- Opowiadanie: Kazik12 - Rok 1978

Rok 1978

Hej, pierwsza część opowiadania wysłana na jakiś konkurs świąteczny, niestety opowiadania nie wysłałem bo zachorowałem... Opowiastkę opieram na swoich wrażeniach z pobytu w Stanach i opowieściach które tam słyszałem o zaginionych turystach w Smokies czyli Parku Narodowym Great Smoky Mountains.

 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Rok 1978

Rok 1978, 18 września, godzina popołudniowa, Luizjana, obrzeża Morgan City

Matt siedzi w starym bujanym fotelu ojca na werandzie. Wolnymi łyczkami popija ze złotej puszki NOLA Blonde Ale, popularne w tych stronach piwo. Mieszkają na skraju lasu. Matt wypatruje ojca, który ma lada chwila wrócić z grzybobrania, nie chce, by stary przyłapał go na piciu alkoholu. Po krótkiej chwili go dostrzega. Szybko chowa puszkę do dziury w rynnie. Zaraz też zaczyna on pokazywać synowi zebrane grzyby, mówiąc coś o Indianach szwendających się w pobliskich lasach.

– Well, well – zaczął ojciec – spotkałem trzech, jeden prowadził konia za uzdę. Spotkałem też jednego pracownika służby leśnej. Powiedział mi, że mieszka na tych terenach od dziecka, a dalej nie zna tych wszystkich miejsc, gdzie Redskini odprawiają te swoje rytuały. – Well, well – kontynuował ojciec – a wracając do tych grzybów…

Ale Matt nie jest zainteresowany ani grzybami, ani opowieściami o Indianach. Ma szesnaście lat, interesuje się jak wszyscy w jego wieku: piwem, dziewczynami i The Ramones.

Rok 1979, 23 października, Morgan City High School, przerwa na lunch

Matt ma 17 lat, podczas przerwy na lunch jeden z jego kolegów opowiada, jak to się stało, że ojciec zabrał go na polowanie na jelenie. Takie prawdziwe. Bez licencji. Matt przysłuchuje się uważnie. Jednym uchem słyszy też strzępki rozmowy trzech Redskinów siedzących zaraz za nimi. Do Morgan City High School uczęszcza z dziesięciu uczniów z plemienia Czoktawów. Tak wszyscy mówią. Każdy Redskin w Morgan City High School wywodzi się z tego plemienia. Każdy białas w Morgan City High School miał pradziadka, który handlował niewolnikami. Tak wszyscy mówią. Wszyscy, to znaczy czarnoskórzy uczniowie.

– W borze sosnowym niedaleko linii kolejowej… – mówi jeden z nich – jest tam ten wielki kamień. Jest… Runy…

Matt nagle zwrócił się do jednego z kolegów bawiącego się widelcem:

– Ty, Andrew. Gdzie latem biwakowaliście, co was te psy goniły?

– Well! – Andrew wyraźnie się ożywił. – Ano, w borze sosnowym niedaleko starej linii kolejowej. Siedzimy sobie, biwakujemy, jest około godziny siedemnastej. Czy jakoś tak… A tu słyszymy szczekanie psów. No nic, siedzimy dalej. Ale odgłosy szczekania się nasilają. Zaczęliśmy się denerwować. Znaczy Ja i Thomas, bo Mark cały czas piekł spokojnie kiełbaski nad ogniskiem. Doszło do nas jednak, że najbliższe domostwo jest w promieniu piętnastu mil… A przecież stary Norman nie ma żadnego psa. Po kilku chwilach zaczęliśmy nerwowo składać namioty i pędzimy w stronę samochodu. Gdy odjeżdżaliśmy, to wydawało mi się, że szczekanie dochodzi z jakichś dwudziestu jardów, ale żadnego psa nie widziałem.

– Interesujące – odparł Liam, który raczył się piwem przemyconym w puszcze po Pepsi Coli.

– Bór sosnowy. – Pomyślał Matt. – Chmm ciekawe, ciekawe – odrzekł, podsuwając swoją szklankę w stronę Liama, by ten nalał mu trochę piwa.

