- Opowiadanie: Abbadon - Ku Szczytowi

Ku Szczytowi

Podziękowania dla Ambush i Odrina za betowanie

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ku Szczytowi

Na początku czasów, ludzie byli słabi. Ludzkość, głupia i ciemna, przemierzała dżungle, padając ofiarą potworów, surowa padlina była jej posiłkiem, doły i jaskinie schronieniem. Nie znali domów, polowań, uprawy pól ani ognia. Ból, głód i strach wypełniały ich dni.

A żył wtedy mąż, Chacuayaxoc, który ręce miał silne i serce uparte. I powiedział on sobie: nie będę żył wśród jaskiń i padliny jeść nie będę, a zwrócę się do bogów i sprawię, by ukojenie przynieśli w mym życiu utrudzonym.

I poszedł Chacuayaxoc, jako pierwszy spośród ludzi, ku szczytowi Ka’aanal, góry świętej, by spotkać bogów. Wspiął się on aż po sam szczyt i wołał do nich, za dnia jak i w nocy, a ci patrzyli ze swych złotych tronów i słuchali nawoływań jego. Tak długo krzyczał i tak im się naprzykrzał, aż powiedzieli sobie bogowie: silne są ramiona Chacuayaxoc, wielki duch jego i serce uparte. Nie odejdzie on dotąd, aż nie dane mu będzie czego zapragnął i za dnia jak i w nocy męczyć nas będzie. Dlatego ofiarujmy mu wiedzę, tak by lud jego wielkim się stał, a on sam z Ka’aanal odszedł i zostawił nas w spokoju.

Dlatego ofiarowali bogowie Chacuayaxoc cząstkę swej potęgi, wiedzę tajemną, jaką oni tylko znali, i wtedy odszedł on, szczęśliwy ze swej siły.

Wrócił do swego plemienia Chacuayaxoc i pokazał mu polowania, hodowlę zwierząt, leczenie i wiele innych sztuk tajemnych. Opierali się odtąd ludzie bestiom, narzędzia wykonywali z kamienia i broń z obsydianu, strawę przyrządzali nad ogniem, a ziołami łagodzili choroby.

A gdy syci już byli ludzie i bezpieczeństwa zaznali, powiedział Chacuayaxoc: „Chodźcie, wyłupmy bloki kamienne, wykopmy kanały i załóżmy miasto, by nasze plemię przetrwało aż do końca czasów”. I założyli ludzie Tikal, pierwsze spośród miast, pod górą położone. Tam ludzie odnaleźli schronienie, bezpieczeństwo i dobrobyt. Lecz nawet wtedy nie ustały prośby do bogów. Chacuayaxoc nauczył rozmowy z nimi całe swe plemię, a potomkowie tych, którzy z nim wtedy byli, zwą się dziś asakujo’ i przemawiają do bogów aż po dzień dzisiejszy.

Rządził Chacuayaxoc w swej krainie, wielu cudów dokonując, aż zgarbił się wiekiem i siwizna oplotła mu skronie. A gdy bliska już była godzina jego odejścia, zebrał on najmężniejszych spośród asakujo’ i synów ich i córki. A gdy zebrali się, rozkazał im, by nad miastem czuwali i przyobiecał, że zawsze przy nich będzie, zasiadając na szczycie Ka’aanal oraz modły ich zanosząc aż do uszu bogów, by nie ustali oni w dawaniu im cudów. Przepowiedział też, że gdy dzień właściwy nadejdzie, powróci raz jeszcze i złota era zalśni w Tikal.

A powstał wtedy jeden z asakujo’ i zapytał Chacuayaxoc: „Panie, skąd wiedzieć będziemy, gdy ów dzień nastąpi?”. A ten mu odpowiedział: „jeden spośród uotsil, ludzi, którzy przybyli do Tikal po naszym plemieniu, uzyska błogosławieństwo od potomków waszych i wespnie się raz jeszcze na Ka’aanal, aż na sam szczyt jego. A gdy to się dokona, zejdę do niego i przekażę mu wiedzę jaką przez stulecia zgromadziłem, by raz jeszcze odmienić losy ludzi”.

Po tych słowach wyzionął ducha.

 

* * *

 

Hałas grzechotek, grzmoty trąb i bicie bębnów wzbijały się do nieba, wwiercając się w moje uszy. Postacie asakujo’ przemykały przede mną w tanecznych pląsach; ich krew pryskała na mnie i na ziemię, gdy otwierali sobie żyły. Co jakiś czas któryś kładł dłonie w szkarłatnych kałużach, by utworzyć joronto – małe, misterne wzory, które po dotknięciu ukazywały zaklętą w nich historię, wyraźną niczym we śnie. Wiedziałem, że gdy odejdę, ludzie długo jeszcze będą się gromadzić, by przeżywać opowieści przodków, podczas gdy kapłani udadzą się do swych siedzib, by poznać je ponownie. Ci, dla których joront nie wystarczy, będą musieli zadowolić się zwykłymi opowieściami gawędziarzy. Niegdyś sam chętnie takich słuchałem, dziś miałem stać się ich częścią.

I choć bardzo chciałem, nie potrafiłem poczuć się błogosławionym.

Stałem u stóp wzgórza, modląc się, by Chacuayaxoc dał mi siłę. Nie po to by się wspiąć, ale by w ogóle nie zemdleć.

Gdy wreszcie ucichły nieznośnie głośne śpiewy i hałas instrumentów, niemalże poczułem ulgę. Nadszedł czas, by się pożegnać. Spojrzałem na zebranych. Przyszło ich wielu, zdawało mi się, że całe setki, ale podejść mieli prawo wyłącznie najbliżsi.

Pierwsza zrobiła to matka. Uściskała mnie mocno, ale w milczeniu. Miałem wrażenie, że chciała wyrazić jakąś piękną, wzniosłą myśl, niczym jedna z żon Chacuayaxoc, ale żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. Dlatego ściskała mnie tylko, długo, mocno i szczerze, nim w końcu odeszła.

Po matce przyszli bracia, po braciach siostry, a po siostrach dziadkowie. Wszyscy mieli dla mnie jakieś słowo, życzenie powodzenia, obietnicę, że wszystko będzie dobrze. Na końcu podszedł ojciec.

Nigdy nie był wymowny. Chwycił mnie mocno za ramię, uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Patrzył tylko w oczy z tą szczerą, ojcowską miłością, którą zawsze do mnie czuł.

