- Opowiadanie: Storm - Wilcza Kaplica

Wilcza Kaplica

Horror dłuższy i z większą ilością budowania klimatu, wiec mam nadzieję, że będzie czytało się przyjemnie. 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Wilcza Kaplica

I. List

 

Drogi Ja­me­sie,

gdy to czy­tasz, mnie już nie ma na tym świe­cie. Nim po­że­gnasz mnie na cmen­ta­rzu, chciał­bym Cię o coś pro­sić. Przyj­mij­my, że to moja ostat­nia wola. Przy­jedź do mej po­sia­dło­ści w Ay­les­ford i zniszcz tecz­kę z do­ku­men­ta­mi, le­żą­cą na biur­ku w moim ga­bi­ne­cie. Spal ją, pod­rzyj na strzę­py, spo­sób do­ko­na­nia de­struk­cji wy­bierz sobie sam, by­le­byś tylko po­zbył się tych cho­ler­nych pa­pie­rów. Za­sta­na­wiasz się pew­nie, dla­cze­go aku­rat Cie­bie wy­bra­łem na po­wier­ni­ka mej ostat­niej woli. Powód jest nie­zwy­kle pro­sty, je­steś po pro­stu do­brym czło­wie­kiem. Wiem, że przy­je­dziesz do Wil­kins Manor i zro­bisz to, o czym na­pi­sa­łem. Ufam Ci jak żad­ne­mu z mych kom­pa­nów. Wie­rzę, iż speł­nisz proś­bę nie­szczę­sne­go sa­mo­bój­cy. Jeśli tego nie uczy­nisz, bądź pe­wien, że będę stra­szył Cię co noc jako po­tę­pio­ny upiór, szczę­ka­ją­cy łań­cu­cha­mi i wy­ją­cy prze­raź­li­wie. Ha, wiem, co teraz my­ślisz, dow­cip na­praw­dę sła­be­go ka­li­bru. Nie mo­głem prze­pu­ścić ostat­niej oka­zji na pod­łej ja­ko­ści żart. Na ko­niec po­wtó­rzę to, co na­pi­sa­łem w li­stach do mej uko­cha­nej Anny i do­bre­go przy­ja­cie­la, księ­dza Dal­to­na: nie roz­pa­czaj, że umie­ram, ciesz się, że byłem. Że­gnaj miły druhu, jeśli ist­nie­je życie po śmier­ci, być może kie­dyś jesz­cze się spo­tka­my.

 

Twój przy­ja­ciel, Er­nest Wil­kins

 

Taki oto list otrzy­ma­łem 20 kwiet­nia 1896 roku od Er­ne­sta Wil­kin­sa, jed­ne­go z mych naj­lep­szych ku­mo­trów. Zde­cy­do­wa­łem się prze­pi­sać całą epi­sto­łę tutaj, do owego rę­ko­pi­su li­cząc na to, że po­mo­że to po­ten­cjal­ne­mu czy­tel­ni­ko­wi (jeśli w ogóle kto­kol­wiek to prze­czy­ta), uwie­rzyć w nie­sa­mo­wi­tą hi­sto­rię, którą mam za­miar tu opi­sać i nie uznać mnie za obłą­ka­ne­go, tu­dzież jak to się po­wszech­nie mówi wa­ria­ta.

Po prze­brnię­ciu z nie­wąt­pli­wie cięż­kim ser­cem przez wstrzą­sa­ją­cą treść owego listu, nie­zwłocz­nie ru­szy­łem do Ay­les­ford. Mała, spo­koj­na wio­ska w hrab­stwie Nor­thum­ber­land, kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów na po­łu­dnio­wy za­chód od wyspy Lin­dis­far­ne, sły­ną­cej z iście wspa­nia­łych ruin klasz­to­ru be­ne­dyk­ty­nów, za­wsze, gdy w niej go­ści­łem, przy­pra­wia­ła mnie o gęsią skór­kę. Er­nest, gdy był jesz­cze czę­ścią świa­ta ży­wych, zby­wał śmie­chem mój ir­ra­cjo­nal­ny nie­po­kój, tłu­ma­cząc, iż po­wo­dem ta­kie­go stanu jest z pew­no­ścią upior­na Wil­cza Ka­pli­ca, po­ło­żo­na na po­bli­skim wzgó­rzu i gó­ru­ją­ca zło­wiesz­czo nad wio­ską.

– Mrocz­na aura wie­ko­wej bu­dow­li, ni­czym całun za­snu­wa­ła całą wieś, ale to je­dy­nie takie od­czu­cie, któ­rym nie warto za­przą­tać sobie głowy – wy­ja­śniał mój drogi kom­pan. Moja wy­jąt­ko­wo wraż­li­wa psy­che nie po­zwa­la­ła mi jed­nak po­zbyć się na­pię­cia, jakie czu­łem, zer­ka­jąc na przy­cup­nię­te na szczy­cie wznie­sie­nia sank­tu­arium. Aura, o któ­rej wspo­mi­nał miły mi przy­ja­ciel, miała w sobie coś zło­wro­gie­go i strasz­ne­go. Coś, czego w owym cza­sie nie po­tra­fi­łem zde­fi­nio­wać żad­nym ze zna­nych mi słów. Jak się póź­niej oka­za­ło, był to je­dy­nie pierw­szy zwia­stun zła, z jakim przy­szło mi się zmierzyć. 

Poza ową wy­wo­łu­ją­cą ciar­ki świą­ty­nią, waż­niej­sze punk­ty w Ay­les­ford sta­no­wi­ły: ko­ściół świę­te­go Bar­tło­mie­ja oraz po­sia­dłość Er­ne­sta – Wil­kins Manor.

 

Gdy do­tar­łem na miej­sce, na­tych­miast uda­łem się w stro­nę owego dwor­ku. Sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na zło­wro­go ły­pią­cą, jakby wprost na mnie Wil­czą Ka­pli­cę, sze­dłem przez wą­skie ulicz­ki, mi­ja­jąc po­nu­ro su­ną­cych przed sie­bie prze­chod­niów. Za­ga­piw­szy się na prze­dziw­ny napis, na­ma­lo­wa­ny białą farbą na po­bli­skim murze, wpa­dłem na jed­ne­go z wie­śnia­ków. Już chcia­łem burk­nąć w jego stro­nę kla­sycz­nym py­ta­niem, jakie za­da­je się w ta­kiej sy­tu­acji, czyli: „Jak le­ziesz czło­wie­ku?”, gdy spo­strze­głem, iż po­trą­co­nym miesz­kań­cem był nie kto inny jak ksiądz Dal­ton, wspo­mnia­ny w li­ście dobry przy­ja­ciel Er­ne­sta.

– Och, wy­bacz mło­dzień­cze, nie za­uwa­ży­łem cię! – po­wie­dział za­tro­ska­nym gło­sem.

– Nie, nie, pro­szę księ­dza, to ja prze­pra­szam – od­par­łem, czu­jąc się nie­mo­żeb­nie głu­pio na myśl, że mógł­bym ura­czyć ka­pła­na po­sta­wio­nym wcze­śniej w my­ślach nie­przy­jem­nym py­ta­niem.

– Na­zy­wam się James Ho­wer­ton i je­stem do­brym zna­jo­mym Er­ne­sta Wil­kin­sa – przed­sta­wi­łem się, po­da­jąc Dal­to­no­wi dłoń.

– Och, tak Er­nest opo­wia­dał o tobie mło­dzień­cze! – od­po­wie­dział uśmie­cha­jąc się. – Do­praw­dy James, przy­je­cha­łeś nie w porę, nie­szczę­sny Wil­kins po­peł­nił sa­mo­bój­stwo kilka dni temu. Po­wie­sił się na stry­chu wła­sne­go domu! To ogrom­na stra­ta dla ca­łe­go Ay­les­ford. Wszy­scy tak bar­dzo go lu­bi­li­śmy i sza­no­wa­li­śmy – cią­gnął ksiądz Dal­ton.

– Tak pro­szę księ­dza, wiem o śmier­ci Er­ne­sta, je­stem tu by wy­peł­nić jego ostat­nią wolę – wy­ja­śni­łem.

– Och, to bar­dzo do­brze James. W takim razie pew­nie ci spiesz­no do Wil­kins Manor. Nie za­trzy­mu­ję cię już. Do wi­dze­nia! – od­parł, idąc w stro­nę ko­ścio­ła a ja rów­nież go po­że­gna­łem, cie­sząc się w my­ślach, gdyż za­czy­na­nie przez sta­rusz­ka każ­dej wy­po­wie­dzi od „och” za­czę­ło mnie nieco iry­to­wać.

Nim zde­cy­do­wa­łem się ru­szyć dalej, po­sta­no­wi­łem przyj­rzeć się na­pi­so­wi na murze, który tak przy­kuł mą uwagę. Ko­śla­wo na­ma­lo­wa­ne li­te­ry gło­si­ły: „Strzeż­cie się noc­nych wil­ków”. Nie wie­dzieć czemu, za­sta­na­wia­łem się kilka minut nad zna­cze­niem tego zda­nia, ga­piąc się na nie tępo. Z za­my­śle­nia wy­rwał mnie jakiś gruby, brud­ny pi­ja­czy­na, wrzesz­czą­cy beł­ko­tli­wie za moimi ple­ca­mi:

– Strzeż się noc­nych wil­ków, co? Ty chyba nowy tu je­steś i nie wiesz, o co cho­dzi, nie? Bo tak ga­pisz się, jak sroka w gnat, jakby tam co naj­mniej po chiń­sku było na­pi­sa­ne!

– Zatem może mnie pan oświe­ci, bo rze­czy­wi­ście je­stem tu nowy – od­par­łem sar­ka­stycz­nie, z ca­łych sił sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na okrut­ny odór bi­ją­cy od pi­ja­ka.

– Wi­dzisz no młody tę ka­pli­cę tam na wzgór­ku? No, to stam­tąd każ­dej nocy wilki owe przy­cho­dzą i ludzi stra­szą, ot cała hi­sto­ria – po­wie­dział mój śmier­dzą­cy roz­mów­ca.

– Z Wil­czej Ka­pli­cy? Wilki? Toż to nie­do­rzecz­ne! – obu­rzy­łem się głu­po­tą jego hi­sto­ryj­ki.

– Ano wilki. My­ślisz, dla­cze­go wil­czą ją na­zy­wa­ją? Praw­da to naj­praw­dziw­sza! Wi­dzia­łem jed­ne­go z nich, tak jak cie­bie tu widzę. Wy­lazł z ka­pli­cy, zawył prze­raź­li­wie a mnie, gdy to usły­sza­łem, taki dreszcz prze­szedł jak­bym siadł rzy­cią na bryle lodu! Pysk miał tak strasz­ny i szpet­ny, że tylko bu­tel­ka jest mi w sta­nie pomóc za­po­mnieć o tym dia­bel­stwie. Powył sobie, po­wę­szył i po­biegł w stro­nę wio­ski a ja wró­ci­łem do cha­łu­py, łyk­nąć tro­chę winka na uspo­ko­je­nie. Mówię ci młody, w życiu się tak nie bałem. Potem, kilku moich ziom­ków też wi­dzia­ło te wil­czu­ry. Jeden uj­rzał nawet szóst­kę be­stii, wcho­dzą­cą i wy­cho­dzą­cą z tej bez­boż­nej ka­pli­cy – od­po­wie­dział pijak.