Rok 1981, 16 grudzień, około godziny szesnastej, las niedaleko mokradeł Atchafalaya

Matt ma dziewiętnaście lat. Kilka miesięcy temu ojciec rozbił się na słupie wysokiego napięcia, wracając do domu z jakiegoś sklepu budowlanego. Nie przeżył. Według policji był trzeźwy. Był jedynym żywicielem rodziny. Matka Matta, nie mogąc poradzić sobie z nagłą stratą męża, zaczęła zaniedbywać obowiązki domowe, mało jadła, schudła. Po wypadku najęła się jako szwaczka, ale po kilku tygodniach zaczęła nie pojawiać się w pracy. Gdzieś w listopadzie zabrali ją na leczenie psychiatryczne. Siostra Matta układała sobie życie z jakimś Redneckiem. Podobno jego rodzice mieli stację benzynową gdzieś w Teksasie. Raczej nie przejmowała się śmiercią ojca i stanem psychicznym matki. Wydaje się, że nigdy nie miała dobrego kontaktu z rodzicami…

Droga którą szedł, wiła się tu przy brzegu mokradeł. Chodził tędy często by pozbierać myśli. W prawej ręce trzymał złotą puszkę po NOLA Blonde, w lewej papierosa. Po pracy w lokalnym tartaku nie miał na nic siły. Nagle go dostrzegł. Indianin prowadził za uzdę kasztanowego konia. Był młody na oko dwudziestokilkuletni. Młodszy od tych, których zwykle spotykał. Koło pięćdziesiątki, sześćdziesiątki. Ten jednak był młodszy. To przykuło uwagę Matta. Zaczął padać śnieg.

Indianin zatrzymał się jakieś kilka kroków przed nieznajomym i jakby wahając się, zapytał:

– Masz może baterie, r9-tki?

Matt zdziwił się pytaniem dlaczego ma nosić przy sobie baterie i to akurat r9-tki. Ale przywykł do takich pytań. Kilka razy zdarzyło mu się być zapytanym przez jakiegoś Indianina w szkole czy ma może nóż do krojenia pomarańczy albo czy ma do sprzedania jakąś kurtkę ze skóry z frędzlami.

– Niestety nie mam – odrzekł od niechcenia Matt.

Nieznajomy nie odpuszczał jednak, widać że mu zależało.

– A w domu masz może? Zapłacę. Jeśli nie mieszkasz daleko to może byśmy poszli – odrzekł spokojnie Redskin.

Matt nie był zdziwiony również i tym pytaniem. Wiedział, że Indianie byli z reguły bezpośredni. Raz, gdy miał może z dziewięć lat, jeden Redskin zapytał ojca, zajętego pakowaniem zakupów do samochodu, czy ten nie kupi mu sześciu jajek. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że w sklepie można nabyć tylko dwanaście sztuk. Chciał sześć i koniec. Za to ojciec nie potrzebował sześciu dodatkowych jajek. Mieli przecież swój kurnik z tyłu domu.

– Well – powiedział Matt, rzucając niedopałek papierosa do moczarów – no dobra, chodźmy. Nie, nie mieszkam daleko.

Gdy odchodzili, Mattowi wydawało się, że słyszy ujadanie psów. Gdzieś bardzo, bardzo daleko.

Indianin czekał przed werandą. Weranda, kiedyś biała jak śnieg, zaczęła stawać się coraz bardziej żółta i coraz bardziej skrzypiała pod nogami. Przydałoby się gruntowne malowanie. Matt, otwierając drzwi, zwrócił się w stronę nieznajomego:

– Wejdź, konia przywiąż do jabłonki. Szukanie może trochę potrwać, co będziesz marznął. – Gdyby chciał mnie zaatakować już dawno by to zrobił – Pomyślał.

Indianin rozejrzał się po pokoju. Stała w nim wcale ładnie ozdobiona choinka. Pochwalił Matta, że chciało mu się ją tak przyozdabiać. W domach innych białych, w których bywał, w ogóle nie było choinek. Wspomniał też, że dwa lata temu polski ksiądz z Chicago poczęstował go pierogami. Matt szukał baterii w starej komodzie, od czasu do czasu ukradkiem przyglądając się nieznajomemu. Nie chciało mu się nawet pytać, jak się nazywa. Po co w ogóle zgodził się mu pomóc? Był zmęczony, chciał już pójść spać. Głowę miał zaprzątniętą kosztem napełnienia zbiornika olejem opałowym. Zauważył, że nieznajomy ma stary, wyświechtany skórzany płaszcz, pocerowany w kilku miejscach.

