I see crashing structures
lifeless shapes break
there's nothing to regret
it's only a big fake
face to face with dragons
that want to swallow the sun
I give'em my body
and they start to run
I'm a traveling stranger
and I'm traveling thru' your mind
Fragment tekstu utworu Traveling stranger, zespołu Brygada Kryzys
Wstałem rano z nieznośnym poczuciem, że coś mi ociera nadgarstek. Mógłbym pomyśleć, że to fragment kajdanek, które pozostały jeszcze na rękach uciekiniera. Wydało mi się chwilę później, że może jakieś szczurze zęby tak trą. Podobne historie się zdarzają. Słysząc kiedyś szuranie za ścianą, wyobrażałem sobie, że te mordercze stworzenia kopią tunel, żeby mnie dorwać. Cholerne szczury… Umysł widocznie pracował wyśmienicie, zwolniony z obowiązku wyświetlania sennych koszmarów. Postanowił wyświetlić je na jawie. Uniosłem rękę, otworzyłem też oczy. Odczułem lekką ulgę nie widząc żadnych kosmatych dziwadeł przyssanych do ciała. Kajdany też okazały się zwyczajną fikcją poranka. Znikąd nie uciekłem, żadne zwierzęta nie chciały mnie pożreć. Było jak zwykle, normalnie. Po prostu na mojej ręce cholerny zegarek wskazywał godzinę, o której powinienem już być ubrany i najedzony. Ocierał tak ze swojej beznadziejnej plastikowej natury i pewnie ze względu na chudość portfela. Tam, zamiast bogactwa, włożyłem kartę posiadającą niekiedy imię i nazwisko: "Odmowa Transakcji" oraz zdjęcie ojca, które wsadziłem dla żartu pięć lat temu jako własne.
Ociągałem się ze wstawaniem. Właściwie już planowałem sposób na pozostanie w łóżku, jako osoba w jakiś sposób chora lub niezdolna. Pamiętałem, że poza moją kawalerką tłoczyły się zastępy obrzydliwców, nie chciałem ich zbyt szybko zobaczyć. Tak, na zewnątrz łaziło wielu okropnych ludzi, którzy wydawali się z każdym dniem jeszcze gorsi. Nie wiem czy sam byłem lepszy, po prostu myśl o innych bywała najgorsza tuż przed kontaktem – gdy nie mieli jak się bronić przed moimi wyobrażeniami. Do tego pieprzony zegarek zamówiony z zamorskiego internetowego bazaru, tandetny obrzydliwie. Uprzykrzał mi kolejny poranek jak jakaś pigułka na pogorszenie nastroju. Ukryłem go pod tyłkiem, ale czując, że mi ręka drętwieje, ustawiłem go znowu przed oczami. Godzina na tarczy wydawała się coraz groźniejsza. Przyśpieszyłem ruchy jak wystrzelony z automatu. Zaprogramowany lęk zmusił mnie do działania niczym bagnet zniecierpliwionego żołnierza ocierający plecy. Próbowałem spazmatycznymi ruchami wydobyć się z pościeli, noga weszła w poszwę, czułem, że zaraz złapie mnie skurcz. Zaczynałem się pocić. Jednak kiedy już bliski byłem kompletnej kapitulacji, trafiło do mnie w końcu jak bezsensowne są moje konwulsje. Na dziś wziąłem dzień wolny. Prosiłem na kolanach, idąc za szefostwem z trwogą, nawet nie wiem, czy to było potrzebne. Szedłem na kolanach błagając o dzień wolny, żebym mógł poszukać piękna w życiu. Choćby najpodlejszego piękna, o którym słyszałem dawno temu, że istnieje. Powiedziałem, że mam remont. Nie miałem odwagi wyznać prawdy.