– W porządku tato – powiedziałem, chwytając jego dłoń. – Nie martw się. Wrócę tu i będę mądry jak sam Chacuayaxoc.

Cieszyłem się, że nie zaprzeczył. Że nie wybuchnął gorzkim śmiechem, nie powiedział, że Chacuayaxoc dokonał swego wyczynu pięć tysięcy lat temu i nikt kto poszedł w jego ślady nigdy nie wrócił.

– Wierzę w ciebie, Ajtzak – wyrzekł tylko. Zaskoczył mnie, tym bardziej, że w jego głosie pobrzmiewał cień szczerości. – Wierzę, że ci się uda.

Nie odpowiedziałem. Ojciec odszedł, a jego miejsce zajął Kianto, przewodnik duchowy mojej rodziny. Niósł w dłoniach długi biały kostur, a na głowie miał kolorowy pióropusz. Ugryzł się w kciuk i krwią nakreślił ostatni, skomplikowany znak na moim czole. Joronto z historią założenia Tikal, specjalnie dla mnie.

– Zostałeś wybrany. – Usłyszałem jego głos. – Ruszaj i zdobądź Ka'aanal. Wejdź na szczyt, usłysz słowo boga.

Pochyliłem głowę na błogosławieństwo. Pomyślałem, że może nie będzie tak źle, przecież chodziłem już po górach. Czym ten jeden raz miał różnić się od wszystkich poprzednich?

Tym, że ten będzie twoim ostatnim, podpowiedział głos w mojej głowie. Głos, którego bardzo nie chciałem słyszeć.

Podziękowałem Kianto i podszedłem do pachołka, od którego odebrałem skórzany tobołek z zapasami, trzcinową matę do spania i cienką koszulę. Nic więcej. Skoro Chacuayaxoc wybrał się na górę, nim poznał choćby te rzeczy, dlaczego jego następca miałby potrzebować więcej? Tym bardziej, że po pięciu tysiącleciach, na górę biegła już wąska ścieżka. Ledwie widoczna, ale On nie mógł przecież liczyć nawet na to.

Podniosłem stopę. Wykonałem pierwszy krok, nierzeczywisty niczym pijacki sen. Potem drugi.

Oto byłem na drodze.

Zostało tylko kilka dni marszu.

 

* * *

 

Na początku szedłem właściwie bezmyślnie, starałem się skupić tylko na stawianiu jednej stopy przed drugą. Nie odwróciłem się ani razu, dopóki nie byłem przekonany, że moi przyjaciele, rodzina i asakujo’ zniknęli już z pola widzenia.

Gdy wreszcie to zrobiłem, byłem już na tyle wysoko, że tylko siedziby niektórych asakujo’ i największa ze świątyń pozostały widoczne. A jednak dostrzegłem swoich bliskich. Byli małą, rozmazaną plamą daleko w dole, ale ich widziałem. Coś ścisnęło mnie w sercu na myśl, że nadal się nie rozeszli. Przecież nawet opowieści gawędziarzy musiały się już skończyć, nie mówiąc o jorontach. Czy dalej stali tam dlatego, że chcieli wspierać mnie jak najdłużej?

Pragnąłem w to wierzyć. Tak samo jak w fakt, że kiedyś ich o to zapytam.

Szedłem dalej, aż nawet ta malutka plamka zniknęła mi z oczu. Zostałem sam na sam z myślami, wśród drogi, drzew i popołudniowego skwaru. Dla umilenia czasu najpierw, cały czas idąc, zobaczyłem joronto, a potem sam sobie opowiadałem znane mi mity. Od dawna chciałem opowiedzieć wszystkie w jednym ciągu, ale nigdy nie miałem tyle czasu. Myślałem, że tutaj to nie będzie problem.

Szybko zrozumiałem swoją pomyłkę: udało mi się powtórzyć mity od początku świata do cudu Chacuayaxoc, ale potem zacząłem powtarzać ten ostatni w kółko. Ledwie słuchałem własnych słów, więc musiała minąć chwila, nim w ogóle zdałem sobie sprawę, że się zapętliłem.

W sumie nie powinienem być zaskoczony. Od dziecka była to moja ulubiona historia, a do tego kochałem wyobrażać sobie, że pewnego dnia to ja wejdę na szczyt góry i powrócę w chwale, jako następca Chacuayaxoc. Tyle razy planowałem, co mógłbym zmienić i jak poprawić życie swojej rodziny, przyjaciół i całego Tikal. Kochałem opowiadać o tym każdemu, kto tylko chciał słuchać.

I proszę. Jak to się dziwnie losy plotą.

Potrząsnąłem głową, starając się odgonić głupie myśli. Przede mną długa podróż, a szkoda było marnować energię na jałowe rozmyślania. Lepiej było skupić się na szybkim marszu, by dotrzeć do obozowiska jeszcze za dnia – według legend, noce na Ka’aanal były niezwykle chłodne.

 

* * *

 

Legendy nie kłamały. Nie nadeszła jeszcze noc, a już trząsłem się z zimna, gdy na szczęście osiągnąłem pierwszy przystanek.

Była nim mała jaskinia, właściwie wgłębienie w ziemi z zawieszonymi nad wejściem lianami, ale i tak cieszyła mnie myśl o przystanku i ciepłej kryjówce.

Mimo drętwiejących palców, zacząłem rozbijać obozowisko. Asakujo’ byli w swoich poradach bardzo jaśni: “Gdy dotrzesz do obozowiska, wejdź do jaskini, rozwiń matę, rozpal ogień, zasłoń wejście i czekaj, aż nastanie ranek. Nieważne, co będzie się działo, nie wychodź na zewnątrz, dopóki nie zobaczysz słońca”.

Wrzuciłem tobołek z zapasami do środka i zacząłem rozwijać matę, by wyczyścić trzcinę przed snem. Gdy tylko położyłem ją na ziemi, w oczy rzucił mi się dziwny, podłużny kształt pośrodku.

Rozpoznałem przedmiot jeszcze zanim wyciągnąłem po niego rękę.

To był tecpatl, sztylet z obsydianu. Małe, kamienne ostrze, jakie widzi się głównie u asakujo’. Uostsil mogą je mieć tylko w czasie wojny.

Ukląkłem przed nożem, wpatrując się w cenne znalezisko. Bałem się wziąć je do ręki, bałem się choćby na nie patrzeć, jakby samo moje spojrzenie mogło je ukruszyć.