– Uwa­żaj no młody, le­piej znajdź se ja­kieś miej­sce do spa­nia, coby cię wilk nie cap­nął. A, no i nie gap mu się na mordę, bo do mnie do­łą­czysz, he, he – rzu­cił na od­chod­ne mój roz­mów­ca i chwiej­nym kro­kiem po­szedł w swoją stro­nę.

 

Mimo, że wciąż uwa­ża­łem tę hi­sto­rię o wil­kach za nie­do­rzecz­ną, to po­wtór­ne spoj­rze­nie na ka­pli­cę wy­wo­ła­ło u mnie jesz­cze in­ten­syw­niej­sze ciar­ki i lęk. Po­sta­no­wi­łem nie zwle­kać dłu­żej i do­trzeć w końcu do Wil­kins Manor, tym bar­dziej, iż za dwie go­dzi­ny miało się ściem­nić. Zna­la­zł­szy się wresz­cie na miej­scu, za­stu­ka­łem ko­łat­ką w drzwi wej­ścio­we. Po chwi­li ocze­ki­wa­nia odrzwia otwo­rzy­ła Mary – słu­żą­ca Wil­kin­sów. Roz­po­zna­ła mnie od razu i za­pro­si­ła do środ­ka. Nie­zwłocz­nie po­szła po­wia­do­mić Annę – żonę Er­ne­sta o moim przy­by­ciu a ja zostawiwszy płaszcz i cy­lin­der na wie­sza­ku, po­sta­no­wi­łem przejść się nieco po domu. Po­sia­dłość wciąż pre­zen­to­wa­ła się nad wyraz im­po­nu­ją­co. Bo­ga­to zdo­bio­ne re­ga­ły ugi­na­ły się od opraw­nych w skórę ksiąg na roz­ma­ite te­ma­ty, ogień w ko­min­ku tań­czył we­so­ło, człon­ko­wie rodu Wil­kin­sów ob­ser­wo­wa­li mnie uważ­nie z pięk­nie na­ma­lo­wa­nych por­tre­tów, a gu­stow­ne meble cie­szy­ły oko swym ele­ganc­kim sty­lem wy­ko­na­nia. Spo­czą­łem w wy­god­nym fo­te­lu, w któ­rym za­pew­ne za życia za­sia­dał mój bied­ny druh Er­nest i za­czą­łem roz­my­ślać o hi­sto­rii opo­wie­dzia­nej przez gru­be­go pi­ja­ka. Opo­wiast­ka o wil­kach gra­su­ją­cych no­ca­mi po Ay­les­ford nie da­wa­ła mi spo­ko­ju. Z jednej strony tylko głupiec uwierzyłby na słowo człowiekowi, który przedkłada alkohol nad własną higienę osobistą, z drugiej zaś, ponownie odczuwałem niewytłumaczalne napięcie, myśląc o tym, co usłyszałem.

„W tym re­jo­nie nie ma wil­ków a ka­pli­cę lu­dzie na­zwa­li od na­zwi­ska mni­cha, który ją zbu­do­wał – Jo­han­ne­sa Lu­pu­sa”. Przypominałem sobie odpowiedź Er­nesta na moje pytanie o ge­ne­zę nie­co­dzien­nej nazwy bu­dow­li, by nieco uspokoić umysł. W porę się otrzą­sną­łem, gdyż wła­śnie wraz z Mary przy­szła Anna. Młoda, fi­li­gra­no­wa blon­dyn­ka z wło­sa­mi spię­ty­mi w kok, odzia­na w cha­bro­wą suk­nię, rzu­ci­ła mi się w ra­mio­na, szlo­cha­jąc rzew­nie. Pró­bo­wa­łem ją uspo­ko­ić, lecz to do­pro­wa­dzi­ło je­dy­nie do jesz­cze więk­sze­go pła­czu. Po­sta­no­wi­łem więc, iż po pro­stu po­zwo­lę jej się wy­pła­kać. Gdy bied­na Anna wy­rzu­ci­ła z sie­bie całą roz­pacz oraz żal, usie­dli­śmy przy ko­min­ku i zde­cy­do­wa­li­śmy chwi­lę po­roz­ma­wiać przed uda­niem się na spo­czy­nek.

– Kiedy od­bę­dzie się po­grzeb? – za­py­ta­łem.

– Po­ju­trze, o go­dzi­nie dwu­na­stej w po­łu­dnie – od­par­ła Anna – w Dur­ham tam, gdzie się uro­dził – do­da­ła, uprze­dza­jąc moje py­ta­nie o miej­sce po­chów­ku.

– Wiem, że trud­no ci o tym mówić, ale czy wiesz co skło­ni­ło Er­ne­sta do sa­mo­bój­stwa? – za­py­ta­łem, po chwi­li po­ża­ło­wa­łem swego py­ta­nia, gdy w jej oczach po­now­nie do­strze­głem łzy.

– Na pewno nie­wie­le się do­wie­dzia­łeś z tego listu. Mnie rów­nież zo­sta­wił ostat­nie słowo i zu­peł­nie jak ty, nie­wie­le z niego wy­wnio­sko­wa­łam. Po­wie­sił się na stry­chu, zo­sta­wił list i tyle – po­wie­dzia­ła, szlo­cha­jąc i po­cią­ga­jąc nosem.

– Ach, James dla­cze­go Er­nest nam to zro­bił? Dla­cze­go opu­ścił nas tak nagle? Prze­cież ko­chał życie, za­wsze był taki we­so­ły i ser­decz­ny, co chwi­lę żar­to­wał, śmiał się. Nie mogę tego zro­zu­mieć. Nie wiem czy mam pła­kać czy wście­kać się na niego – do­da­ła po chwi­li.

– Rów­nież nie mam po­ję­cia, co mogło się stać, Anno. Je­stem tak samo roz­dar­ty jak ty. Je­dy­ny trop mogą sta­no­wić te ta­jem­ni­cze do­ku­men­ty, które po­le­cił mi znisz­czyć – od­po­wie­dzia­łem.

– Jakie do­ku­men­ty? – spy­ta­ła za­sko­czo­na.

– Nie wie­dzia­łaś o nich? We­dług listu Er­ne­sta leżą na biur­ku w jego ga­bi­ne­cie – od­par­łem rów­nie zdzi­wio­ny. Dla­cze­go nie po­wia­do­mił o ni­czym wła­snej żony?

– Chodź­my na­tych­miast to spraw­dzić – po­wie­dzia­ła już cał­ko­wi­cie spo­koj­na Anna.

 

Usi­ło­wa­łem ostudzić jej zapał, mó­wi­łem, że już późno i le­piej się z tym prze­spać, lecz młoda wdowa pełna była de­ter­mi­na­cji. Szyb­ko wbie­gła po scho­dach na górę, jak gdyby in­for­ma­cja o ta­jem­ni­czej tecz­ce do­da­ła jej no­wych sił. W kilka chwil oboje do­tar­li­śmy do ga­bi­ne­tu Er­ne­sta. W po­miesz­cze­niu uno­sił się za­pach kurzu i sta­rych ksią­żek. Po­roz­rzu­ca­ne do­słow­nie wszę­dzie ster­ty pa­pie­rów i nad­gry­zio­nych zębem czasu wo­lu­mi­nów, pa­ję­czy­ny w ro­gach po­ko­ju oraz za­cho­dzą­ce słoń­ce, rzu­ca­ją­ce upior­ny blask przez jedno je­dy­ne okno, czy­ni­ły z Er­ne­sto­we­go ga­bi­ne­tu po­miesz­cze­nie nie­zwy­kle kon­tra­stu­ją­ce z resz­tą po­sia­dło­ści, która na ogół była czy­sta i za­dba­na. Po­de­szli­śmy do biur­ka, stą­pa­jąc po skrzy­pią­cej pod­ło­dze. Na po­żą­da­nej przez nas tecz­ce wy­le­gi­wał się Lu­cy­fer – czar­ny kot przy­gar­nię­ty przez Er­ne­sta około roku temu. Anna pręd­ko prze­go­ni­ła fu­trza­ne­go lo­ka­to­ra i wzię­ła do rąk papiery. Na po­cząt­ku nieco się oba­wia­łem, że prze­trzą­sa­nie rze­czo­nych do­ku­men­tów by­ło­by sprzecz­ne z ostat­nią wolą wyrażoną w li­ście, lecz gdy tylko Anna wy­ło­ży­ła całą za­war­tość na drew­nia­ny blat biur­ka, cie­ka­wość wzię­ła nade mną górę.

 

II. Mroki prze­szło­ści

 

Ślę­cze­li­śmy nad Er­ne­sto­wy­mi do­ku­men­ta­mi do póź­nych go­dzin wie­czor­nych. O ile Anna była ra­czej obu­rzo­na nie­zwy­kło­ścią tre­ści za­war­tych w ar­ku­szach z tecz­ki, o tyle ja byłem prze­ra­żo­ny. Pa­trzy­li­śmy po sobie przez dłuż­szą chwi­lę, po czym zgod­nie stwier­dzi­li­śmy, że uda­je­my się na spo­czy­nek. Za­ją­łem wska­za­ny przez Mary pokój, wy­pa­ko­wa­łem się, odzia­łem w ko­szu­lę nocną oraz szlaf­my­cę i po­ło­ży­łem się w bar­dzo wy­god­nym łóżku. Mimo tak wspa­nia­łe­go po­sła­nia i ewi­dent­ne­go zmę­cze­nia, nie mo­głem za­snąć. To, co prze­czy­ta­łem w do nie­daw­na tak ta­jem­ni­czych do­ku­men­tach, prze­peł­nia­ło me serce grozą. „Cho­ler­ne pa­pie­ry” jak okre­ślił je sam Er­nest w swym li­ście, do­ty­czy­ły wy­łącz­nie Wil­czej Ka­pli­cy na wzgó­rzu. Pierw­sze kilka stro­nic opi­sy­wa­ło jej hi­sto­rię. O tym, jak Jo­han­nes Lupus wraz z piąt­ką mni­chów z Lin­dis­far­ne wy­bu­do­wał tę świą­ty­nię i w jak re­kor­do­wo krót­kim cza­sie czte­rech mie­się­cy, udało się ukoń­czyć bu­do­wę. Opi­sa­ne były też po­gło­ski, takie jak nie­wy­ja­śnio­ne znik­nię­cie szóst­ki du­chow­nych kilka lat po po­sta­wie­niu ka­pli­cy czy też na­jazd wi­kin­gów, za­koń­czo­ny uciecz­ką nie­ustra­szo­nych Skan­dy­na­wów w po­pło­chu. Er­nest co mnie wtedy za­sta­na­wia­ło, bar­dzo dużo uwagi po­świę­cił wła­śnie Lu­pu­so­wi i jego to­wa­rzy­szom. To nie­wia­ry­god­ne, że memu dru­ho­wi udało się spi­sać kom­plet­ne bio­gra­fie ludzi, o któ­rych hi­sto­rycz­ne źró­dła je­dy­nie la­ko­nicz­nie na­po­my­ka­ją. Przy­to­czę tu kilka ustę­pów z tych nie­sa­mo­wi­tych ży­cio­ry­sów:

