bar­dziej. Spro­wadź­cie mi tu szyb­ko kata. Ja się zajmę dru­gim pro­ble­mem.

Wciąż trzy­ma­jąc miecz w ręku, Rif­fer wy­szedł z lochu i czym prę­dzej po­gnał do bi­blio­te­ki, w któ­rej Lo­thar spę­dzał całe dnie. Od­pra­wił ge­stem gwar­dzi­stów, ale nie trze­ba być ge­niu­szem, by od­czy­tać za­mia­ry wście­kłe­go męż­czy­zny z ma­gicz­nym mie­czem w ręku. Nie trze­ba być rów­nież ge­niu­szem, żeby źle oce­nić swoje szan­se. Walka po­trwa­ła za­le­d­wie kilka se­kund.

Gdy Rif­fer wpadł do bi­blio­te­ki dy­sząc ni­czym tur, zo­ba­czył Lo­tha­ra, który wła­śnie po­chy­lał się nad mapą Ael­do­riu­sa Ge­ni­tiu­sa, przed­sta­wia­ją­cą Cal­dor i ościen­ne pań­stwa. Prze­krzy­wiał głowę to w lewo, to w prawo, pró­bu­jąc do­my­ślić się, gdzie wła­ści­wie jest pół­noc, ale bez­sku­tecz­nie.

– Pro­si­łem, żeby mi nie prze­szka­dzać – mruk­nął, nawet nie ob­da­rza­jąc mar­szał­ka spoj­rze­niem. – Na bogów, czemu Za­chod­nia Mar­chia jest na pół­noc od nas, po­dob­nie jak Przy­stań Wscho­du, a Pół­noc­na Ber­cja jest na po­łu­dnio­wym-wscho­dzie? Ael­do­rius był chyba obłą­ka­ny.

Rif­fer nie po­wie­dział nic, tylko pod­szedł i uniósł miecz.

*

– Mo­żesz mi oszczę­dzić dal­szych szcze­gó­łów. – mruk­nął Gil­dor do wła­snych knyk­ci. – Po­tra­fisz coś ta­kie­go, a nie umiesz po­wie­dzieć, że ktoś pla­nu­je przy­wa­lić mi pałką w łeb?

Pier­ścień po­wo­li wraca do swo­jej peł­nej spraw­no­ści. Aż strach po­my­śleć, co bę­dzie, jak jesz­cze tro­chę się roz­grze­je.

– To nam raczej nie grozi.

– C-co się dzie­je? – spy­tał Or­rick, który jakby do­pie­ro ock­nął się z le­tar­gu.

– Aresz­to­wa­li nas. I praw­do­po­dob­nie pój­dzie­my na ścię­cie. To zna­czy ja pójdę. Cie­bie, jako nisko uro­dzo­ne­go po pro­stu po­wie­szą.

– Z desz­czu pod rynnę. Wie­dzia­łem, że trze­ba było zo­sta­wić te cho­ler­ne gro­bow­ce w spo­ko­ju.

– O czym ty mó­wisz, Me­he­let?

– Jaka znowu Me­he­let? Kurzu się na­wdy­cha­łeś, czy jak? Je­stem Or­rick.

– To w takim razie gdzie jest… – za­czął Gil­dor, ale prze­rwał mu gwar na ko­ry­ta­rzu.

Do lo­chów wpa­dli kanc­lerz i za­rząd­ca, któ­rzy wy­ry­wa­li sobie wza­jem­nie z rąk pęk klu­czy. Oswick po­bladł.

– Król idzie – szep­nął Carto – i jest wście­kły.

Nigdy, na żad­nym spo­tka­niu, człon­ko­wie rady nie uży­wa­li wobec Lo­tha­ra słowa „król”. Strach po­tra­fi zro­bić wspa­nia­łe rze­czy z czło­wie­kiem.

– Nie za­mknę­li­ście go nawet w lochu? – syk­nął Scarp, od­cią­ga­jąc po­zo­sta­łą dwój­kę moż­li­wie jak naj­da­lej od celi Gil­do­ra.

– Prze­cież on i tak nawet nie jest świa­dom, co się wokół niego dzie­je. – Carto wy­rwał klu­cze na dobre i po­spiesz­nie za­czął wy­bie­rać od­po­wied­ni.

– Co wy ro­bi­cie? – spy­tał Oswick.

– Jak to co? – pi­snął Scarp. – Uwal­nia­my na­sze­go ko­cha­ne­go kró­le­wi­cza, któ­re­go pod­stę­pem aresz­to­wa­łeś i pla­no­wa­łeś wy­wieźć jego głowę do Przy­sta­ni Wscho­du razem z ko­ro­ną. 

– Ja aresz­to­wa­łem? A wy to co? Też sie­dzi­cie w tym po uszy. Felek, przecież ty sam otru­łeś króla!

– Zro­bi­łem to za twoją na­mo­wą. Mó­wi­łeś, że Lo­thar po­zwo­li nam rzą­dzić i nawet się nie zo­rien­tu­je, że coś knujemy. Poświęciłem wszystko, a miało wyjść inaczej. 

– Czy ty masz teraz do mnie pre­ten­sje, Felek?

– A jak my­ślisz? – warknął kanclerz. 

– Do­brze, spró­buj­my roz­wią­zać ten pro­blem na spo­koj­nie. Nic złego się jesz­cze nie stało, mo­że­my zwa­lić to na nagły atak pa­ni­ki, po­wie­dzieć, że to nie­po­ro­zu­mie­nie. Może się nie do­my­ślą.

– Jak może się nie do­my­ślić, skoro jego je­dy­ny brat sie­dzi teraz w lochu? – Scarp po­wo­li prze­cho­dził w wy­so­kie tony. – My­ślisz, że się go nie do­li­czy? Albo że Gil­dor nic nie powie?

– Po pro­stu jego też za­ła­twi­my i zwa­li­my wszyst­ko na Dzią…

– Gdzie oni są?! – Pię­tro wyżej roz­legł się dud­nią­cy głos. Lo­thar rzad­ko pod­no­sił głos, ale na­le­żał do dłu­giej linii osób, które nader spraw­nie wy­krzy­ki­wa­ły roz­ka­zy pod­czas bitew.

Po­chod­nie jakby przy­ga­sły, gdy król wtar­gnął do lochu w to­wa­rzy­stwie gwar­dzi­stów i z mie­czem Me­he­let w dłoni. Przez uła­mek se­kun­dy Gil­dor do­strzegł ame­ty­sto­wy błysk w oku brata. W jed­nej chwi­li zro­zu­miał, czemu Or­rick tak szyb­ko wró­cił do zmy­słów i czemu Rif­fer po­szedł do bi­blio­te­ki bez to­wa­rzy­stwa gwar­dzi­stów.

– Kogo my tu mamy… Oswick, ty pod­stęp­na łajzo! Scarp… nie przy­pusz­cza­łem, że masz jaja, by spi­sko­wać prze­ciw­ko mnie, żmijo. No i jesz­cze Carto Felek.

– Mi­ło­ści­wy panie… – za­czął Scarp.

– Mil­czeć! Ka­pi­ta­nie – Lo­thar zwró­cił się do ro­słe­go męż­czy­zny, który z po­zy­cji wy­pro­sto­wa­nej pró­bo­wał przejść w jesz­cze bar­dziej wy­pro­sto­wa­ną i pra­wie stra­cił rów­no­wa­gę. – Zakuć mi to ścier­wo w łań­cu­chy i wrzu­cić do celi. W bi­blio­te­ce jest jesz­cze jeden z tych po­żal­cie się bo­go­wie spi­skow­ców. I do kroć­set, uwol­nić na­tych­miast mo­je­go brata! Chcę z nim zaraz po­mó­wić.

*

Gil­dor mu­siał przy­znać, że z mie­czem Me­he­let na ko­la­nach Lo­thar wy­glą­dał groź­nie. Sie­dział na zdo­bio­nym tro­nie ich ojca z mar­so­wą miną i mie­rzył brata wzro­kiem. 

– Nie wie­dzia­łem, że klą­twa dzia­ła tylko wtedy, gdy ktoś do­ty­ka mie­cza – po­wie­dział Gil­dor, a ob­li­cze jego brata wciąż po­zo­sta­ło su­ro­we.

– To dla­te­go w ostat­nich dniach życia Ma­ga­ret­ta nie roz­sta­wa­ła się ze mną na krok. Można po­wie­dzieć, że przez two­je­go bra­cisz­ka prze­ma­wia teraz sta­now­czość daw­nych Cal­do­re­lio­nów. I to do­słow­nie. – Me­he­let za­chi­cho­ta­ła.

– I po­wiedz mi, jak to się teraz skoń­czy?

– A jak my­ślisz? Bę­dzie­my ra­to­wać świat.