Obsydian jest bardzo ostry, ale też niesamowicie kruchy. I niewyobrażalnie cenny. Ojciec znał dobrze kilku wytwórców broni, a oni czasem odsprzedawali mu zużyte sztuki, ale to nie była jedna z nich. Ten nóż był podłużny, gładki i ozdobiony misternymi wzorami. Nawet ze swoimi znajomościami, tata musiał zapłacić za niego fortunę, jeśli to on mi go podrzucił.

Jak jednak znalazł się w mojej macie? Nie miałem pojęcia. Wiedziałem, że tata miał jakieś konszachty z naszym przewodnikiem duchowym, ale żeby coś takiego? To było niezwykłe. Dotąd wydawało mi się, że niewykonalne.

A jednak ktoś tego dokonał. Specjalnie dla mnie, na moją ostatnią podróż.

Nie, nie ostatnią, poprawiłem się. Przecież jeszcze wrócę.

Usiadłem na chwilę na macie, chcąc o tym pomyśleć. Miałem wiele idei, chociaż nigdy do końca nie wierzyłem, że którąś z nich zrealizuję. Między innymi, chciałem zmienić podział. Zamiast asakujo’ i uotsil, wprowadzić w mieście kasty żołnierzy, chłopów i rzemieślników, bo przecież wszyscy ci ludzie mieli różne potrzeby i cele. Chciałem też pozwolić na dobrowolne opuszczanie miasta, albo wprowadzić prawo, które pozwalałoby biedakom uprawiać ziemię należącą do asakujo’ podczas klęsk głodu. I żeby każdy, a nie tylko uotsil, płacił daniny wojenne.

We wszystkie te pomysły wierzyłem szczerze gdy byłem młody i opowiadałem o nich każdemu, kto tylko chciał słuchać. Teraz miałem malutką szansę, by je spełnić. Czy Chacuayaxoc spojrzy na nie przychylnie?

Słońce chowało się już za wzgórzem. Wciągnąłem nosem chłodne powietrze, myśląc o jutrzejszym dniu. Gdzieś wewnątrz mnie obudziła się cicha nadzieja, że może jednak mi się uda. Wrócę i będę tym wielkim prorokiem, którego ludzie oczekiwali od tysiącleci. Czy to nie lepsza myśl przewodnia marszu niż wiara, że zostało mi kilka dni życia?

Westchnąłem i spojrzałem za horyzont. Bóg słońca prawie zniknął, raz jeszcze odwiedzając krainę demonów. To był najwyższy czas, by skryć się w jaskini.

Wtedy zobaczyłem jakiś ruch i od razu rozpoznałem kolibra. Uśmiechnąłem się, widząc gościa, a mój uśmiech jeszcze się poszerzył, gdy ten podleciał i otarł się o moją dłoń. Ojciec zawsze mówił, że kolibry to dusze wojowników, którzy polegli na polu bitwy. To chyba dobry znak, jeśli taki wojownik…

– Au! – krzyknąłem, czując nagły ból. Zobaczyłem strużkę krwi, ściekającą mi po przegubie. Przeniosłem wzrok z powrotem na ptaka, jeszcze nie rozumiejąc, co się dzieje. Wtedy usłyszałem dziwny dźwięk, jakby łopot skrzydeł dobiegający z jaskini. Zaraz potem coś wystrzeliło z niej na zewnątrz. Wielki, zielony kłąb skrzydeł, dziobów i piór, pojawił się przede mną niczym chmara szarańczy. Nim zdążyłem zrozumieć co się dzieje, ptaki rzuciły się na mnie, dziobiąc, rwąc i kalecząc. Wrzeszcząc z bólu, rzuciłem się ku jaskini, ciągnąc za liany, ale w panice nie mogłem ich odgarnąć. Szarpałem się z nimi, gdy poczułem ból tak silny, że omal nie zwalił mnie z nóg. To jeden z kolibrów wgryzł się na tyle głęboko, że przeciął żyłę. Krew trysnęła strumieniem.

Wtedy panika zwyciężyła nad rozsądkiem. Rzuciłem się w dół ścieżki. Krzyczałem, machałem rękoma, byłem pewien że te bestie rozszarpią mnie do białych kości.

 Uciekałem, aż potknąłem się i upadłem. Pamiętam palący ból w piszczelach, brak tchu w płucach, a potem nic. Leżałem tylko, pewien, że teraz oto przywita mnie śmierć.

Nie wiem, jak długo czekałem tam przerażony i zziębnięty. Nie wiem, czy padłem w końcu nieprzytomny, czy może leżałem tak całą noc, trzęsąc się, dysząc i modląc do wszystkich bogów, by pozwolili mi ujść z życiem.

Jedyne co pamiętam, to że rankiem byłem zakrwawiony, oszołomiony i śmiertelnie zmęczony. Gdy dźwignąłem się do pozycji siedzącej, rzędy dzwonów zagrały mi w głowie. Obejrzałem ręce, nogi, brzuch, część pleców, którą udało mi się dostrzec i nie spodobało mi się, co zobaczyłem. Wszędzie było pełno krwi. Jakbym stanął w ciepłym, szkarłatnym strumieniu.

Obejrzałem lewą nogę, to najbardziej bolące miejsce, gdzie koliber wbił się najgłębiej. Nie miałem niczego, czym mógłbym opatrzyć ranę ani pojęcia, jak się to robi. W Tikal leczeniem zajmowali się wyłącznie asakujo', a oni zazdrośnie strzegli swoich tajemnic.

Kolejna rzecz, którą chciałem zmienić.

Długo zbierałem się, by wrócić do obozowiska. Gdy w końcu tam poszedłem, wykonałem dokładny przegląd zapasów i nie wyglądało to dobrze. Zielone potwory rozszarpały mój chleb, owoce, mięso, nawet trzcinowa mata nie uszła ich dziobom. Nieuszkodzony pozostał jedynie nóż ojca.

Wściekły, zmęczony i poraniony, znalazłem ostatnie okruchy i wsadziłem je do tobołka. Worek był tak zniszczony, że ledwie utrzymywał nawet to. Potem postanowiłem iść przed siebie. Chciałem dojść do kolejnego obozowiska, nim znów zajdzie słońce. Noce, jak już zdążyłem się przekonać, nie były tu bezpieczne.

 

* * *

 

Podróż mijała nieznośnie powoli. Droga, obtarte stopy, głód, paskudny ból w lewej nodze, droga, tępe ssanie w żołądku, droga, palące słońce w górze i jeszcze raz ta pierdolona droga. Myślałem, że jeszcze chwila i po prostu umrę.