Lupus uro­dził się w Rzy­mie w 750 roku po Chry­stu­sie. W 770 tra­fił do klasz­to­ru na grec­kiej wy­spie Za­uros, gdzie po­znał swych pię­ciu to­wa­rzy­szy: Ka­lo­sa, Hie­ro­sa, La­bra­sa, De­ino­sa i Asta­le­sa. W roku 775 tra­fi­li do opac­twa na Lin­dis­far­ne, skąd wy­rzu­co­no ich w 792 za be­ze­ceń­stwa i no­to­rycz­ne ła­ma­nie zasad. Wście­kli mnisi po­dob­no prze­klę­li swych po­bra­tym­ców, za­po­wia­da­jąc im ry­chłą i bo­le­sną śmierć. Rok póź­niej klasz­tor zo­stał za­ata­ko­wa­ny i splą­dro­wa­ny przez wi­kin­gów. W 794 zbu­do­wa­li Wil­czą Ka­pli­cę, a w 800 znik­nę­li bez śladu. Do końca śre­dnio­wie­cza bu­dyn­ku uni­ka­no jak ognia, za cza­sów Hen­ry­ka VIII pró­bo­wa­no go nawet znisz­czyć, jed­nak wy­na­ję­ci do tego celu pa­choł­ko­wie po prze­kro­cze­niu progu świą­ty­ni, ucie­kli wrzesz­cząc w prze­stra­chu i bre­dząc coś o wil­kach. Ka­pli­ca od ponad 1000 lat wy­glą­da iden­tycz­nie, żad­nych uszko­dzeń, choć­by naj­mniej­sze­go odłu­pa­ne­go ka­mycz­ka czy zbu­twia­łe­go drew­na na głów­nych drzwiach.

Nie­zwy­kłe dzie­je świą­ty­ni i jej bu­dow­ni­czych, do­praw­dy wstrzą­snę­ły mą wraż­li­wą na tego typu spra­wy osobą. Iście koszmarną rzeczą było po­wią­za­nie przez Er­ne­sta ka­pli­cy i jej hi­sto­rii ze sta­ro­żyt­nym kul­tem Zeusa Li­ka­jo­sa. Po­now­nie cy­tu­ję:

Wpro­wa­dzo­ny w Ar­ka­dii przez mi­tycz­ne­go króla Li­ka­ona, po­le­gał na skła­da­niu krwa­wych ofiar z ludzi i zja­da­niu ich wnętrz­no­ści. Każdy, kto spo­żył mięso ta­kiej ofia­ry, na osiem lat zmie­niał się w wilka. We­dług Johna Dee taki „styl życia” po­zwa­la za­pew­nić ciału i duszy nie­śmier­tel­ność. Jeśli na­to­miast ly­kan­trop ów pochłonie ludz­kie­ mięso przed upły­wem ośmiu wio­sen, na za­wsze po­zo­sta­nie zwy­kłym, śmier­tel­nym wil­kiem. Lata badań i wni­kli­wych ana­liz po­zwo­li­ły mi dojść do mo­nu­men­tal­nej kon­klu­zji: Lupus i jego bra­cia wcale nie znik­nę­li, za­mie­ni­li się w wilki, zja­da­jąc ciało ja­kie­goś pa­stu­cha. W 808 roku po­wró­ci­li i mu­sie­li do­paść ko­lej­ne­go nie­szczę­śni­ka, co po­twier­dza kro­ni­ka The­lo­niu­sa. Co osiem lat po­wra­ca­li, po­że­ra­jąc ko­lej­ne osoby. Wciąż żyją, za­pew­ni­li sobie nie­śmier­tel­ność. Po­twier­dza to ar­ty­kuł z kwiet­nia 1888 roku o za­gi­nię­ciu Geo­r­gi­ny Ar­kw­ri­ght. Zje­dli ją a pro­sta ma­te­ma­ty­ka do­wo­dzi, że wrócą po ko­lej­ną ofia­rę w kwiet­niu 1896 roku…

 

Gdy pierw­szy raz prze­czy­ta­łem ten frag­ment, do­słow­nie za­mar­łem. Opo­wieść pi­ja­ka, napis na murze a teraz to. Mój bied­ny umysł ostrze­gał mnie, iż coś strasz­ne­go może kryć się za z po­zo­ru głu­pi­mi po­gło­ska­mi o wil­kach. W prze­ko­na­niu o praw­dzi­wo­ści tych wszyst­kich hi­sto­rii, utwier­dził mnie ostat­ni ustęp w od­ręcz­nych za­pi­skach Er­ne­sta. Brzmiał na­stę­pu­ją­co:

Dziś we śnie od­wie­dził mnie Lupus, po­wie­dział, że mam się ra­do­wać, gdyż zo­sta­łem wy­bra­ny na ofia­rę. Moje nędz­ne, śmier­tel­ne ciało za­pew­ni życie wiecz­ne szó­st­ce naj­wspa­nial­szych mężów. Obu­dzi­łem się, krzy­cząc i pła­cząc tak gło­śno, że aż Lu­cy­fer wsko­czył na moje łóżko, za­cie­ka­wio­ny i z pew­no­ścią zde­ne­r­wo­wa­ny tym, co się ze mną dzie­je. Nie mogę po­zwo­lić, by ly­kan­tro­py mnie do­pa­dły. Nie dam się po­żreć żyw­cem! Po­krzy­żu­ję ich plany, choć­bym miał się zabić…

Po­znaw­szy przy­czy­nę sa­mo­bój­stwa Er­ne­sta Wil­kin­sa byłem, o ile jest to moż­li­we przy już i tak ogrom­nym nie­po­ko­ju, jaki od­czu­wa­łem, jesz­cze bar­dziej prze­ra­żo­ny. Coś z pewnością było na rzeczy. Groza była realna. Mój przyjaciel musiał odkryć coś strasznego. Ernest, którego znałem był realistą o mocnym umyśle. Gardził zabobonem, nie zabiłby się z powodu legend i opowieści z miejscowego folkloru. Wiedziałem, że przeczytane przez mnie notatki nie były chaotycznym zapisem urojeń szaleńca, lecz świadectwem konfrontacji logicznie myślącego, silnego człowieka z przerażającym nieznanym. Leżąc w mym łożu i przy­po­mi­na­jąc sobie to wszyst­ko po­now­nie, tylko po­gor­szy­łem swój stan. W tam­tym mo­men­cie na­słu­chi­wa­łem każ­de­go szme­ru, szep­tu, pi­śnię­cia, a gdy tylko co­kol­wiek usły­sza­łem, ob­le­wał mnie zimny pot i drża­łem ni­czym osika. Wiarę w realność kanibalistycznego kultu ludzi-wilków umocniło też we mnie wspomnienie sprzed lat. Z po­dob­ny­m mro­kiem mia­łem już do czy­nie­nia. Wtedy był to bluź­nier­czy i plu­ga­wy gri­mu­ar, który nie­omal do­pro­wa­dził mnie do sza­leń­stwa, śmier­ci lub cze­goś znacz­nie gor­sze­go. Skonstatowałem, iż tym razem również mam do czynienia z potężną, nadnaturalną siłą, czyhającą na ludzkie życie. 

 

Wra­ca­jąc do me­ri­tum; noc w mym nowym lokum była nie­ste­ty bez­sen­na. Na­za­jutrz, gdy zsze­dłem do ja­dal­ni zjeść śnia­da­nie, Mary o mało nie upu­ści­ła tacy z je­dze­niem na mój widok. Stwier­dzi­ła, iż wy­glą­da­łem, jak­bym do­słow­nie wy­grze­bał się z grobu. Po po­si­le­niu się ob­fi­tym śnia­da­niem i po­ran­nej to­a­le­cie, mimo iż byłem jesz­cze bar­dziej zmę­czo­ny niż po­przed­nie­go dnia, po­sta­no­wi­łem po­roz­ma­wiać z Anną o na­szych wczo­raj­szych od­kry­ciach w ga­bi­ne­cie Er­ne­sta. Bied­na ko­bie­ta o wciąż nad­wy­rę­żo­nym stra­tą uko­cha­ne­go umy­śle, nie chcia­ła nawet sły­szeć o mych prze­my­śle­niach, co wcale mnie nie zdzi­wi­ło. Zde­cy­do­wa­łem więc, że od­wie­dzę księ­dza Dal­to­na. Po­my­śla­łem, iż jako dobry przy­ja­ciel Er­ne­sta, ura­czy mnie przy­dat­ny­mi in­for­ma­cja­mi lub po pro­stu wy­słu­cha, co ja i moje sko­ła­ta­ne nerwy mamy do po­wie­dze­nia. Za­bra­łem ze sobą prze­klę­tą tecz­kę, zda­jąc sobie spra­wę, iż mój drogi druh praw­do­po­dob­nie wście­ka się nie­mo­żeb­nie, ob­ser­wu­jąc moje po­czy­na­nia z za­świa­tów i uda­łem się w stro­nę ko­ścio­ła świę­te­go Bar­tło­mie­ja. Kil­ka­na­ście minut spa­ce­ru nieco orzeź­wi­ło mą prze­cią­żo­ną psy­chi­kę. Gdy do­tar­łem do celu, ksiądz Dal­ton aku­rat wcho­dził do świą­ty­ni przez głów­ne wej­ście. Nie­zwłocz­nie po­dą­ży­łem za nim. Ko­ściół nie wy­róż­niał się ni­czym szcze­gól­nym na tle in­nych tego typu przy­byt­ków. Drew­nia­ne ławki, ozdob­ne kan­de­la­bry, skrom­ny oł­tarz, masa fre­sków i na­tu­ral­nych roz­mia­rów fi­gu­ra ukrzy­żo­wa­ne­go Chry­stu­sa. Nie­co­dzien­ny widok sta­no­wi­ła jedna rzecz: gro­te­sko­we ma­lo­wi­dło, przed­sta­wia­ją­ce mę­czeń­ską śmierć pa­tro­na ko­ścio­ła. Widok ob­dzie­ra­ne­go żyw­cem ze skóry świę­te­go, na­ma­lo­wa­ny z tak dużą dba­ło­ścią o nie­zbyt przy­jem­ne szcze­gó­ły, spra­wił, że z mego umy­słu ule­cia­ło nieco od­świe­ża­ją­ce­go wpły­wu, jaki wy­war­ła na mnie wcze­śniej­sza pie­sza wę­drów­ka. Od­wró­ci­łem czym prę­dzej wzrok od na­tu­ra­li­stycz­ne­go dzie­ła i uda­łem się do ko­ściel­nej za­kry­stii. Tak jak się spo­dzie­wa­łem, od­na­la­złem tam Dal­to­na.