– Czyli nie odej­dziesz po do­bro­ci, a jako że je­stem je­dy­ną osobą, która zna praw­dę, będę mu­siał znik­nąć, żebyś mogła sobie kró­lo­wać w skó­rze mo­je­go brata?

– No i tu się czę­ścio­wo my­lisz, mój drogi przy­ja­cie­lu. Kró­lo­wa­nie może i jest ku­szą­ce, ale w grun­cie rze­czy król rzad­ko ma oka­zję do tego, żeby sobie po­rząd­nie po­wal­czyć. Teraz wojny to głów­nie sie­dze­nie na wzgó­rzu i na­ka­zy­wa­nie he­rol­do­wi pier­dzieć w trąb­kę na od­wrót albo da­wa­nie sy­gna­łu do ataku. Zu­peł­nie nie w moim stylu. Ale w jed­nym masz rację, bę­dziesz mu­siał znik­nąć, ale nie w takim sen­sie, jak my­ślisz. Chodź ze mną.

Me­he­let ze­szła z tronu i po­pro­wa­dzi­ła Gil­do­ra z po­wro­tem do pod­zie­mi. Nie znał tej czę­ści zamku, ale wie­dział, że muszą być bar­dzo głę­bo­ko. Po osiem­dzie­sią­tym stop­niu stra­cił ra­chu­bę.

– Wiesz może dokąd zmie­rza­my? – spy­tał Gil­dor, a Me­he­let wie­dzia­ła, że nie mówi do niej.  

Pier­ścień do­my­ślał się, o co może cho­dzić.

Cal­do­re­lio­no­wie i Untha­ri­mo­wie nigdy nie pro­wa­dzi­li ze sobą wojny.

Tra­dy­cja wy­sy­ła­nia gwa­ran­tów była tak stara, że pierw­sze za­ło­że­nia nie zo­sta­ły spi­sa­ne, ale wy­ma­lo­wa­ne w po­sta­ci pa­ty­cza­ków na ścia­nach ja­ski­ni.

I wła­śnie szli do tej ja­ski­ni.

*

Były tam, w ciem­no­ści, za­kry­te przed cie­kaw­ski­mi ocza­mi. Gil­dor spo­dzie­wał się ma­je­sta­tycz­nej pła­sko­rzeź­by albo de­li­kat­nych, mi­ster­nych ry­sun­ków. To, co zo­ba­czył, było jed­nak naj­zwy­klej­szy­mi w świe­cie ba­zgro­ła­mi. Coś ta­kie­go mógł na­ry­so­wać na brze­gu kart­ki znu­dzo­ny wy­kła­dem stu­dent.

A jed­nak od ścia­ny biła moc mi­nio­nych wie­ków.

Ma­lo­wi­dła przed­sta­wia­ły krąg pa­ty­cza­ków, czer­wo­nych z lewej i czar­nych z pra­wej stro­ny. Te dwie grupy ota­cza­ły wiel­kie ogni­sko, w któ­rym stało dwóch ko­lej­nych ludzi, tyle że czar­ny był po lewej, a czer­wo­ny po pra­wej stro­nie.

Przed ry­sun­kiem, na pie­de­sta­le stała sa­mot­na świe­ca, któ­rej pło­mień padał na ma­lo­wi­dło. 

– Oj­ciec Ma­ga­ret­ty – szep­nę­ła Me­he­let – któ­re­go na­zy­wa­cie Me­za­do­rem Pierw­szym, po­ka­zał mi to miej­sce, gdy kró­lew­na była mniej wię­cej w wa­szym wieku. Chciał wy­słać ją do Untha­ru w roli gwa­ran­ta po­mi­mo tego, że była jego naj­star­szym dziec­kiem. Tłu­ma­czył jej, że te ma­lo­wi­dła, pakt, gwa­ran­ci, że to wszyst­ko jest z ja­kie­goś po­wo­du ważne, że nie wolno lek­ce­wa­żyć sta­ro­żyt­ne­go zwy­cza­ju. Takie tam bzdu­ry, wiem. Ale oj­ciec nie po­wie­dział jej tego, co ja za­mie­rzam po­wie­dzieć tobie.

Pło­mień świe­cy de­li­kat­nie za­mi­go­tał, a Me­he­let syk­nę­ła.

– Wiesz, dla­cze­go wznie­ci­łam re­be­lię? Chcie­li mnie wy­słać do Untha­ru, ode­brać tron, który na­le­żał się mi praw­nie, jako naj­star­sze­mu dziec­ku króla. Nie wiesz jed­nak, dla­cze­go mój bunt zo­stał tak rap­tow­nie stłu­mio­ny. Nie cho­dzi­ło o to, że córka pod­nio­sła rękę na ojca. Nie cho­dzi­ło o to, że chcia­łam ską­pać kraj we krwi i stra­ci­łam po­par­cie moż­nych.

– Więc czemu?

– Prze­gra­łam, bo pod­nio­słam rękę na sta­ro­żyt­ny pakt. Prze­la­łam krew gwa­ran­ta, który sko­rzy­stał z prawa go­ścin­no­ści, prawa star­sze­go niż ten zamek, niż kró­lo­wie i im­pe­ra­to­ro­wie, star­sze­go niż magia. Bo to nie magia strze­że paktu, ani nie spra­wia, że ta świe­ca pło­nie od setek lat. Gdyby w tej chwi­li Untha­ri­mo­wie prze­kro­czy­li gra­ni­ce, nie spad­nie na nich ma­gicz­ny deszcz ognia ani żadna z ta­kich rze­czy. Ale wiem, że ich po­tę­ga zła­ma­ła­by się, zanim przy­stą­pi­li­by do ob­lę­że­nia Me­za­do­ru. To coś o wiele star­sze­go, bar­dziej pier­wot­ne­go i nie­unik­nio­ne­go. I mogę cię za­pew­nić, że gdy nie bę­dzie ani jed­ne­go gwa­ran­ta, a świe­ce w Cal­do­rze i Im­pe­rium zga­sną, ty­sią­ce nie­umar­łych wkro­czą do Cal­do­ru ze wszyst­kich stron.

– Chcesz przez to po­wie­dzieć, że…

– Nikt nie ośmie­li się zła­mać paktu, nikt też nie za­ata­ku­je gwa­ran­ta po­ko­ju, gdy prze­kro­czy gra­ni­cę pań­stwa. A gwa­rant w jed­nym albo dru­gim kró­le­stwie to je­dy­na na­dzie­ja na unik­nię­cie wojny i prze­trwa­nie po­żo­gi. Je­dy­na szan­sa na to, by uro­snąć w siłę i prze­ciw­sta­wić się wro­gom w przy­szło­ści.

– I czego ode mnie ocze­ku­jesz? Że sa­mot­nie po­ja­dę na pół­noc?

– Oczy­wi­ście, że nie sa­mot­nie. Będę ci to­wa­rzy­szyć.

– A ja mam być pa­sa­że­rem z tyłu głowy? Nie, dzię­ku­ję bar­dzo.

– Myślę, że jakoś roz­wią­że­my ten pro­blem.

*

Całe za­mie­sza­nie omi­nę­ło tylko jedną osobę. Jorn z Untha­ru, od równo stu lat cal­dor­ski gwa­rant, nadal sie­dział w swo­jej wieży, mimo że od sa­me­go rana katar już cał­ko­wi­cie prze­stał mu do­skwie­rać. Pa­trzył teraz przez okno na uro­czy­stość, o któ­rej do­wie­dział się wczo­raj wie­czo­rem. Ponoć kró­lew­ski brat, Gil­dor, miał wy­ru­szyć jako gwa­rant do oj­czy­zny Jorna w to­wa­rzy­stwie ja­kie­goś Or­ric­ka, pro­ste­go chło­pacz­ka, któ­re­go nagle wy­nie­sio­no do rangi ry­cer­skiej i ob­da­ro­wa­no sta­ro­żyt­nym mie­czem.

Gdy dwóch mło­dzień­ców znik­nę­ło mu z oczu za zam­ko­wą bramą, Jorn po­krę­cił z nie­sma­kiem głową i wró­cił my­śla­mi do waż­niej­szych spraw. Za­sta­na­wiał się, kiedy przy­nio­są jego owsian­kę i ko­lej­ną książ­kę do czy­ta­nia.

Chciał już wró­cić do łóżka, tyle że… już ktoś w nim leżał. 

– To nie jest moje łóżko – mruk­nął sta­ru­szek. – W moim nie było trupa. 

Nikt mu nie od­po­wie­dział.

– Ech, czu­łem, że tak to się skoń­czy. I co ja mam teraz robić? Szu­kać sobie drogi w za­świa­ty?