Wyskoczyłem z łóżka na dywan, zaliczając jeden z upadków. Dywan z tysiąca jedynych nocy, dywan nielot. Szybko się jednak podniosłem i wciągnąłem spodnie na dziurawe gacie, które miałem na sobie od wczoraj. Skąd mogłem wiedzieć o dziurze. Wschód słońca obnażył tę niewiele znaczącą bzdurę. Nie musiałem się przejmować, nikt mi nie zagląda do tego co ukryte w spodniach. Chyba, że karetka człowieka zabierze, jak mnie szlag jasny trafi. Wtedy przed włożeniem do pieca krematoryjnego, po sekcji zwłok, uśmieją się. Wpiszą "zgon naturalny – w tym kraju każdy tak umiera". W tym kraju… Za granicą wpisaliby morderstwo z premedytacją. Ale żyję w swoim własnym kraju z dziurą na dupie, ukrytą w dżinsach zza morza, które przywieźli kontenerem. I znów zdałem sobie sprawę, że dzisiaj przecież żyję dla siebie. Po co mi ten pośpiech? A może właśnie powinienem się spieszyć, wreszcie też dla siebie, a nie tylko dla szefa czy spraw w oczywisty sposób koniecznych. Jak już udało mi się ubrać, złożyć do kupy, to wygarnąłem swoją osobę jak śnieg z łopaty na ulicę. Szedłem gdzieś bocznymi drogami osiedla, żeby nikogo nie spotkać, ale te mordy też się wybudzały z niedospania. Kaprawe oczy, małe jak ziarenka maku w schnącej bułce, patrzyły ledwie i mówiły za pomocą różnych ust "dzień dobry", "dzień dobry panu", "siemasz stary", "hej młody". Nic mi z tego nie było, nic z ich gadania mi nie przychodziło. Każdy to przecież jakiś człowiek, co jest tu jak za karę. Rdza spod lakieru fiata 126p. Ci ludzie… Zrobiłem kilka kółek między blokami, brudnymi jak opuszczone klatki zlikwidowanej fermy. Tak wędrując, czułem się jakbym ciągnął za sobą swój blok. Ciężar czułem od krzyża po barki, odcinki kręgów miałem naruszone jak konstrukcja mostu, po której przejeżdżał maraton czołgów. I cholera… faktycznie tak było. Kiedy wyszedłem z bloku okazało się, że wiąże mnie z nim jakiś sznur, pępowina czy przewód. Umiałem go nawet złapać ręką, był mocny i zimny jak ze stali. Nie wiem jak mogłem tego wcześniej nie widzieć, ale teraz ten widok mnie prześladował wręcz natrętnie. Co ruszyłem się o kilka kroków, za mną stał blok. Jak ojciec czekający aż zawiążę sznurówki. Patrzył oblepiony satelitami, ściekającym brudem, wiszącymi gaciami. On stał za mną. Wsiadłem do autobusu, a drzwi przytrzasnęły nasze połączenie. Przewód jednak się nie przerwał, był mocnym splotem łańcuszków i stalowych żyłek. Stanowił nieprzerywalną więź. Było mi w jakiś sposób nagle wstyd. Udawałem, że ten blok za plecami nie jest mój. Przylgnąłem twarzą do bocznej szyby, pozorując obserwację drzewostanu w okolicy. Czy drzewa nie są piękne? Muszą być piękne! Wiele z nich widziało świat przed nami. Gdyby miały świadomość, obserwowałyby nas ze zrozumieniem, a może nienawiścią. Mijałem jednak głównie osiedla, tam stały obce bloki patrzące na mnie bez wyrazu. One znikną przed drzewami, zapadną się. Bardzo możliwe, że i tak bloki będą istniały dłużej niż ja. Choć nie przeżyją drzew, to wobec mnie są wszechwieczne. Autobus ciężko parł do przodu, miał już opóźnienie. Mimo trudności ciągnęliśmy ten blok bez ustanku.
***
Drzwi autobusu otworzyły się. Stanęliśmy przy remontowanej drodze. Coś mi się pomyliło i widząc ludzi przy pracy, rzuciłem się do nich. Nie mogłem się powstrzymać, nagle rozumiejąc, że to moje całe marnotrawstwo szukania piękna jest grzechem. Robotnicy jeszcze jedli śniadanie, ktoś podszedł i podał mi łopatę. Blok za mną stał i patrzył, nadzorował pracę. Próbowałem przejść gdzieś, z kimś porozmawiać o czymś, ale poczułem, że przewód nie pozwala. Kopałem więc dół, coraz głębszy i głębszy. Samochody zatrzymywały się przed zablokowaną drogą, aż w końcu coś we mnie drgnęło. Robotnicy stracili kaski, nie mieli już łopat, ani kanapek. Każdy z nich był ubrany w garnitur, ktoś grał na trąbce. Marsz żałobny, kurwa… Odrzuciłem łopatę, widziałem w dole trupa. Uderzyło mnie, że może to ja tam leżę. Nie żaden przodek co walczył na wojnie o moją wolność, a ja, który wsadziłem sobie do portfela zdjęcie ojca jako swoje. Przynajmniej nie skremowany, przynajmniej coś zostało… Jednak przeraziłem się straszliwie, próbowałem uciec, ale nie dawałem rady. Zaparłem się i ciągnąłem blok. Najpierw nic nie szło, potknąłem się i zawisłem ze stopami zapartymi o brzeg mogiły. Patrzyłem trupowi w twarz, jakbym miał mu coś wyznać, albo czekał na jego słowa. Milczeliśmy, ale kiedy poczułem jak z góry zaczyna sypać się piach, złapałem linę i wyszedłem z dołu. Blok stał przede mną w całej okazałości. Nie drgnął nawet, kiedy chwytając przewód wyszedłem z dołu by znowu go zobaczyć. Patrząc w okna, próbując nie stracić go z oczu, cofałem się po trochu. Krzyknąłem:
– Jak mi dasz iść, wrócę lepszy. Nie będę turlał butelek po nocach, ani naruszał spokoju!
