- Opowiadanie: Chrościsko - Strategia gnomiego skruuvi sztuce wojennej wbrew

Strategia gnomiego skruuvi sztuce wojennej wbrew

Opowiadanie pierwotnie ukazało się w Nowej Fantastyce 07/22.

 

Za inspiracje brydżowe, konsultacje techniczno-strategiczne oraz pomoc w pracach nad tekstem dziękuję Bellatrix.

Dziękuję również portalowym betom:  Alicelli, BasementKey oraz Verus.

Ostateczną formę tekst uzyskał po redakcji Michała Cetnarowskiego.

Ilustracja do opowiadania wyszła spod pióra Gosi Lewandowskiej.

 

Dla tych, którzy chcieliby poznać dalsze/wcześniejsze losy Rokycana, Towrina czy Rezka, podaję listę innych opowiadań z tego samego uniwersum:

 (kolejność chronologiczna)

– Sprośności pięknej Klematisz

– Strategia gnomiego scruuvi sztuce wojennej wbrew

– Niechaj płonie (niepublikowane)

– Piersi białe jak wapno (niepublikowane)

– Sztolnie Klattensteigu

– Szósty kręg szyjny

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Strategia gnomiego skruuvi sztuce wojennej wbrew

 

Przytoczone w tekście cytaty oraz konstrukcja opowiadania są inspirowane starochińskim traktatem „Sun Tzu – Sztuka Wojny”.

 

 

 

Rozpoznanie

 

Wojna jest sprawą najwyższej wagi. Sprawą życia lub śmierci. Drogą wiodącą do przetrwania bądź upadku. Jest też ostatecznością, bo prawdziwe zwycięstwo jest jak dobrze rozegrana partia gnomiego skruuvi – bezkrwawe.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Pęta kiełbasy wiszą równo, w pięciu rzędach, po dwa tuziny w każdym. Dwie kopy – rachuje w duchu Anežka, mimochodem. Czuć od nich czosnkiem. Te po prawej są świeższe, pachną mocniej. Ściąga siedem, zostało sto i trzynaście.

– Anežko, przynieś jeszcze słój marmolady! – woła stara Květa. Od rana krząta się jak w ukropie. Nawet w spiżarni słychać, jak szatkuje nać.

Pomocnica przybiega chyżo, uśmiechnięta jak zawsze. Ma w sobie tę naturalną, bliżej nieokreśloną dobroć. Szlachetność wręcz. Nie sposób jej nie lubić.

Kładzie jadło na stole przed kucharką.

– Na wieczerzę miała być jajeczna polewka, ale nie wiem, czy wystarczy jaj – martwi się Květa.

– Wystarczy. Alojz przyniósł wczoraj czterdzieści i cztery, a na śniadanie zużyliśmy jeno tuzin, i jeszcze z kurnika mam dwa.

Kucharka ociera z rumianych policzków smugi mąki, rozmazując je jeszcze bardziej.

– Że też ci się chce to wszystko rachować – wzdycha. – A teraz bierz półmiski i leć, hejtman czeka.

Kantyna urządzona jest w baszcie alkierzowej, na najniższym poziomie twierdzy, tuż przy Szlaku Okrzehradzkim. Zwerbowana kompania miała go strzec, i strzeże, choć przed czym, tego Anežka nie wie. Chyba przed biedakupcami bez glejtów, którym kondotierzy bronią wstępu i każą jechać przez góry. Naokoło. Mimo że zima tuż, tuż.

– Dwie grzywny na chorągwie elfiej jazdy!

Od progu Anežkę dopada znajomy zgiełk.

– Dość!

– Dość!

– Trzy na roty krasnoludzkie, za wagenburgiem!

Zgiełk unosi się w powietrzu, wędruje niczym dym przy powale, a potem opada niepostrzeżenie na każdego, kto ośmielił się wejść do środka.

– Trzy na chorągwie jazdy i bitwa na otwartym polu!

– Podwajam!

– Dość!

– Cztery na krasnoludzkie i wangenburg!

Niskie przysadziste postaci przepychają się między sobą, zaglądają sobie przez ramię, bluźnią pod nosem. Słychać jednak tylko czwórkę, tych siedzących przy stole. Każdy trzyma w dłoni kilkanaście zgranych kart ułożonych w wachlarz. Miny mają poważne, wzrok skupiony, tak na przeciwnikach, jak i na pięknie wymalowanych rycinach. Anežka uwielbia patrzeć, jak grają, a grają dzień i noc, gdy tylko nie mają warty. Grę nazywają „gnomim skruuvi. Przypomina ona bitwę najemnych armii nadchodzących z czterech stron świata. Wpierw dowódcy kupczą, negocjują żołd, próbują rozeznać wrogie i sojusznicze siły, obierają pole bitwy. Później zaczyna się walka. Za każdym razem inna, pełna pułapek i forteli. Zdarza się, że banda zwykłych piechurów wybije elitarną królewską straż, choć zwykle jest na opak.

Hejtman w skruuvi nie gra. Siedzi obok kamiennego filara, samowtór ze swym przybocznym. Anežka pamięta jego imię. I nie tylko jego. Zna imię każdego z krasnoludów obecnych w izbie, wie, co który lubi, a czego nie jada. Stoją tu wszak od miesiąca.

Vilém Rokycan – hejtman – jada wszystko. Jest skryty, tajemniczy, opatruje wszystkich ojcowskim wzrokiem, jakby patrzył na przestrzał. Na Anežkę też czasem spogląda, a wtedy wzbiera w niej straszna ciekawość, co też on sobie myśli tam w środku. Lecz hejtman nigdy tego nie wyjawia. Miły jest dla niej i grzeczny, jak zawsze… czego nie można powiedzieć o reszcie.

– Niedobrze, że tak gnuśnieją – szepcze do hejtmana przyboczny, Gustaw, zerkając na grających. – Kiedy żołnierze są beztroscy, zapominają o zagrożeniu.

Hejtman też na nich zerka, lecz przyjaźniej.

– Przyjdzie na nich czas – uspokaja. – Traktowani łagodnie i z prawością, w bitwie będą jednomyślni. Chętniej wypełnią rozkazy.

 

 

Prowadzenie wojny

 

Atak nie musi być pomysłowy, nie musi nawet zaskakiwać. Wystarczy, że będzie szybki.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

– Jak iść w bój z krasnoludami, to tylko wagenburgiem – rzecze Rezek. Stary już jest, niejedno widział i niejedno wie. Przegląda raz jeszcze swe siły. Sześć karnych krasnoludzkich hufów z wozami: trzy elitarne – cesarski, królewski i hetmański – do tego trzy słabsze, gołowąsy jakieś. Ale gdy pośle ich na przyskrzynioną między wozami jazdę lub artylerię bez wsparcia, zrobią swoje. Rezek ma też trzy chorągwie elfów, marne, pewnie pójdą na straty, i trzy gnomie bombardy. I jeszcze rotę pancernej piechoty, też cesarskiej, z niej będzie pożytek.

Krasnoludzkie hufy spięły tabor łańcuchami wokół skalistego wzgórka, roznieciły smoliste kociołki i czekają, aż nieprzyjaciel wyłoni się z lasu. Elfy też patrzą w tamtą stronę. Siedzą na chudych szkapinach, markotni, jakby myślami byli już w zaświatach. Wróg nadciągający ze wschodu chciał walki w otwartym polu, a to może znaczyć tylko jedno.

Wiedzą to. Rezek też wie. Wpatruje się z niepokojem w stronę wschodnich lasów i nasłuchuje tętentu kopyt. Wolał walkę na swoich warunkach, za cenę wyższej stawki i utraty elementu zaskoczenia. Wkrótce się okaże, czy popełnił błąd.

Tętentu koni jednak nie słychać.

Słychać huk.

Na atak artylerii należy odpowiedzieć artylerią. Nawet gdy twe bombardy nie niosą tak dalece jak wrogie. Chyba że ich całkiem brak, to wtedy hulaj dusza. Takie są reguły wojny.

– Melduję gotowość kompanii Rajmunda Towrina do bitwy! – mówi śpiesznie posłaniec. Oddycha głośno, istnie jakby to koń jechał na nim, a nie on na koniu. Połyka końcówki słów. – Jenerał Towrin oddaje się pod wasze rozkazy!

Rezek oszczędnym skinieniem potwierdza, że zrozumiał.

– Jakie wasze siły? – pyta, przykładając do oka lunetę. Sojuszniczą armię widzi już w pełnej krasie. Oddziały stoją na połoninie, prężą się w blasku dnia. Wrogowie, wciąż skryci po lasach, też już ich widzą.

– Dwa hufy krasnoludzkich wozaków – rozpoczyna wymieniać goniec.

– Mało – krzywi się Rezek i spluwa pod nogi. – Dobrze, że weterani.

– Cztery chorągwie elfickiej konnicy, w tym jedna z królewskim buńczukiem i jedna kasztelańska…

Impas, będą trzymać wrażą jazdę w szachu. To dlatego nieprzyjaciel zaczął od ostrzału, miast w śmiertelnej szarży rozjechać ich w pył – konstatuje Rezek. Niechaj nasi elfowie, w kogo tam wierzą, złożą ofiarę swym bogom. To im uratuje dupska.

– Trzy bombardy i cztery pułki piechoty… – wymienia dalej goniec, lecz Rezek już nie słucha. Widział dość.

– Odpowiedzieć ogniem!

 

 

Strategia ataku

 

Czasem zachodzą takie okoliczności, że nie można uderzyć przeważającą siłą, a nawet takie, że słabszy zwycięża silniejszego. Kto panuje nad okolicznościami, ten zwycięży.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Rezek kontroluje pole bitwy z pierścieniem krasnoludzkich wozów w centrum, dowodzi sprzymierzonymi armiami, obiema. Zna pełnię swoich sił. Wrogie armie nie znają. Czają się skryte w lasach, jedna na wschodzie, druga na zachodzie, nie wiedząc o sobie wiele. Są jak ślepcy. Rezek przechwytuje ich gońców, mami, trzyma w niewiedzy i do końca trzymał ich będzie, póki ostatni oddział nie wyjdzie z lasu.

– Hejtmańscy naprzód! – rozkaz wędruje w eter, tuż po tym jak Rezek przejmuje inicjatywę. Wraży ostrzał bombardami się powiódł, lecz następujący po nim atak piechoty już nie. Teraz zwarte szeregi krasnoludów pchają swe wozy naprzód. Będą czynić rzeź.

