Ślad po gnijącym przez tygodnie ciele wciąż był widoczny. Muchy lepiły się do pozostałości tkanek i zakrzepłej krwi. Nie mogłem znieść tego obrazu ani myśli, że babcia umarła w samotności. Rodzice mówili, bym wracał do miasta, że moja obecność nie przywróci życia w tym starym domu. Ale żal nie pozwalał mi odejść. Podłogę w kuchni szorowałem codziennie, lecz śladu niczym nie mogłem wywabić i ciągle musiałem odganiać te przeklęte muchy. W końcu zamknąłem wszystkie okna i siebie w domu, zdany na dostawcę mleka. Chyba miał wyrzuty sumienia, że nie wszedł do środka i nie sprawdził, czy ze starszą panią wszystko w porządku.
Spałem w babcinym łóżku, pościel wciąż pachniała starym człowiekiem. Wiecie, jak pachną starzy ludzie? Wydzielają taki specyficzny zapach, trochę duszny, trochę tłustawy. Pewnej nocy, wpatrzony w ciemne niebo za oknem, usłyszałem dźwięk przypominający trzepot owadzich skrzydeł. Pomyślałem, że to duch babci wrócił z zaświatów, więc wyszedłem z łóżka, by z nim porozmawiać. Udałem się na strych, wabiony szmerem. Drewniane schody skrzypiały pod moim ciężarem, czułem stęchliznę, słyszałem żerujące w deskach korniki. Bzyczenie owadów nasilało się z każdym krokiem. Nagle poczułem strach, ale przecież wiedziałem, że babcia na pewno nie zrobiłaby mi krzywdy.
Uchyliłem drzwiczki od tak zwanej rupieciarni i na palcach wszedłem do środka. Drobinki kurzu unosiły się w powietrzu, w świetle księżyca wpadającym przez dachowe okno widziałem cienie rodzinnych pamiątek, starych mebli i babcinych rajtuz zwisających ze sznurka. Babci nie było, ale na pewno nie byłem tam sam.
Pod kredensem siedział jakiś stwór. Nie od razu mnie zauważył, tak był pochłonięty wyjadaniem much ze słoika. Otwierał wieczko, wypuszczał kilka owadów, łapał je w locie, a potem wsadzał łapczywie do wielkich ust. Zapaliłem światło, by lepiej przyjrzeć się stworzeniu. Oślepiony chochlik wypuścił naczynie i zakrył oczy nieproporcjonalnie wielkimi dłońmi.
– Co tu robisz, mały? – zapytałem, kucnąwszy kilka stóp od niego.
Opuścił ręce, jego wzrok powoli przyzwyczajał się do jasności. Najpierw spojrzał na mnie, potem na rozbity słoik. W jego czarnych oczach pojawiły się łzy.
– Moje muchy! – Zapłakał. – Badu głodny! Nie ma już siły łapać!
Zrobiło mi się go żal. Nie wyglądał na złego chochlika. Ściągnąłem ze sznurka rajstopy po babci, zbliżyłem się do malca i otarłem mu wilgotną mordkę.
– Jak chcesz, złapię ci więcej much.
Badu spojrzał na mnie zdziwiony.
– Ludzie nie robią takich rzeczy dla chochlików. Ludzie nie łapią much dla chochlików – powtarzał jak najęty. – Tylko Bunia je dla mnie łapała, ale Bunia nie żyje.
– Widziałeś jej śmierć? – spytałem. To nie tak, że chciałem go oskarżyć, bo pozwolił jej umrzeć.
– Badu stąd nigdy nie wychodzi. Badu nie mógł widzieć.
– To skąd wiesz, że umarła?
– Badu czuje.
Uwierzyłem mu. Naprawdę nie wydawał się złym chochlikiem.
Od następnego dnia co rano łapałem muchy i zamykałem je w słoikach. Kiedy zachodziło słońce, wspinałem się po schodach na strych. Jedna deska za drugą w końcu pękały, więc musiałem przeskakiwać po kilka stopni. Korniki na chwilę cichły. Ale Badu zawsze był zadowolony. Poprosił mnie, bym wypuszczał muchy, bo samo jedzenie nie sprawiało mu przyjemności. Lubił polować. Chciałem zostawić otwarte okno, by skuszone zapachem stęchlizny świeże muchy wleciały do środka, ale Badu bał się słońca.
Mijały duszne dni w domu babci. Ślad na podłodze w kuchni trochę zbladł, schody na strych coraz bardziej się kruszyły, korniki skrobały coraz głośniej. Badu polował i jadł.
Po tym jak spadł pierwszy śnieg, dostawca mleka już nie przyjechał; być może jego żal minął, a telefony od rodziców ustały. Z głodu zacząłem jeść owady. Spokojnie, latem zrobiłem zapasy na zimę dla chochlika. Półki w spiżarni uginały się od słoików z muchami, pszczołami, świerszczami i innymi. Badu był zadowolony. Ja też nie narzekałem.
Ostatni stopień schodów skruszył się w Wigilię, więc postanowiłem rozpalić ogień w kominku i upiec chrząszcze. Podałem je Badu w wiaderku na szczotce, a później chochlik wciągnął mnie na górę. Zjedliśmy z uśmiechem na ustach, tyle że nie było już schodów, po których mogłem zejść. Tamtego wieczora nie wróciłem do sypialni babci; zostałem na strychu z moim przyjacielem chochlikiem. Rozmawialiśmy o muchach i o tym, jak pyszne były pieczone chrząszcze. Opłacało się spalić schody. Tylko jakoś cicho było bez korników.
W bożonarodzeniowy poranek obudziło mnie burczenie w brzuchu. Śnieg przykrył okno, tak że w pomieszczeniu panował półmrok. Badu jeszcze spał. Wyszedłem ze strychu i stanąłem na skraju podłogi, gdzie kiedyś zaczynały się kręte schody. Z góry zobaczyłem wżarty w podłogę nowy ślad po zwłokach. Był mniejszy niż ten po babci, może nawet dziecięcy. Bałem się zeskoczyć, ale żołądek dopominał się o porcję much, a nie chciałem budzić Badu i prosić go, by mnie opuścił. Skoczyłem więc i wylądowałem na zgniłej podłodze. Położyłem się na niej i dopasowałem do śladu. Moje ręce nagle wydały się duże i ciężkie, skóra gruba i twarda, język spiczasty.
Wstałem i pobiegłem do łazienki, by przejrzeć się w pękniętym lustrze. To już nie byłem ja. I nawet nie wiem, kiedy stałem się śladem na podłodze.