Chód stał się łatwiejszy.
Postanowiłem zmienić życie! Skierowałem się w stronę niedawno otwartej galerii sztuki. Jednak ochrona przed wejściem chyba coś zrozumiała, bo ochroniarz w czapce zimowej, zwisającej jak u Papy Smerfa z brodą wynędzniałego Świętego Mikołaja, kazał mi się zatrzymać i powiedział stanowczo:
– Z blokiem nie wpuszczamy.
Wkurzyłem się, wycedziłem nerwowo z siebie pytanie:
– Jak to z blokiem nie wpuszczacie?
Ochroniarz dodał szybko:
– Może pan wejść, ale blok zostaje na zewnątrz. Tylko artyści mogą wchodzić z blokami do galerii.
Zastanowiłem się chwilę, chciałem zagiąć gnoja. To mu mówię:
– Ja jestem artystą.
Ochroniarz uśmiechnął się ironicznie:
– Tak? Proszę pokazać certyfikat.
Ściągnąłem spodnie i pokazałem mu dupę z dziurą.
– A to przepraszam, zapraszam do środka – odpowiedział zmieszany.
Wszedłem i się wkurwiłem. Blok podgryzał wszystkich, ale zdawał się jakiś mały. Jedna pani w sukni białej jak u Marylin Monroe podeszła i z uśmiechem pogłaskała mój blok.
– Jak się nazywa? – zapytała.
Nie miałem pojęcia. Jak się nazywa bloki? Może od ulicy. Chwilę przemieliłem w głowie jęzorem i wypaliłem:
– Nazywa się Batalion Chłopski.
Kobieta roześmiała się, głaszcząc blok równo z satelitami, drapiąc trochę pod daszkiem.
– Wspaniale się nazywasz bloczku! Wojowniczo! Dobry blok, dobry blok.
Blok wyjęczał cicho z balkonów słowami "Zabiję cię szmato!", "Wstaw ziemniaki, zaraz będzie obiad!", "…żono moja ser…". Widocznie był zadowolony i odezwał się wszystkimi oknami.
Pomyślałem sobie, że zakochałbym się w tej Marylin. Coś jednak z oczu źle patrzyło i widziałem jakąś tajemnicę w jej postaci. Nie ma piękna na świecie bez skazy jakiejś. Może to była fikcja artystyczna, ta jej twarz za woalem wyrafinowania. Chciałem coś jej powiedzieć, ale ktoś nagle podbiegł z ramą i przycisnął mnie do ściany. Drugi ktoś wcisnął mi przy twarzy blok. Mężczyzna ze strzelającym fleszem aparatu, z lufą jak wieża, uginającą się niemal pod własnym ciężarem, ponaglał mnie:
– A teraz pan się profilem obróci, o tak. Proszę się nie uśmiechać!
– Ja się nie śmieję – odpowiedziałem oburzony.
– Nie wiem czy pan się śmieje, za dużo zadowolenia widzę. Więcej cierpienia do cholery! To idzie do kwartalnika, a pan kilku minut nie wytrzyma?
Zrobiłem więc zrozpaczoną minę. Łza mi nawet pociekła po twarzy, bo strasznie sucho było w tym pomieszczeniu. Rama ściskała mnie już na szyi, że ledwo oddychałem. Przybiegła ona, kazała przestać.
– Panowie! Wystarczy, bardzo proszę. Zabiorę go do piwnicy tutaj, co nieco mu pokażę i lepsze zdjęcia wyjdą.
Puścili mnie gnoje wreszcie. Upadłem i czułem jak blok się ślini przy moim uchu. Coś z niego ciekło, wyprane gacie, pantalony i koszule. Ślinił się na czysto. Poszedłem za dziewczyną do piwnicy, blok podskakiwał za mną.
Gdy byliśmy już na dole, stanęliśmy przed małą klatką. W środku coś się poruszało.
– Otwórzmy drzwiczki! Przywitaj się!