Anežka, przyglądając się karcianej rozgrywce, niemal czuje swąd czarnego prochu, słyszy dudnienie bębnów, rachuje kolumny krasnoludzkich wojsk. Błyszczą w słońcu ich mosiężne kapaliny, kopcą hufnice, śmierdzą przysmalone brody. Anežka nie lubi wojny i nie lubi śmierci, mimo to nie potrafi się powstrzymać, by nie zaglądać Rezkowi przez ramię. Patrzy na kunsztownie wymalowane karty z obrazami umorusanych sadzą gnomów przy wielkich bombardach, na wysokich elfich jeźdźców w ornamentowanych siodłach. Czuje, jakby tam była wśród nich. Pamięta każdą położoną kartę, zachwyca się, gdy jeden gracz przechytrzy drugiego. Gnomie skruuvi jest jednocześnie jak teatr, jak kupiecki targ i jak otwarty umysł wielkiego wodza. Z tym że wodzem może być tu każdy… No… prawie każdy.

– Anežko! Ileż mam cię wołać?! – krzyczy stara Květa. Już chyba trzeci raz. – Przecie wieczerza sama się nie poda.

– Idę, idę! – odpowiada dziewczyna, choć najchętniej odrzekłaby, że nie ma się co spieszyć, bo przecież krasnoludy póki grają, nic nie wezmą do ust. Traktują skruuvi tak śmiertelnie poważnie. Nawet piwa przy nim nie piją. A widział kto, by krasnolud przy stole nie pił? No właśnie.

– Masz, nieś, prędko. Dla gońców, bo strudzeni. Sam hejtman prosił.

Anežka bierze misę parującej kaszy, drugą ręką chwyta zakąski i mknie tanecznym krokiem do kantynnej izby. Strasznie jest ciekawa, czy Rezek wygra i które oddziały ostawi na koniec, i czy jakimś sposobem ocali tę marną kawalerię.

– Hejtmanie, pułk bombardierów na nas ciągnie – melduje zwiadowca akurat wtedy, gdy Anežka stawia kaszę na stół. – Są sto pięćdziesiąt li przed nami. Idą wartko, bez odpoczynków. Liczebność około tysiąca. Ciągną ze sobą dwadzieścia lekkich armat.

– Kto? Widziałeś chorągwie?

– Tak – potwierdza wojak. Z długiego płaszcza cieknie mu woda, mokre wąsy i broda kleją się do skóry, w jego oczach Anežka widzi strach. – Gnomy – szepcze cicho, tak jakby nie chciał, by kto postronny usłyszał. Na dziewkę nie zwraca uwagi. – Szósty Regiment z Vårgårdu.

– Srał ich pies! – przełyka przekleństwo hejtman.

– Jenerał Måns Lützen! – dodaje Gustaw.

Następnego dnia nikt już nie gra w skruuvi.

 

 

Potencjał armii

 

Zanim armia wyruszy, należy wykonać rachunki, uwzględniając trudności na terenie wroga: czy drogi są proste, czy kręte; jaka jest pogoda; i jaką liczbą oddziałów dysponuje wróg.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Deszcz pada już trzeci dzień, jakby chmurom pomyliły się pory roku. Rezek stoi na blankach w strugach wody. Jego okrycie waży dwa razy więcej niż zwykle. Nie jest już jenerałem w ciepłej suchej kantynie, a dziesiętnikiem na warcie. Gnomi pułk zaś, ten, na który patrzy, wcale nie jest z kart.

– Przeszli sto li w dwa dni… w taką pogodę – wzdycha z podziwem Towrin, jego druh. – Do tego przytaszczyli bombardy.

– Bombardy małe, lekkie. – Rezek próbuje sprawę bagatelizować, niezbyt mu to jednak wychodzi. Sam jest pod wrażeniem. Nie pamięta, czy oni – Pierwsza Dragensborska – maszerowali kiedykolwiek tak szybko. Nawet bez taborów.

– Nie chciałbym się z nimi bić – dodaje Towrin z płonną nadzieją w głosie, a potem nie mówi już nic.

Gnomi artylerzyści sprawnie formują obóz, zmieniają warty, zabezpieczają działa i baryłki z prochem, kopią w błocie latryny. Rezek przez chwilę znów patrzy okiem jenerała i marzy, by karta gnomich kondotierów trafiła się właśnie jemu.

Jeszcze przed zmrokiem u wrót twierdzy pojawia się trzech konnych: oficer w słynnym vårgårdzkim mundurze z miedzianymi epoletami i dwóch przybocznych.

– Do komendanta garnizonu! – rzuca niczym wielki pan do odźwiernego. Spogląda na Rezka wyniośle, z pogardą, jakby ten mundur pozwalał mu gardzić wszystkimi wokół. – Prowadź!

Rezek nie rusza się z miejsca, nie odwraca też wzroku. Strzyka śliną, po czym dyskretnie odsłania połę płaszcza. Mosiężna cecha Pierwszej Dragensborskiej, ta najstarsza, jeszcze sprzed Bârlagi, mimo upływu lat wciąż błyszczy złowrogo.

Oficer nie daje się zbić z tropu, choć pogarda w jego oczach topnieje.

– Mam wiadomość dla komendanta garnizonu od jenerała Månsa Lützena – wygłasza już nieco łagodniejszym tonem, patrząc Rezkowi w oczy.

– Przekażcie przełożonemu, oficerze, że hejtman Vilém Rokycan podejmie jenerała na wieczerzy. Hejtman rozumie, żeście umęczeni po forsownym marszu, tedy i dla oficerów strawa się znajdzie. Wieczerzać będzie po zmroku.

– Przekażcie przełożonemu, dziesiętniku, że jenerał zaproszenie przyjmuje.

 

 

Siła rażenia

 

Odważny może podjąć walkę, ostrożny powinien przyjąć pozycję obronną, mądry powinien zająć się doradzaniem. Jeśli potrafisz, zmuś wroga do poddania się bez walki.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Stara Květa strasznie się przejęła tą wieczerzą dla gnomiego jenerała i jego oficerów. Ganiała Anežkę to w te, to we wte, jakby sam król Sandor miał przybyć. Anežka przejmowała się mniej. Jenerał nie jenerał, chłop zwykły, ot co, mimo że gnom. Bardziej ją ciekawiło, jak będzie wyglądał i o co ten cały ambaras, że dumne krasnoludy, co to niczego się nie boją, nagle milkną i patrzą w klepisko.

Gdy w końcu przybywa, Måns Lützen ma stalowe oczy, cienkie wąsy pod długaśnym nosem oraz resztki sadzy pod paznokciami. Śmierdzi zmokłą kurą i przepalonym prochem. Jego przyboczny też.

– Słynny Vilém Rokycan! Że też żeśmy się nigdy wcześniej nie spotkali – mówi tubalnym głosem na widok hejtmana. Rozpoznaje go bezbłędnie, mimo że w izbie jest kilkunastu wojaków, a Rokycan nie wyróżnia się posturą ni strojem.

– Jenerale! – Hejtman kłania się oszczędnie i wyciąga prawicę.

– Cóż za czasy. Kto by pomyślał, że słynna Pierwsza Dragensborska będzie robić za bramnego ciecia. Do tego na kraju świata.

– Taka dola kondotierów – nie traci rezonu Rokycan. – Czyż nie?

– Byle żołd płacono na czas.

Jenerał rechocze, a w rechocie tym brzmi jakaś fałszywa nuta.

Siadają przy stole, tym za filarem, dwóch dowódców, dwóch przybocznych i dużo jadła, które Anežka donosi co rusz. Wina piją niewiele, słowa zaś, które cedzą, przypominają fechtunek. Jakby jeden dotykał ostrzem drugiego, ale lekce, nie tyle by rozdrażnić, co poznać słabe punkty.

– I co? Jaki jest ten jenerał? – dopytuje się Květa, gdy Anežka zjawia się w kuchni po pieczoną gicz.

– Mały i dużo gada.

– A oficyjerowie?

– Oficyjerów nie zabrał. Jednego tylko.

– No masz ci los. To dla kogo ja tyle naszykowałam?

Anežka nie słyszy dalszych utyskiwań, wraca pędem na salę. Woli słuchać, co rzecze jenerał, a co Rokycan. I co z tego wyniknie.

– Przejdźmy do rzeczy, hejtmanie. Nic mi do was ani do Sandora, tedy frasować się nie musicie. Wojować będziem z kim innym. – Jenerał, mimo że mówi swobodnie, waży słowa. – Za dwa dni ruszymy Okrzehradzkim Traktem. Nikomu włos z głowy nie spadnie.

– Szlak Okrzehradzki zamknięty – odpowiada beznamiętnie Rokycan.

– Kto tak rzecze?

– Król Sandor. A my jesteśmy po to, by tego dopilnować.

Måns Lützen uśmiecha się paskudnie, jakby do własnych myśli. Je również Anežka chciałaby odczytać.

– Mnie też strasznie kusi, by poznać, kto silniejszy. Pierwsza Dragensborska czy Szósty Vårgårdzki? Rokycan czy Lützen? Cóż to byłaby za bitwa!

Połamane żółte zęby nie licują z szykownym mundurem, a błysk ekscytacji w oku nie pasuje do zimnych jak stal słów.

– Krwawa – mówi Rokycan. Jego słowa nie są zimne, są nijakie. Anežka nie znała go takim.

– Taaa.

– Nie zaryzykujesz życia swych najlepszych żołnierzy w bitwie, za którą nie dostaniesz grosza. Nie tego uczą w akademii.

Jenerał kiwa głową. Jest w tym geście szacunek. Jest determinacja.

– Jak nie zdążę pod Târszew na czas, też nie dostanę grosza. A czas nagli.

– Jest szlak przez góry.

– Z armatami? W śniegu? Dodatkowe dwieście li? Równie dobrze moglibyśmy wrócić do Vårgårdu. Nie, hejtmanie. Pójdziemy Okrzehradzkim, czy wam się to podoba, czy nie.

Przez dłuższą chwilę dowódcy jedzą w milczeniu, a między kęsami zerkają po sobie, patrzą w oczy. Anežka czuje w powietrzu skry.

– Ładnieś się tu urządził, hejtmanie. Ciepło, na głowę nie pada, dziewki podają do stołu. Nie szkoda ci tego? Przymknij oczy na parę godzin, a nic się nie zmieni. – Jenerał sączy słowa niczym jad. Powoli. Wydaje się śmiertelnie przekonujący. – Nikt się nie dowie. Nikt nie zginie. Nawet ta śliczna markietanka. – Lützen z szybkością żmii chwyta Anežkę za pośladek.

– Nie jestem markietanką! – fuka dziewczyna, uwalniając się od cuchnących prochem łap.

– Nie? A powinnaś. Przyjdź do nas, dostaniesz pięć razy tyle co tu!