– Ile potrzebujesz tych baterii?

– Ze dwie starczą, byleby były fully-charged. Dziękuję.

Słowo „dziękuję” było przez niego często używane. Nieznajomy dziękował, gdy Matt otwierał mu drzwi, gdy wprowadzał go do salonu, gdy poprosił by ten zdjął buty ociekające błotem.

Matt nie tylko dał mu dwie baterie, ale trochę starych ubrań ojca, old-spice, paczkę papierosów i dużą puszkę zeszłorocznych pierników, za których smakiem nigdy nie przepadał. W ich domu to ojciec piekł pierniki. Dodawał za dużo pieprzu. Ten natychmiast zaczął dziękować, nazywając go kilkukrotnie swoim przyjacielem.

– Po ci te baterie? – zapytał, od niechcenia sięgając po papierosa.

O! Mój przyjacielu. Ja zaraz wsiadam na konia i jadę. Baterii potrzebuję do latarki.

– Gdzie jedziesz? Jeżeli można wiedzieć, of course.

– Na modły.

Matt ożywił się.

– Na modły powiadasz… W taką pogodę będzie około dwóch stopni i jeszcze ten wiatr…

– Yes, yes! – odparł – ale dziś szczególna okazja. 16 Grudnia to tak jak u was Wigilia albo Święto Dziękczynienia. U was w Wigilię zwierzęta mówią ludzkim głosem, tak opowiadał mi ojciec. U nas 16 grudnia duchy przodków schodzą na ziemię.

– Bardzo ciekawe. A w borze sosnowym niedaleko starej linii kolejowej jest taki wysoki kamień. Kiedyś ktoś w szkole mówił, że są na nim jakieś runy… Tam się idziesz modlić?

Indianin odpowiedział wymijająco, nie chciał zdradzić lokacji. Na odchodnym Matt zapytał się go o jeszcze inne ważne dla niego daty. Ten powiedział coś o 28 grudnia.  

28 Grudzień 1981 roku. Około godziny 15.

Kilka dni temu matka wróciła ze szpitala psychiatrycznego. Jest inna. Zmieniła się. Na gorsze. Stała się zamknięta w sobie. Jego pensja z tartaku ledwie starcza na ich utrzymanie. Napełnił tylko połowę zbiornika olejem opałowym. Wystarczy do końca stycznia. Przynajmniej powinno. Rozpalając w kominku, przypomniał sobie o tym, co mówił ten Indianin. O tej dacie… 28 grudnia. Jeżeli wtedy spotkał jakiegoś Redskina, to może dzisiaj też. Zawsze go to interesowało – te ich miejsca modłów. Czym różnią się od innych części lasu? Chciał uciec od problemów w domu, od matki, od marnie płatnej pracy, od tego, że w Wigilię matka zamknęła się w swoim pokoju. Ubrał się i pognał na ścieżkę biegnącą przy moczarach. Gdy dotarł na miejsce, było już praktycznie ciemno. Miał szczęście. Po prawie dziesięciu minutach w oddali zauważył kogoś. To nie był ten sam Indianin. Ten był starszy. Około siedemdziesiątki. Ale kto ich tam wie. Indianin przeszedł obok niego nie odzywając się ani słowem.

– Hej! – krzyknął! Na modły Pan idziesz? Weź mnie Pan ze sobą! Nic nikomu nie powiem.  Cisza. Indianin zaraz zniknie z pola widzenia. – Nawet latarkę mam! Ale nie takie, jakie lubicie z dwoma r9-tkami tylko z jedną r12-stką!

Na słowa latarka stary Indianin zatrzymał się. Za chwilę krzyknął donośnym głosem:

– A sprzedać byś nie chciał? Śnieżyca idzie, pochodni nie zapalę. Jaka to latarka?

– Akurat produkcji radzieckiej, Svetlina.

– Ujdzie! – krzyknął Indianin, nie odwracając się twarzą do Matta. – Dobra chodź!

Przez pewien czas szli obok siebie w zupełnej ciemności. Stary nadał szybkie tempo.

– Nie włączaj latarki, jest z minus dziesięć stopni, bateria zamarznie. Radzieckie żarówki są wytrzymałe, ale baterie wszędzie robią takie same – odparł Indianin.