Po pewnym czasie zacząłem mieć wrażenie, że trudniej mi oddychać. Nie wiedziałem, czy to moja wyobraźnia, czy przeklęte ptaki miały w dziobach jakąś truciznę, wiedziałem tylko, że w miarę jak drzewa robiły się coraz niższe, ja miałem coraz większe trudności, by wypełnić piersi powietrzem. Jakby zaczynało go brakować.

Szedłem długi czas, nim spojrzałem na nieskończenie wysokie wzgórze i miałem wrażenie, że wierzchołek Ka’aanal nie zbliżył się ani odrobinę. A może tak było? Może ten przeklęty szczyt to tylko majak, do którego nie da się dostać? Może…

Nie, przestań. Nie wolno ci tak myśleć. To sprzeciw wobec Chacuayaxoc.

Otarłem spocone czoło. Coraz częściej spoglądałem na małe, żółte jagody, które mijałem. Asakujo’ ostrzegali również przed tym – „nie należy jeść niczego poza tym, co zabrało się z Tikal. Wszystko co rośnie przy ścieżce należy do gniewnych duchów, które chcą wpędzić nas w dług i odebrać go po tysiąckroć”.

Mimo to, gdy skończyły się resztki moich zapasów, żołądek zaczął się buntować. W dodatku te małe kulki na krzakach bardzo przypominały aguaymanto, drogie owoce, który widywałem w dzielnicy handlowej. Lubiłem je. Ojciec raz przyniósł nam trochę i podzieliliśmy je po równo. Dostałem wtedy dokładnie sześć i jadłem je powoli. Pamiętam jakie były słodkie, soczyste i jak zabawnie pękały w ustach.

Przez większość dnia udawało mi się skupić na marszu. Zmieniło się to wczesnym wieczorem, gdy usiadłem na ziemi. Nie chciałem odpoczywać długo, tylko chwilę, by odzyskać siły. Stopy mrowiły mnie nieznośnie, ciało bolało od marszu, a głowa od słońca. Szczególnie źle było z lewą nogą. Ledwie byłem w stanie nią powłóczyć, podpierając się kijem.

Miałem ochotę tu zasnąć, zmęczony, głodny i ledwie żywy. Położyłem się nawet na trawie i wtedy żółte owoce musnęły mój policzek. Zacisnąłem powieki, nie chcąc myśleć o jedzeniu, ale żołądek buntował się wściekłym skurczem.

W końcu, siła woli nie wystarczyła. Wyciągnąłem dłoń i chwyciłem kilka owoców. Wiedziałem, że nie powinienem robić nawet tego, ale i tak trzymałem je w palcach, słodkie jak niewypowiedziane życzenie. Wreszcie włożyłem żółtą kuleczkę do ust i rozgryzłem. Miałem wrażenie, że wraca we mnie życie.

Gdy tylko przełknąłem owoc, byłem pewien, że to koniec. Że spod ziemi wyskoczy teraz jakiś potwór, demon, może nawet sam bóg Huehuecóyotl i zażąda zapłaty. Zamknąłem oczy… i nic. Wiedziony desperacką nadzieją, pomyślałem sobie, że może żaden z nich akurat nie patrzył.

Coś wewnątrz mnie krzyczało, żebym uciekał, lecz coś innego krzyczało znacznie głośniej, żebym wreszcie się najadł. Chwyciłem garść owoców, potem drugą, trzecią i jadłem bez przerwy, aż żołądek zaczął boleć mnie nie z głodu, a z wypełnienia.

Bałem się, jak przyjdzie mi za to zapłacić.

 

* * *

 

Dzień ustąpił miejsca nocy, a ja nadal jeszcze nie dotarłem do kolejnego obozowiska. Nie byłem nawet pewien, czego właściwie powinienem szukać: kolejnej jaskini, słomianej chatki, czegoś kompletnie innego? Boląca noga dawała się we znaki, wracający już głód także, a do tego robiło się coraz chłodniej. Wkrótce biały diabeł zaczął swą wędrówkę po niebie, a ja nadal szedłem. Wreszcie zatrzymałem się pod jednym z drzew, gdzie podłoże było równe i w miarę suche. Wiedziałem, że to żaden przystanek, widziałem już wiele takich po drodze, ale byłem na tyle zmęczony, że było mi wszystko jedno. Położyłem się pod gałęziami, wprost na zimnej ziemi, tuląc własne kolana. Wyglądałem jak jeden z szaleńców, których widywałem czasem w slumsach.

Nie miałem żadnych snów aż do rana, kiedy to promienie słońca zmusiły mnie, bym znów przeżył koszmar.

 

* * *

 

Kolejny ranek powitałem zmęczony, obolały, z obrzydliwym smakiem w ustach. Głód był jeszcze słaby, ale wiedziałem, że nim nadejdzie południe, znów będzie nie do wytrzymania. Pocieszałem się nieco myślą, że potem przejdzie z nieznośnego pożądania w słabe, irytujące ssanie. Na ile było to pocieszające.

Przez noc noga spuchła mi jeszcze bardziej. Czułem ból gdy tylko próbowałem wstać, a przecież tyle jeszcze zostało mi do przejścia. Na samą myśl o tym oblewał mnie zimny pot.

Wspinałem się bez przerwy, obserwując ognistą grzywę boga słońca, podróżującego na szczycie nieboskłonu. Zastanawiałem się, co czuł, gdy na mnie patrzył. Czy obawiał się, że po tych wszystkich tysiącleciach, następca Chacuayaxoc nareszcie się objawi? A może śmiał się z kolejnego głupca, który szedł postradać życie, podróżując drogą, której nie dało się ukończyć?

Nie wiedziałem. Ale chciałem wierzyć, że to pierwsze.

 

* * *

 

Tym razem udało mi się odnaleźć obozowisko. To była prosta chatka, właściwie kilka bambusów rzuconych między dwie skały. Każdy, nawet jakiś podróżnik z poprzednich lat, mógł ją zbudować.

Wszedłem do środka i tam położyłem się na ziemi, zmęczony, zziębnięty i boleśnie głody. Chciałem jedynie spać.

Niestety, sen nie był mi dany. Po kilku chwilach obudził mnie dziwny dźwięk. Brzmiał dokładnie jak płacz dziecka, tylko skąd na bogów dziecko w środku nocy na tym pustkowiu?