– Pięć razy tyle? – Anežka unosi brwi. Nie podobają jej się te słowa. Gdzieś w środku jest wściekła. – Skoro tak dużo, to może jenerał sam się skusi? Znając gnomie gusta, zarobi dziesięćkroć…

Anežka zakrywa sobie usta, lecz za późno. Cisza, która zapada, jest ciężka i martwa. Palce jenerała powoli oplatają rękojeść buławy. Koniuszek styliska ostry jest niczym nóż. Dziewczyna cofa się krok, potem drugi, potem odwraca i mknie do kuchni. Jenerał za nią nie patrzy. Patrzy na hejtmana, długo, nieprzychylnie, z mocą, aż przesycona wrogością cisza staje się nie do zniesienia. A wtedy rozdziera ją paskudny rechot. Nie trwa on jednak długo.

– Nie odpuszczę – rzecze Lützen znów z pełną powagą. – Przejdziemy albo obok, albo po waszych trupach. Wybieraj, hejtmanie!

Gnom wstaje od stołu, wstaje jego przyboczny, drewniane krzesła skrzypią przeciągle po kamiennej posadzce. Wstają też Rokycan z Gustawem.

– Nawet jak się przebijecie, to przecie będziemy was ścigać – nie wytrzymuje hejtman. – Chcecie umykać z armatami? Postradałeś zmysły, jenerale?

– Nie przewiduję w planach zbędnych ruchów ni kroków w desperacji. – Lützen cytuje fragment „Traktatów Wojennych”. Rokycan też je zna. Który dowódca by nie znał?

– Przelewać krew na marne? Czy tego uczą w kademii?

– W akademii uczą, by jałowe spory rozstrzygać przy stole, podczas partii skruuvi. Bezkrwawo i honorowo. Nie śmiałem jednak proponować naszych gnomich zwyczajów, boś krasnolud.

Rokycan rozumie doskonale, dokąd jenerał zmierza. Któż nie słyszał vårgårdzkich żartów o krasnoludzkim fechtunku umysłu. I o tym, skąd się wzięło cotygodniowe wtorkowe mordobicie.

Hejtman waha się, czy wejść w zastawioną pułapkę. Przecież nie grał w skruuvi od lat. Wie, że bez partnera, z którym rozumiałby się bez słów, nie ma przeciw Lützenowi szans. A przecież nawet i tę kwestię precyzuje gnomi kodeks.

– Mój przyboczny nie grywa w skruuvi – mówi w końcu Rokycan na odczepnego, próbując zachować twarz.

Jenerał nie daje się tak łatwo zbyć.

– Wybierz tedy najlepszego spośród pozostałych. Jeśli wygracie, odpuścimy, jeśli nie, odpuścicie wy. Masz do namysłu jeden dzień i jedną noc, czy się na to godzisz. Jeśli nie, pojutrze ruszamy.

 

 

Siła i słabość

 

Metoda awansowania ludzi polega na tym, aby odpowiednio rozmieścić wokół siebie rozsądnych i głupców. Nie należy angażować ludzi do działań, do których się nie nadają.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Świta. Z blanków twierdzy Rokycan widzi obóz gnomów pogrążony w porannej szarudze. Bliżej, tuż przy twierdzy, gdzie początek bierze Okrzehradzki Trakt, stoi wielki kwadrat spiętych łańcuchami wozów, z taraśnicami najeżonymi w kierunku wroga. Pomiędzy nimi, okryte poranną rosą, błyszczą kapaliny brodatych wojów.

– Melduję pełną gotowość do odparcia ataku. Wangenburg zamknięty. Do doliny nie wejdą. – Gustaw Matěj stoi przed hejtmanem na baczność. Ma podkrążone oczy i niespokojne oblicze. Rokycan zna tę minę. To coś więcej niż trwoga przed bitwą.

– Mów! Co tym razem?

– Bo ja, hejtmanie… ja się nie nadaję… – zacina się. – Nie kończyłem wojennych szkół, nawet nie potrafię grać w to pierdolone skruuvi, a przecie samiście mówili, że w Vårgårdzie to musi umieć każdy kadet. Nie macie ze mnie pożytku.

– Nie miaucz, Matěj! Nie godzi się. I nie podważaj decyzji przełożonego – strofuje go Rokycan. – Widzisz, co tam jest?

– Widzę. Nasz wangenburg.

– Właśnie. Nocą w kilka godzin zmusztrowałeś śpiących żołnierzy, postawiłeś warowny obóz i jesteś gotów stawić czoła najlepszej artylerii na świecie. Do tego cię potrzebuję, durniu, a nie do kart. Nie wiem, co Lützen planuje, ale spodziewać się trzeba wszystkiego. Chcę, byś tu trwał na posterunku i baczył na niego, cokolwiek się wydarzy.

– Taa jest! – Gustaw salutuje.

– A teraz przyślij do mnie najlepszych graczy skruuvi, jakich mamy.

Przybywa ich ośmiu. Hejtman każe im się dobrać w dwójki, a potem te pary rywalizują między sobą. Rokycan nie gra, siedzi tylko przy stole i baczy. Na każdą położoną kartę, każdą sekwencję, każdy sygnał. Tych ostatnich nie widzi za wiele. Krasnoludy grają chaotycznie, intuicyjnie, kierują się wojennym doświadczeniem, a nie arytmetyką czy strategią. Błąd. To nie wystarczy na Lützena.

Skruuvi to dla gnomów świętość. Ekskluzywna gra oficerskich elit, fechtunek umysłu, w akademii przedmiot równie ważny co taktyka czy sztuka dowodzenia. Krasnoludy z Pierwszej Dragensborskiej również tę grę uwielbiają. Zebrani wokół stołu patrzą z fascynacją na każdy ruch.

– Jesteście po służbie. Czemu jeszcze nie śpicie? – pyta hejtman tych, co nocą stawiali obóz. Oczy im się kleją, jednak nie w głowie im odpoczynek. Stawką jest los kompanii i gra przeciw Lützenowi. Kto dostąpi tego zaszczytu, będzie mógł o tym rozpowiadać do końca swych dni.

Rezkowi zostały tylko dwie karty: jeneralski pułk bombardierów i biedapiechota. Wie, że jedna z nich musi wziąć, by wygrał tę bitwę. Jak położy na stół bombardierów, pokonają ich królewscy, ile zaś rywalom zostało piechoty, Rezek nie pamięta. Ale chyba coś jeszcze zostało, a to znaczy, że nie weźmie już raczej nic. W oczach hejtmana też widzi swoją porażkę. Nawet podkuchenna zdaje się z niego śmiać.

Posyła piechotę. Prokůp na zachodzie sarka, musi poświęcić cenną kasztelańską jazdę, która nic przeciw piechocie nie wskóra; na północy, gdzie stoi reszta wojsk Rezka, nie zostało już nic wartościowego. Śmierć czai się jednak na wschodzie. Savo Dřevorub uśmiecha się podle. Ma pułk piechoty – weteranów, i jeszcze drugi podobny, roznosi nimi Rezkowe elitarne bombardy.

– Szlag! – klnie Rezek. – Tego nie dało się wygrać.

– Czemuś wcześniej nie wziął bombardierów w kleszcze? Przecie dostałeś ode mnie cesarskich! – przygania mu Towrin, równie rozczarowany.

– Nie mogłem wziąć w kleszcze. Jakbym utracił oba elitarne pułki, to czym bym go za jaja trzymał? Przecie miał jeszcze trzy regimenty. Mówię, ci Towrin, dupku żołędny, że się nie dało.

Hejtman słucha Rezka, pozwala mu się wyżalić. Widzi też ucieszoną gębę Savo Dřevoruba, dumnego z siebie jak paw. Wie jednak, że na jenerała Lützena to nie wystarczy. Dřevorub bystry jest, owszem, i ostrożny. Ma w sobie chytrość lisa. Ale czy lis ma szansę z wilkiem?

– Przecie dało się – brzmi pełen ekscytacji, niewieści głos. Rokycan aż podnosi głowę. Widać i na Anežce skruuvi odbiło już swoje piętno.

– Cóż ty się na tym wyznajesz, babo! – oponuje Rezek.

– Może i się nie wyznaję, ale rachować umiem. Jakbyś tych krasnoludów nie posłał w bój w dziewiątej szarży, to byś wygrał.

– Dyrdymały pleciesz. Krasnoludy gołowąsy, nic by nie zdziałały. Rozdawaj, Prokůp, może się jeszcze odkujemy!

Prokůp sięga po karty.

– Zaczekaj! – wstrzymuje go hejtman. – Pozwól jej dokończyć.

Anežka czerwieni się zaskoczona, przecie nie chciała przeszkadzać, tylko jej się wymsknęło. Ta gra na nią tak działa, że ciężko się powstrzymać.

– W pierwszym starciu poszły cztery oddziały krasnoludów – tłumaczy. – W czwartym kolejne cztery, a w szóstym jeszcze trzy. Ostały się tedy dwa ostatnie, jeden u Savo Dřevoruba i jeden u Rezka. Ale przecież Savo posłał swój potem na kawalerię, by piechotę oszczędzić. Tedy Rezkowe gołowąsy ostały się między krasnoludami samojedne i by zwyciężyły, jakby je trzymał do końca.

Rezek się nadyma, syczy coś o babskich głupotach i o garach. Rokycan jednak słucha Anežki uważnie, zbiera ze stołu cztery ostatnie kupki i odsłania. Rzeczywiście, wśród szesnastu kart tylko jedna przedstawia krasnoludy.

– Jak do tego doszłaś?

– A jak miałam dojść? Patrzyłam na karty i rachowałam.

– Czemu rachowałaś akurat krasnoludy?

– Rachowałam wszystkie.

– W talii są pięćdziesiąt i dwie karty. Każda jednostka inna. Chcesz powiedzieć, że pamiętasz wszystkie, i do tego jeszcze w jakiej kolejności szły?

– Tak. – Anežka mówi niepewnie, mruży jedno oko, jakby w pytaniu miał czaić się haczyk. – A co, wy nie pamiętacie?

 

 

Sztuka osiągania przewagi

 

To serce określa mistrzostwo dowódcy. Porządek i pomieszanie, odwaga i tchórzostwo, są to przymioty serca. Dlatego ktoś biegły w pokonywaniu wroga najpierw doprowadza go do pasji, osłabia go tym i dopiero wtedy uderza.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Alkierz hejtmana jest skromny. Wąska prycza, niewielki dębowy stół, w ścianę wbity gwóźdź, a na nim płaszcz. Obok płaszcza skrzynia. Anežka czuje się tu nieswojo. Nie do końca rozumie, czego Rokycan od niej chce, dlaczego zamknął drzwi i czemu wojakom zabronił przeszkadzać do samego rana. Przychodzą jej do głowy słowa Rezka, który roił kiedyś nad kuflem, że hejtman gustuje w pyskatych. Anežka za pyskatą się nie uważa, ale…

– Jak wiele jesteś w stanie spamiętać w jedną noc? – pyta Rokycan. Jednocześnie otwiera kufer i wyciąga zdobne pudełko z mosiężnym skobelkiem.