Od­po­wie­dzią była głu­cha cisza

– O Wszech­stwór­co…

I Jorn z Untha­ru po­czła­pał w stro­nę scho­dów, nie za­wra­ca­jąc sobie głowy otwie­ra­niem drzwi. Bez ja­kie­go­kol­wiek prze­wod­ni­ka czuł się jak naj­sa­mot­niej­szy czło­wiek na całym świe­cie.

– Nie żyję od paru minut i już mi się to nie po­do­ba. Czło­wiek nawet po śmier­ci nie ma odro­bi­ny spo­ko­ju i wszyst­ko musi robić sam…

Jorn z Untha­ru miał teraz wiele na gło­wie. Mu­siał do­wie­dzieć się, o co cho­dzi w tym całym życiu po­za­gro­bo­wym i czemu nikt nie wy­szedł mu na spo­tka­nie. Nie miał czasu my­śleć o tym, że za pięt­na­ście minut służ­ka przy­nie­sie mu tacę ze śnia­da­niem i śmier­tel­nie się prze­ra­zi. Nie my­ślał o tym, że jego śmierć zmar­twi wszyst­kie naj­waż­niej­sze osoby w pań­stwie.

A już zde­cy­do­wa­nie nie my­ślał o tym, że za­rów­no głę­bo­ko pod nim, jak i kil­ka­set mil stąd zga­sły dwie bar­dzo ważne świecz­ki…

 

Koniec

Komentarze

Fladrifie, grasz na strunach prostactwa, które mam w sobie. Bawi mnie spora doza szaleństwa, bohaterzy, co do jednego, zasługujący na stryczek, lub kopa w cztery litery.

 

Z konwencji i tradycji tkasz pajęczynę sprężystą i lepką.

Edit:

Bardzo podoba mi się Twoja umiejętność ogarniania dziesiątków wątków. Często autorom, liczne wątki rozbiegają się jak króliki, albo są jak królik z kapelusza wyciągane i nie kontynuowane. W twoim opowiadaniu postacie i wątki, są wprowadzane a potem używane. O misternym tkaniu już wspominałam?;)

Moim ulubieńcem jest pierścień, jako złol i jako narrator..

Lożanka bezprenumeratowa

Hej 

Podobało mi się opowiadanie i to bardzo. Uśmiałem się nie raz i nie dwa :) Ciekawe postacie, wciągająca historia i duża dawka dobrego humoru. Zachęciłeś mnie do przeczytania poprzednich części, co z przyjemnością zrobię jak tylko znajdę czas :), a już na pewno będę wypatrywał kolejnej cześć, bo co tu kryć zainteresowały mnie losy Caldoru jaki i jego bohaterów. 

Nie dostrzegłem, żadnych błędów ale to pewnie przez to, że zbyt dobrze się bawiłem przy opowiadaniu :)

 

Pozdrawiam 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć,

 

To pierwszy mój kontakt z Twoim opowiadaniem. Fajnie się czytało. Historia przede wszystkim humorem stoi. Bardzo fajna narracja. Ale trochę baboli pokroju literówek, braku kropek i innych drobnych błędów. Czasem też gubiłam się w dialogach, trochę didaskali by pomogło, zwłaszcza jeśli w poprzednim zdaniu był inny podmiot. Mimo to tekst bardzo wciągnął. Najbardziej mi się podobał team pierścień-Gildor.

 

Mehelet zeszła z tronu i poprowadziła Lothara z powrotem do podziemi. Nie znał tej części zamku, ale wiedział, że muszą być bardzo głęboko. Po osiemdziesiątym stopniu stracił rachubę.

– Wiesz może dokąd zmierzamy? – spytał Gildor, a Mehelet wiedziała, że nie mówi do niej.

 

Chyba jednak poprowadziła Gildora?

 

Klikam do biblioteki i pozdrawiam!

Ambush 

Cieszę się, że przykleiłaś się do tego opowiadania na dłużej i jeszcze raz dziękuję za pomoc :)

 

Bardjaskier 

Również cieszę się, że Ci się podobało :) Z kontynuacją może być różnie, biorąc pod uwagę moje tempo pisania. 

 

avei

Hej, cieszę się, że ten pierwszy kontakt wychodzi na plus. Dzięki za uwagę, już poprawiam, przyjrzę się też dialogom i przeczeszę tekst jeszcze raz.

Cześć, 

Setnie się ubawiłem. Może i masz, jak twierdzisz, masz nieśpieszne tempo pisania, ale efekt jest znakomity. Z pewnością, opowiadanie “robi” świetna, humorystyczna narracja, ale i intrydze niczego nie brakuje. 

Istotnie, bez pomocy dwaj (+,) pożalcie się bogowie (+,) bohaterowie nie zaszliby zbyt daleko.

 Uśmiechałem się czytając. Chwilami musiałem cofać się, żeby ustalić kto/co mówi, ale dlatego, że próbowałem za szybko czytać.

czeke

Cieszę się, że dostarczyłem powodu do śmiechu. Jak dobrze pójdzie to na następne opowiadanie trzeba będzie czekać do 2025 roku ;)

 

Koala75

Dzięki za uwagę i cieszę się, że się podobało. Przyjrzę się jeszcze tym dialogom

Witaj.

 

Na początku brawa za mapkę! :)

 

Z technicznych – wątpliwości – do przemyślenia:

Zasadniczo doniesienia o zdobyciu Carcassone potwierdzają też, że wojsko Untharimów może gromadzić się również od p-północnego… południa. – celowo, że mówca się jąka, czy literówka?

Brzmiało głupio, ale Calcodrczycy i Untharimowie nie toczyli ze sobą wojny od czasu niesławnej rebelii Mehelet. – kim byli ci pierwsi?

W dodatku Jorn z Untharu, też nie ma się za dobrze. – zbędny przecinek?

Do tej pory nie wiem, jak ty to robisz (przecinek?) Oswick. Zawsze pojawiasz się tak dyskretnie, że nikt nie widzi, jak wchodzisz. – powtórzenie, może drugie zastąpić „kiedy”?

Czasem piszesz: „Lothar Caldorelion”, a czasem „Lothar Caldorelione”, czy to celowy zabieg stylistyczny?

Że nie wspomnę o tym, że nekromanci wskrzeszają poległych. – powtórzenie, może pierwsze zastąpić „już”?

– Czyli chcecie powiedzieć, że posłaniec przyjechał ze skrzynią złota i chodził po prośbie od jednego do drugiego, szukając pierwszego chętnego do spisku… – czy to nie zdanie pytające?

– Co… gdzie ja jestem… – i to?

Czemu i ja mam oddawać, przecież też mogę się ulotnić – i to?

Głos, który towarzyszył mu od tygodnia (przecinek?) nieustannie szydził i mieszał go z błotem.

W ustach przybysza słowa te brzmiały tak, jakby faktycznie znali się od dzieciństwa (brak kropki) – Ptaszki ćwierkają, że znasz drogę do grobowca Mehelet.

Wygnany z Caldoru pod groźbą ścięcia, ćwiartowania z posoleniem i dobrzy bogowie raczą wiedzieć (przecinek?) czego jeszcze.

Każdy kanciarz i rzezimieszek, który trafił do Mezadoru (przecinek?) prędzej czy później stawiał stopę w Różowym Prosiaczku.

Orrick, (zbędny przecinek?) wyglądał tak, jakby bardzo intensywnie starał się skurczyć do rozmiaru drobinki kurzu i ulecieć z wiatrem.

Dzyń! – …dwa i pół roku. – Dzyń! – A wtedy rosną odsetki. – Dzyń! – Za dużo piwa, żeby je wypić. – Dzyń! – A wiesz… – Dzyń! – …co się dzieje… – Dzyń! – …gdy próbujesz… – Dzyń! – …wypić nawarzone… – Dzyń! – …przez… – Dzyń! – …siebie… – Dzyń! – …piwo? – Dzyń! – tu nie mam pewności, czy po każdym wielokropku nie powinno być spacji (zamiast przed)

– Krasnoludzkie? – odezwał się barman, który dotychczas udawał, że wcale nie podsłuchuje rozmowy (brak kropki) – Ze dwadzieścia.

Ale nikt nie może nam towarzyszyć, bo grobowiec jest przeklęty, a duchy jej drużyny rozszarpią każdego, kto nie jest godny. – do czego odnosi się „jej”? Mehelet?

Inni twierdzili, że zaklęcia, (zbędny przecinek?) mają termin ważności, po którym stają się bezużyteczne albo niebezpiecznie wybuchowe.

Nie pomagało również to, że bandyci, którzy prowadzili ich do grobowca (przecinek?) należeli do niesławnej i licznej rodziny Tuppingów, która…

– Przecież to „Wlazł kotek na Plottek” – zdziwił się Gildor. – celowo wielką literą?