– Och, James to ty! W czym mogę ci pomóc mło­dzień­cze? – za­py­tał na przy­wi­ta­nie ka­płan.

– Widzi ksiądz, mam taką spra­wę i nie wiem do kogo się z nią zwró­cić – od­par­łem, wy­cią­ga­jąc z torby do­ku­men­ty Er­ne­sta.

– W takim razie świet­nie tra­fi­łeś. Za­wsze chęt­nie po­mo­gę każ­de­mu po­trze­bu­ją­ce­mu. Mów śmia­ło, co cię trapi – po­wie­dział Dal­ton.

Opo­wie­dzia­łem mu wszyst­ko, a on w tym cza­sie prze­glą­dał za­war­tość tecz­ki. Gdy skoń­czył czy­tać, a ja mówić, spoj­rzał na mnie prze­ni­kli­wie i rzekł:

– To do­praw­dy nie­zwy­kła hi­sto­ria, James. Nie przy­pusz­cza­łem, że Er­nest tak łatwo utra­ci kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią przez te ba­ja­nia, po­nie­waż w rze­czy samej, to nic in­ne­go, jak le­gen­dy i mity krą­żą­ce po tej oko­li­cy od setek lat. Nie­szczę­sny Wil­kins za bar­dzo w to wszyst­ko uwie­rzył i jego nad­wy­rę­żo­ny umysł, pchnął go do po­peł­nie­nia nie­wy­ba­czal­ne­go czynu. Nie mia­łem po­ję­cia, że był tak słaby psy­chicz­nie.

Pró­bo­wa­łem gło­śno pro­te­sto­wać, obu­rzo­ny po­sta­wą księ­dza, jed­nak­że on szyb­ko mi prze­rwał i dodał, iż mam wy­peł­nić ostat­nią wolę mego przy­ja­cie­la oraz prze­stać przej­mo­wać się ta­ki­mi głup­stwa­mi. Za­bra­łem więc tecz­kę i wy­sze­dłem z ko­ścio­ła zre­zy­gno­wa­ny. Dalton się mylił. Nazwał mego zmarłego kompana wariatem, ubierając to w ładne słówka. Moja rezygnacja szybko zmieniła się w gniew. 

 

Wró­ci­łem do Wil­kins Manor, nie pró­bu­jąc nawet za­mie­nić słowa z Anną. Zja­dłem skrom­ny po­si­łek i zde­cy­do­wa­łem się zdrzem­nąć w swym po­ko­ju, w ra­mach re­kom­pen­sa­ty za nie­prze­spa­ną noc. Spa­łem jak za­bi­ty. Ze snu wy­rwał mnie prze­raź­li­wy ko­bie­cy krzyk. Był kwa­drans po ósmej wie­czo­rem, spa­łem zatem ponad czte­ry go­dzi­ny. Nie mia­łem jed­nak czasu na za­sta­na­wia­nie się nad twar­do­ścią wła­sne­go snu, gdyż strasz­li­wy wrzask roz­legł się po­now­nie. Do­cho­dził z ze­wnątrz, toteż ile sił w no­gach wy­bie­głem z po­sia­dło­ści, spraw­dzić co się, u dia­bła dzie­je. Na ścież­ce pro­wa­dzą­cej do ogro­du, zo­ba­czy­łem roz­bi­tą lampę naf­to­wą, strzęp­ki ubrań oraz ślady krwi. Ko­bie­ta krzyk­nę­ła po­now­nie, dźwięk do­cho­dził z pra­wej. Po­bie­głem więc w tę stro­nę i uj­rza­łem coś, co prze­śla­do­wać mnie bę­dzie w sen­nych kosz­ma­rach do końca życia. Ogrom­ny wilk o sier­ści czar­nej jak smoła i du­żych oczach świe­cą­cych nie­na­tu­ral­nym, pie­kiel­nym bla­skiem za­ci­skał swe po­tęż­ne szczę­ki na szyi ledwo żywej Mary. Bied­na słu­żą­ca usi­ło­wa­ła krzyk­nąć raz jesz­cze, jed­nak ze­mdla­ła. Ja na­to­miast pa­trzy­łem na żądną krwi be­stię, do­słow­nie spa­ra­li­żo­wa­ny stra­chem. Nie mo­głem się ru­szyć, zlany potem, trzą­słem się jak­bym nagle zna­lazł się w chłod­ni. Prze­ra­ża­ją­cy wilk w końcu odło­żył nie­przy­tom­ną Mary na zie­mię, spoj­rzał mi po raz ostat­ni w oczy i za­czął biec wprost na mnie. Wrza­sną­łem z ca­łych sił, chcia­łem uciec, lecz byłem tak prze­ra­żo­ny, że nogi się pode mną ugi­na­ły. Pa­dłem na zie­mię, ak­cep­tu­jąc swój strasz­ny los. Nagle jed­nak usły­sza­łem wycie, do­cho­dzą­ce jak mi się zda­wa­ło z Wil­czej Ka­pli­cy. Wil­czy­sko z pie­kła rodem za­trzy­ma­ło się, spoj­rza­ło w stro­nę plu­ga­we­go bu­dyn­ku i ucie­kło, za­bie­ra­jąc ze sobą Mary. Z wiel­ką trud­no­ścią udało mi się sta­nąć na równe nogi. Od­wró­ci­łem się w stro­nę drzwi wej­ścio­wych Wil­kins Manor i zo­ba­czy­łem Annę kur­czo­wo trzy­ma­ją­cą się ko­łat­ki. Pod­bie­głem do niej i w porę zła­pa­łem, po­nie­waż bie­da­czy­na ze­mdla­ła ze stra­chu. Prze­ra­ża­ją­ce zda­rze­nie ja­kie­go do­świadczy­łem było żywym do­wo­dem na ist­nie­nie zła w Wil­czej Ka­pli­cy.

 

III. Ko­niec kosz­ma­ru

 

Anna na szczę­ście szyb­ko do­szła do sie­bie. Wy­rzu­ce­nie z pa­mię­ci dan­tej­skich scen, jakie ro­ze­gra­ły się tam­te­go wie­czo­ra pod Wil­kins Manor było nie­moż­li­we i wy­da­rze­nia te od­ci­snę­ły pięt­no na na­szych umy­słach, ale mimo pod­łe­go stanu psy­chicz­ne­go, oboje zdołaliśmy na­stęp­ne­go dnia, punk­tu­al­nie o dwu­na­stej do­trzeć do Dur­ham na po­grzeb. Po za­koń­cze­niu ce­re­mo­nii wró­ci­li­śmy do Ay­les­ford. Za­sta­na­wia­li­śmy się co po­cząć w tej sy­tu­acji. Anna pro­po­no­wa­ła we­zwać po­li­cję, ja jed­nak byłem temu prze­ciw­ny. Nie uwie­rzy­li­by, a oprócz nas nikt nie wi­dział po­rwa­nia Mary przez be­stię. Druga pro­po­zy­cja mej to­wa­rzysz­ki nie­do­li wska­zy­wa­ła wy­jazd z Ay­les­ford. Na to rów­nież się nie zgo­dzi­łem. Nie mo­głem tak po pro­stu uciec i po­zwo­lić ly­kan­tro­pom dalej za­bi­jać. Nie mam po­ję­cia czy w tam­tym mo­men­cie to wiel­ka od­wa­ga, czy też wiel­ka głu­po­ta pod­su­nę­ły mi tę myśl. Za­de­cy­do­wa­łem, że udam się do Wil­czej Ka­pli­cy i spró­bu­ję za­koń­czyć ten kosz­mar. Spra­wę sza­tań­skiej księ­gi rów­nież udało mi się do­pro­wa­dzić do końca raz na za­wsze, więc wy­sze­dłem z za­ło­że­nia, iż w tym przy­pad­ku na­le­ży zro­bić to samo. Spa­ko­wa­łem do dużej torby pro­wiant, lampę naf­to­wą, nóż, strzel­bę z ga­bi­ne­tu Er­ne­sta i tro­chę amu­ni­cji. Co bar­dzo mnie za­sko­czy­ło, Anna za­pra­gnę­ła iść ze mną. Wy­ja­śni­ła, że prze­my­śla­ła spra­wę i jest go­to­wa mi pomóc. Na po­cząt­ku wa­ha­łem się. Za­bie­ra­nie ze sobą de­li­kat­nej kobiety do tak nie­bez­piecz­ne­go miej­sca było co naj­mniej głu­pie, jed­nak­że po chwi­li zwąt­pie­nia uzna­łem, iż każda po­moc­na dłoń się przy­da. Moja to­wa­rzysz­ka za­bra­ła ze sobą do­dat­ko­wą lampę naf­to­wą oraz re­wol­wer z taj­nej skryt­ki męża i ru­szy­li­śmy w stro­nę plu­ga­we­go wzgó­rza.

 

Po około pół go­dzi­nie do­tar­li­śmy do celu. Oto stała przed nami, Wil­cza Ka­pli­ca w całej swej zło­wro­giej kra­sie. Po­de­szli­śmy do drzwi wej­ścio­wych, jed­nak gdy pró­bo­wa­li­śmy je otwo­rzyć, oka­za­ło się, iż są­ za­mknię­te na głu­cho. Pcha­niem i szar­pa­niem klam­ki ni­cze­go nie wskó­ra­li­śmy. Wy­cią­gną­łem strzel­bę z na­dzie­ją, że po­rząd­ny strzał w zamek za­ła­twi spra­wę, gdy nagle oboje usły­sze­li­śmy sze­lest w po­bli­skich za­ro­ślach. Pręd­ko zda­li­śmy sobie spra­wę, że ktoś lub coś nad­cho­dzi, toteż ukry­li­śmy się w krza­kach po prze­ciw­nej stro­nie. W końcu z gę­stwi­ny wy­ło­nił się ksiądz Dal­ton. Za­rów­no ja, jak i Anna po­waż­nie się zdzi­wi­li­śmy, wi­dząc go tutaj. Cze­góż ten po­czci­wy sta­ru­szek mógł szu­kać w tak upior­nym miej­scu? Stary kapłan na­to­miast sta­nął przed wro­ta­mi ka­pli­cy, wy­cią­gnął ręce przed sie­bie i za­czął mru­czeć coś w nie­zro­zu­mia­łym ję­zy­ku. Ku na­sze­mu za­sko­cze­niu pod wpły­wem tego jakże dziw­ne­go ry­tu­ału, odrzwia świą­ty­ni na­tych­miast sta­nę­ły otwo­rem, a Dal­ton nie­zwłocz­nie wszedł do środ­ka. Wi­dząc, że po prze­kro­cze­niu przez niego progu, drzwi na po­wrót się za­my­ka­ją, opu­ści­li­śmy naszą kry­jów­kę i po­spie­szy­li­śmy za nim. Wresz­cie by­li­śmy w środ­ku Wil­czej Ka­pli­cy. Od­wró­co­ny w naszą stro­nę Dal­ton przy­wi­tał nas sło­wa­mi:

– Pan James i pani Anna, przy­znam szcze­rze nie spo­dzie­wa­łem się was tutaj. Byłem pe­wien, że wy­je­dzie­cie albo za­bi­je­cie się jak ten głu­piec, Er­nest Wil­kins.