Przez długi czas leżałem tak, balansując pomiędzy sennością a myślą, że nie mogę tego zignorować. Asakujo’ nigdy nie mówili wprost na ten temat, ale ile razy wspominali na uroczystościach, podczas wojen i w czasie susz, że żadnemu z nas nie wolno ignorować wołania o pomoc? Że Chacuayaxoc chciałby, by każdy z nas stał w obronie Tikal i siebie nawzajem? Ile razy, gdy nawiedzały nas nieszczęścia, asakujo’ cierpliwie tłumaczyli, że to kolejna boża próba, by przypomnieć nam, że musimy stać razem?

Biorąc to pod uwagę, okrutna prawda wydawała się jasna.

Żadnego wołania o pomoc nie wolno zignorować. Czym więc mogło to być, jeśli nie Chacuayaxoc, sprawdzający czy jestem godzien, by stanąć na jego miejscu?

Niechętnie, ale wstałem. Nie mogłem postąpić inaczej, mając przed oczami wizję naszego wiecznego wodza, wypominającego mi, że zignorowałem płacz dziecka. Udało mi się wykonać dokładnie dwa kroki, nim upadłem. Lewa noga spuchła mi już tak bardzo, że nie potrafiłem na niej stanąć. Musiałem zejść na kolana i iść na czworakach, by w ogóle przeć naprzód. Niedługo później przeszedłem do czołgania się; wchodziłem akurat w wysoką trawę, więc było w tym tyle dobrego, że nie byłem zbyt widoczny.

Po krótkim czasie trafiłem nad jezioro i zobaczyłem tam właśnie to, czego po cichu się spodziewałem: ahuizotl, bestia w postaci psa z wielką dłonią w miejscu ogona, stała nad wodą. To ona wydawała dźwięk imitujący dziecięcy płacz.

Westchnąłem ciężko. W duchu, ma się rozumieć. Według legend, ahuizotl wabił swoje ofiary wołaniem o pomoc, po czym topił je i wyjadał im oczy, zęby i paznokcie, a na koniec zostawiał ciała na brzegu, by zjeść wszystkich tych, którzy nadejdą, by je zabrać.

Nie miałem ochoty sprawdzać, ile było w tym prawdy.

Bestia nadal warowała na brzegu jeziora, wydając swój udawany płacz i czekała, aż ktoś podejdzie. To była idealna chwila, by się wycofać.

Obejrzałem się przez ramię. W myślach przeszedłem jeszcze raz całą trasę do chatki i serce zadrżało mi się na tę myśl.

Taki kawał drogi. Tyle czasu zajęło mi przejście w jedną stronę, a teraz jeszcze miałem wracać? Tyłem? To trwałoby w nieskończoność, noga by mnie zabiła i wszystko po to, by dostać się pod kilka bambusów?

Spojrzałem jeszcze raz na potwora. Przecież mnie nie widział. Cały czas płakał tym swoim głosem, na pewno nie domyślał się nawet, że tu jestem. Jaka była szansa, by mnie zauważył? Żadna. Gdybym się tu zdrzemnął, tylko na chwilkę, nawet by nie zauważył. Musiałem tylko odpocząć, żeby mieć siłę, by zawrócić. To wszystko.

Położyłem policzek na trawie. Tylko chwilkę. Potem wrócę do chatki. Przecież nic się nie stanie.

Gdy się obudziłem, ahuizotl akurat obwąchiwał mój kark.

Potwór chwycił mnie za brzeg koszuli i zaczął ciągnąć do jeziora. Z trudem wstrzymałem krzyk. Gdybym pokazał, że nie śpię, na pewno tylko pogorszyłbym sprawę.

Modliłem się, próbując wymyślić sposób, by się z tego wyrwać. Odruchowo zagrzebałem palce w zimnym błocie, w nadziei, że go tym spowolnię. Stawiłem pewien opór, ale stwór chwycił tylko dłonią-ogonem za moją lewą nogę, prawie powodując tym bolesny okrzyk. Potem ciągnął mnie dalej, bladego z bólu.

Nie wiedziałem, co robić. Nie miałem pojęcia. Modliłem się w myślach do Chacuayaxoc, błagałem go, by mi pomógł.

I moja modlitwa została wysłuchana. Otarłem się o coś palcami. Gładki kamień, idealnie mieszczący się w dłoni, jakby sam wskoczył w moje ręce. Mógłbym pomyśleć, jakaś dobra siła go tam umieściła…

Zacisnąłem palce, poprosiłem Chacuayaxoc o męstwo i wyrwałem się do przodu.

Ahuizotl zawył zdziwiony, gdy runąłem na niego i uderzyłem kamieniem na ślepo, bijąc w czarną, gładką skórę, gdy stwór wił się pode mną. Wtedy usłyszałem trzask rwanego materiału i poczułem, że mogę się wyprostować.

Uderzyłem w dłoń-ogon kamieniem, ale potwór, choć zawył, nie miał zamiaru mnie puścić.

Wróciłem na kolana i użyłem kamienia raz jeszcze. Nie na ogonie, ale na pysku. Usłyszałem trzask pękających zębów, poczułem krew lub ślinę na twarzy. Uścisk zelżał, a wtedy wyrwałem się i pobiegłem najszybciej, jak byłem w stanie. Przy każdym kroku z bólu przed oczami tańczyły mi krwawe mroczki.

Wpadłem do chaty, zwalając się na ziemię. Łzy bólu płynęły mi po twarzy, bałem się, czy w ogóle uda mi się jeszcze powstać. Zniknął strach, niepewność, zmęczenie, zostało tylko jedno, rozpaczliwe błaganie, by to przeklęte uczucie wreszcie się skończyło.

Resztę nocy spędziłem, leżąc. Nie śpiąc, nie odpoczywając, po prostu leżąc. Byłem wyczerpany, przepocony, ledwo mogłem oddychać, chciałem tylko tkwić tak, patrząc przed siebie. Miałem wrażenie, że nie poruszę się nigdy więcej. Pozostanę tam aż umrę, a moja dusza dołączy do chmary wygłodniałych kolibrów.

I faktycznie leżałem. Bardzo długo.

W końcu jednak wstałem.

Gdy słońce na wschodzie przybierało pierwsze, krwawe odcienie czerwieni, dźwignąłem się na kolana. Musiałem wspinać się dalej, ale najpierw musiałem się pomodlić. Podziękować Chacuayaxoc za ocalenie.