Istotnie, bez pomocy dwaj pożalcie się bogowie bohaterowie nie zaszliby zbyt daleko. – zgrzyta styl

Znowu mam przez ciebie problemy – warknął Gildor, a w ramach odwetu pierścień mocniej zacisnął się na jego palcu (brak kropki) – Orrick, podaj mi rękę!

– Nie, po prostu Mehelet, (zbędny przecinek?) – osoba, która wcześniej była Orrickiem (przecinek?) podniosła miecz tak, że ametyst w rękojeści był na wysokości oczu Gildora – to z córką jest… skomplikowane.

– No… ujmując w ten sposób (przecinek?) to jest całkiem proste.

Był raczej… wszechniewidzący, a wiele rzeczy, które widział (przecinek?) to tak naprawdę skrawki wspomnień połączonych w jedną całość i kilka trafnych blefów, które może i przydają się podczas poszukiwania przygód, ale raczej nie obronią podczas samotnej szarży na tłum uzbrojonych strażników. – powtórzenie

Przekrzywiał głowę to w lewo (przecinek?) to w prawo, próbując domyślić się, gdzie właściwie jest północ, ale bezskutecznie.

Oswick pobladł – brak kropki

Nigdy, na żadnym spotkaniu rady, członkowie rady nie używali wobec Lothara słowa „król”. – powtórzenie

– Jak to co? – pisnął Scarp (brak kropki) – Uwalniamy naszego kochanego królewicza, którego …

Dobrze, spokojnie, spróbujmy do tego usiąść na spokojnie. – zgrzyta mi styl

Może się nie domyślą – brak kropki

– Jak może się nie domyślić, skoro jego jedyny brat siedzi teraz w lochu. – czy to zdanie pytające?

Scarp powoli przechodził w ultradźwięki (brak kropki) – Myślisz, że się go nie doliczy?

Albo (przecinek?) że Gildor nic nie powie?

To (przecinek?) co zobaczył, było jednak najzwyklejszymi w świecie bazgrołami.

Przed rysunkiem, na piedestale stała samotna świeca, która świeciła białym płomieniem, który oświetlał to znalezisko. – powtórzenie

– Wiesz, dlaczego wznieciłam rebelię. – czy to zdanie pytające?

Nie chodziło o to, córka podniosła rękę na ojca. – brak części zdania

– To nie jest moje łóżko – mruknął staruszek (brak kropki)– W moim nie było trupa. 

 

Cóż, świece pogasły, los pokoju został zatem przesądzony… :) Tylko, czy obaj/oboje wysłannicy coś na to poradzą?

Fajna opowieść, dużo humoru, dowcipne dialogi, szybkie zwroty akcji i baaardzo dużo bohaterów. :)

 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia, klik. :)

 

Pecunia non olet

bruce

Cześć :) serdeczne dzięki za skrupulatną łapankę i klika, już spieszę z wyjaśnieniami:

Zasadniczo doniesienia o zdobyciu Carcassone potwierdzają też, że wojsko Untharimów może gromadzić się również od p-północnego… południa. – celowo, że mówca się jąka, czy literówka?

Tutaj marszałek się jąkał, bo nie był pewny jak zareaguje Lothar.

Brzmiało głupio, ale Calcodrczycy i Untharimowie nie toczyli ze sobą wojny od czasu niesławnej rebelii Mehelet. – kim byli ci pierwsi?

Caldorczycy to mieszkańcy Caldoru czyli tego królestwa, w którym dzieje się akcja opowiadania. 

– Przecież to „Wlazł kotek na Plottek” – zdziwił się Gildor. – celowo wielką literą?

Tak, docelowo miała to być nazwa własna, poprawiłem to w tekście.

Aha, ok, kumam te dwie sprawy.

Caldorczycy to mieszkańcy Caldoru czyli tego królestwa, w którym dzieje się akcja opowiadania. 

No, tak myślałam, lecz zwykle nazywałeś ich inaczej, stąd moja wątpliwość, bo w cytacie jest forma:

Calcodrczycy . :)

I ja dziękuję, pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Cześć, Fladrif!

Potykałam się w trakcie czytania na przecinkach i innych pierdołkach, ale nie robiłam łapanki, bo czytałam z telefonu. Przydałoby się opowiadanie wyszlifować, ponieważ generalnie to kawał fajnego, przygodowego tekstu. Największy problem masz z interpunkcją, często też gubisz podmiot.

Nie czytałam poprzednich części, ale nie miałam problemów z odnalezieniem się w uniwersum. Może nie powala oryginalnością, ale wydaje się całkiem bogate i dopracowane. Na pewno z potencjałem, żeby pomieścić jakąś dłuższą historię.

Bardzo podobał mi się zabieg z narracją pierścienia i bohaterami, którzy wchodzą z nią (narracją) w interakcje. Trochę burzenie czwartej ściany, czego zwykle nie lubię, ale nie do końca. Dało to fajny, nieco pratchettowski efekt. W ogóle duch Pratchetta unosi się nad tym tekstem, co dla mnie również na plus. Mimo nieśpiesznego tempa, dobrze się bawiłam.

Tyle pochwał, teraz narzekanie.

Tytuł. Fajny, ale nieszczególnie wiąże się z tematyką opka. Marchew odgrywa marginalną rolę, w zasadzie wspominasz o niej tylko dwa razy. No i ostatecznie Mehelet wstaje bez pomocy marchwi (chyba że ja coś przegapiłam).

Intryga. Trudno ocenia się prawdopodobieństwo wydarzeń w opowiadaniach humorystycznych, ponieważ trzeba brać poprawkę na to, że absurd niektórych rozwiązań fabularnych był zamierzony i służy jako krzywe zwierciadło dla schematów, więc nie bardzo można się go czepiać. Powiem więc tylko, że nieszczególnie mnie przekonuje motyw gwarantów, magicznego paktu i rozwiązania, tudzież unieszkodliwienia spisku. Ale z drugiej strony ten brak przekonania dał o sobie znać dopiero po lekturze, co znaczy, że skutecznie odwróciłeś moją uwagę za pomocą ogólnego luzu i humoru.

Bohaterowie. Od początku wprowadzasz sporo postaci, raz określanych imieniem, raz nazwiskiem, raz piastowanym stanowiskiem. Wychodzi chaotycznie, mózg trochę się ugina pod nawałem informacji. W efekcie nie wiem, kto był kanclerzem, kto marszałkiem, i za wuja nie dopasowałabym imion do stanowisk. Potem wprowadzasz kolejne postaci, które na szczęście zostają na dłużej. Szkoda tylko, że w sumie niewiele się o nich dowiadujemy; zarysowujesz Orricka i Gildora ledwie kilkoma machnięciami pióra. Wydają się bardziej odbiorcami wydarzeń niż ludźmi z krwi i kości.

 

Z uwag mam jedną, o której pamiętam:

Caldor nie był potęgą militarną, handlową, ani nawet kulturalną. Miał za to coś, czego innym krajom brakowało – najdłuższą lądową granicę z wrogo nastawionym Imperium Untharimów. W związku z tym faktem zwołano nadzwyczajne zebranie Królewskiej Rady, pierwsze od czasu śmierci starego króla Leoryka.

To brzmi, jakby dopiero teraz do nich dotarło, że mają tę granicę i dopiero teraz postanowili podjąć jakieś kroki. Przydałoby się może przerobić trochę ten fragment, żeby nie dawał takiego wrażenia “nagłości” (bo to naprawdę brzmi jak “O bogowie, znienacka zmaterializowała nam się najdłuższa lądowa granica z wrogo nastawionym Imperium Untharimów! W związku z tym faktem musimy natychmiast zwołać zebranie, żeby coś z tym fantem zrobić!”).

 

Ogólne wrażenia: przyjemna lektura, chociaż niepozbawiona wad. Potrafisz pisać wciągająco i z humorem, który wcale nie wydał mi się jakoś szczególnie ciężki lub prostacki. Klikam biblio, bo dobrze się bawiłam, a motyw świadomej narracji uważam za bardzo pomysłowy i świetnie rozegrany.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Fladrifie, mając w pamięci Marchwi będą służyć, spodziewałam się radosnej powtórki z rozrywki, a przeczytawszy opowiadanie muszę przyznać, że doznałam pewnego zawodu. Opowiadanie, mimo że chyba udało mi się śledzić tok akcji, zdało mi się dość chaotyczne, a dialogi miejscami mało czytelne. Ponadto potykałam się czasami o słowa i wyrażenia, które, moim zdaniem, są zbyt współczesne, by dobrze brzmiały w tym opowiadaniu.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Po­pa­trzył na ze­bra­nych tak, jakby do­pie­ro teraz zo­rien­to­wał się, że bie­rze udział w ze­bra­niu i rzekł. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Po­pa­trzył na zgromadzonych tak

 

opan­ce­rzo­na stopa mar­szał­ka wy­sto­so­wa­ła ma­newr wy­prze­dza­ją­cy prze­ciw głu­po­tom… → Obawiam się, że manewru nie można wystosować.