– Co ksiądz tu robi? – spy­ta­łem, mie­rząc do niego ze strzel­by. Wie­dzia­łem, iż coś jest z nim nie tak. Mam­ro­ta­nie in­kan­ta­cji w nie­zna­nym ję­zy­ku a do tego głos, wcze­śniej przy­jem­ny i pełen en­tu­zja­zmu, teraz zimny i chry­pli­wy.

– Nie ma sensu wam tego tłu­ma­czyć i tak nie zro­zu­mie­cie. Zresz­tą do­wie­dzie­li­ście się więk­szo­ści z pa­pie­rów Wil­kin­sa. Gdy to się skończy, oso­bi­ście je znisz­czę, bo jak mnie­mam, nie po­zby­łeś się ich jesz­cze, praw­da James? – po­wie­dział Dal­ton z szy­der­czym uśmie­chem na twa­rzy.

– Za­strze­lę cię, jeśli tylko się zbli­żysz! Mów! Je­steś ly­kan­tro­pem? – krzy­cza­łem.

– Dzi­siej­szej nocy do nich do­łą­czę. Po­ży­wię się tą bez­u­ży­tecz­ną służ­ką i za­pew­nię sobie nie­śmier­tel­ność! – wy­krzyk­nął ka­płan gło­sem peł­nym cho­re­go en­tu­zja­zmu. – Lupus i Pięciu egzystują tak, już od blisko tysiąca lat. Czymże jest jedna ofiara w obliczu życia wiecznego? No już, nie bądźcie głupi i dołączcie do nas! – dodał. 

– Mój mąż Ernest. Odkrył waszą tajemnicę? – zapytała Anna.

– Wiedział jedynie o Lupusie i Pięciu. O mnie nie miał pojęcia. Skrzętnie ukrywałem swój prawdziwy cel. Wilkins miał być kolejną ofiarą, ale pokrzyżował nasze plany zabijając się, ale nie szkodzi, ta służka też się nada – mówił Dalton. 

– Jak możesz? Ernest ci ufał i uważał za przyjaciela! Prędzej damy się rozszarpać niż dołączymy do was, potwory! – wrzeszczałem na całe gardło, trzymając palec na spuście strzelby. 

– Doprawdy szkoda. Zatem wybieracie śmierć. Niech tak będzie – powiedział klecha, zacierając ręce. 

Nie mia­łem za­mia­ru cze­kać, aż za­ata­ku­je pierw­szy, strze­li­łem w jego stro­nę. Sta­ruch jed­nak zro­bił unik, jak gdyby spo­dzie­wał się mojej re­ak­cji. Był nie­by­wa­le szyb­ki. W klika se­kund zna­lazł się przy mnie i po­wa­lił na zie­mię cio­sem pię­ści. Na­stęp­nie rzu­cił się na Annę. Nie zdą­ży­ła nawet wy­cią­gnąć re­wol­we­ru. Ogłu­szył ją jesz­cze ła­twiej niż mnie. Sły­sza­łem je­dy­nie jak wyje, przy­zy­wa­jąc swych przy­szłych braci i stra­ci­łem przy­tom­ność.

 

Obu­dzi­łem się w ja­kiejś za­tę­chłej kryp­cie. Du­szą­ce mia­zma­ty czuć było do­słow­nie wszę­dzie. Byłem przy­ku­ty łań­cu­cha­mi do ka­mien­nej ścia­ny. Po mojej lewej stro­nie sie­dzia­ła Anna, uwię­zio­na w taki sam spo­sób. Na środ­ku kryp­ty stał ka­mien­ny oł­tarz, a na nim le­ża­ło wy­pa­tro­szo­ne ciało Mary. Gdy uj­rze­li­śmy ten okrop­ny widok, zro­bi­ło nam się nie­do­brze. Bied­na Mary, nie za­słu­ży­ła sobie na tak strasz­ny los. Wtem zja­wi­li się oni – sze­ściu mni­chów w czar­nych ha­bi­tach. Pa­trzy­li na nas swymi dia­bel­ski­mi, zwie­rzę­cy­mi śle­pia­mi. Za nimi stał Dal­ton, wy­krzy­wia­jąc gębę w pa­skud­nym uśmie­chu. Po chwi­li tę­pe­go przy­glą­da­nia się nam, Dal­ton uklęk­nął przy oł­ta­rzu, a sze­ściu mni­chów sta­nę­ło wokół niego. Od­ra­ża­ją­cy sta­ruch za­czął po­że­rać wnętrz­no­ści ofia­ry, pod­czas gdy jego to­wa­rzy­sze śpie­wa­li do­no­śny­mi gło­sa­mi pieśń, w ję­zy­ku, jak mnie­mam sta­ro­grec­kim. Je­dy­ne słowo, jakie udało mi się roz­po­znać to po­wta­rza­ją­ce się trzy­krot­nie w re­fre­nie „Zeus Li­ka­jos”. Plu­ga­wy śpiew wy­brzmie­wał coraz gło­śniej, a Dal­ton po­chła­niał łap­czy­wie krwa­we ochła­py mięsa. Im wię­cej zja­dał, tym bar­dziej przy­po­mi­nał wilka. Sub­tel­ność trans­for­ma­cji była do­praw­dy gro­te­sko­wa i od­ra­ża­ją­ca. Po kilku re­fre­nach okrop­ne­go hymnu, dawny ksiądz był już praw­dzi­wą be­stią. Czar­ne jak noc futro, świe­cą­ce in­fer­nal­nym bla­skiem oczy i ostre zę­bi­ska, wy­sta­ją­ce ze śli­nią­cej się mordy, iden­tycz­nie jak u wilka, któ­re­go uj­rza­łem tam­te­go wie­czo­ra. Wil­czy­sko za­wy­ło gło­śno i prze­cią­gle a sze­ściu upior­nych mni­chów mu za­wtó­ro­wa­ło. Na­stęp­nie cała sió­dem­ka po­now­nie od­wró­ci­ła się do nas. Jeden z nich zdjął kap­tur i prze­mó­wił do mnie w sta­rej grece. Oczy­wi­ście nic nie ro­zu­mia­łem, ale nawet gdyby mówił płyn­nie po an­giel­sku z nie­na­gan­nym ak­cen­tem, nie był­bym w sta­nie się sku­pić. Cała mą uwagę po­świę­ci­łem bo­wiem prze­ra­ża­ją­cej apa­ry­cji mni­cha. Zda­łem sobie spra­wę, że to, co przede mną stało, nie­wie­le wspól­ne­go miało z czło­wie­kiem. Cera ko­lo­ru ka­mien­nej płyty na­grob­ko­wej, świe­cą­ce oczy, zwie­rzę­ce kły za­miast zębów, nie­moż­li­wie chuda twarz, przy­po­mi­na­ją­ca ra­czej czasz­kę po­wle­czo­ną skórą. Za­iste był to naj­praw­dziw­szy po­twór.

– Lupus mówi, że jedno z was może do­stą­pić za­szczy­tu zo­sta­nia ko­lej­ną ofia­rą – wy­tłu­ma­czy­ła be­stia bę­dą­ca nie­gdyś księ­dzem Dal­to­nem, char­ko­czą­cym, strasz­nym gło­sem.

– Myślę, że ko­bie­ta bę­dzie idea­l­na – dodał wilk po chwi­li.

Zbli­ży­li się do prze­ra­żo­nej Anny, roz­ku­li ją i za­wle­kli do oł­ta­rza. Pró­bo­wa­ła się wy­rwać, jed­nak sza­ro­skó­re wy­chu­dzo­ne upio­ry były nad­zwy­czaj silne. Szar­pa­łem się i krzy­cza­łem, nie mo­głem po­zwo­lić, by zo­sta­ła po­żar­ta żyw­cem przez te po­two­ry. Moje wy­tę­żo­ne wy­sił­ki nie dały jed­nak rady że­la­znym łań­cu­chom. Tym­cza­sem od lewej stro­ny pod­kra­dał się do mnie mnich zwany Lu­pu­sem, dzier­żąc w ręku szty­let.

– Pora byś umarł, James. A szko­da, mo­głeś za­po­mnieć o wszyst­kim, tak jak ci ra­dzi­łem. Teraz za­pła­cisz za swą głu­po­tę – mówił Dal­ton, ga­piąc się uważ­nie na zbli­ża­ją­ce się po­wo­li do mojej szyi ostrze szty­le­tu.

 

I gdy mia­łem pew­ność, że to już osta­tecz­ny ko­niec, usły­sza­łem strzał z re­wol­we­ru i szczęk łań­cu­cha. Spo­strze­głem, iż moja prawa ręka jest wolna, krę­pu­ją­ce ją okowy zo­sta­ły ze­rwa­ne. Nie za­sta­na­wia­jąc się, chwy­ci­łem Lu­pu­sa za trzy­ma­ją­cą ostrze łapę i kop­ną­łem go z ca­łych sił w brzuch. Upadł do tyłu, zo­sta­wia­jąc broń w mojej dłoni. Pu­gi­nał oka­zał się na tyle wy­trzy­ma­ły, iż wy­star­czył jeden za­mach, bym uwol­nił drugą koń­czy­nę z oko­wów. Wi­dząc to, Dal­ton rzu­cił się na mnie bły­ska­wicz­nie. Za­ci­snął po­tęż­ne szczę­ki na moim nad­garst­ku, a ja mimo okrop­ne­go bólu dźga­łem jego czasz­kę ostrzem szty­le­tu. Ko­lej­ny strzał. Łeb be­stii krwa­wił ob­fi­cie. Na­stęp­ne strza­ły. Mnisi trzy­ma­ją­cy Annę po­upa­da­li na po­sadz­kę. Oka­za­ło się, iż to ona strze­la­ła. Pod­czas po­tycz­ki z Dal­to­nem w ka­pli­cy nie zdą­ży­ła nawet wy­cią­gnąć swo­jej broni zza paska. Wszyst­kim bogom dzię­ko­wać, że miała na tyle celne oko by strze­lić w pę­ta­ją­cy mnie łań­cuch, ina­czej zo­stał­bym za­rżnię­ty jak pro­się. Przy­bie­gła mi na pomoc. Wilk okła­da­ny kolbą re­wol­we­ru po łbie (amu­ni­cja skoń­czy­ła się w za­stra­sza­ją­cym tem­pie) w końcu pu­ścił moją rękę. Razem udało nam się dobić po­two­ra. Wi­dząc, że pie­kiel­ni za­kon­ni­cy po­now­nie się zbli­ża­ją, rzu­ci­li­śmy się do uciecz­ki. Pod­ziem­na kryp­ta była ni­czym la­bi­rynt, jed­nak przy­pływ ad­re­na­li­ny po­mógł nam szyb­ko od­na­leźć drogę wyj­ścia. Dal­ton sie­dział nam na ogo­nie. Do­słow­nie czu­li­śmy na ple­cach jego śmier­dzą­cy od­dech. Wszyst­kie rany, jakie mu za­da­li­śmy znik­nę­ły, mon­strum było wręcz nie­po­wstrzy­ma­ne! Kilka jardów od drzwi ka­pli­cy wciąż le­ża­ła moja strzel­ba. Pu­ści­łem rękę Anny, rzu­ci­łem się na po­sadz­kę, chwy­ci­łem broń i od­wra­ca­jąc się w stro­nę go­nią­ce­go nas po­two­ra, wy­strze­li­łem. Krew, ka­wał­ki mózgu i czasz­ki wilka za­chla­pa­ły kle­pi­sko oraz po­bli­ską ławkę. Be­stia ze zma­sa­kro­wa­nym łbem za­chwia­ła się przez mo­ment i padła. Prze­ła­do­wa­łem broń, po­now­nie chwy­ci­łem mą to­wa­rzysz­kę za rękę i oboje wy­bie­gli­śmy z ka­pli­cy. Na ze­wnątrz jed­nak cze­ka­li już na nas mni­si-ka­ni­ba­le.