Matt włączył latarkę tylko w jednym miejscu, w którym było pełno konarów wystających z ziemi. Kiedy się w końcu zatrzymali, było około godziny szesnastej. Stary zaczął wchodzić na lodową taflę moczarów.

– Bagnisko jest zamarznięte na dwa cale, może trzy – odparł ze spokojem stary – idź do domu, już i tak długo mi towarzyszyłeś. Przed tobą z godzinę drogi powrotnej. Daj tę latarkę. Mam przy sobie dziesięć dolarów, myślę, że to uczciwa cena.

– Kawa na ławę – odparł Matt – chcę zobaczyć modły na własne oczy.

– Jak chcesz. Ja nie będę cię odprowadzał z powrotem. Zaczekasz do rana. Zresztą, ja nie zamierzam wracać. Będziesz mi oświetlał drogę.

Matt nie zastanawiał się zbytnio co Indianin miał na myśli mówiąc, że nie ma zamiaru wracać. Zobaczenie tych modłów miało być swego rodzaju katharsis, oczyszczeniem jego duszy, miało dać mu siły psychiczne do poradzenia sobie z jego życiem.

Szli już dobre dwadzieścia minut. Latem, te bagniska stawały się zaporą nie do przejścia. Nie mówiąc o komarach. Zdawało mu się, że w oddali słyszy ujadanie psów. Śnieg przestał padać, kryształki lodu i śniegu mieniły się w księżycowej poświacie. Było dość jasno. Wyłączył latarkę. Szedł o kilka kroków za Indianinem.

– Długo jeszcze – zapytał zniecierpliwiony?

– Jeszcze chwila.

– Jak się Pan nazywa, jeśli można wiedzieć?

– Teraz to już nie ma znaczenia…

Kolejna zagadkowa odpowiedź. Jeżeli mu się znudzi, szybkim krokiem dotrze do domu w godzinę. Jest przecież jasno, a w tych stronach nigdy nie było wilków. Zresztą, nie raz, nie dwa włóczył się już zimą po lesie.

– Dotarliśmy – odparł Indianin, wskazując ręką na skalistą wysepkę porośniętą sporą ilością drzew, jakieś piętnaście jardów od nich.

Wysepka na środku bagniska wyglądała wprost surrealnie. Wreszcie, po tylu latach, odkrył jedno z miejsc modłów Redskinów.

– Nieźle wybierają te swoje miejsca – Pomyślał. – Żaden normalny człowiek tutaj nie zajrzy. Nigdy. Być może jestem pierwszym białym, który widzi to miejsce…

Wysepka na bagnisku. Około godziny 16:30.

– Skąd tu te skały w środku bagniska? Wygląda jakby ktoś usypał to miejsce – Zastanawiał się Matt, wdrapując się na nieduże skały na brzegu wysepki.

– Poświeć – odparł Indianin – gdzieś tutaj powinna być ścieżka.

– Ścieżka? – Matt włączył latarkę – to jak duża jest ta wysepka? Z oddali wydawała się mała…

– Czasami woda zalewa jedną trzecią wyspy, czasami dwie trzecie. Chodź, chodź. Chciałeś przecież tu przyjść, co nie? – odparł Indianin zręcznie wdrapując się na brzeg.

-Tia – Pomyślał w duchu Matt.

Ścieżka rzeczywiście była. Wiła się wśród starego brzozowego zagajnika. Za chwilę skręciła w lewo, a oczom Matta ukazał się kamienny ołtarz. Zaraz za ołtarzem były leje z których wydobywała się para.

– Gorące źródła – Pomyślał Matt. Jednak jego myśli skierowały się ku ołtarzowi.

Indianin zaczął nucić coś po cichu. Matt nie chcąc mu przeszkadzać stanął niedaleko, przy brzozach.  

C.D.N…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Kaziku, fragmenty oznaczamy jako fragment.

Fragmenty nie cieszą się powodzeniem na forum, a fragmenty horrorów chyba jeszcze bardziej, bo jak to tak bać się na raty.

Jeśli masz resztę, wrzuć całość;)

Lożanka bezprenumeratowa

Witaj.

Jak wspomniała Ambush, fragment, którym jest ten właśnie tekst, należy zaznaczyć w ten właśnie sposób.