Proponuję: …opan­ce­rzo­na stopa mar­szał­ka zastosowała ma­newr wy­prze­dza­ją­cy prze­ciw głu­po­tom

Za SJP PWN: wystosować «skierować do kogoś pismo o charakterze oficjalnym lub urzędowym» zastosować «użyć czegoś w jakiejś sytuacji»

 

po po­wro­cie do domu od­re­ago­wu­je stres przez… → Skąd w czasach tego opowiadania wiedziano, co to stres?

 

armię tru­pów za­ku­tych w stal jak pusz­ki sar­dy­nek. → Obawiam się, że w czasach tego opowiadania, marszałek nie mógł wiedzieć o sardynkach w puszkach.

 

Wszy­scy po­pa­trzy­li na sie­bie z mi­na­mi po­ke­rzy­stów, z któ­rych każdy jest pe­wien wy­gra­nej, bo każdy ma ka­re­tę asów. → Skąd w czasach tego opowiadania wiedziano, co to jest mina pokerzysty i kto ich nauczył grać w pokera?

 

za­ofe­ro­wał mi skrzy­nię złota i za­cho­wa­nie daw­nej funk­cji… → A dawna funkcja marszałka to jaka?

A może miało być: …za­ofe­ro­wał mi skrzy­nię złota i za­cho­wa­nie dotychczasowej funk­cji

 

Mi też! – Kanc­lerz rów­nież pod­niósł się z miej­sca. → – Mnie też! – Kanc­lerz rów­nież pod­niósł się z miej­sca.

Choć zdaję sobie sprawę, że kanclerz nie musiał wyrażać się poprawnie.

 

– I mi! – Zdzi­wio­ny Scarp ro­zej­rzał się wo­ko­ło.

– I mi – mruk­nął Oswick bęb­niąc pal­ca­mi po bla­cie. → Jak wyżej.

 

Pier­ście­nia też nie mógł zdjąć, bo gdy za niego chwy­tał… → Pier­ście­nia też nie mógł zdjąć, bo gdy go chwy­tał

Chwytamy coś, nie za coś.

 

ob­ręcz po­więk­szy­ła się… → Skoro mowa o pierścieniu noszonym na palcu, to raczej: …obrączka po­więk­szy­ła się

Pierścienie, nawet duże, nie mają obręczy.

 

Rabuś gro­bów przez chwi­lę wsłu­chi­wał się w oto­cze­nie, a potem pu­ścił bie­giem ku wy­lo­to­wi ulicz­ki. → Co puścił biegiem?

A może miało być: Rabuś gro­bów przez chwi­lę nasłuchiwał głosów/ dźwięków oto­cze­nia, a potem pu­ścił się bie­giem ku wy­lo­to­wi ulicz­ki.

 

że w ob­rę­czy widzi oko… → …że w ob­rą­czce widzi oko

 

…wy­sy­sa­ją­cy soki ży­cio­we ze swo­je­go… → Jeśli to głosy w głowie, tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać głosy w głowie.

 

zbyt duże stę­że­nie trut­ki na szczu­ry w wie­czor­nym kakao. → Skąd w czasach tego opowiadania znano kakao?

 

dzie­wię­ciu fra­je­rów na dzie­się­ciu było bli­sko omdle­nia… → Frajer to dość współczesny potocyzm.

Proponuję: …dzie­wię­ciu ciemięgów na dzie­się­ciu było bli­skich omdle­nia

 

ale cięż­ko było po­znać po oczach… → …ale trudno było po­znać po oczach

 

To klą­twa, pró­bo­wa­łem chyba wszyst­kie­go oprócz kwasu. – mruk­nął Or­rick. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

W takim miej­scu każde zej­ście po ziem­nia­ki… → Skąd w tym opowiadaniu ziemniaki?

 

Or­rick nie mógł mu w czym­kol­wiek pomóc. -> A może: Or­rick nie mógł mu w niczym pomóc.

 

przy­go­dę ze sta­łym uzę­bie­niem skoń­czył około wieku lat szes­na­stu… ->…przy­go­dę ze sta­łym uzę­bie­niem skoń­czył w wieku lat około szes­na­stu

 

 Sta­nę­li przed wiel­kim, mar­mu­ro­wym murem po­ro­śnię­tym blusz­czem. → Nie brzmi to najlepiej.

 

do­tknął jed­ne­go z wgłę­bień. Roz­legł się głu­chy dźwięk przy­po­mi­na­ją­cy od­głos rogu. Do­tknął in­nych wgłę­bień jesz­cze kilka razy, a dźwię­ki uło­ży­ły się… → Czy to celowe powtórzenia?

 

wal­czyć z sied­mio­ma ry­ce­rza­mi na raz… → …wal­czyć z sied­mio­ma ry­ce­rza­mi naraz

 

pu­łap­ki, jak to zwy­kle bywa, strze­gą ludzi przed wej­ściem do gro­bow­ca… → Czy tu aby nie miało być: …pu­łap­ki, jak to zwy­kle bywa, strze­gą wej­ścia do gro­bow­ca przed ludźmi… Lub: …pu­łap­ki, jak to zwy­kle bywa, czyhają na ludzi przed wej­ściem do gro­bow­ca

 

że ktoś pla­nu­je mi przy­wa­lić pałką w łeb? → …że ktoś pla­nu­je przy­wa­lić mi pałką w łeb?

 

Nigdy, na żad­nym spo­tka­niu rady, człon­ko­wie rady nie uży­wa­li… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Nigdy, na żad­nym spo­tka­niu rady, jej człon­ko­wie nie uży­wa­li

 

sa­mot­na świe­ca, która świe­ci­ła bia­łym pło­mie­niem, który oświe­tlał to zna­le­zi­sko. → Nie brzmi to najlepiej.

 

że za­rów­no sto me­trów pod nim… → Skąd w czasach tego opowiadania znano metry?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

gravel

Dzięki za uwagi i za klika. Tytuł faktycznie nie jest do końca zgrywa się z treścią opowiadania, powinienem mocniej zarysować go w tekście.

Bardzo schlebia mi to, że wspominasz Pratchetta, bo po pierwsze to jeden z moich ulubionych pisarzy, a po drugie miecz Mehelet wzorowałem nieco na Kringu – mieczu z Koloru Magii, którym przez moment władał Rincewind – chociaż to, kto kim władał jest tu kwestią sporną. 

Jeżeli chodzi o intrygę to rozwiązanie kwestii spiskowców wydawało mi się pomysłowe i przekonujące, ale to prawdopodobnie dlatego, że pomysł takiego zakończenia kiełkował mi w głowie od początku pracy nad opowiadaniem. Być może z tego powodu nie widziałem w tym wątku nic nieprzekonującego. Teraz, gdy zwróciłaś mi na to uwagę i staram się patrzeć z boku, takie rozwiązanie może faktycznie wyglądać na naciągane.

Jeśli chodzi o słabo zarysowanych bohaterów, to jest to moja pięta achillesowa, ale staram się z tym walczyć, niestety nie zawsze z dobrym skutkiem. 

 

regulatorzy

Przede wszystkim bardzo się cieszę, że pamiętasz Marchwi będą służyć. Z drugiej strony jestem zawiedziony, że nie udało mi się sprostać Twoim oczekiwaniom. Bardzo dziękuję za łapankę, po poprawkach opowiadanie jest zdecydowanie bardziej wygładzone. Czytałem ten tekst łącznie chyba kilkanaście razy i dopiero teraz te współczesne słowa i wyrażenia zaczęły mnie kłuć w oczy. Na przyszłość postaram się okiełznać ten chaos. 

…cie­szę, że pa­mię­tasz Mar­chwi będą słu­żyć.

Tamto opowiadanie było zacnym dziełem, albowiem cechowało się świeżością, niezłym humorem i pomysłowością. To opowiadanie już taką świeżością nie pachnie, choć humor tu nadal niczego sobie. I chociaż opowiadasz tu inną historię, cieniem na niej kładzie się ta pierwsza i wspomniany już wcześniej wszechobecny chaos.

 

Czytałem ten tekst łącznie chyba kilkanaście razy i dopiero teraz te współczesne słowa i wyrażenia zaczęły mnie kuć w oczy.

To dopiszę jeszcze wyrażenia, których nie ujęłam w łapance – jeśli zakłują, zrób coś z nimi:

 

ja też nie je­stem w skow­ron­kach… → Piosenka Skaldów Cała jesteś w skowronkach powstała w 1969 roku; wcześniej tego zwrotu nie używano.

 

Gil­dor znał ten numer… → Zrobić/ wykręcić komuś numer to dość współczesny frazeologizm i uważam, że Gildor mógł znać różne sztuczki, ale nie mógł znać numerów.