– Tyle, ile trzeba.

W pudełku jest niewielka księga i dwie talie kart. W przeciwieństwie do tych, którymi grają krasnoludy na dole, te są niemal nowe. Pachną bitumem i smoczą krwią.

Skruuvi to nie jest tylko gra – tłumaczy hejtman, rozkładając karty na stole. – To sztuka zdobywania wiedzy i dokonywania wyborów. Lützen ze swym przybocznym zagrają inaczej niż nasi na dole. W trakcie kupczenia każde podbicie stawki będzie wiadomością dla sojusznika, o rodzaju i sile armii, o liczebności, o słabych i mocnych punktach. Później, na polu bitwy, każdy atak będzie też sygnałem. Silna jednostka rzucona niczym armatnie mięso na pożarcie to znak, by zmienić formę ataku, słaba, by go kontynuować. Zastosują jedną ze strategii uczonych w akademii. Będą rozumieć się bez słów.

Anežka słucha, głupie myśli już dawno wyparowały. Teraz widzi tylko karty na stole, kolejność, w jakiej hejtman je układa, i słowa sprawiające, że skruuvi jawi się zupełnie inaczej. Jest tego tak wiele, a każdy detal ma znaczenie: manewr Lebensohla, sygnał Lavinthala, wyprzedzający atak marszałka Wilkosza…

Rokycan tłumaczy wszystko w sposób prosty. Dobrym byłby uczycielem – myśli Anežka, a potem znów patrzy na karty, rachuje, próbuje spamiętać, i rachuje znów. Chwilami zdaje jej się, że ją to przerasta, ale tylko chwilami, bo zaraz potem udziela jej się spokój hejtmana.

– Skoro jenerał gra w skruuvi od lat i zna wszystkie strategie, to jakie mamy przeciw niemu szanse? – pyta wojaka.

– Niewielkie – przyznaje Rokycan.

Anežka patrzy mu w oczy, błękitne, nieodgadnione, spozierające spod ryżych brwi. Czeka jeszcze na „ale”.

Skruuvi rzadko wybacza błędy, a najbardziej nie wybacza dwóch: rozdrażnienia i lekceważenia przeciwnika – ciągnie krasnolud. – Jenerał nigdy nie grał przeciw niewieście. W Vårgårdzie to nie do pomyślenia. Zlekceważy cię, a gdy uzmysłowi sobie, że cię nie docenił, świadomość porażki z pyskatą babą rozsierdzi go tak mocno, że straci zimną krew. A wtedy zacznie ryzykować ponad miarę.

 

 

Dziewięć zmiennych warunków

 

Istnieją drogi nienadające się do przemarszu. Istnieją oddziały, których nie należy zaczepiać. Są miasta, których nie powinno się oblegać. Jednak ktoś, kto walczy o reputację, z niczym się nie liczy.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Gustaw Matěj puka cicho, nie słyszy odpowiedzi, otwiera drzwi. Widzi rozrzucone na stole karty, widzi siedzącego na pryczy hejtmana, a obok niego Anežkę. Oboje śpią w niezbyt wygodnej pozycji. Głowa dziewczyny jakiś czas temu zdążyła już osunąć się na ramię dowódcy. W jej dłoniach tkwi księga. Nawet nie tyle księga, co kilka kart pergaminu wciśniętych między drewniane deszczułki.

– Hejtmanie, już czas – chrząka Gustaw.

Księga jest otwarta. Drobne, nakreślone wprawną ręką runy ciągną się przez całą stronę. Są też liczby i schematy z powtarzającymi się czterema symbolami.

Rokycan otwiera oczy, dziewczyna również, podskakując przy tym w przestrachu. Książka wypada jej z rąk i zamyka się z trzaskiem. Napis na okładce głosi: „Strategia gnomiego skruuvi sztuce wojennej wbrew, Lukáš Slavínský”.

Matěj, choć jest przybocznym hejtmana od lat, nie pamięta, by ją kiedyś widział. Pamięta za to Slavínskiego. Dziwak. Zginął pod Bârlagą.

– Gnomy szykują się do wymarszu – melduje. – Jenerał przysłał gońca i czeka na odpowiedź. Pieklą się, że zwlekamy.

– Przekaż mu, że zagram.

Hejtman, z grubsza już ochędożony, wychodzi na przedpole twierdzy. Słychać pomruk bębnów, lśnią lufy gnomich bombard ustawionych niczym na paradzie. Na środku pola pomiędzy dwiema armiami stoi przewiewny namiot.

– Przejmujesz dowodzenie – mówi Rokycan do Gustawa na tyle głośno, by usłyszeli to podhejtmani. – Gdy zaczniemy grać, wszystkie oczy będą skupione na kartach. Twoje niechaj patrzą wszędzie indziej. Czyń, co uznasz za konieczne.

Gustaw potwierdza rozkaz oszczędnym skinieniem, podhejtmani też. Rokycan czuje, że w środku są bardzo rozczarowani. Wie dlaczego. Mimo to rusza przed siebie.

Anežka podąża pół kroku za nim. Jest oszołomiona, nie podobają jej się ani spojrzenia zebranych wokół namiotu gnomów, kpiące i protekcjonalne, ani krasnoludów. W tych drugich zawiść miesza się z rozgoryczeniem. A przecież jeszcze wczoraj, gdy kładła przed nimi jadło, byli sobą. Dowcipkowali sprośnie, nawet umizgiwali się na swój niezdarny sposób. Niewiele z tego dzisiaj zostało. Patrzą podejrzliwie to na nią, to na hejtmana, to na gnomie szeregi. Przy tym ostatnim mocniej ściskają drewniane styliska. Jakby czuli już smród prochu.

– Cóż to, hejtmanie, dupcyć się tu będziem, żeś babę sprowadził? – Jenerał atakuje od razu, szybko, tak jak go uczyli.

– Chciałeś bezkrwawą potyczkę, oto jestem. A to Anežka Hospudka, siądzie ze mną do stołu.

– Czyżbyś w całej Dragensborskiej nie znalazł jednego krasnoluda, co potrafi grać w skruuvi? Czy może są tak tępi, że wolisz do pomocy markietanki? – Lützen wie, jak bić, żeby bolało. Mocno, celnie. W krasnoludach musi się już gotować, Rokycan zachowuje jednak spokój.

I spokój ten spływa na Anežkę. Hipnotyzuje ją, wiąże. Gdyby nie to, dawno by uciekła. Przecież to nie ma nic wspólnego z przyjazną grą w ciepłej kantynie. Męski, paskudny świat. Wcale jej się nie podoba, ani nienawistne słowa, ani wrogie spojrzenia, ani unosząca się nad stołem aura śmierci i krwi. Spokój hejtmana jednak koi złość. Te ciosy są wymierzone w niego, a skoro on nic sobie z nich nie robi, to ona też może. Przecież wszystko jest lepsze niż bitwa. Bo bitwa to śmierć. Anežka nie chce śmierci.

Siada przy stoliku, czuje na sobie setki męskich oczu. Czuje, że nią gardzą, pragną zdominować, upokorzyć.

Po co? Dlaczego? – nie rozumie. Komu zależy na takim świecie?

– Zaczynajmy. – Hejtman odcina ją od złych myśli.

 

 

Ruchy wojsk

 

Oddziały będą karne, jeśli rozkazy dowództwa są konsekwentne i efektywne. Jeśli rozkazy będą niekonsekwentne, a cele nie będą osiągane, oddziały staną się nieposłuszne.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Przy stole obok grających stoją sekundanci: leciwy gnom z sumiastym wąsem i czarną blizną na podbródku oraz Jakub Rezek. Jest też drugi gnom z przekreśloną różdżką na pagonach – kontrczarownik – oraz trzeci, skryba.

Rezek bierze w ręce karty, ogląda każdą, wącha, nie znajduje jednak skazy.

– Dwadzieścia losowych rozdań, tasowanych i przekładanych przez sekundantów. Po dziesięciu zmiana kart. Strategie gry dowolne – oznajmia skryba.

Gracze przytakują, że zrozumieli. Gnom z blizną zasuwa czarną kurtynę w poprzek stołu, by sprzymierzeńcy nie widzieli się nawzajem. Rezek tasuje pierwszy.

– Znasz chociaż nazwy jednostek? – docina Anežce jenerał. – Może trzeba pierw wytłumaczyć? Wszak bitwa to nie macanie kur.

Anežka nie odpowiada, zamyka się w sobie, pozwala Lützenowi gadać. Rokycan przestrzegał ją przed tym, nakazał odciąć od świata. Liczą się tylko karty, i rachowanie, i pamięć. I zimna krew – mówił.

Dziewczyna nie widzi już wyrazu twarzy hejtmana, pozostał za kurtyną, więc sobie go wyobraża. Spokojny, zabójczo opanowany, taki jak jego głos:

– Jedna grzywna na pułk piechoty!

– Dwie na kawalerię.

– Dość.

Znikają żółte zęby jenerała, znikają zacięte miny krasnoludów, którym ten bezczelnie ubliża, znikają przymknięte powieki kontrczarownika. Anežka widzi przed sobą tylko kolumny wędrujących wojsk, coraz bardziej wyraźne i precyzyjniej zdefiniowane z każdą kolejną odzywką. Pięć krasnoludzkich wozów u hejtmana, co najmniej. Åke Mårten, jeneralski oficer, zgłasza kawalerię. Lützen się nie zdradza. Rokycan podbija, potem jeszcze raz, mimo że Anežka nie ma dla niego wsparcia. Jenerał tylko na to czeka:

– Podwajam stawkę!

A potem bierze, co swoje, i jeszcze dwie więcej. W kolejnym rozdaniu wcale nie jest lepiej. Los jak wicher, nie jest dla niej łaskawy. Gnomy zaś nie popełniają błędów.

– Długo to nie potrwa – rzecze Lützen do Rezka. – Możecie już wyjść zza babskiej kiecki i formować szpaler.

Rezkowi dłonie drżą ze złości, i nie tylko jemu. W duszach krasnoludów wrze, są jak baryłka prochu w gorącej kuźni, a Lützen wciąż ciśnie w miechy. Od katastrofy dzieli ich tylko chłód głosu Rokycana, wciąż taki sam, drażniąco wręcz spokojny.