 

* * *

 

Pochód trwał. Gdy powstałem kolejnego dnia, nie czułem właściwie zmęczenia. Zawroty głowy, palenie w żołądku, krwawiące nogi, jakby podwinięte powieki, to tak. Ale zmęczenie? Wcale. Miałem wrażenie, że mógłbym iść bez końca, stawiać nogę przed nogą aż do śmierci albo i końca świata. Moje ciało mogło iść, bo umysł jakby się ulotnił.

Największym problemem była lewa noga. Nie było z nią aż tak źle, jak się obawiałem, ale to najlepsze co mogłem powiedzieć. Przestała krwawić, za to spuchła potwornie. Samo stanie na niej było bolesne. Nawet opieranie się na kiju niezbyt pomagało.

Po pierwszych krokach, dostrzegłem kilka ostatnich krzaków aguaymanto. Chwyciłem garść i zjadłem wszystkie na raz. Byłem tak głodny, że było mi wszystko jedno, co mogło się stać. Jeśli Chacuayaxoc chciał mnie na szczycie, mógł się trochę wstawić.

Gdy skończyłem śniadanie, obejrzałem raz jeszcze swoje ubranie. Było do niczego, nędzne resztki koszuli nawet mnie nie zasłaniały, nie mówiąc o ochronie przed zimnem lub skwarem. Rozdarłem je do końca i zrobiłem sobie przepaskę na biodra. Ledwo można było nazwać to ubraniem, ale nic lepszego nie miałem.

Pocieszała mnie tylko jedna myśl: szczyt zdawał się coraz bliższy. Widziałem wyraźnie wierzchołek, byłem nawet w stanie dostrzec jakąś małą, kwadratową plamkę na szczycie. Nie wiedziałem co to, ale sam fakt, że dostrzegłem ten detal napawał mnie optymizmem.

Szedłem dalej. Po kilku godzinach przyzwyczaiłem się do bólu, determinacja przeważyła nad zmęczeniem. Zauważyłem coś dziwnego: choć wstawał nowy dzień, chłód wzmagał się, zamiast słabnąć. Po pewnym czasie znikła też wszelka roślinność, została tylko rzadka, blada trawa, pokryta czymś białym. Gdy tego dotknąłem, rozpłynęło się i zmieniło w wodę. Było jak rosa, tylko zamieniona w proszek.

Kolejny dziw tej góry.

Szedłem bez przerwy przez prawie cały dzień, nim zaczynałem rozpoznawać, czym była szara kropka na szczycie. Wyglądało to na mały, kamienny budyneczek, w sumie nie różny od siedzib biednych uotsil. Skąd taki budyneczek na szczycie wzgórza? To tam przesiadywał Chacuayaxoc? Nie pośród bogów na złotych tronach, ale w zwykłym, kamiennym domku?

Trudno było w to wierzyć. Żaden mit nie precyzował, jak żyje Chacuayaxoc, ale zdecydowanie nie tego się spodziewałem.

Kilka godzin później, postawiłem stopę na szczycie wzgórza. Czułem się trochę dumny, ale przeważała dezorientacja. Doszedłem, wspaniale. Tylko gdzie Chacuayaxoc, gdzie złote trony, bogowie, wodospady wina, wszystko, co miało miejsce w mitach? Czy o czymś zapomniałem? Nie pamiętałem, by asakujo’ mówili cokolwiek o dalszych próbach.

W takim razie, co się działo?

Zdecydowałem się podejść do zasłony w drzwiach tajemniczego domku. Nie byłem pewien, czy należy ją odsunąć, czy może lepiej poczekać, aż ktoś odezwie się z wnętrza.

Moja kontemplacja nie trwała długo. Usłyszałem trzepot skrzydeł nad głową i dostrzegłem kształt. Przez chwilę bałem się, że wróciły kolibry, ale to było coś znacznie większego. Wykonało jeszcze dwa koła, nim wylądowało przede mną. Znałem tę postać: ciało człowieka, skrzydła nietoperza, twarz węża – to Camazotz, demon umarłych.

– O proszę – odezwał się, lądując przede mną. – Kolejny tu dotarł? Gratuluję.

– Kolejny?… – powiedziałem. Chciałem dodać coś jeszcze, ale strach ścisnął mi gardło. Camazotza chyba to rozbawiło.

– Już tłumaczę. Na początek, zajrzyj do środka – powiedział, odsłaniając zasłonę kamiennego domku. Cofnąłem się, zasłaniając usta ze zgrozy.

Zobaczyłem kości. Czaszki, piszczele, żebra, tysiące kości, usypane w jakby gniazdo na samym środku pomieszczenia. Czerwone, misterne joronta z zapisanym ich ostatnim tchnieniem widoczne były na podłodze, ścianach, nawet na innych czaszkach, obleganych przez chmary tłustych much. To wyglądało jak leże jakiejś bestii.

Nie, nie wyglądało. Bestia stała tuż przede mną.

– Co? Czemu? Co ci wszyscy ludzie…

Potwór nie przestawał się uśmiechać. Podszedł tylko bliżej, tak blisko, że mogłem zobaczyć pojedyncze włoski futra wokół jego oczu. Jego kły błyszczały w promieniach słońca.

– W-więc… – odezwałem się – Czeka mnie jeszcze jedna próba? Muszę przejść przez ciebie, by spotkać Chacuayaxoc?

Camazotz tylko się zaśmiał. Krótkim, niewesołym śmiechem, opluwając mi twarz, jak z żartu, który i był śmieszny, ale słyszał go za wiele razy.

– Chacuayaxoc? Głupi jesteś? Nie ma żadnego Chacuayaxoc, on żył, gdy mnie jeszcze na świecie nie było. Gdy nie było tu mojego dziadka do cholery, a to było dawniej, niż potrafisz sobie wyobrazić. Jeśli on gdzieś króluje, to w krainie umarłych.

Długo patrzyłem na niego, próbując coś z tego zrozumieć. Odezwać się, uporządkować to, sprawić, by to wariactwo miało jakiś sens. Ale nie miało. To było po prostu niemożliwe.

– Więc dlaczego? – zapytałem wreszcie. – Po co to wszystko?

– Jesteś bystry. Przynajmniej na tyle, by uznali, że musisz odejść. Sam się domyśl. Czemu te twoje świętoszki wciąż wysyłają ludzi na tę górę, choć od tysiącleci nikt nie wrócił? I czemu a na samym szczycie spotykasz tylko demona, którego zadaniem jest usypywać kopczyk z kości? Jak myślisz?