 

zma­te­ria­li­zo­wał się bar­man z bu­tel­ką i otwie­ra­czem. […] Kapsel pofrunął ku sufitowi… → W dawnych karczmach nie było barmanów, a już na pewno nie z otwieraczem. Nie było też piwa w kapslowanych butelkach

 

praw­do­po­dob­ne od­wa­lisz wcze­śniej kitę. → To dość współczesny potocyzm.

 

od­czy­tać za­mia­r fa­ce­ta z ma­gicz­ny mie­czem w ręku. → Jak wyżej.

 

Scarp po­wo­li prze­cho­dził w ul­tra­dź­wię­ki… → A to już określenie zupełnie nie z tej bajki.

 

żeby się po­rząd­nie po­na­pa­rzać. → Kolejny współczesny potocyzm.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Serdeczne dzięki za drugą porcję, tu również poprawiłem zgodnie z sugestiami 

Bardzo proszę, Fladrifie. Cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobre czytadełko. Lekkie i przyjemne w odbiorze. Przeczytałam jednym tchem. Humor mi przypasował. Podobało mi się tak wiele nawiązań do książek i filmów, które lubię, choć nawet nie wiem, czy były zamierzone.

Przeczytam inne opowiadania z uniwersum “marchwi”, bo mnie zaintrygowało.

Koń jaki jest każdy widzi, a i tak darowanemu w zęby nie zaglądasz.

Inanna 

Cieszę się, że dostarczyłem Ci trochę zabawy podczas lektury i że udało Ci się wyłapać nawiązania – choć tu przyznam, że nie byłem zbyt subtelny. 

 

Bardzo przyjemne opowiadanie. Dobrze się bawiłam, czytając. Podobał mi się inteligentny, nienachalny humor i zgrabna żonglerka kliszami. Upchnąłeś w limit wielowątkową fabułę, zwroty akcji oraz całą masę postaci i to wszystko jakimś cudem zagrało. Na pewno pomogła narracja pierścienia, popychająca akcję przemycanymi tu i ówdzie streszczeniami.

Bohaterowie byli wręcz absurdalnie niekompetentni, ale wzbudzili moją sympatię (nawet student, chociaż przetrzymywanie książek z biblioteki to draństwo). Śledziłam ich przygody z zainteresowaniem, ani przez chwilę się nie nudząc. 

Myślałam, do czego mogłabym się przyczepić, ale nic specjalnego nie przyszło mi do głowy. Może jedynie moment przejścia na narrację pierścienia (nie od razu zorientowałam się, kto teraz opowiada tę historię). 

Powodzenia w konkursie!

Pamiętam “Marchwi będą służyć”, więc wszedłem, licząc na dobrą zabawę. No i jest fajna zabawa, nie da się ukryć :) Uwielbiam humor, który wrzucasz do opowiadania. Wiadomo, “Marchwi” było w moim odczuciu lepsze, bo było świeże, a teraz wiedziałem, czego się spodziewać. Mimo wszystko nie czułem dłużyzn, chociaż można było tu przegiąć, ale opanowałeś limit i jest git.

Chciałbym z tego miejsca pozdrowić osoby, które czepiają się nominacji, bo nominować zamierzam. Na wszelki wypadek odbębnię teraz tzw. wymogi:

Bohaterowie DOBRZE NAPISANI

humor W PUNKT

fabuła Z INTERESUJĄCYM PRZEBIEGIEM

napisane W MIARĘ PORZĄDNIE

dobra nie chce mi się jednak dalej.

 

Aha, jedyne, co bym zmienił definitywnie, to oznaczenie narracji pierścienia. Jakaś kursywa, pogrubienie, może niech mówi tylko po niemiecku?

@Ambush @Mortecius

Proszę jednak o rozwinięcie komentarzy nominujących, bo są zbyt ogólne, aby je brać pod uwagę.

ośmiornica

Cieszę się, że ubawiła Cię niekompetencja postaci, bo uwielbiam bohaterów, którzy kompletnie nie nadają się do swojej roli jak druid, który mieszka tylko w mieście, czarodziej, który nie umie rzucać czarów albo władca, który nie ma pojęcia jak się właściwie rządzi.  

 

mortecius

Cieszę się, że nie opowiadanie nie zawiodło, bo coraz trudniej mi oscylować wokół tematu przewodniego tak, żeby opowiadanie było zjadliwe dla użytkownika, który nie zna poprzednich części. Podejrzewam, że z moją znajomością języka niemieckiego zarżnąłbym to opowiadanie po pierwszych dwóch akapitach :) Zastanawiałem się nad jakimś oznaczeniem wypowiedzi pierścienia, ale biorąc pod uwagę, że Gildor słyszał wszystko, to połowa opowiadania musiałaby być pogrubiona. 

Dziękuję również Wam wszystkim za nominacje!

@Zanais proszę o wskazanie punktu w regulaminie, na podstawie którego masz podstawy o to prosić + dodatkowego punktu, który wyjaśni mi, co w moim komentarzu było zbyt ogólne :)

Na pierwszy plan wysuwa się humor, jak zawsze u Ciebie przedni i trafiający dokładnie w mój gust. Z opowiadania wylewa się Pratchett, dworujesz sobie z oklepanych fantastycznych motywów, chyba żaden z bohaterów nie jest w roli, którą powinien odgrywać i to wszystko składa się w jedną komiczną całość. Czytałem z uśmiechem na twarzy i bawiłem się setnie.

Narracja pierścienia, równocześnie wchodzącego w interakcje z bohaterami, zaskoczyła i wydała mi się bardzo fajnym pomysłem, który urozmaica tekst.

Wydaje mi się, że w poprzednich tekstach marchwiowego cyklu położyłeś mocniejszy akcent na bohaterów, tutaj zaś w roli głównej jest akcja (zgodnie zresztą z założeniami konkursu). Święta Hedwiga czy Tuttle wydają mi się o wiele bardziej wyraziści aniżeli osobistości z tego opowiadania, może tylko nieudolny, niezainteresowany swoją funkcją Lothar w jakimś stopniu im dorównuje. Czy to źle? Niekoniecznie, bo w zamian otrzymujemy pędzącą na łeb na szyję akcję i przygodę, nie mamy też wrażenia, że ciągle czytamy to samo. 

Jeśli miałbym się czegoś czepiać, to może tego, że czasami miałem wrażenie, jakby gonił Cię limit znaków i trzeba było ze wszystkim gnać. Ten pośpiech jest czasami widoczny, zwłaszcza w grobowcu Mehelet. Bohaterowie również pojawiają się i znikają w zawrotnym tempie, co może spowodować zagubienie czytelnika. Ja zgubić się nie zdołałem, ale mimo wszystko obniżyło to nieco satysfakcję z lektury.

Plus za “jedną osadę stawiającą opór najeźdźcom” ;)

Ponieważ jest to opowiadanie pratchettowskie, przy którym bawiłem się wyśmienicie, które jest zręcznie i umiejętnie napisane, które zapadnie w pamięć tak samo, jak Twoje poprzednie marchewkowe dzieła, idę do nominowalni, czego nie miałem okazji zrobić przy “Episkopie na białym koniu”, bo niestety byłem jurorem :(

Fladrifie, zawsze miło mi kliknąć w tekst, przy którym widnieje Twój nick :) Ani razu nie poczułem się też rozczarowany.

Jako że zostaliśmy wezwani do kwestii spornej, oto jestem. Obecny regulamin stawia komentarzom nominacyjnym następujące wymagania:

„Loża nie będzie również brała pod uwagę zgłoszeń od użytkowników, którzy nie wypowiedzieli się na temat opowiadania w miejscu, w którym zostało opublikowane, przy czym za taką wypowiedź uznaje się komentarz, który będzie zawierał co najmniej minimalne odniesienie do treści opowiadania, nie zaś sam ogólny opis wrażeń (czyli np. super, podobało mi się).”

Formalnie rzecz biorąc w komentarzu Morta poza ogólnymi stwierdzeniami co się podoba znajduje się bezpośrednia sugestia dotycząca zmian w tekście (sposób zapisu narracji pierścienia), do której to uwagi zresztą odniósł się autor. Co prawa wyraźnie prowokacyjny ton komentarza Morta zdecydowanie nie był tu potrzebny i można też dyskutować, na ile jego komentarz nawiązuje do treści opowiadania, a na ile do formy, generalnie jednak stwierdzamy, że spełnia minimalne wymagania określone w regulaminie. Chociaż odrobina dobrej woli i rozbudowanie komentarza zdecydowanie by nie zaszkodziła.