Gdzieś po czwartym rozdaniu Anežka już wie. Strategia marszałka Gorena, tym grają gnomy. Rokycan wspominał o niej, klasyka vårgårdzka. Jenerał postawił na to, co zna najlepiej, język naturalny, płynny, którym mówi biegle i który rozumie najpełniej. Anežka nie waży się nawet na uśmiech, mimo że teraz może rachować już nie tylko jednostki hejtmana, ale i oddziały wrogów. Los jak wicher w końcu się odwraca.

 

 

Topografia

 

Stwarzaj wiele pozorowanych działań. Pokaż się na wschodzie, podążając na zachód. Sprowokuj wroga na północy, aby uderzyć na południu. Doprowadź go do szaleństwa, używając forteli dotąd, aż jego siły zostaną rozproszone.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Twierdza Klattensteig jest przyklejona do jednego ze skalistych stoków wznoszących się monumentalnie po obu stronach doliny. Sama dolina jest wąska. Na jej dnie staje miejsca tylko dla górskiego potoku i krętej wstęgi Okrzehradzkiego Traktu. Drogę korkuje murowana brama, a przed nią warowny obóz z taborów ustawionych w krąg. Gustaw Matěj przechadza się wzdłuż nich. Spogląda na przedpole z niewielkim namiotem oraz lśniącymi lufami bombard. Pierwszy raz w życiu czuje się jak hejtman. Marzył o tym od lat. Wie, że na jego rozkaz cała Pierwsza Dragensborska poszłaby pod armatnie kule. Bez zawahania. Miast napawać pychą, przytłacza go to.

Gustaw nie ufa nikomu, no, może prócz Rokycana. Tak z zasady. Lützenowi zaś ufa najmniej. Nie wierzy w tę karcianą hucpę. Nie wierzy, że gnomy o licach równie zaciętych i hardych jak krasnoludzkie tak po prostu odpuszczą. Wreszcie nie wierzy już zupełnie, że jenerał, o którym powiadają, że to człek honoru, chociaż chuj, nie ma drugiego planu. Musi mieć. Rokycan też to wie, i dlatego oddał buławę przybocznemu na te kilka chwil, by ten czuwał nad wojskiem. Więc Gustaw czuwa.

W obozie gnomów palą się ogniska. Blisko armat, tak aby w jednej chwili można je na raz odpalić. Dymu jakby przybywa. Czarny kopeć unosi się mgiełką nad grającymi i sunie ku twierdzy. Czuć w nim niedopaloną siarkę. Poza tym nic się jednak nie dzieje.

Gustaw wspina się na wschodnią basztę, schodami śliskimi po nocy. Stamtąd lepiej widać. Idąc, wraca myślami do poranka. Książka, którą dziewka trzymała w ręku, nie daje mu spokoju, a zwłaszcza autor – Lukáš Slavínský. Pamięta go. Akademik, co się zaciągnął do kompanii. Rokycan wnet go polubił, znalazł w nim druha. Grywali nocami w skruuvi, prawili przy tym o uczonych rzeczach, których nikt nie pojmował. Gustaw tej poufałości z hejtmanem chwilami wręcz Slavínskiemu zazdrościł. On sam był zawsze tylko od czarnej roboty. Ale nic to. Taki los. Potem przyszła Bârlaga, noc pożogi, i od tamtej pory hejtman nigdy nie zagrał w skruuvi. Aż do dziś.

Od strony obozu rozbrzmiewają werble. Tam, gdzie wznosi się chmura gęstego dymu. Gustaw wyciąga lunetę i patrzy. Widzi Rokycana z kartami w dłoni, skupionego tak, że ani werbli, ani tego, co się dzieje wokół, zdaje się nie zauważać. Lützen wręcz przeciwnie. Co rusz papla, szczerzy zęby. Teraz szepcze sekundantowi do ucha, a ten z kolei śle do obozu gońca.

Werble zmieniają rytm. Wrota się rozwierają, a na przedpole wychodzą cztery zwarte czworoboki piechoty w stalowych kirysach. Po dziesięciu piechurów w dziesięciu szeregach. Idą równo, zmierzają ku twierdzy, u jednych na ramionach lśnią lufy muszkietów, u innych długie piki. Gdy do dźwięku werbli dochodzi niskie mruczenie bębnów, szwadrony karnie się zatrzymują.

– Ładować taraśnice i czekać! – krzyczy Gustaw. Już jest z powrotem na dole, miedzy wozami, tam gdzie jego miejsce. – Gotować się na ostrzał z bombard. Po nich nastąpi atak.

 

 

Dziewięć rodzajów terenu

 

Jeśli oddziały wroga przepełnia duch walki, odwlekaj bezpośrednie starcie, lecz nie wycofuj się. Czekaj na sprzyjający moment uderzenia.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Rokycan ufa Gustawowi, ufa też Rezkowi, strzegącemu jego pleców, ufa każdemu krasnoludowi w kompanii. Dzięki temu może odciąć się od świata i skupić na jednym, a skupienia potrzebuje jak nigdy wcześniej. Młodej Anežce też ufa, tak jak Lukášowi, i tak jak Lukáš ufał kiedyś jemu.

– Jest dziewięć zmiennych warunków i dziewięć rodzajów terenu, jest też dziewięć strategii skruuvi. Tak stoi w Traktatach – mówił Lukáš tuż przed Bârlagą. Tak reagował na napięcie w wilię bitwy, które rosło i rosło, aż nie dało się spać. Mówił dużo i wzniośle o swych światoburczych ideach, na których ów świat się nie poznał i poznać nie zamierzał. Mówił tak, jakby czuł, że idee te wkrótce zalegną w piachu razem z nim. – Tak mawiają w Vårgårdzie. Jednakże w skruuvi strategii jest w istocie dziesięć. Acz dziesiątej próżno szukać w Traktatach, więc gnomi jenerałowie o wąskich horyzontach nie czują potrzeby jej znać.

Dym gryzie w oczy, odgłos werbli atakuje uszy, a krasnoludy zebrane przy namiocie ściskają topory coraz mocniej. Rokycan nie reaguje, jakby go tam nie było. Myślami wciąż jest nad Bârlagą: Dlaczego? Dlaczego poszedł wtedy za mną? Dlaczego stanął na drodze płomiennej Kabe? Tyle ognia, tyle śmierci. To on powinien tu teraz ze mną siedzieć.

Måns Lützen kpi coraz mniej, za to dłużej myśli. Gdy zaś rachuje szczególnie mocno, znika mu z twarzy fałszywa maska.

– Z silną armią zaczynasz kupczyć od razu, ze słabszą mówisz dość. Ta zasada to dogmat, przyświeca każdej z dziewięciu gnomich strategii. Jest naturalna, logiczna i najbardziej zbliżona do prawdziwej wojny – objaśniał Lukáš, a krasnoludy, mimo że wróg czaił się u bram, przysypiały, stojąc. Jedynie Rokycan słuchał z zachwytem. – A co, jeśli dogmat jest błędny? Co na to arytmetyka?

Anežka rzuca okiem w kierunku jenerała. Myślący gnom wygląda nawet ładnie, przynajmniej dla niej, ale ten stan trwa tylko przez chwilę. Los jak wicher, choć odwrócił się i sprzyja, nie wystarcza. Jenerał też potrafi rachować, jak i jego oficer. A ich przewaga, niby śnieg na szczytach gór, topnieć nie chce.

– Arytmetyka jest innego zdania. Szansa, że przypadnie ci silna karta, jest jak jeden do czterech. Co więcej, kupcząc wysoko, ograniczasz liczbę sygnałów, którą sojusznik może ci przekazać. Dlatego z silną armią z początku należy powiedzieć „dość”, oddając inicjatywę sojusznikowi.

Wąsaty gnom zapowiada piętnaste rozdanie, Anežka zaś wspomina słowa hejtmana.

– Zagramy tak od piętnastego rozdania. Wówczas wszystko się rozstrzygnie.

– Jenerał się nie zorientuje?

– Zorientuje się, ale dopiero po kilku rozdaniach, dlatego musimy zaczekać do ostatniej chwili.

Anežka sięga po karty. Serce wali jej jak młot. Lützen nie odzywa się już nawet słowem, jakby zapomniał o zgromadzonej wokół armii.

Teraz albo nigdy.

– Dość – zgłasza Anežka, patrząc na wyprężone piersi cesarskich i królewskich dowódców w swojej ręce.

Hejtman Rokycan czuje, że oczy zachodzą mu mgłą. To tylko jedno słowo, do tego padło tego dnia tak wiele razy, jednak teraz oznacza zupełnie coś innego. Dokładnie tak, jak Lukáš sobie wymyślił. Tak jak to ćwiczyli nocami po wielokroć, w tajemnicy, logice wojskowej wbrew, jeno dlatego, że tak mówiły liczby.

– Dwie grzywny na gnomie bombardy! – zgłasza Lützen.

Liczne, co najmniej sześć, ze słabą obstawą – rozszyfrowuje informację Rokycan. Sam ma pięć, w tym jedną cesarską. Do tego skrytą siłę wojska u Anežki.

– Dość! – Hejtman zasadza się na Lützena.

– Trzy grzywny na krasnoludy! – Åke Mårten zbyt wiele bombard mieć nie może. Ma jednak inne siły, stara się zmienić jeszcze warunki starcia.

– Dość! – powtarza Anežka. Wciąż kryje swe wojska, jakby czytała hejtmanowi w myślach, a może po prostu myśli tak samo, albo tak każą jej rachunki.

– Trzy na gnomie bombardy! – Lützen nie godzi się na krasnoludy. Upiera przy swoim. Podbija.

– Cztery na piechotę! – Åke Mårten nie ma bombard wcale, przedstawia kolejną alternatywę.

– Cztery na bombardy! – Jenerał pozostaje uparty.

Milkną szepty zgromadzonych gnomów. Milkną krasnoludów. Cichną werble. Nad przedpolem twierdzy słychać tylko wicher kapryśnie rozdający los. Rezek zapomniał już nawet o oddechu.

– Podwajam! – mówi niemal szeptem Rokycan. Przez chwilę spogląda w niebo. Drżą mu ręce. Åke Mårten dostrzega to i już wie, że coś poszło nie tak. Że coś jest inaczej.

– Kontr podwajam! – wysyła alarmowy sygnał Lützenowi, pogarszając tylko sytuację.