Nie mogłem tego zaakceptować. Wiedziałem co miał na myśli, ale to było niemożliwe.

Ale możliwe czy nie, miało sens. Rady i zakazy, które ani razu się nie sprawdziły, niebezpieczna droga, z której nikt nie wracał, fakt, że zostałem tam wysłany akurat ja, po tylu latach planowania zmian. To miało sens.

– Nie miałem tego przeżyć – powiedziałem głucho. – Od samego początku asakujo’ chcieli, żebym zginął. Wybierają nas nie po to, żebyśmy spotkali Chacuayaxoc, tylko po to, żeby pozbyć się wszystkich, którzy im nie odpowiadają.

Usłyszałem gratulacje demona. Dźwięk złośliwych oklasków i jego śmiech były chyba nawet gorsze, niż widok trupów. Zaciskałem pięści tak mocno, że poczułem krew sączącą się spod paznokci. Bałem się, że złamię w nich ostrze od mojego ojca.

Tymczasem demon bawił się w najlepsze. Przekrzywił głowę na bok i szydził ze mnie tym upiornym, przeklęty dźwiękiem, który ranił moje uszy, wwiercał się w głowę, miałem wrażenie, że zaraz przebije mnie na wylot.

Pojedyncza łza popłynęła z oka na podbródek, zwisając żałośnie. Nie myślałem już o Chacuayaxoc, o Tikal, o ojcu, chciałem tylko, by ten przeklęty, cholerny potwór wreszcie zamilkł.

I wtedy to zrobiłem.

Moja ręka ruszyła się sama. Nie wiedziałem, kiedy powędrowała ku szyi demona, kiedy ciąłem go tecpatlem, kiedy jego śmiech ugrzązł mu w gardle, kiedy fontanna krwi buchnęła z krtani, a on zatrząsł się w konwulsjach. Ocknąłem się dopiero, gdy łapał się za szyję, charczał, patrząc na mnie zszokowany.

Przez chwilę myślałem, że go zabiłem. Potem Camazotz rzucił się na mnie i powalił na plecy. Jego krew zalewała mi oczy, usta i nos, dławiłem się nią.

– Thy shwysyhnu! – krzyknął przez rozciętą krtań. Otworzył usta, chyba chciał ugryźć mnie w szyję, ale zasłoniłem się ręką. Wbił się w nią z całej siły.

Ból przeszył mnie na wylot. Poczułem pękającą kość, rozrywające się mięśnie, cały świat stał się jednym, białym punktem, gdy moje ramię, oddarte od ciała, leciało gdzieś na bok. Posoka buchnęła strumieniem.

Wrzeszcząc, wbiłem gdzieś ostrze na oślep, z siłą, o jaką nigdy się nie podejrzewałem. Potwór zaryczał po raz kolejny, a ja wbiłem się jeszcze głębiej, włożyłem w to wszystkie siły, które na jedną chwilę wydawały się nieskończone. Ostrze pękło, przesuwając się po kości, ale ja ciąłem dalej, jakbym kompletnie zwariował. Nastąpił trzask i sztylet zaczął iść lżej. Spojrzałem zamglonym wzrokiem na demona i przez ocean bólu zdałem sobie sprawę, że jego głowa zwisa na niecałej połowie karku. Dwa cięcia otworzyły ją tak szeroko, że właściwie odpadła.

Całą pozostałą siłą przekręciłem się na bok. Zrzuciłem z siebie wciąż miotające się monstrum, a ono spadło w dół zbocza. Nadal chyba żyło, ale staczało się po wzgórzu bezwładnie.

Miałem ochotę leżeć tak i patrzeć za tym diabłem, aż zniknie u podstaw góry, upewnić się, że go zabiłem, ale nie miałem czasu. Chciałem żyć, a moja sytuacja była opłakana. Nie wiedziałem nic o leczeniu, ale udecisnąłem resztkę wyrwanej ręki, by osłabić krwawienie i to zdawało się działać. Spróbowałem wstać, ale wtedy, gdy duchy walki zaczynały mnie opuszczać, zdałem sobie sprawę, że mam także połamane nogi.

– Kurwa – wymamrotałem. Spojrzałem ostatni raz na ścianę, zbryzganą krwią moją i potwora. Wyciągnąłem rękę i drżącą dłonią wypisałem w niej joronto, piękną rozetę, którą właśnie teraz oglądasz. W ułamku chwili umieściłem tam całą historię mojej drogi na Ka’aanal i wszystko, co się liczyło. Nie wiedziałem, czy uda się ją komukolwiek odczytać, ale to miało być jedynym, co po mnie pozostanie.

Tak oto w ostatnią drogę odszedłem ja, Ajtzak Pekku.

Proszę, pamiętaj moje imię.

 

* * *

 

Camaxtli oderwał dłoń od joronty zapisanej na ścianie budynku. Czerwony znak rozpadł się na wietrze, razem ze wszystkim, w co chłopak wierzył. Joronto zniknęło, ale Camaxtli nadal trzymał dłoń w jego miejscu, jakby spodziewał się, że Ajtzak doda jeszcze, że to wszystko to tylko żart, że nigdy tu nie dotarł, a Chacuayaxoc oczywiście czeka. Niestety. Joronto się skończyło, wspomnienie przepadło, a chata pełna szkieletów i rozłożone do białej kości truchło bez ręki dalej tam były, jakby drwiąc z jego nadziei. Ajtzak nie kłamał. Albo robił to niezwykle dobrze.

Wielkie niebiosa, myślał sobie, co mam teraz zrobić? Wiedział, że jeśli wróci do Tikal, nikt mu uwierzy. Jeśli zabierze ludzi na górę by pokazać dowody, większość nazwie go szaleńcem. A tych kilku, którzy pójdą, asakujo’ z pewnością zatrzymają.

Poza tym, jakie dowody w ogóle miał? Sam nie mógł uwierzyć w to co zobaczył i usłyszał, a innych miał przekonać jakiś budyneczek i kopiec z kości?

Camaxtli usiadł i przyłożył dłonie do twarzy. Potem spojrzał w dół, na nieskończenie długą drogę, którą przebył.

Teraz będzie musiał wrócić.

A potem?

Nie wiedział. Miał ochotę się modlić, ale po tym co zobaczył, nie był już w stanie. Nie naprawdę.

