Niepokój narastał w niej od wielu dni. Na początku był jak ten najmniejszy, ledwie wyczuwalny pyłek pod powieką, jeszcze nie bolesny, ale już irytujący. Albo jak muśnięcie karku przez coś niewidzialnego i bezdźwięcznego – włos, nitkę, natrętną meszkę. Zaczęła podejrzewać, że nie jest w domu sama. Nikt nieproszony nie mógłby bez jej wiedzy dostać się do środka. A jednak… Te drobne anomalie, znaki, POSZLAKI. Zaczęło się od prawie niezauważalnych śladów, pozostawione przez coś (kogoś?) w kurzu na parapecie dawno nierozpalanego kominka. Zastanawiała się, czy mogły pozostawić je buty wesołego pająka chwata, który urządził sobie przytulne mieszkano we wnętrzu zepsutego zegara? Chciałaby tak myśleć. Zostawiła nawet dla hipotetycznego lokatora okruszki, obierki jabłka i trochę miodu na łyżeczce. Zastanawiała się, co właściwie jedzą pająki. Czy rzeczywiście łapią w sieci muchy, czy to tylko bajka, jedna z wielu, które słyszała w dzieciństwie. Znajdowała oczywiście musze truchełka w pajęczych sieciach zasnuwających jej dom, ale to w końcu nie był żaden dowód.
Ginące przedmioty. Przez całe popołudnie szukała sadzaka do cebulek. Pamiętała dobrze, że zostawiła go na zewnątrz, razem z innymi narzędziami ogrodniczymi w koszu stojącym zawsze pod pergolą. Wieczorem jednak sadzaka nie było. Poszukiwania prowadzone po zmroku były oczywiście utrudnione, jednak od dawna pracowała przy uprawach tylko w nocy – ze względów bezpieczeństwa rzecz jasna. Lepiej pozostać w ukryciu. Gdy świecił księżyc, mogła wykonać wszystkie prace: opielić grządki, zasadzić nasiona rzodkiewki i kalarepy, okopać ziemniaki. Gdy noc była ciemna, ograniczała się do podlewania roślin po omacku. Nie stanowiło to problemu, bo ogród warzywny nie był duży i wszystkie jego zakamarki znała na pamięć.
Hałasy. Z dnia na dzień było gorzej. Znała dobrze język dźwięków swojego domu – skrzypienie starych krokwi, trzaski rozsychających się desek podłogi, postukiwanie nocnych i dziennych owadów w zasnute brudem szyby. Nowe dźwięki były obce. Odgłosy stóp, czy może – STÓPEK? Zastanawiała się, czy nie może słyszeć swoich własnych kroków z dnia poprzedniego, albo jutrzejszego. Doszła jednak do wniosku, że to niemożliwe, rozeszłyby się po domu, wypłynęły przez ganek do warzywnika, rozwiane przez wiatr popłynęłyby w szeroki świat.
Człapała po pokojach nasłuchując. Przykładała ucho do ścian, wywietrzników, a nawet do pokrytego futrem boku Benjamina – starego dachowca, który zwykł pojawiać się i znikać według zawiłego, znanego tylko jemu samemu harmonogramu. Po kilku dniach ustaliła, że źródłem ODGŁOSÓW jest od lat nieużywana weranda. Ciepło uciekało przez jej popękane, ledwie trzymające się na porozsychanych szprosach okienka. Właśnie dlatego przechowywała tam wyłącznie stare i nieużywane przedmioty, a drzwi prowadzące na werandę z przedpokoju były zawsze porządnie zamknięte.
Zaczęła wiec systematycznie przemieszczać zbierane od lat graty. Wynosiła je i układała na podłodze jadalni w alfabetycznym porządku kolorów: Be – beżowy akordeon, Ce – czarne klasery bez znaczków, Jot – jasnoszary garnitur po dawno zmarłym mężu… W końcu pomieszczenie opustoszało na tyle, że mogła ICH zobaczyć. Wyglądali jak szary, pomięty papier, albo jak stare, odbarwione szmaty. Dobrze się maskowali. Było ich kilku, Benjamin najeżył się i syknął wściekle, a oni szurając i popiskując rozbiegli się po domu. Wyglądali na przestraszonych. Pomyślała, że są za duzi dla Benjamina. Kocur przynosił czasem do domu zabite krety i małe zające. Tym lokatorom nie dałby jednak rady.