Jenerał nie ma drogi ucieczki. Może tylko podnieść stawkę do pięciu, zmieniając atut na piechotę lub krasnoludy Mårtena, dla których sam nie ma wsparcia, albo pozostać przy swoich bombardach. Miota się w zasadzce jak pstrąg w sieci. Pozostaje mu tylko nadzieja, że w desperacji jego armia będzie walczyć do końca. Przyjmuje bitwę.

Bombardy hejtmana rozpoczynają atak ogniem.

 

 

Atak ogniem

 

W naturze żołnierzy leży, że potrafią się zmobilizować, i gdy są otoczeni, walczyć do śmierci, jeśli nie ma alternatywy. Oddziały zdesperowane dokładnie wykonują komendy dowództwa.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Powiadają, że los sprzyja lepszym lub odważnym. Nie ma w tym krzty prawdy. Los, jak wicher, jest zwyczajnie przekorny.

Atak ogniem zbiera śmiertelne żniwo.

– Dwie dziesiątki sztuk złota na poczet hejtmana Rokycana! Stan sześćdziesiąt do pięćdziesięciu i dwóch dla Pierwszej Dragensborskiej – oznajmia skryba.

Rezek rozdaje karty. Kontrczarownik wytęża umysł. Wąsaty gnom drapie się po bliźnie. Nawet wiatru już nie słychać, tylko delikatny szelest kart na dębowym blacie. Lützen wrze, choć za wszelką cenę nie daje tego po sobie poznać. Zdradzają go czerwone końcówki uszu. Od początku gra nieufnie, ale to, że przestał rozumieć sygnały swoich wrogów, sprawia, że poniekąd walczy we mgle.

W kolejnych starciach karty dla obu stron przychodzą podobnie silne. Rokycan gra jednak ostrożnie, zachowawczo, co tylko irytuje jenerała. Ten musi ryzykować, a ryzyko nie popłaca.

Przed ostatnim rozdaniem gnomy mają stratę dwunastu sztuk złota. Dużo. By ją odrobić, potrzebują wręcz zmieść wroga z powierzchni ziemi. I właśnie wtedy los jak wicher pokazuje swą przekorę.

Anežka spogląda w karty. Ani jednego z hufców cesarskich, ani królewskich, ani hetmańskich. Z kolorowych mundurów złoci się tylko jedna elfia chorągiew, kasztelańska, do tego bez obstawy. Każda z dziewięciu gnomich strategii z taką kartą nakazuje powiedzieć „dość”. Dziesiąta, Slavínskiego, na opak.

– Jedna grzywna na pułk piechoty! – mówi.

– Jedna na elfią jazdę! – przebija Lützen, a chwilę potem, po serii sygnałów rodem z ksiąg marszałka Gorena, gnomia para perfekcyjnie rozpoznaje swoje siły. – Siedem grzywien na krasnoludy! – oznajmia jenerał na koniec, a oczy świecą mu się z trumfem. Nikt nie waży się podwoić.

Siedem grzywien w jednej bitwie, czyli wielki gnomi szlem wart piętnaście sztuk złota. By je zgarnąć, nie można stracić nawet jednego oddziału. Zwycięstwo musi być całkowite i niepodważalne. Wszystko albo nic.

Anežka czuje, jak pot spływa jej między łopatkami. Hejtman w trakcie kupczenia nie odezwał się słowem. Sądząc po sygnałach wrogów, los okazał się dla gnomów nad wyraz hojny. Mają wszystkie cesarskie, i wszystkie królewskie, do tego hejtmańską rotę atu.

Rokycan rozpoczyna bitwę zachowawczo, krasnoludami. Najsłabszą jednostką, jaką ma, która od razu pada łupem Lützena. Potem jest już tylko rzeź. Trzy kolejne ataki krasnoludów, trzy ostrzały bombardami, dwie elfie szarże, wszystkie zwycięskie. Kopiec zdobycznych kart pnie się ku górze. Lützen zaczyna myśleć, długo jak nigdy wcześniej.

Czasem spogląda na Anežkę, jakby chciał wyczytać z jej oczu, czy to w jej dłoni czai się hetmański pułk piechoty, czy może u Rokycana. Bo to musi być właśnie piechota. Od początku jenerał jej nie tknął, to jego jedyny słaby punkt. Ona zaś piechotę ma mizerną.

Zasadzkę impasu należy ustawić tam, gdzie wróg jest silniejszy. Siłę wroga zaś szacujemy podczas przedbitewnych targów. Tako rzecze marszałek Goren…

Anežce przypominają się słowa czytane ostatniej nocy.

Lützen od północy wypuszcza przynętę – zaciężny pułk piechoty, cudzoziemskiego autoramentu. Jego cesarscy czekają na południu, by zadać ostatni cios.

tu jednak objawia się kolejna z przewag dziesiątej strategii…

Anežka zwleka. Utwierdza przeciwnika w przekonaniu, że decyzja jest trudna, po czym posyła do ataku weteranów, choć wie, że nie mają szans. Lützen zdaje się rozczarowany. Nie na weteranów czekał, a na ostatni elitarny pułk. Zachowuje cesarskich przy sobie. Zamierza trzymać Anežkę w impasie aż do końca. W kolejnej próbie spróbuje ją podpuścić jeszcze raz. Na razie cudzoziemcy muszą wystarczyć.

wszak dziesiąta strategia sztuce wojennej jest wbrew. Tedy siły wroga należy spodziewać się gdzie indziej.

Nie wystarczają. Elitarna piechota jest u Rokycana, ten zaś nie czeka ani chwili.

Lützen zrywa się od stołu. Końcówki jego uszu przybierają barwę rozgrzanej podkowy. W oczach wzbiera złość. Przypomina jednego z owych oszukanych głupców, co przegrali z szulerami kości. Jenerał tkwi chwilę w bezruchu. Spogląda na lśniące lufy armat na przedpolu, na szwadrony muszkieterów gotowych do ataku, na milczące twarze krasnoludów, którzy miast cieszyć się ze zwycięstwa, otaczają z wolna swojego hejtmana. Lützen spogląda w oczy kontrczarownika, potem na Åke Mårtena, wreszcie na starego gnoma z blizną. Gnom przeczy ruchem głowy.

– Jenerale, nim zrobimy coś głupiego, zamieńmy kilka słów na osobności – zabiera głos Rokycan, przedarłszy się przez swoją obstawę. Lützen przytakuje oszczędnie, z niechęcią i grymasem na twarzy, jednak dyskretne skinienie wąsatego gnoma coś w nim odmienia. Obaj wodzowie ruszają przed siebie w ciszy, bez broni, zostawiając za sobą wściekłe zastępy, gotowe skoczyć sobie do gardeł. Wystarczy maleńka iskra.

Iskier jednak nikt nie waży się krzesać. Nie bez rozkazu.

– Istnieją drogi nienadające się do przemarszu. Istnieją oddziały, których nie należy zaczepiać. Są miasta, których nie powinno się oblegać… – rozpoczyna krasnolud. Nie sili się na krasomówstwo, cytuje „Traktaty Wojenne”.

– …jednak ktoś, kto walczy o reputację, z niczym się nie liczy – kończy za niego Lützen.

– Dotrzymaj słowa, a pomogę ocalić twój honor.

Jenerał nie spieszy się z odpowiedzią. Jakby potrzebował więcej czasu, by opanować rozpalone do białości nerwy. Czy tego też uczą ich w akademii?

– Jak? – jego głos brzmi już nieco inaczej.

– Mają elfowie wiedźmy, mogą mieć i krasnoludy. Mało to bab czarostwem się para? Podważysz jej wiarygodność, a ja nie zaprzeczę.

– Bzdura. Kontrczarownik prześledził, że grała uczciwie. – Rokycan czuje, że te słowa nie przychodzą jenerałowi łatwo. – Nie zasłużyła na to.

– Owszem. Nie zasłużyła. Tylko co z twoją reputacją?

Lützen uśmiecha się tajemniczo. Chyba pierwszy raz tego dnia. Chyba pierwszy raz w ogóle, odkąd hejtman go poznał.

– Armia pokonuje w ciągu dnia trzydzieści li. Forsownym marszem może pokonać dwa etapy w ciągu dnia… – odwzajemnia się cytatem z Traktatów. – …może też pokonać dystans stu li, maszerując bez spoczynku dzień i noc.

– Nadkładając drogi, do Târszewa jest łącznie pięćset li…

– Potrzebowałem trzech dni, by mogli odpocząć, dostałem je. Potrzebowałem, by byli wściekli i głodni walki, tacy właśnie są. Do tego muszą zmazać plamę na honorze, więc nie odmówią mi niczego. Z taką armią mogę wszystko. Przejdą pięćset li w tydzień, spadniemy na Târszew od strony gór i twierdzę weźmiemy z marszu. Tego nikt się nie spodziewa.

Rokycan patrzy na Lützena nieufnie.

– Przez góry… z bombardami?

Gnom wybucha swoim irytującym rechotem, ale tym razem nie brzmi on już fałszywie.

– Tak. Z bombardami. Ballady będą o tym pisać, hejtmanie!

Rokycan bez słowa odwraca się ku twierdzy przy Szlaku Okrzehradzkim. Patrzy na zgromadzone armie.

– Wciąż czujny i podejrzliwy, do samego końca – stwierdza gnom. – „W niepozornym ciele żelazne serce, a głowa zawsze zimna jak lód”. Tak o tobie mówią.

Måns Lützen wyciąga prawicę. Już rozluźniony, swobodny, nieprowokujący, jakby po skończonej bitwie i bez świadków mógł przez chwilę być sobą.

– To była piękna partia, hejtmanie. Obyśmy następnym razem spotkali się po tej samej stronie barykady.

– Oby w lepszych czasach.

 

 

Użycie szpiegów

 

Jako szpiegów należy zatrudnić ludzi, którzy są inteligentni, a robią wrażenie głupców, z pozoru rozmiękłych, ale twardego charakteru, takich, którzy dobrze znoszą niewygody, brud i poniżenia. Światły generał jest w stanie użyć najinteligentniejszych ludzi jako agentów, a z nimi dokonać wielkich rzeczy.

„Traktaty Wojenne”, Akademia Vårgårdzka

 

Z pozoru wszystko jest jak dawniej. Gnomy odeszły, w izbie panuje gwar, Květa co rusz krzyczy i pogania, jeno krasnoludy grający w skruuvi zachowują się jakby ciszej, więcej przy grze myślą, mniej żartują. Na Anežkę zaś spoglądają tak, jakby ukłonić się chcieli z szacunkiem, ale zwapniałe ze starości karki im nie pozwalały.

Hejtman za to nie zmienił się ani na jotę. Znów siedzi za filarem, je wszystko, co mu się pod nos poda, i nie marudzi. Gdy ją dostrzega, krzątającą się ze ścierką, wskazuje miejsce przy stole. Anežka przysiada się nieśmiało.