To był smok, mały smoczek.
– Co tu się stało? – zapytałem.
– Czy mój smok może schować się w twoim bloku? Oni tutaj nienawidzą smoków. Wiesz jak go potraktowali? Jak go obrażali? Musiałam ukryć smoka w tej piwnicy i się przebrać w tę pieprzoną białą suknię. Jeszcze kiedyś wystarczyło stanąć nad wiatrakiem, a teraz mi każą oblewać się farbą, klęczeć i wrzeszczeć wniebogłosy. Wszystko to nagrywają i potem oglądają. I płacą za to! Dużo płacą.
Przeraziła mnie ta historia, choć chyba bardziej powinien przerazić mnie smok. To jest niesamowite! Zdałem sobie jednak sprawę, że to było też piękne – mieć takich lokatorów. Dziewczyna była piękna i smok w bloku był piękny. Z góry dochodziły nawoływania:
– Gdzie jesteś Marylin? Czekają panowie z gazety… Wracaj tu!
Dziewczyna przylgnęła do mnie przestraszona, obejmując rękami. Szepnęła do ucha:
– Wiesz, że nie jestem nawet blondynką? Nie ma nic złego w tej urodzie, to też piękno, ale po prostu… nie moje. Oni wszyscy się przyzwyczaili, wydaje im się, że lubią sztukę, ale kochają tylko ten archetyp. Przetwarzają go wciąż jak mąkę czy mięso. Zabierz mnie stąd.
Coś drgnęło we mnie, jakby najlepsze trąby anielskie zagrały na sygnał startującej apokalipsy. Chciałem pociągnąć dziewczynę za sobą, ale stanęła jak niezwyciężona kamienna statua.
– Nie idę bez niego – powiedziała stanowczo.
Kucnęła przy małej klatce, zza krat wybrzmiał pomruk czułości. Smok spokojnie nadstawił głowę na pogłaskanie. Nie myślałem długo:
– Dobrze, otwieraj te małe drzwiczki. Co ja mam do stracenia, chyba po to tutaj przyszedłem.
Blok stał zaciekawiony, wpatrując się w klatkę. Drobne palce Marylin otworzyły drzwiczki i smok wyleciał. Jak uciekająca papużka miotał się między piwnicznymi murami. Cieszył się wolnością. Głosy z góry nasilały się:
– Marylin, ile jeszcze mamy czekać? Tymoteusz zaraz do ciebie przyjdzie. Może potrzebujesz porozmawiać?
Dziewczyna krzyknęła głosem, jakby siarka oblepiła jej struny głosowe:
– Mówiłam do cholery, że nikt ma tu nie schodzić! Nigdy.
Jednak odgłosy kroków stawały się wyraźniejsze, ktoś nadchodził. Marylin przywołała smoka sobie znanym gestem. Ten zleciał niżej, usiadł na jej złączonych, otwartych dłoniach. Pospiesznie przyłożyła je przy bloku, który się nie sprzeciwiał. Marylin spojrzała na mnie pytająco, aż serce stopniało. Sądziłem, że nie mam już w sobie złości na nikogo. Kiwnąłem głową, a smok zsunął się z jej dłoni. Przez otwarte drzwi małej klatki schodowej wszedł bez sprzeciwu. Nagle zajaśniało w małych okienkach, a z balkonów wydarł się głos dziesiątek gardeł:
– Kurwa, policjaaa!
Automatycznie wziąłem blok pod pachę, drugą ręką złapałem Marylin za rękę i ruszyliśmy w stronę schodów. Po drodze biegł mężczyzna, jego cień tylko świsnął mi przy twarzy. Spadając złapał rąbek sukni Marylin. Kopnąłem go w udo, ale dalej się trzymał. Krzyknąłem:
– Puszczaj pajacu!
Nie puszczał, trzymał jakby mu ręce się zakleszczyły.
Krzyknąłem raz jeszcze:
– Puszczaj, bo cię kopnę w mordę!
Trzymał błagająco i tylko wyjęknął:
– Nie mogę, bo spadnę w dół i się potłukę.
Chciałem go już trącić, ale Marylin pociągnęła mnie. Jej suknia została porwana, a mężczyzna został na schodku z kawałem białego materiału. Nie spadł, ani nie przewrócił się. Po prostu przysiadł na schodku i zaczął szlochać. Biegliśmy do góry, z bloku znowu dochodziły złorzeczenia, ale coraz ciszej. Trafiliśmy z piwnicy do rozświetlonej sali galerii. Na statywach stały wielkie aparaty, wycelowane w ściany. Jeden z fotografów mierzący w pustą ramę krzyknął:
– No! Wreszcie jesteście, zaczynamy sesję do kwartalnika. Wyżej ten blok trzymaj i zostaw Marylin, bo na nią też czekają. – Ponaglał i zwrócił się do dziewczyny:
– Przekonałaś go?