„O Boże, to już z pew­no­ścią ko­niec!” – la­men­to­wa­łem w my­ślach.

Za­bi­ją nas! Byłem tego pe­wien. Strze­li­łem dwa razy w jed­ne­go z nich, lecz mimo krwa­wią­cych ran ten dalej kro­czył w naszą stro­nę. Co gor­sza od tyłu zbli­żał się już Dal­ton. Zre­ge­ne­ro­wał swe rany. Wy­glą­dał tak, jak gdyby nic mu się nie stało.

„Więc Er­nest miał rację, są nie­śmier­tel­ni, nie da się ich zabić” – po­my­śla­łem.

Przy­tu­li­łem Annę i oboje cze­ka­li­śmy na nasz ko­niec, jed­nak­że i tym razem jacyś do­brzy bo­go­wie czu­wa­li nad nami i po­now­nie ra­tu­nek nad­szedł z naj­mniej spo­dzie­wa­nej stro­ny. Wpierw usły­sze­li­śmy dźwięk tłu­czo­nej bu­tel­ki, na­stęp­nie po­czu­li­śmy za­pach al­ko­ho­lu, a po chwi­li plu­ga­wych za­kon­ni­ków oto­czy­ły pło­mie­nie. Na widok ognia wszy­scy z Dal­to­nem włącz­nie, ucie­kli do ka­pli­cy, sy­cząc i wyjąc ni­czym dzi­kie zwie­rzę­ta. Wrota świą­ty­ni za­mknę­ły się z hu­kiem, a my po­zna­li­śmy na­sze­go wy­baw­cę. Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom. To był gruby, śmier­dzą­cy pi­ja­czy­na, który za­cze­pił mnie w wio­sce i opo­wie­dział o wil­kach.

– Za­sra­ne be­sty­je, boją się ognia jak to każdy zwierz. Al­ko­hol i za­pał­ka, równa się mały pożar – po­wie­dział nam na przy­wi­ta­nie, szcze­rząc się głu­pio.

– Jak nas zna­la­złeś? – spy­ta­łem.

– Strza­ły, wrza­ski, wycie. Nietrud­no was usły­szeć – od­parł.

Po­dzię­ko­wa­li­śmy Bren­da­no­wi (w końcu ra­czył się przed­sta­wić) i wró­ci­li­śmy do Wil­kins Manor.

 

Na­stęp­ne­go dnia spa­li­liśmy do­ku­men­ty Er­ne­sta i wy­je­cha­li­śmy do Dur­ham. Tam przez kilka ty­go­dni od­po­czy­wa­li­śmy w domu pań­stwa Kra­ve­nów – krew­nych mej to­wa­rzysz­ki. Na­stęp­nie wszyst­kie oszczęd­no­ści prze­zna­czy­li­śmy na zbu­rze­nie ka­pli­cy. Gdy świą­ty­nia i jej plu­ga­we, za­tę­chłe kryp­ty legły w gru­zach, Anna wró­ci­ła do swej po­sia­dło­ści w Ay­les­ford. Za­trud­ni­ła u sie­bie Bren­da­na, by ten, co osiem lat w kwiet­nio­we noce roz­pa­lał na wzgó­rzu ogni­sko. Po­gło­ski o wil­kach gra­su­ją­cych w Ay­les­ford znik­nę­ły. Be­stie nie po­ja­wi­ły się ani w 1904, ani w 1912, ani w 1920. Lupus, Dal­ton i po­zo­sta­łe ly­kan­tro­py na pewno prze­ży­ły i z pew­no­ścią zdo­ła­ją upa­trzyć sobie ko­lej­ne ofia­ry, jed­nak­że świa­do­mość tego, iż cho­ciaż ta jedna, spo­koj­na wio­ska jest bez­piecz­na, spra­wia mi wiel­ką ra­dość i sa­tys­fak­cję.

Jest rok 1921, gdy za­pi­su­ję te słowa. Anna dwa lata temu do­łą­czy­ła do swego uko­cha­ne­go. Bren­dan wraz ze świe­żo po­ślu­bio­ną mał­żon­ką za­rzą­dza Wil­kins Manor, a ja mimo pięć­dzie­siąt­ki na karku, wciąż nie mogę za­po­mnieć o tych strasz­nych wy­da­rze­niach i praw­do­po­dob­nie nie za­po­mnę nigdy. Nie wy­gra­łem star­cia ze złem sprzed wie­ków, jed­nak­że sam fakt pod­ję­cia walki, obro­ny tego, na czym mi za­le­ża­ło i prze­ży­cia, uzna­ję za duże osią­gnię­cie.

Koniec

Komentarze

Nie zabiorę się za komentowanie od strony technicznej, bo nie uważam jakbym miał ku temu kompetencje. 

Wydaje mi się, że to opowiadanie można zaliczyć jako horror lovecraftowski? Tzn. spełnia sporo jego cech (główny bohater to inteligentny samotnik, narracja pierwszoosobowa, pradawna tajemnica, fiksacja na punkcie wydzielin wewnętrznych, ostatecznie zła nie da się pokonać). Przypuszczam, że taki był zamysł i rzeczywiście się to udało.

Opowiadanie opisałbym jako.. bardzo nierówne. Pod wieloma względami:

Styl – chwilami miałem wrażenie, że czytam elitę polskiej literatury, by po 10 zdaniach wykrzywić się nieco w niezadowolonym grymasie.

Postępowanie bohaterów – raz zachowują się całkiem sensownie, czasem robią głupoty. Oczywiście to zdarza się wszędzie, ale akcja jak mniemam dzieje się na przestrzeni 3 dni, więc to był prawdziwy rollercoaster. 

Tą nierówność najlepiej pokazuje samo zakończenie – już chciałem napisać w komentarzu, że się zawiodłem, że coś tu nie gra i nie działa, potem znowu nastąpił wzwyż, znowu niż, ale koniec końców skończyło się całkiem nieźle.

Powiedziałbym, że mocno przeszkadza mi brak logiki w wielu poczynaniach bohaterów (fakt, że mieli głowę wybrać się na pogrzeb po tym jak bliska im osoba została zamordowana na ich oczach przez tysiącletniego wilka-kanibala trochę mnie zdziwił, albo to, że bohater jest zadowolony z przepędzenia zła gdzieś indziej, gdzie pewnie będzie miało okazje do jeszcze większej rzezi). Najbardziej zawiodła mnie jednak scena, gdy ksiądz Dalton, jako wciąż normalny człowiek (chyba), ma zdolności na poziomie Quicksilvera. 

 

Ale, abstrahując od tej całej krytyki, muszę przyznać, że czytało mi się naprawdę miło i były momenty, gdy poczułem rzeczywistą grozę. Jeśli plan był taki, żeby napisać horror lovecraftowski, to wyszedł naprawdę solidny i jeśli byłby bardziej konsekwentny w swojej jakości (która dłuższymi fragmentami jest naprawdę na wysokim poziomie), mógłbym powiedzieć, że przeczytałem bardzo dobry blok tekstu. Na razie muszę powiedzieć tylko “dobry”. 

 

A, no i tekst starego pijaczyny o tym, że zwierzęta boją się ognia, jakoś strasznie mnie rozbawił xD Dokładnie tak wyobrażałbym sobie lokalnego chlejusa na spotkaniu z przedwiecznym złem.

 

Dla mnie 7,5/10. Pozdrawiam!! laugh

„Temu, kto nie wie, do jakiego portu zmierza, nie sprzyja żaden wiatr.“ - Seneka Starszy

Chwilami miałem wrażenie, iż czytam Mistrza Alana Edgara. Wrażenie to znikało, gdy w tekście pojawiały się nuty i fragmenty bliskie współczesnym stylom pisania, ale nie było ich zbyt wiele i łatwo powracało się do atmosfery przypominającej prozę wymienionego na wstępie.

Zasadniczo, jak dla mnie, odpornego na horrory, niczego nowego Autor nie zaproponował. Tyle że poprawnie (tak mi się wydaje) rozegrał scenariusz, rozpisał go na etapy. Intrygujący list, intrygujący napis na płocie, pijaczyna, który okazał się potrzebny jako postać niemal kluczowa, no i ksiądz Dalton, stary, wytrawny oszust. Narrator nie robi ze siebie herosa, i za to można go polubić…

Szanowny Autorze, miewasz kłopoty z przecinkologią. Zwłaszcza gdy używasz wołaczy. które muszą być wzięte między przecinki. W innych przypadkach także zdarza się Tobie gubić te małe, ale istotne znaczki…

Reasumując – czytało mi się bez znaczących przeszkód, chociaż bez wielkich wzruszeń.

Pozdrawiam.

Witaj Szlachcicu!

Dziękuję za przeczytanie i obszerny komentarz. Cieszę się, że opowieść się spodobała. 

Jak najbardziej jest to horror lovecraftowski i taki był zamysł. Proza Samotnika z Providence inspiruje mnie od dłuższego czasu. 

Starałem się być systematyczny co do stylu, ale nie ukrywam, że mogło się wkraść nieco współczesnych naleciałości. Na pewno w następnym tekście będzie lepiej. 

Głupie zachowania bohaterów w horrorze to przecież element stały gatunku :) A tak na poważnie to przyznaję, że drobnych głupot niestety nie uniknąłem a szkoda, bo starałem się prowadzić fabułę logicznie. Najwidoczniej muszę nad tym popracować. 