– Odnośnie wojsk, które chcesz atakować, miast, które chcesz oblegać, ludzi, których chcesz zgładzić, musisz znać imiona dowódców, oficerów, odźwiernych – rozpoczyna cytatem z Traktatów. – Spośród ludzi armii nikt zaś nie jest dowódcy bliski tak, jak zaufany informator. Ani w nagrodach generał nie jest tak hojny wobec nikogo, ani w zaszczytach…

Anežka z początku nie ma pojęcia, do czego krasnolud zmierza, ale wkrótce…

– Hejtmanie, czy ty próbujesz mnie… zwerbować?

Rokycan jakby wybudził się ze swej mantry. Spogląda trzeźwiej.

– Tak. Do tego zmierzam. Jesteś bystra, a potrafisz robić wrażenie głupiej, z pozoru zahukana, ale twardego charakteru. Dobrze znosisz niewygody, brud i poniżenia… Szkoda, byś się tu marnowała…

– Naprawdę?

– Tak. Mogłabyś zostać nawet oficerem. Baby nigdy nie służyły w Pierwszej Dragensborskiej, myślę jednak, że w drodze wyjątku…

– Naprawdę uważasz, że się tu marnuję? – przerywa mu nieco zbyt hardo, po czym na powrót milknie. Rokycan spogląda jej w oczy, tak inaczej, głębiej. Subtelnym gestem daje znać, by mówiła dalej.

– Zabijanie ludzi nie jest więcej warte niż ich karmienie.

– Nie, nie jest… ale… z twoim potencjałem… byłabyś pierwszą kobietą.

– A co z twoim potencjałem, hejtmanie? – pyta Anežka przekornie. Uśmiecha się przy tym, ale jakoś tak kwaśno. – Przecie jesteś bystry, dużo widzisz, świetnie uczysz. Nie szkoda ci tego? Nie pragnąłeś rzucić tej roboty w diabły? Uwidź to sobie. – Dziewczyna zapomina się na chwilę, mówi z pasją niemal równą tej, z jaką grała w skruuvi. – Pojechalibyśmy do Dragensborga. Otworzyli tam szpital. Miast zabijać, odbierałbyś porody. Rozumiesz? Nowe życie. Byłbyś pierwszym położnikiem wśród krasnoludów. Żaden chłop nigdy nie zaszedł dalej.

Hejtman milczy przez dłuższy czas. Ma minę jak Lützen w chwili, gdy pojął, że wszystko jest na opak. Nie jest tylko pewny, czy Anežka z niego nie dworuje.

– To przez te gadki o czarach? Zła jesteś, żem chciał cię zniesławić?

– Nie o to chodzi, żeś chciał, ale o to, żeś musiał. Są przecie ważniejsze rzeczy na świecie niż moja duma. Śmierć choćby jednego z nich – dziewczyna wskazuje wzrokiem – bolałaby wiele bardziej.

Rokycan spogląda w tę samą stronę, na brodaczy, z którymi szmat świata przebył. Wie, że czułby to samo.

– Może chociaż napiszę ci list polecający do akademii? – zagaduje jeszcze. – Projektują tam oblężnicze machiny, a rektor to mój znajomy. Byłabyś pierwszą kobietą…

– Ty naprawdę nie rozumiesz, hejtmanie – stwierdza Anežka, kiwając głową. Cała pasja sprzed kilku chwil umyka, jej miejsce zajmuje politowanie, co przy młodych rysach jawi się osobliwie. – Pierwsza kobieta w męskim świecie…

Wstaje od stołu. Zasuwa za sobą zydel. Przeciera jeszcze ścierką stół, tak samo jak setki razy wcześniej. Spogląda na hejtmana raz jeszcze…

– Jak nie szpital, to może szkoła? – pyta ponownie, a nie sposób poznać, czy kpi sobie, czy mówi śmiertelnie poważnie. – Uczyłbyś młode krasnoludy ciesielki albo… jak to było? Sztuki dokonywania właściwych wyborów. Rzeknij słowo, hejtmanie, a wyjadę z tobą jeszcze dziś.

Rokycan długo patrzy jej w oczy. Anežka ma przez chwilę wrażenie, że rozważa propozycję. Że naprawdę gotów jest rzucić tę całą wojaczkę w diabły. Jednak na samym dnie jego czarnych źrenic dziewczyna widzi coś, co trzyma go przy starym życiu i nie chce puścić. Coś, co przekracza zdolności jej pojmowania.

– Mości hejtmanie, rozkazy od króla Sandora! – Wrota do izby otwierają się nagle, staje w nich zgrzany goniec i zmierza wprost do dowódcy.

– Mów!

– Wytropić, rozbić i zgładzić zagon wiedźmy Kabekeen.

Rokycan w jednej chwili przestaje się wahać. Jakby się przebudził, jakby Anežka i jej pytanie przestały dla niego istnieć. Odprawia gońca, musztruje kompanię, rozkazuje przygotować się do wymarszu. Jedyne, co w nim pozostaje starego, to mroczne więzy w głębi oka. Z tą różnicą, że płoną już żywym ogniem.

Koniec

Komentarze

Cześć, Chro!

 

Przede wszystkim gratuluję złotego pierza!

 

Przekleję opinię, którą wrzuciłem już w odpowiednim wątku w HP.

 

Przeczytane z dużym zainteresowaniem! Opko wciągnęło – kilka razy myślałem, że już wiem, jak to wszystko pójdzie, ale zawsze, choćby i delikatnie, ale jednak złamałeś schemat. Zakończenie bardzo przypadło mi do gustu :) Nie ma tu tej beztroskiej rubaszności jak w “Sprośnościach…”, ale to wciąż fantasy, które bardzo lubię!

 

Wszystkim bardzo polecam!

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Witaj. :)

Po pierwsze serdeczne gratulacje publikacji i – tym samym – złotego piórka. :)

Co do treści – opowiadanie mocno klimatyczne, dobrze dobrani bohaterowie i ich imiona, a także nazewnictwo wojskowe, realistyczne opisy typowych/nietypowych walk, świetna ilustracja, motta do rozdziałów, potęgowane umiejętnie napięcie – tak „na bogato podane”. :)

Często miałam skojarzenia z kultowym filmem „Żądło”. :)

Zachowanie dowódcy wobec dziewczyny – mocno nie fair, ale takie rzeczy są dość typowe.

 

Z technicznych – sugestie i wątpliwości – do przemyślenia:

Anežka, przyglądając się karcianej rozgrywce, niemal czuję swąd czarnego prochu, słyszy dudnienie … – literówka

– Taka dola kondotierów – nie traci rezonu Rokycan (brak kropki) – Czyż nie?

 

Je też Anežka chciałaby poznać.

– Mnie też strasznie kusi, by poznać, kto silniejszy. – powtórzenie

 

– Nie miaucz, Matěj! Nie godzi się. I nie podważaj decyzji przełożonego – strofuje go Rokycan. –(brak spacji) Widzisz, co tam jest?

 

Ale chyba coś jeszcze zostało, a to znaczy, że nie weźmie już raczej nic.. (druga kropka zamiast spacji) W oczach hejtmana też widzi swoją porażkę.

 

Prokůp na zachodzie sarka, musi poświęcić cenną  (za dużo spacji) kasztelańską …

 

Nie do końca rozumie, czego Rokycan od niej chce, dlaczego zamknął drzwi i czumu wojakom zabronił przeszkadzać do samego rana. – literówka

 

Akademia czasem piszesz wielką literą, czasem małą, czy celowo?

 

…(brak spacji) może też pokonać dystans stu li, maszerując bez spoczynku dzień i noc.

 

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

Pecunia non olet

Hej,

 

bardzo lubię tę historię, jest tutaj dynamika, konflikty i bohaterowie z krwi i kości.

Na papierze w NF robi nawet jeszcze większe wrażenie :) Jedyne czego żałuję, to tego, że nie gram w brydża, ale nawet bez tego tekst jest zrozumiały i emocjonujący :)

 

Kliczek ode mnie,

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Bruce, dzięki za łapankę. Poprawiłem.

 

Krokusie, cieszę się, że nie zmieniłeś zdania.

 

Basement… dzięki za betę raz jeszcze. ;)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Gratulacje…

Od dawna już nie grywam w brydża (bo nie mam z kim :) ) ale to opowiadanie na kartach fantastyki przeniosło mnie w sentymentalną podróż do czasów, gdy grać w brydża się dopiero uczyłem.

Tak, jak wspomnieli porzednicy – jest tu wszystko co tygryski lubią najbardziej – dynamika, konflikt, akcja – słowem: soczyste mięcho. Choć nie zawsze lubię tego typu klimaty, to jak już lubię to… bardzo (wiem, przełamałem przełamanie z mema) ;-)

 

pozdrawiam,

 

Jim

entropia nigdy nie maleje

Dziękuję, pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Moje ulubione z krasnoludzkiej serii i w ogóle jak dla mnie ścisły top roku 2022 w NF. Gratuluję, Radku, świetnego tekstu i niezmiennie żałuję, że Rokycan polazł na wojnę, zamiast zostać wraz z Anezką mistrzem świata w scruuvi :)

O, świetny to był tekst. Czytałam zaraz po premierze w NF, a dalej pamiętam. Dynamiczne, dramatyczne, oparte na świetnym koncepcie; w dodatku znakomicie napisane.

W ramach ciekawostki podsyłam tekst, na który trafiłam ostatnio w ramach szukania inspiracji na Magię i Miecz. Bardzo mocno mi się skojarzył z Twoim skruuvi: The Goose and Cradle.

 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Niesamowicie zajmujące. Słuszne złote piórko. Gratulacje. Pędzę przeczytać Sztolnie, Szósty krąg i przypomnieć sobie Klematisz. Podpisuję się pod ostatnim zdaniem komentarza Bellatrix

Jimie, cieszę się, że się spodobało. 

 

Bellatrix, no wiem, skandaliczne zachowanie tego Rokycana. Taki już ten nasz świat, że postaci czasem dokonują swoich wyborów, nie bacząc, czy nam się to podoba. I chyba nie tylko postaci. Wszak one są tylko naszym lustrzanym odbiciem.

 

Gravelko, dziękuję za link do “The Goose and Craddle”, cudne opowiadanie. Przeczytałem, zachwyciłem się. Świetny klimat, detale, pięknie formułowane zdania, i konstrukcja dopracowana od początku do końca. I tak, wiele tu jest podobieństw, choć sama gra, i postaci i okoliczności zupełnie inne. Godseye, choć też świetnie zaadoptowane do realistycznej otoczki, bardziej mi przypomina jednak szachy. Jest dwóch przeciwników o równych siłach, a strategia to głównie poszukiwanie słabości w ustawieniu oponenta. Ważna jest dynamika, tempo, konsekwencja.