Dziwne istotki nie wyglądały groźnie. Postanowiła dać im szansę i nie zawiodła się. Już po kilku dniach oddały sadzak do cebulek i kilka innych przedmiotów, które zwędziły. Nie wiedziała jakie mają zamiary, o czym myślą i czy są szczęśliwe w obcym dla nich domu. Nie znała ich języka, więc z tymi oraz innymi ustaleniami postanowiła zaczekać. A potem świat się zawalił.
* * *
Biegła. Wypalony wrak samochodu. Sterty kartonowych pudeł i przegniłych materacy. Potknęła się o zardzewiałą puszkę i ciężkie pakunki, którymi była objuczona, zakołysały się niebezpiecznie. Cudem odzyskała równowagę i skulona ruszyła dalej. Jeszcze kilkadziesiąt kroków. Słońce dopiero co wzeszło. Jeśli patrzą w jej kierunku, to powinno świecić im prosto w oczy – to dobrze. Teraz jeszcze suche, sterczące badyle, niska skarpa i drzewa. Udało się? Chyba tak!
Mogła odpocząć. Drzewa dawały dobrą osłonę. Patrzyła przerażona, ale i zafascynowana, na wytopiony żarem, połyskujący szkliście krater, znajdujący się w miejscu, gdzie jeszcze przed kilkoma godzinami stał jej dom. Gorące powietrze drżało i falowało, unosząc się nad wypalonym okręgiem. Kilku mężczyzn, dwa samochody. Wiedziała dobrze co oni za jedni. Nie była przecież naiwną prostaczką. To, że żyła sama, nie znaczyło jeszcze, że nie słucha radia, że nie czyta gazet. TROPICIELE. NISZCZYCIELE. Przysyłano ich do takich jak ona. Zaczęło się to kilka… a może kilkanaście lat temu? Dokładnie nie pamiętała. Już po pierwszych komunikatach zaczęła gromadzić zapasy, maskować ścieżki. Zachowała wycinek z gazety, którą znalazła dawno temu na wysypisku:
Inicjatorzy, osoby żyjące na obrzeżach społeczeństwa, samotne i psychicznie zdestabilizowane, odkształcają rzeczywistość. Podobnie jak masa zagina przestrzeń w teorii Einsteina, tak Inicjatorzy tworzą w rzeczywistości zmarszczki – powstaje portal. Obcy są w stanie wniknąć przez takie miejsca do naszego świata.
Obserwowała grupkę osób krzątających się wokół pogorzeliska. Mierzyli coś, porównywali zapiski, dyskutowali. W czystym i zimnym powietrzu świtu dotarł do niej urywek zdania wypowiedzianego przez mężczyznę w workowatym garniturze: “znajdziemy i zamkniemy w takim miejscu, w którym będzie miała stałe towarzystwo...“. Jego dalsze słowa poszybowały i zaplątały się w wyschniętych trawach. Weszła w głąb lasu.
* * *
Szopa była dużo mniej wygodna od jej starego domu. Jedna izba z alkową, blaszana koza, przeciekający dach. “Domek ciasny, ale własny” – pocieszała się. Były jednak i zalety – nowe schronienie ukryte między wykrotami, gęstymi kolczastymi krzakami jeżyn i tarniny stanowiło świetną kryjówkę. Mogła wychodzić za dnia, a las ofiarował jej wszystko co niezbędne do przeżycia.
Nowi przyjaciele (tak ich nazywała) przeprowadzili się wraz z nią. Nie wchodzili sobie wzajemnie w drogę. Zauważyła nawet, że starają się pomóc. Otoczyli nową siedzibę jakąś dziwaczną tkaniną. Nie mogła jej dotknąć, ale rozpostarta miedzy drzewami siateczka, choć półprzeźroczysta, tak doskonale maskowała szopę, która stała się praktycznie niewidoczna nawet z odległości kilku kroków.
Co najważniejsze, nieufny Benjamin, którego udało się jej uratować przed katastrofą, zaczął tolerować nowych przyjaciół. W każdym razie nie fukał i nie najeżał się już na ich widok. Ostatnio zaczął przynosić im z lasu upolowane ryjówki. Była zadowolona, że podrzuca je przy skrzynce na drewno, w której mieszkali, a nie jak zazwyczaj – na progu.