Jednocześnie sytuacja ta pokazuje, że regulamin jest w tej kwestii nieco nieprecyzyjny, nie wskazując np. kto i na jakiej podstawie dopuszcza komentarz. Dlatego sugeruję jego zmodyfikowanie, ale to kwestia do przedyskutowania wśród Loży.

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Amonie, bardzo cieszę się, że opowiadanie Cię nie zawiodło :) Tak jak już wspomniałem wcześniej, przyznaję, że najlepiej pisze mi się o niekompetentnych postaciach. Faktycznie dzieje się tu całkiem sporo, a nigdy chyba nie miałem okazji pisać opowiadania z wartką akcją. Teraz wiem, że nie powinienem zapominać o postaciach. 

 

Jeśli chodzi o jedną osadę, która dzielnie stawia opór najeźdźcom, to na mapie też zawarłem mały smaczek :D

 

Serdeczne dzięki za nominację!

Na mapę za pierwszym razem rzuciłem tylko okiem, teraz otworzyłem sobie w nowej karcie i dokładnie obejrzałem. Nie wiem, co robi tam Sandomierz. Podoba mi się dowolność w stosowaniu pojęć północny-południowy-wschodni-zachodni, logika podpowiadałaby, że na dole, pod Północną Bercją powinna być Bercja Południowa, ale jest Wschodnia xD Nie dziwią mnie wątpliwości i pytania, przed którymi stanął Lothar. 

Na mapie jest Sampomierz, miejscowość, z której w “Episkopie” pochodzi ojciec Matthias :D

Cześć, Fladrifie!

 

z wyjątkiem jednej wioski, która dzielnie stawia opór najeźdźcom.

Pewnie najwięksi producenci menhirów w okolicy.

 

Z przedmowy wnioskuję, że cichcem przemyciłeś tekst z tego uniwersum do zewnętrznej antologii. Mogłeś wysłać priva, że należy to przeczytać. Mogłeś. Teraz już za późno na skruchę.

Kolejna satysfakcjonująca lektura z tego uniwersum, a że szczęśliwie publikacja części pierwszej zbiegła się z początkiem mej aktywności na forum, to śledzę wszystko na bieżąco. Tzn. to wszystko o czym wiem.

I tak sobie czytałem z zadowoleniem, choć nie bez wysiłku (bo mnogość postaci i bądź co bądź zawiłość intrygi), i na końcu… trochę się jednak rozczarowałem. Zabrakło mi jakiegoś fajniejszego twista, czegoś, co wgniotłoby w fotel. Acz jestem świadom, że poprzeczka dla tego tekstu była wyżej niż standardowo.

Świetnie opanowałeś skill foreshadowingu (oh, ty see, jak I can używać english words). Potrafisz wrzucić w narrację informacje tak, by czytelnik je zapamiętał, a jednocześnie nie powiedział “o-ho! To właśnie strzelba, która musi wypalić”. To sprawia, że po lekturze mam wrażenie pełnego, ukończonego dzieła, gdzie żaden sznurek nie pozostał samopas.

Humor trafia – piszesz w określonej konwencji i wykorzystujesz jej zalety. Na karb konwencji zrzucam fakt, że Lothar zabił Riffer’a. Domyślałem się, że walka skończyła się inaczej niż sugerowałyby moce miecza, ale w zasadzie… dlaczego? Tu spodziewałem się jakiegoś twista, może Lothar ma jeszcze jakąś moc (może jest już nieumarłym, jak to się już działo w Twoich tekstach?), ale wychodzi na to, że to po prostu moc wybrańca, która tu nie wybrzmiewa. Albo coś przeoczyłem :V

Wspomniana mnogość postaci nie pomaga. Troszkę nieszczęśliwie zgrywają się choćby Orrick i Oswick, a od sceny zejścia do lochów, do Gildora przyznam, że się pogubiłem, bo strzelałeś postaciami, które chyba gdzieś tam wcześniej były, ale zdążyłem o nich zapomnieć.

To bardzo przyjemna lektura, podobnie jak poprzednie, czysto rozrywkowa i napisana z werwą godną staruszek ścigających się do jedynego wolnego miejsca w tramwaju, ale w ogólnym panowaniu nad wątkami wkradło mi się wrażenie chaosu.

 

Pozdrówka i powodzenia w krokusie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krokusie, w żadnym wypadku nie kierowała mną złośliwość albo zła wola, ale wrodzona skromność. Na przyszłość będę pamiętał, żeby informować Cię, gdyby któraś część Marchwi wymknęła się poza portal :)

Teraz żałuję, że umieściłem w opowiadaniu tyle postaci, których nie zdążyłem dobrze zarysować. Knułem intrygę na cztery różne sposoby, zmieniałem liczbę spiskowców i ich makiaweliczny plan, a w końcu mogłem ograniczyć się jedynie do Riffera, który chciałby przejąć władzę oraz Oswicka, który prowadził poszukiwania Gildora. Tekst by chyba na tym nie ucierpiał.

Cieszę się, że opowiadanie sprawia wrażenie skończonego, bo przy poprzednich tekstach miałem z tym spory problem, ale chyba widać poprawę. Teraz po prostu zatrzymuję się podczas pisania, siadam, łapię za sznurki i próbuję je sobie powiązać w jakąś ładną, zamkniętą całość. Niestety, ten proces trwa u mnie bardzo długo, teraz mam trzy kolejne opowiadania rozpaprane na różnych stopniach ukończenia i ciągle coś mi w nich nie pasuje.

Jeśli chodzi o walkę Riffera z Lotharem to… w gruncie rzeczy jej nie było. Gdy Riffer dotknął rękojeści, Mehelet przejęła nad nim kontrolę, poszła do biblioteki, oddała Lotharowi miecz, a Lothar (który po dotknięciu miecza stał się Mehelet) znokautował Riffera i po całej walce. Zgodnie z przepowiednią ocalił królestwo poprzez udaremnienie spisku i został jednym z najbardziej niezasłużonych i nieudolnych bohaterów królestwa. 

Bardzo przyjemna lektura. Humor przewijający się przez opowiadanie naprawdę do mnie trafił, szkoda, że pod koniec było go już zdecydowanie mniej. Fabularnie jest nieźle, elementy światotwórstwa ciekawe, niektórzy bohaterowie rzeczywiście dość przezroczyści. Mapka lepsza niż w połowie profesjonalnie wydanych książek fantasy.

Zygfrydzie, dziękuję za miłe słowa. Przeczytałem teraz pobieżnie końcówkę i faktycznie, humor gdzieś prysnął. Na przyszłość będę też miał nauczkę, żeby bardziej skupić się na zarysowaniu bohaterów. Cieszę się, że doceniłeś mapkę, bo przyznam, że samo nakreślenie granic sprawiło mi trochę problemów :D

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

No i fajnie, bardzo się cieszę :)

Hmmm. Sorry, Winnetou, ale jestem na NIE.

Owszem, humor prima sort, z nutką Pratchetta, ale sam w sobie nie wystarcza na piórko.

Trochę się gubiłam – postaci multum, didaskaliów skąpisz, momentami wręcz zastanawiałam się, kto to powiedział. Narracja przeskakująca do pierścienia nie ułatwia. Wyróżnienie tych części byłoby dobrym pomysłem.

Myślę, że dużą krzywdę tekstowi wyrządził tytuł – nie trzyma się kurczowo treści, za to nawiązuje do pierwszego opowiadania o marchwi, obiecuje równie dobrą zabawę i tej obietnicy nie dotrzymuje.

Bohaterowie zabawni w swojej nieporadności. Ani rządzić, ani spiskować, ani studiować… Nawet przepowiednię zrąbali. Acz nadawanie dwóm z nich imion Oswick i Orrick to strzał w stopę. Serio, dwie litery różnicy?

Fabuła niezła, ale nosi pewne znamiona fragmentaryczności – długo wyjaśniasz, dlaczego instytucja gwarantów jest niesamowicie ważna i po prostu musi trwać, a potem w ostatniej części jednak upada, ale katastrofy już nie pokazujesz. A ona powinna być zbyt skomplikowana, żebym mogła ją sobie sama wyobrazić. To przecież nawet nie jest kwestia magii…

Babska logika rządzi!

Hej, dzięki za komentarz! Cieszę się, że humor okazał się trafiony :)

Multum postaci, chaos i zbieżność imion to nauczka dla mnie na przyszłość. Naprawdę nie wiem, jak mogłem nie zauważyć podobieństwa Orricka i Oswicka podczas pisania.

Początkowo, podczas bety, zastanawialiśmy się nad zaznaczeniem wypowiedzi pierścienia. W moim zamierzeniu Gildor słyszał całą narrację, więc wszystkie opisy i kwestie narracyjne musiałbym jakoś pogrubić albo zaznaczyć kursywą i trochę bałem się odbioru. Ostatecznie wyróżniłem tylko ich pierwszy „dialog”, żeby czytelnik się nie pogubił. Niestety, gdzieś po drodze wkradł się chaos.