 

W publikacji występuje sporo wymagających poprawy usterek językowych, jak np. (sugestie, do przemyślenia):

– składniowe (Matt wypatruje ojca, który ma lada chwila wrócić z grzybobrania, nie chce, by stary przyłapał go na piciu alkoholu. Po krótkiej chwili go dostrzega. Szybko chowa puszkę do dziury w rynnie. Zaraz też zaczyna on pokazywać synowi zebrane grzyby, mówiąc coś o Indianach szwendających się w pobliskich lasach);

– interpunkcyjne ( Rok 1979, 23 października, Morgan City High School, przerwa na lunch – brak kropki; Droga którą szedł, wiła się tu przy brzegu mokradeł);

– ortograficzne (Znaczy Ja i Thomas, bo Mark cały czas piekł spokojnie kiełbaski nad ogniskiem; Chmm ciekawe, ciekawe );

– logiczne (A tu słyszymy szczekanie psów. No nic, siedzimy dalej. Ale odgłosy szczekania się nasilają. Zaczęliśmy się denerwować. Znaczy Ja i Thomas, bo Mark cały czas piekł spokojnie kiełbaski nad ogniskiem. Doszło do nas jednak, że najbliższe domostwo jest w promieniu piętnastu mil… A przecież stary Norman nie ma żadnego psa. Po kilku chwilach zaczęliśmy nerwowo składać namioty i pędzimy w stronę samochodu. Gdy odjeżdżaliśmy, to wydawało mi się, że szczekanie dochodzi z jakichś dwudziestu jardów, ale żadnego psa nie widziałem. – jak rozumiem, pieczenie przerwano, a ognisko zagaszono?);

– zapis dialogów(– Po ci te baterie? – zapytał, od niechcenia sięgając po papierosa.

O! Mój przyjacielu. Ja zaraz wsiadam na konia i jadę. Baterii potrzebuję do latarki.

– Gdzie jedziesz? Jeżeli można wiedzieć, of course.

– Na modły;(…)

– Hej! – krzyknął! Na modły Pan idziesz? Weź mnie Pan ze sobą! Nic nikomu nie powiem.  Cisza. Indianin zaraz zniknie z pola widzenia. – Nawet latarkę mam! Ale nie takie, jakie lubicie z dwoma r9-tkami tylko z jedną r12-stką! );

– zapis liczebników – słownie.

 

Cóż, na razie podany fragment niewiele może postraszyć jako wskazany tagami horror, jest urywkiem dużo większej całości. Czyta się z zaciekawieniem, lecz nagle urwana fabuła mocno zniechęca. Warto zatem posłuchać dobrej rady Ambush i zamieścić całość. :)

Jeszcze kwestia tytułu – akcja toczy się w różnych latach. Jak rozumiem, ten rok 1978 to jest jakiś nader ważny dla całej powieści, tak? 

Zbyt dużo razy wcisnąłeś “Enter” na końcu, zatem możesz zmniejszyć tę ilość edytując.

Pozdrawiam, powodzenia. ;)

 

 

 

Pecunia non olet

Hej, hej,

 

dla mnie historia zaczęła być interesująca od momentu spotkania indianina oraz rozmowy o bateriach. Zastanowiłbym się na wywaleniem reszty początku i skupieniu na tym wątku. Późniejszy motyw latarki, jak elementu przetargowego dla zabarania chłopaka na modły fajnie się łączy z wcześniejszą interakcją z bateriami i jest logiczny z punktu widzenia fabuły.

Całość zapowiada się dość interesująco, opróćz tego niemrawego początku ;)

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Autorze!

 

Tak, generalnie było całkiem okej. W niektórych miejscach rozjechało Ci się formatowanie, pojawiło się też kilka błędów, które mógłbyś poprawić – znacznie usprawnią czytanie tekstu. ^^

A tak, historia. Też było w porządku, ale… oznaczaj proszę fragmenty jako fragmenty. :D

Jak sam napisałeś, nie jest to samodzielne opowiadanie. Historia faktycznie zaczyna się robić ciekawa w momencie, kiedy już zbliża się do końca. Ale klimat amerykański Ci wyszedł. No, i zapowiedzi Wendigo… ;)

Pozdro!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Nowa Fantastyka