Marylin zdarła z siebie resztkę białej sukni i ściągnęła perukę, ujawniając kruczoczarne loki.
– Przekonałam, ale teraz spierdalaj.
Ruszyliśmy szybko, Marylin przewracała po drodze statywy. Przewróciła też nagrywającego wszystko dziennikarza. Leżał na ziemi zbierając resztki drogocennego sprzętu. W drzwiach stanął przed nami ochroniarz z brodą i czapką zimową na głowie. Trzymał w ręce telefon i groźnie tłumaczył:
– Marylin! Jeden mój ruch palca i neguję twoją aplikację do nagrody w tym roku.
Dziewczyna wyciągnęła telefon z rąk ochroniarza, rzuciła na ziemię i zdeptała. Ekran pękł, obraz zniknął w feerii barw.
– Mam to w dupie Aleks, te twoje polecenia.
Ochroniarz stał zamurowany, bez słowa i bez ruchu. Minęliśmy go. Nagle poczułem jak napręża się przewód. Blok znowu mnie trzymał, Marylin nie mogła się ruszyć. Jej lina wplotła się w blok, ona też była przywiązana. Do swojego gada! Uniosłem głowę, smok spoglądał na nas z najwyższego piętra. Marylin szturchnęła mnie, nasze oczy wreszcie się spotkały na dłużej. Patrzyłem tak jakbym wszystko już o życiu wiedział, ale też o niej i o sobie. Czerń stroju i włosów dziewczyny zdawały się wplatać w szarość ulicy. Ona też mnie obserwowała, niemal pochłaniając wzrokiem i powiedziała:
– Tak.
Odpowiedziałem jej, nie myśląc co robię:
– Tak.
Weszliśmy pospiesznie do bloku. Na klatce czuć było zapach jak po burzy i deszczu, choć przecież przed chwilą wypełniał to miejsce ogień. Biegliśmy po schodach, nie patrząc na wzrok judaszy w drzwiach. Nikt nie istniał. Na jednym z pięter smok rósł, rozrywał powoli pękające ściany. Marylin przystanęła na chwilę, dotknęła go dłonią i powiedziała:
– Wszystko w porządku, Ajzachu.
Wbiegliśmy na samą górę, po drabince na dach bloku. Stanęliśmy pod gołym niebem, patrząc w dal. Przed oczami zachód słońca powoli żegnał dzień.
***
Nagle blok się zatrząsł. Z jednej i drugiej strony wyrwały się smocze skrzydła. Jego łeb wyrósł na przodzie. Podbiegłem z ciekawością na tył dachu. Widziałem jak na dole wyrósł…
– Marylin! Tam też, ogon się wydostał! – krzyknąłem w ekstazie.
Wielki ogon zmiatał z drogi stojące w korku samochody. Marylin patrzyła w drugą stronę. Podszedłem do niej, objąłem ją. Skrzydło rąbnęło w fasadę galerii, rozdzierając ją na pół. Przerażeni fotografowie przylgnęli do ścian. Ochroniarz uciekał. Wielki ogień uderzył do nieba, otaczając blaskiem i gorącem okolicę. W szybach innych bloków wystrzeliło odbite światło, jakby wtórując doniosłemu wydarzeniu. Znów wszystko się zatrzęsło, wystrzeliliśmy ku niebu. Marylin zbliżyła się do mnie, objęliśmy się. Mknęliśmy oglądając początek zachodu słońca, zostawiając za sobą nieporządek, który mrówczą pracą ktoś przywróci do normy.
Marylin powiedziała, ściskając mocniej moją dłoń:
– Będziemy razem, ale tych na dole nie zostawimy. My tu wrócimy, wrócimy. Będzie nas więcej.
Pocałowałem ją lekko i przeszliśmy na środek dachu. Przypomniałem sobie o zegarku, o mojej dziurze. Kręciliśmy się razem w tańcu, spleceni przewodem i liną. Wiązały coraz silniej. Marylin zaśmiała się i ja się zaśmiałem. Powiedzieliśmy sobie po cichu, że trudno – tak już jest.
– Naprzód, smoku! – krzyknęliśmy razem.
Rozpalało nas wewnętrzne gorąco, gdy odlatywaliśmy z miasta na tle gasnącego dnia.