Początkowo zastanawiałem się nad innym zakończeniem. Gildor miał przekroczyć granicę, poświęcić się i pojechać do samego jądra ciemności – stolicy nieumarłych. Wtedy pakt dalej by działał, mielibyśmy poświęcającego się bohatera, który kroczył ciemną doliną i zła się nie uląkł. Potem jednak spojrzałem wstecz i zadałem sobie pytanie „Czy im serio powinno się udać?” I zostało tak jak jest teraz, czyli pakt przepadł, a nieumarli nacierają. Mogłem jeszcze odlecieć w stronę granicy i pokazać, jak wojska zalewają kraj, ale jakoś przywiązałem się do tej sceny z Jornem i świeczką.

Być może lepiej będzie odciąć się od „Marchwi będą służyć” i spróbować czegoś innego.  

Ej, tamta marchew była świetna, nie odcinaj się od niej. Po prostu teraz nie doskoczyłeś do tej poprzeczki, więc IMO nie ma co podkreślać nawiązań.

Babska logika rządzi!

Hej, hej

Niestety, mi nie podeszło. Idziesz w stronę Pratchetta i chwała Ci za to, ale to dopiero przebłyski podobieństwa, nieoszlifowane i sporadyczna. Były fragmenty naprawdę fajne, np. torturowanie więźnia w karczmie, były też takie, które mnie zupełnie zgubiły, np. pierwsza scena z pierścieniem.

Bardzo brakowało zaznaczenia kwestii pierścienia, ale głównym mankamentem okazała się dla mnie mnogość wątków i postaci. Straciłem orientację, co się w ogóle dzieje i co jest głównym wątkiem opowiadania, parę razy zwątpiłem, kto jest głównym bohaterem. Humor jest zawsze tylko dodatkiem, w przypadku nietrafienia w gust czytelnika, historia nadal musi na tyle bawić, aby czytało się ją bez przykrości. Tutaj nie odczułem przykrości, lecz też mnie nie zaciekawiłeś. Porządna opowiastka, na pewno biblioteczna, bo są i niezłe dowcipy, i widać charakterystyczny, indywidualny styl, ale na piórko to za mało. Nie jest źle, po prostu to jeszcze nie to.

Pozdrawiam

Finkla

Masz rację, będę o tym pamiętać.

 

Zanais

Dzięki za komentarz, motywuje do dalszej pracy :)

No jest to bardzo przyjemny tekst, z genialnym tytułem trochę mijającym się z treścią. Z pewnym chaosem w postaciach, ale za to z duchem Terry’ego Pratchetta, unoszącym się nad wodami polami. Jest niewymuszenie zabawny i całkiem pomysłowy, ale czegoś – może trochę bardziej anarchicznego humoru, może trochę więcej pisarskiej dyscypliny w kreowaniu bohaterów – mu u mnie osobiście do piórka zabrakło. Ale, powiedzmy sobie, nie brakło wiele i do kolejnego tekstu z uniwersum chętnie wrócę :)

ninedin.home.blog

Cześć!

 

Przeczytane, komentarz po zakończeniu konkursu.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Cześć!

 

Wszystko przeczytane, czas komentować…

Czy humor jest tu ciężki, jak dla mnie co najwyżej rubaszny, ale bez przesady. Tytuł i przedmowa sugerują, że będzie grubo, a jest w sumie normalnie, choć motyw z futrowaniem nieumarłych marchwią jest gruby i zostanie w głowie na dłużej.

Na plus bohater, nieco roztrzepany, ale z targetami i cała jego relacja z artefaktem, który przypadkiem zdobył (albo artefakt zdobył jego, kwestia perspektywy). Na początku trochę się gubiłem, bo postaci było sporo i nie do końca wiedziałem, co się dzieje i kto co robi. Nie jestem pewien, czy tak miało być, ale nieźle współgra to z miłościwie panującym i ilustruje jego percepcję rzeczywistości (scenka z mapą nieźle to wieńczy).

A co na minus? Trochę za dużo tego chaosu. Czasem miałem wątpliwości, kto mówi i do kogo, bo dynamika scen była znaczna, nieco chyba zostało w głowie, w każdym razie wyobraźnia mi nie wyrabiała, by wszystko dopowiadać w lot.

Tutaj nieco roboty zrobiło zakończenie, bo wiele rzeczy tam wyjaśniłeś i związałeś ponownie, by czytelnik mógł dogonić galopującą fabułę. Motyw miecza i wpływu na ludzi doskonale rozwiązuje sytuacje po raz kolejny pokazując, że potrafisz wykorzystywać fantastykę w nietuzinkowy sposób. Trochę szkoda, że całość kończy się wkroczeniem nieumarłych, ale może jeszcze o tym napiszesz. Do przeczytania innych opek zachęciłeś. Tylko kiedy…

Dobry, trochę zbyt roztargniony na piórkowy imho, ale naprawdę niezły (o ile kogoś rubaszność nie przytłoczy)

 

Atrybut: Ok, jest…

 

Motyw: Również jest i widać go wyraźnie.

 

Mapa: Jest, ale dlaczego z programu… Miały być odręczne, ale się zgodziliśmy na generatory, więc ok, zaliczone.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Witam pod kolejnym opowiadaniem. ;)

 

Ciekawa mapka, rzadko która jest tak mocno wysunięta w morze. ;)

 

Zaczynasz polityką i trochę mnie zdziwił ten przeskok pomiędzy początkiem tego tekstu a „Marchwi będą służyć”. ;) Zwłaszcza że wiem, skąd te nieorganiczne golemy się wzięły. Tutaj trochę mniej zabawnie, są żarty, ale na razie mnie aż tak nie bawią, zobaczymy, jak będzie później.

 

Trochę więcej postaci jest tutaj, więc na początku trudniej się skupić.

 

Na plus, że wszyscy zgodzili się na skrzynię ze złotem xd.

 

Tu wprowadzasz Orricka, żeby następnie podszedł blond przybysz i dostał pierścień. W sumie te fragmenty z Orrickiem niekoniecznie potrzebne (chyba że jeszcze pojawi się w opowiadaniu?), a fakt, że nie można zdjąć pierścienia, warto pokazać na podstawie obecnego bohatera.

 

Dobre, że pierścień nie wiedział, kim jest Gildor i wziął go za Lothara, fajny pomysł. :D

 

W historii o Lotharze taki rozwinięty infodump. Napisany lekko i z humorem, ale mimo wszystko wolałabym dowiedzieć się o tym z tekstu albo nawet nie wiedzieć. ;)

 

Fajny eksperyment z pierścieniem-narratorem. ;) To mi przypomniało dwa filmy z takim zabiegiem. ;)

 

Tych dzyń przy wypowiedzi było trochę za dużo. ;)

 

Ale forma tortur dobrze opisana.

 

O, widzisz, skoro w scenie rozmowy Orricka z Sonoriusem, Orrick mówi, że miał pierścień i oddał go Gildorowi, tym bardziej ten wstęp z Orrickiem nie jest potrzebny. Bo mamy dwa razy praktycznie to samo.

 

Haha, Gildor i jego kłamstwa potwierdzone przez pierścień, zabawna scena, czuć ten sam czarny humor, co w pierwszym opowiadaniu, można się szeroko uśmiechnąć.

 

Z tymi książkami z biblioteki – dobre. :D

 

No, ten wpis encyklopedyczny trochę przydługi, ale plus za tekst Gildora. ;)

 

Szkoda, że nie ma ciekawszych pomysłów w grobowcu. Trochę za szybko pędzi tu akcja.

 

Fajne nawiązanie do marchewek. :)

 

Podoba mi się miecz, który przejmuje władzę nad człowiekiem i staje się osobnym bytem. Pytanie tylko, jak śpią tacy ludzie, jak się kąpią? I jak uprawiają seks? Zawsze z mieczem w ręku? XD No chyba że przekleństwo działa bez względu na to, czy się ten miecz ma. A z tego, co widzę dalej, to istotne, bo Orrick powrócił zamiast Mehelet.

 

Te spiski z początku teraz się tu łączą, ale chyba przez to, że jest więcej postaci, żadna nie dostała aż tyle miejsca i przez to nie zrobiło to na mnie aż takiego wrażenia. Myślę, że tu przydałoby się rozbudować pierwszą część albo ją zmienić.

 

Z tymi malowidłami ciekawe, ale sporo tam gadania i napięcie opadło.

 

Koniec też mnie nie zachwycił, nie zapadł w pamięć.

 

Podsumowując, czytało się dobrze, ale trochę za dużo postaci wprowadzało chaos, a humoru mogło być więcej. ;)

 

Pozdrawiam,

Ananke

Nowa Fantastyka