Pozdrawiam również!

AdamKB Fajnie, że dobrze się czytało. Dzięki za przeczytanie.

Przecinki to niestety moja zmora. Nieustannie szlifuję umiejętność właściwego stawiania ogonków. Przyjrzę się jeszcze tej nieszczęsnej interpunkcji.

Również pozdrawiam!

Ślęczeliśmy nad Ernestowymi dokumentami do późnych godzin wieczornych. Była dziesiąta wieczorem, gdy skończyliśmy czytać.

Najpierw piszesz ogólnikowo, a w następnym zdaniu precyzyjnie. Myślę, że z jednego z tych zdań trzeba zrezygnować.

Z podobnym mrokiem miałem już do czynienia. Wtedy był to bluźnierczy i plugawy grimuar, który nieomal doprowadził mnie do szaleństwa, śmierci lub czegoś znacznie gorszego.

Czyżby to opowiadanie miało jakiś prequel?

 

Sprawę szatańskiej księgi również udało się mi się doprowadzić do końca raz na zawsze,

Sprawę szatańskiej księgi również udało się mi się doprowadzić do końca raz na zawsze,

 

Podobało mi się. Ma to swój styl i klimat. Opowieść dość klasyczna, ale przeczytałem z zainteresowaniem.

Zgłaszam do biblioteki!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Interesującą odmiana wilkołactwa.

No, jakoś nie polubiłam głównego narratora. Miał zniszczyć teczkę, a on co? Pokazuje dokumenty wdowie. A gdyby to była korespondencja z kochanką? Potem służąca w szczękach wilka, a ten mdleje, a potem leci pomóc pani domu zamiast ratować służącą. Zadek wołowy, nie mężczyzna. Naczytał się o wilkach, wystraszył się, ale obudzony kobiecymi wrzaskami wybiega z domu uzbrojony w szlafmycę. A przecież strzelbę miał.

Nie jestem pewna, czy strzałem z małego rewolweru można zniszczyć łańcuch albo kajdany. Pewnie raczej większe ryzyko, że się oberwie rykoszetem. No i że mnisi nie obszukali ofiar pod kątem broni…

To prawda, że interpunkcja kuleje.

Ale czytało się przyjemnie.

Babska logika rządzi!

Cześć Nazgul!

Dziękuję bardzo za klika. Super, że się podobało.

Czyżby to opowiadanie miało jakiś prequel?

Jest to nawiązanie do mojego innego tekstu w podobnym klimacie klasycznej grozy. Obie opowieści łączy postać narratora, ale prequelem na miarę „Gwiezdnych Wojen” bym tego nie nazwał ;). Jeśli jesteś zainteresowany możesz przeczytać go tutaj.

Witaj Finklo!

Bohater rzeczywiście ma trochę głupot na sumieniu. Przyznam szczerze, że na niektóre nie zwróciłem uwagi pisząc. 

Udane rozwalenie kajdan strzałem z rewolweru to skutek częstego oglądania tego typu rzeczy w grach komputerowych. Rykoszet jest możliwy, no ale jakoś musiałem wyciągnąć narratora z tarapatów :)

Interpunkcji jeszcze się przyjrzę. Fajnie, że czytało się przyjemnie. 

Mnie się bardzo podobało. Klarownie przedstawione wydarzenia, nie sposób się w nich pogubić, dobrze dozowane napięcie, ciekawy pomysł z legendą i jej realiami. Ten ksiądz od początku wydawał mi się podejrzany… :)

Z technicznych mignęły mi sprawy interpunkcyjne oraz literówki.

Pozdrawiam, klik. :)

Pecunia non olet

Hej bruce!

Dzięki bardzo za klika! Super, że tekst się spodobał. 

Również pozdrawiam serdecznie :) 

Hej 

Opowiadanie bardzo fajnie się czyta, klimat śledztwa z otoczką horroru zaciekawił mnie i trzymał przy lekturze :). A dynamiczna końcówka fajnie dopełnia całość.

 

Lovecraft jest tu mocno wyczuwalny i super bo lubię historie w jego stylu:). Jest jednak “ale” :P. 

Gdy pojawia się ksiądz nie dajesz żadnej wątpliwości, że to będzie nasz czarny charakter :), gdy poznajemy historie Johannes Lupus utwierdziłeś mnie tylko w tym przekonaniu. I to co mi przeszkadza to, że ostatnimi czasy, co widzę księdza czy to w filmie, czy czytam w opowiadaniu, to już wiem, że… Oho pojawił się czarny charakter :P. A też mam wrażenie, że historia Johannes Lupus mogła być inspirowana produkcją Netflixa o wilkołaku w Norwegii ( ale mogę się oczywiście mylić :P). Te drobne “ale” jednak nie psują obrazu całości historii, który wypadła bardzo dobrze :) 

 

Pozdrawiam

 

Ps. Jeśli nie widziałeś tego Netflixowego horroru to wątek z mnichem i wikingami jest na samym początku filmu :D, reszty osobiście nie polecam bo wyszła średnio. 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć Bardziejaskrze 

Cieszę się, że opowiadanie się spodobało.

Filmu, o którym mówisz nie widziałem. Szczerze pierwsze słyszę o tej produkcji, (patrząc na oceny nic dziwnego, tak jak napisałeś mocny średniak :) ). Mimo to, ciekaw jestem czy rzeczywiście wątek podobny, na pewno obejrzę w wolnej chwili. 

Inspirację bardziej stanowił właśnie Lovecraft i jego „Szczury w murach”. W tym opowiadaniu według mnie, klimat strasznej tajemnicy sprzed wieków był najbardziej odczuwalny, wątek kanibalizmu również się przewinął. 

Dzięki za przeczytanie i komentarz. 

Również pozdrawiam ;)

I ja dziękuję, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Hej,

 

Parę przemyśleń: 

– Nawiasy w literaturze wiktoriańskiej pojawiały się niezmiernie rzadko. Nie jest to błąd, ale stylistycznie rzuciło się w oczy.

– „Proszę księdza” by nie użyto w tamtych czasach, ani żadnego podobnego zwrotu; najprędzej „wielebny”. Lub nazwiskiem. W przypadku Anglika raczej nie stosujemy słowa “ksiądz”. Chyba, że Anglikaniniem nie był, ale wtedy…

– Brytyjczycy mieli swoje określenia na wilczki – werwulf, werwoolf, etc. Nie jestem pewna, czy w relacjach z epoki wzmiankowane są greckie zapożyczanie typu „likantrop”. Nie mówię, że nie, szczególnie wśród uczonych mogło się już zacząć pojawiać.

– … ale to są nieznaczące elementy na tle historii, nie traktuj tego jako czepialstwo :P

– Fajnie, że pojawił się motyw ludowych wierzeń opartych na toponimii. Lupus -> wilczy -> wilk… a może jednak nie wilk. Taka zabawa wieloznacznością zawsze jest w porządku. Nomen omen.

– Również „wiedza” o byciu upiorem za życia nieraz się zdarzała. Nie trzeba było być w czepku urodzonym, z podwójnymi zębami, w Sylwestra. Przyszły upiór po prostu to wiedział. Jeszcze w latach siedemdziesiątych, wśród starszych kaszubskich emigrantów w Ameryce, zdarzały się takie historie przytaczane przez etnografów. „Kim jest upiór? – To ja”. Rzadko wykorzystywany motyw, poza oczywistym vampire lore

– Najczęściej spożywanie czegokolwiek miało działanie apotropaiczne – wierzono na przykład, że spożycie krwi upiora uchroni przed jego działaniem. Wampiry, zanim trafiły do popkultury (wieszczy, łopi, upiory etc.), nie piły ludzkiej krwi, za to ludzie pili krew wampirzą. Dość częste było rozkopywanie grobów osób oskarżonych o chodzenie, utaczanie im krwi i dolewanie jej np. Do gorzałki. To miało chronić. Ale…

– … same wierzenia dotyczące upiorów, wilkołaków i wampirów wzajemnie się przenikały, czerpiąc z siebie nawzajem, zaprzeczając sobie… tak to jest, gdy opowieści to jedna wielka zabawa w głuchy telefon. Niemniej, zakładam, że skoro posłużyłeś się grecyzmem i przywołałeś Zeusa, to pijesz bardziej ku greckim wierzeniom, a te miały pewien związek z kanibalizmem, owszem. A nawet gdyby nie, to w popkulturze wspomniany przez Ciebie satanizm często pokutuje jako chrześcijaństwo a rebours – więc spożywanie ciała w celu przejęcia mocy, zamiast jej przepędzenia, też jest zrozumiałe. Ale i tak wszędzie się znajdzie ten indoeuropejski substrat, no i skoro piszemy z perspektywy XIX-wiecznego człowieka to i on mógł być ogniwem w łańcuchu owego głuchego telefonu. Dopiero teraz rekonstruujemy ludowe wierzenia w sposób bardziej naukowy.

 

Bardzo lubię epistolarną, pierwszoosobową formę narracyjną w przypadku opowiadań ciążących ku lovecraftiańskim czy nawiązującym do Grabińskiego, Poego itd. Dlatego forma, mimo, że mało odkrywcza, wpasowuje się w styl, który chciałeś osiągnąć.

 

Mam tylko pewien problem z nierównością tekstu – najpierw klimat jest taki, właśnie, wiktoriański, by zaraz rzucić coś nieco bardziej swawolnego, by znów przejść do teatralności i ponownie rozbroić go czymś współczesnym. To znaczy – widać, że to tylko stylizacja, a nie pełna immersja w epoce.

 

Nie spotkałam się też w literaturze przedmiotu z takim apotropaicznym działaniem spalenia zapisków, by pokonać wampira, choć mogę to sobie wytłumaczyć „niedokończonymi sprawami” i spełnieniem groźby, która ustała, gdy w końcu wolę nieboszczyka wypełniono – bo zdaje się, że właśnie o taki rodzaj klątwy chodziło. Zatem w porządku. A trzeba mu było posłuchać, a nie nos wtryniać! :D

 

Ogólnie podobało mi się – doceniam wyżej wymienione elementy, bo widać, że był zrobiony pewien risercz i masz pojęcie, o czym piszesz. A to zawsze dobrze widzieć pewne smaczki, niż kolejne animal horror, wampiry żujące szyję i tym podobne. 

Hej Quamqun!

Dzięki za obszerny komentarz, niby luźne przemyślenia a jednak momentami porządna analiza ;) 

Stylizacje na XIX-wieczne retro wciąż szlifuję, muszę bardziej zwracać uwagę na spójność, żeby nie wkradały się współczesne wtręty. W końcu dobra immersja w horrorze robi mega robotę. Cieszę się, że mimo kilku zgrzytów tekst się podobał!