I jeszcze to zdanie: “But I had insulted my opponent enough through inattention; to give him a false victory would be too cruel.” – wyjątkowo bliskie jest memu sercu.

 

Koalo, dzięki za wizytę. Cóż mogę dodać. To nie pierwszy raz i nie ostatni, gdy facet zaślepiony emocjami dokonuje złego wyboru.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Cieszę się, że się podobało ;) I wiadomo, koncepcje mieliście zupełnie inne, ale skojarzenie samo się nasunęło.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Ciekawe opowiadanie, spodobało mi się i na pewno przeczytam pozostałe. Jest taka stara zasada : “Tam gdzie walczą według tych samych reguł, zwycięży ten, kto potrafi twórczo je złamać”, to opowiadanie dobrze je obrazuje. ;).

Na szukanie lepszego świata nigdy nie jest za późno.

Bardzo fajny tekst.

Spodobał mi się wybór dziewczyny na partnerkę. Feministka we mnie była zachwycona, a i pojawił się szacunek dla oficera, który potrafi dokonać takiego wyboru – wbrew obyczajom, oczekiwaniom, nadziejom własnych ludzi… Musi być dobrym dowódcą.

Rozgrywka emocjonująca.

A końcówka bardzo mądra. Znowu ta feministka poczuła się mile połechtana – kto powiedział, że kariera wojskowa to coś najlepszego w świecie?

Babska logika rządzi!

Lektura zrobiła na mnie nie tak małe wrażenie. Wiem, jakie trudności wiążą się z uzyskaniem dobrego literackiego opisu gry – próbowałem z szachami i nijak nie jestem w pełni zadowolony z efektu. Tutaj zaś poradziłeś sobie bardzo dobrze, może wręcz wybitnie: ilość detali pozwala brydżyście rozeznać, co się z grubsza dzieje, a zarazem nie powinna przytłaczać laika. Umiejętnie też budujesz analogie, przeplatając zdarzenia na stoliku z obrazami pola bitwy, jak i ukazujesz emocje przy grze. I wreszcie – co przecież nie bez znaczenia – pierwszy raz poczułem się naprawdę przekonany, że ograniczenia stosowanych konwencji w turniejach brydżowych są mimo wszystko niezbędne. Choć wciąż nie obraziłbym się, gdyby można było łatwiej poeksperymentować z systemami “silny pas”, gdyby nie zakazywano ich prawie wszędzie poniżej poziomu mistrzowskiego.

Zakończenie wzbudziło u mnie mieszane uczucia, ale chyba dobrze, że nie poszedłeś w cukierkowy happy end. Tylko nie wiem, na ile prawdopodobne psychologicznie, naprawdę nie umiem ocenić. Rozumiałbym doskonale, gdyby Anežka zwyczajnie bała się porzucić dotychczasowe życie, ale ona przecież nie jest zahukanym popychadłem kuchennym, nie może jej odpowiadać to, co aktualnie robi. Choćby nawet ktoś (kto?) wpoił jej zupełną pogardę dla rzemiosła żołnierskiego: może adiutantką nie chce zostać, ale w imię czego natychmiast odrzuca propozycję edukacji akademickiej? Mówi o założeniu szkoły, głupia nie jest, chyba rozumie, że bez formalnego wykształcenia to mrzonki? Zaznaczam jednak, że nie jest to zarzut, również realni ludzie (nawet ze mną samym włącznie!) podejmują różne decyzje, których ni w ząb nie rozumiem, więc na pewno warto się nad tym zastanowić.

Drobna uwaga językowa:

Nawet gdy twe bombardy nie niosą tak dalece jak wrogie.

W bardzo staroświeckiej stylizacji może by uszło, ale już od dawna “tak dalece” znaczy wyłącznie “tak bardzo, do takiego stopnia”, nie może być używane jako dosłowne odniesienie do odległości.

 

Pozdrawiam i bardzo dziękuję za podzielenie się ciekawym tekstem!

PS. Twój biegły wciąż jest wykluczony z mojego grona znajomych górskich. Jeżeli Szósty Vårgårdzki może zrobić 250 kilometrów przez góry z bombardami w tydzień i zachować zdolność bojową, to tym bardziej Aga może pokonać siedem w “niespełna godzinę”, “bez forsowania się”. (To tylko taka żartobliwa wzmianka, nie chcę się tutaj o nic spierać).

Silnego pasa to zakazują *zwłaszcza* na poziomie mistrzowskim. Oficjalnie to jedynie w lidze (dowolnej) można, ale też jest to obwarowane wieloma niedogodnościami.

Ciekawe, myślałem, że właśnie w turniejach najwyższej rangi pozwalają na najwięcej – ale możliwe, że mam nieaktualną wiedzę albo po prostu coś kiedyś źle słyszałem.

Na turniejach par z cyklu Grand Prix Polski ani Mistrzostwa Polski nie pozwalają, czasem zapaleńcy organizują specjalne turnieje, ale to raz na parę lat ;), czasem jak lokalny organizator (zwykle i sędzia w jednej osobie) jest sympatykiem, to dopuszcza (ale też takich coraz mniej). Nawet na kadrze nie można (kiedyś był zapis pozwalający grać silnym pasem w meczach dłuższych niż 16 rozdań). Tylko i wyłącznie w meczach ligowych.

Natomiast da się skonstruować mocno nietypowy system, wymykający się regulaminom, którym da się zagrać na turnieju par. Protesty na takie nietypowe systemy są nie ze strony początkujących, tylko zawodowców, których takie systemy wybijają z rutyny :p

Wiedzę mam bieżącą ;)

Dziękuję za rzetelne wyjaśnienia i sprostowanie mojego komentarza. Chętnie bym z Tobą kiedyś pograł, jeśli nadarzy się okazja!

Koryu, dzięki za komentarz. To zdaje się Twój portalowy debiut :). Czuję się zaszczycony.

 

Finklo, jakoś mi Twój feminizm nigdy się w oczy nie rzucił. Ale cieszę się, że Ci się spodobało. Czy dowódca działający wbrew nadziejom, obyczajom i oczekiwaniom własnych ludzi jest dobry? Myślę, że to zależy od tego, jak dobrze swych ludzi zna, i jak bardzo im ufa.

 

Ślimaku, Anežka to jedną z fajniejszych bohaterek, którą udało mi się stworzyć (na szczęście jeszcze jej nie uśmierciłem). Ona żyje swoim życiem, według swoich zasad. Wie, czego chce. Czy byłaby szczęśliwa w wojsku, skoro nienawidzi zabijania? Czy byłaby szczęśliwa w akademii, gdzie musiałaby udowadniać na każdym kroku twardogłowym szowinistom, że nie jest głupsza od nich? Ona potrafi się cieszyć chwilą, tym co ma i tym, co niesie los. A co jej przyniesie, tego nawet ja nie wiem ;).

PS. Fajnie, że po latach pamiętasz takie szczegóły, jak wypowiedzi sądowych biegłych.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Czytałam jeszcze w Fantastyce i cały czas się zastanawiałam, czyś Ty sobie tę grę wymyślił. Teraz widzę, że to brydż i aż mi narobiłeś smaku, żeby się nauczyć ;) Tak umiejętnie pograłeś, że przed oczami miałam zupełnie inne karty, pomieszane z widokami pola bitwy i momentami sama już nie wiedziałam, czy naparzają się w grze, czy w realu. I żeby nie było – wszystko, co powyżej napisałam jest in plus ;)

Poza tym myślę, że Anežka zrobiła Ci opko ;) I tutaj mogłabym przekopiować to, co napisała Finkla. Pazurek, który dziewczyna pokazała na koniec, to była wisieńka na torcie. Bardzo udane opko :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Chruścisko

“Czy dowódca działający wbrew nadziejom, obyczajom i oczekiwaniom własnych ludzi jest dobry? Myślę, że to zależy od tego, jak dobrze swych ludzi zna, i jak bardzo im ufa.”

To musi działać w obie strony, jeśli żołnierze ufają swojemu dowódcy, to pójdą za nim “wbrew nadziejom, obyczajom i oczekiwaniom” choćby mieli iść i zapieprzyć kocioł samemu Lucyferowi, żeby przerobić go na destylator do gorzałki. Niezależnie od tego, czy przeróbka miała by dotyczyć samego Lucyfera, czy tez jego kotła.

 

Na szukanie lepszego świata nigdy nie jest za późno.

jakoś mi Twój feminizm nigdy się w oczy nie rzucił.

A, bo on jest z gatunku tych pacyfistycznych.

Czy dowódca działający wbrew nadziejom, obyczajom i oczekiwaniom własnych ludzi jest dobry? Myślę, że to zależy od tego, jak dobrze swych ludzi zna, i jak bardzo im ufa.

Owszem, zależy. Ale uważam, że dowódca, który kieruje się regulaminami, zasadami itp. w końcu, w niestandardowej sytuacji, musi okazać się złym dowódcą.

Babska logika rządzi!

Finkla

Mówi się, że reguły walki pisane są krwią poległych. Dobry dowódca jak najbardziej kieruje się regulaminami i zasadami, ale wie kiedy i jak je stosować oraz w jaki sposób je twórczo rozwijać. Dobrzy dowódcy tez przegrywają, też tracą swoich ludzi i też giną. Zły dowódca to leń i nieuk, który nie był w stanie przyswoić sobie nic więcej poza regulaminem służby w koszarach a i to na wyrywki i po łebkach.

Na szukanie lepszego świata nigdy nie jest za późno.

No, tak. Tylko że tutaj sytuacja była mocno niestandardowa, nieujęta w żadnym regulaminie (chociaż na przelew krwi mogła wpływać) – chodziło o najlepszego z dostępnych partnera do gry. Wielu oficerom w ogóle nie mieściłoby się w głowie, że można go szukać poza żołnierzami.

Babska logika rządzi!

Irko, z brydża to tam zaczerpnięta jest strategia i ogólne zasady, ale nie jest to wszystko super wierne. Choć marzy mi się taka talia kart brydżowych stylizowanych na gnomie scruuvi.

I tak, Aneżka to jedna z postaci, z której jestem szczerze dumny. Zaiskrzyło między nami od pierwszej sceny. :)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

:)

 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Bardzo mi się podobało. Szczególnie płynne przejścia między grą, wyimaginowaną bitwą a rzeczywistą potyczką.

Gratululuję publikacji!

Pozdrawiam

Dziękuję :)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Nowa Fantastyka