Nie spotkałam się też w literaturze przedmiotu z takim apotropaicznym działaniem spalenia zapisków, by pokonać wampira, choć mogę to sobie wytłumaczyć „niedokończonymi sprawami” i spełnieniem groźby, która ustała, gdy w końcu wolę nieboszczyka wypełniono – bo zdaje się, że właśnie o taki rodzaj klątwy chodziło. Zatem w porządku. A trzeba mu było posłuchać, a nie nos wtryniać! :D

Tu małe sprostowanko, potwory przepędziło zburzenie kaplicy i rozpalanie ogniska na wzgórzu. Zniszczenie dokumentów Wilkinsa było jedynie spełnieniem jego ostatniej woli i zabezpieczeniem by nikt już nie dowiedział się o wilczym kulcie :) 

Opowiadanie klimatem stoi. Myślę, Stormie, że udało Ci się nieźle oddać atmosferę towarzyszącą opisywanym zajściom, a i okoliczności, w których wszystko się odbyło, znajduję jako całkiem wiarygodne.

Nie przepadam za twórczością inspirowaną dziełami Lovecrafta, ale Wilczą Kaplicę przeczytałam bez przykrości.

Wykonanie mogłoby być nieco lepsze.

 

mi­ja­jąc po­nu­ro su­ną­cych przed sie­bie prze­chod­niów. Za­ga­piw­szy się na prze­dziw­ny napis, na­ma­lo­wa­ny białą farbą na po­bli­skim murze, wpa­dłem na jed­ne­go z po­nu­rych wie­śnia­ków. → Czy to celowe powtórzenie?

 

w stronę ko­ścio­ła a ja rów­nież się po­że­gna­łem, cie­sząc w my­ślach… → Co cieszył w myślach?

Proponuję: …w stronę ko­ścio­ła, a ja rów­nież go po­że­gna­łem, cie­sząc się w my­ślach

 

a ja za­wie­siw­szy płaszcz i cy­lin­der na wie­sza­ku… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …a ja, zostawiwszy płaszcz i cy­lin­der na wie­sza­ku

 

kot przy­gar­nię­ty przez Er­ne­sta około rok temu. → …kot przy­gar­nię­ty przez Er­ne­sta około roku temu. Lub: …kot przy­gar­nię­ty przez Er­ne­sta jakiś rok temu.

 

wzię­ła do rąk do­ku­men­ta­cję. Na po­cząt­ku nieco się oba­wia­łem, że prze­trzą­sa­nie rze­czo­nych do­ku­men­tów… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …wzię­ła do rąk papiery. Na po­cząt­ku nieco się oba­wia­łem, że prze­trzą­sa­nie rze­czo­nych do­ku­men­tów

 

by­ło­by sprzecz­ne z ostat­nią wolą opi­sa­ną w li­ście… → Raczej: …by­ło­by sprzecz­ne z ostat­nią wolą wyrażoną w li­ście

 

do póź­nych go­dzin wie­czor­nych. Była dzie­sią­ta wie­czo­rem… → Nie brzmi to najlepiej.

 

wy­bu­do­wał tę świą­ty­nię i w jak re­kor­do­wo krót­kim cza­sie czte­rech mie­się­cy, udało się ukoń­czyć bu­do­wę. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …wy­bu­do­wał tę świą­ty­nię i jak w re­kor­do­wo krót­kim cza­sie czte­rech mie­się­cy, udało się ukoń­czyć.

 

„Lupus uro­dził się w Rzy­mie w 750 roku po Chry­stu­sie. […] Ka­pli­ca od ponad 1000 lat wy­glą­da iden­tycz­nie, żad­nych uszko­dzeń, choć­by naj­mniej­sze­go odłu­pa­ne­go ka­mycz­ka czy zbu­twia­łe­go drew­na na głów­nych drzwiach”. → Cytat albo ujmujemy w cudzysłów, albo piszemy go kursywą – nie stosuje się obu zabiegów jednocześnie. Uwaga dotyczy także cytatów w dalszej części opowiadania.

 

wilk o sier­ści czar­nej jak smoła i du­żych oczach świę­cą­cych nie­na­tu­ral­nym… → Literówka.

 

zlany potem, trzę­słem się… → …zlany potem, trzą­słem się

 

Za­bie­ra­nie ze sobą de­li­kat­nej, fi­li­gra­no­wej blon­dyn­ki do tak nie­bez­piecz­ne­go miej­sca… → Delikatny i filigranowy to synonimy, znaczą to samo.

Czy gdyby Anna miała inny kolor włosów, James nie miałby oporów?

Proponuję: Za­bie­ra­nie ze sobą de­li­kat­nej Anny do tak nie­bez­piecz­ne­go miej­sca…

 

Cze­góż ten po­czci­wy sta­ru­szek mógł szu­ka w tak upior­nym miej­scu? Stary kle­cha na­to­miast sta­nął przed wro­ta­mi ka­pli­cy… → Nazwanie księdza Daltona poczciwym staruszkiem, a zaraz potem pogardliwym wyrażeniem stary klecha jest, moim zdaniem, dość niezrozumiałe.

 

Wi­dzac, że po prze­kro­cze­niu… → Literówka.

 

Kilka me­trów od drzwi ka­pli­cy wciąż le­ża­ła moja strzel­ba. → Mam wrażenie, że zamiast metrów, James używałby miary angielskiej i pewnie napisałby: Kilka jardów od drzwi ka­pli­cy wciąż le­ża­ła moja strzel­ba.

 

– O Boże, to już z pew­no­ścią ko­niec! – la­men­to­wa­łem w my­ślach. → Zapisu myślenia nie rozpoczyna półpauza.

Proponuję: O Boże, to już z pew­no­ścią ko­niec! – la­men­to­wa­łem w my­ślach.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

– Więc Er­nest miał rację, są nie­śmier­tel­ni, nie da się ich zabić – po­my­śla­łem. → Więc Er­nest miał rację, są nie­śmier­tel­ni, nie da się ich zabić – po­my­śla­łem.

 

Na­stęp­ne­go dnia wraz z Anną spa­li­łem do­ku­men­ty Er­ne­sta… → Czy dobrze rozumiem, że spalił i Annę, i dokumenty?

A może wystarczy: Na­stęp­ne­go dnia spa­li­liśmy do­ku­men­ty Er­ne­sta

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej reg!

Dzięki za komentarz i łapankę. Cieszę, że mimo potknięć opowiadanie się podobało. 

Jeszcze kilka tekstów inspirowanych Lovecraftem się pojawi, więc ciekaw jestem czy mimo tego również będzie Ci się przyjemnie płynąć :)

Zabieram się za poprawki baboli i niedociągnięć. 

Bardzo proszę, Stormie. Miło mi, że mogłam się przydać.

A skoro zabierasz się do poprawek, ufam że ich dokonasz, więc chyba mogę udać się do klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

reg Poprawki zrobione, dziękuję za klika :)

Cała przyjemność po mojej stronie. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dobry horror. Może nie zaskakujący, ale środki, których używasz, są dobrze wkomponowane w tekst: bohater jest wyraźny, napięcie stopniowane, pierwszoosobowy narrator nie zamienia się w gadułę. Sama intryga potrafi wciągnąć, a to zasługa odpowiedniego rozplanowania tempa tekstu, nawet jeśli niekiedy jest ono dla mnie za wolne. Ale że wzorujesz się na klasykach, to czegoś takiego się spodziewałem.

Technicznie czytało się dobrze, bez większego chrobotania.

Tak więc dobry koncert fajerwerków – standardowy w środkach, ale wykonany z należytą starannością.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NoWhereManie dziękuję za pozytywne słowa. Super, że czytało Ci się z przyjemnością. 

Dzień dybry,

 

W roku 775 trafili do opactwa na Lindisfarne, skąd wyrzucono ich w 792 za bezeceństwa i notoryczne łamanie zasad. Wściekli mnisi podobno przeklęli swych pobratymców z Lindisfarne

Już wiadomo, że z Linidisfarne, po co ciągle się powtarzać?

 

oboje zdołaliśmy następnego dnia o dwunastej, punktualnie dotrzeć do Durham na pogrzeb

Lepiej by zabrzmiało: oboje zdołaliśmy następnego dnia punktualnie o dwunastej dotrzeć do Durham na pogrzeb

 

Subtelność transformacji była doprawdy groteskowa odrażająca.

Czy jeśli coś jest subtelne, to może być też odrażające?

 

Okazało się, iż to ona strzelała. Podczas potyczki z Daltonem w kaplicy nie zdążyła nawet wyciągnąć swojej broni zza paska.

 No to jak mogła strzelać, skoro nie wyciągnęła broni zza paska?

 

 

Jestem wrażliwa na interpunkcję, a ta tutaj kuleje, więc czasami przeszkadzało mi to w odbiorze. 

Na początku byłam bardzo zaintrygowana stylem i fabułą. Styl na wstępie został ujęty naprawdę mistrzowsko, a list i wspominka o okolicy Lindisfarne, do której mam słabość przez historie o wikingach, rozpaliły moje policzki. Niestety wraz z dalszym czytaniem ekscytacja opadała.

Rozczarowała mnie klasyczna historia o wilkołakach. Nie przeżyłam żadnej przygody, nie zaparło mi dechu w piersiach. A i z czasem poziom stylu zaczął podupadać.

Jednak jakbym miała się określić, czy historia mi się bardziej podobała, czy nie podobała, powiedziałabym, że to pierwsze. Mimo że to opko mnie nie zachwyciło, zachęca do przeczytania innych Twoich dzieł.

No i gratuluję dostania się do Biblioteki :)

 

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Witaj HollyHell!

Dziękuję za przeczytanie i komentarz. Cieszę się, że ostatecznie tekst się podobał.

No to jak mogła strzelać, skoro nie wyciągnęła broni zza paska?

W tym fragmencie chodzi o poprzednią konfrontację, spotkanie z księdzem Daltonem, który znokautował oboje bohaterów. Wtedy nie zdążyła wyciągnąć broni. Ksiądz nie przeszukał Anny i nie odebrał jej rewolweru. Jego przeoczenie pozwoliło bohaterom wykaraskać się z tarapatów :)

Interpunkcja niestety u mnie leży i kwiczy, mimo że sprawdzam teksty kilkukrotnie. Wciąż jednak nie poddaję się w walce z moją piętą achillesową.

 

Podobało mi się, lubię klimat świątyń :) Zgadzam się z przedmówcami, że konwencja trochę lovecraftowska. Czytając to opowiadanie na myśl przyszedł mi również Pies Baskerville’ów, lecz to tylko luźne konotacje – niekoniecznie mogące mieć związek z inspiracją/zamysłem :D

Hej AmyBlack

Dzięki za przeczytanie. Konwencja lovecraftowska jak najbardziej zamierzona. 

Skojarzenia z „Psem Baskerville’ów” faktycznie luźne, bo powieść inspiracji nie stanowiła. 

Przygody Sherlocka Holmesa wciąż przede mną :)

Super, że tekst się podobał.

Pozdrawiam!

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Cieszę się, że się podobało Anet :)

Nowa Fantastyka