– Niebiosa – wyszeptał, nie wiedząc czy mówi do siebie, do któregoś boga, czy gdzieś indziej, w nieskończoną przestrzeń przed nim. – Niebiosa, tylu ludzi, tyle krwi. Ojcowie, synowie, córki, matki, żony… i po co to wszystko? Tylu ludzi, wszyscy z talentami, ideami, zdolni zmienić Tikal. Gdyby tylko mógł…

Camaxtli przerwał, wiedziony dziwną myślą. Desperacką, właściwie idiotyczną, ale dającą mikry płomyk nadziei. Idea na tyle szalona, że był w stanie w nią teraz uwierzyć.

Spojrzałem jeszcze raz tam, gdzie przed chwilą było joronto. Potem rozejrzał się, obszedł chatkę i zaczął liczyć. Wszedł do środka i liczył dalej, brnąc przez kości, nie zważając na łamiące się piszczele i odpychane na boki czaszki. Szedł, patrząc na wszystkie strony, dalej licząc gorączkowo.

Brnął przez budynek, w którym zginęły setki kobiet, mężczyzn i dzieci. Każdy z rodziną, każdy z tajemnicą, każdy ze znajomościami, pomysłami i wiedzą, które mogłyby odmienić Tikal.

I każde z nich z szansą, by zostawić joronto.

Camaxtli liczył gorączkowo, dochodząc do coraz większych liczb. Chodził, szukał liczył, gubił się i liczył od nowa, niepewny nawet, do jakiej ilości już dotarł.

Wiedza. Dziesiątki, setki joront z opowieściami, każde tak samo bezcenne. Wiedza, dzięki której nawet asakujo’ będą się go obawiać, była zapisana w tych czerwonych rozetach.

Legenda o Chacuayaxoc nie była do końca fałszywa.

A on miał zamiar to wykorzystać.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Tekst (zwłaszcza część pierwsza) stylizowany nieco na starożytne zapiski modlitewne lub kodeksy prawne. We wspomnianym wstępie jest bardzo dużo powtórzeń, choć – jak uważam – w przypadku takiej stylizacji jest to raczej typowe (niemniej – są to usterki stylistyczne).

Duże brawa za język i wyrażenia miejscowe, południowoamerykańskie, które dodają opowieści smaczku i klimatu. :)

Bardzo niepokojące, złowieszcze i tajemnicze zakończenie.

 

 

Sugestie i wątpliwości co do pozostałych spraw technicznych – do przemyślenia:

 

Na początku czasów, (zbędny przecinek?) ludzie byli słabi.

Nie odejdzie on dotąd, aż nie dane mu będzie (przecinek?) czego zapragnął i za dnia jak i w nocy męczyć nas będzie.

 

Przepowiedział też, że gdy dzień właściwy nadejdzie, powróci raz jeszcze i złota era zalśni wśród Tikal. – tu nie bardzo rozumkiem sens – jak złota era może zalśnić wśród miasta?

 

Mam też pytanie – czy imię założyciela miasta jest nieodmienne?

 

A powstał wtedy jeden z asakujo’ i zapytał Chacuayaxoc: „Panie, skąd wiedzieć będziemy, gdy ów dzień nastąpi?” (brak kropki) A ten mu odpowiedział:

 

Po tych słowach, wyzionął ducha. – zbędny przecinek?

 

Gdy wreszcie ucichły nieznośnie głośne śpiewy i hałas instrumentów, niemalże z tego poczułem ulgę. – zbędne?

 

Miałem wrażenie, że chciała wyrazić jakąś piękną, wzniosłą myśl, niczym jedna z żon Chacuayaxoc, ale żadne słowa nie przychodziło jej do głowy. – literówka

 

… Chacuayaxoc dokonał swego wyczynu pięć tysięcy lat temu i nikt (przecinek?) kto poszedł w jego ślady (i tu?) nigdy nie wrócił.

 

– Zostałeś wybrany. – Usłyszałem jego głos. – Ruszaj i zdobądź Ka'aanal. Wejdź na szczyt, usłysz słowo Boga. – czasami „bogów” określasz małymi literami, czasem wielkimi – czy to celowe?

 

Ledwie widoczna, ale On nie mógł przecież liczyć nawet na to. – czemu wielką liter?

 

Czy dalej stali tam dlatego, że chcieli wspierać mnie jak najdłużej? Chciałem w to wierzyć.

Zostałem sam na sam z myślami, wśród drogi, drzew i popołudniowego skrawu. – czy tu miało być „skwaru”?

W sumie nie było to zaskakujące. Od dziecka była to moja ulubiona historia, a do tego kochałem wyobrażać sobie, że pewnego dnia … – powtórzenia

Lepiej było skupić się na szybkim marszu (przecinek?) by dotrzeć do obozowiska jeszcze za dnia – według legend …

 

Nie nadeszła jeszcze noc, a już trząsłem się z zimna, gdy na szczęście osiągnąłem pierwszy przystanek. Była nim mała jaskinia, właściwie wgłębienie w ziemi z zawieszonymi nad wejściem lianami, ale i tak cieszyłem się, że mogę zatrzymać się i nieco ogrzać. Mimo drętwiejących palców, zabrałem się za rozbijanie obozowiska. – powtórzenia

 

Wrzuciłem tobołek z zapasami do środka i zacząłem rozwijać matę, by wyczyścić przed snem. Gdy tylko położyłem na ziemi, w oczy rzucił mi się dziwny, podłużny kształt po środku. – razem; jest też powtórzenie

Zamiast asakujo’ i Uotsil, wprowadzić w mieście kasty żołnierzy, chłopów i rzemieślników, bo przecież wszyscy ci ludzie mieli różne potrzeby i cele. Chciałem też pozwolić ludziom opuszczać miasto, albo wprowadzić prawo, które pozwalałoby biedakom uprawiać ziemię należącą do asakujo’ podczas klęsk głodu. – powtórzenie

I żeby wszyscy, a nie tylko Uotsil, płacili daniny wojenne. We wszystkie te pomysły wierzyłem szczerze gdy byłem młody i opowiadałem o nich każdemu, kto tylko chciał słuchać. – i tu

Szarpałem się z nimi, gdy przejął mnie ból tak silny, że omal nie zwalił mnie z nóg. – powtórzenie

Krzyczałem, machałem rękoma, byłem pewien (przecinek) że te bestie rozszarpią mnie do białych kości.

Nie wiem, jak długo czekałem tam przerażony, obolały i krwawiący. Nie wiem, czy padłem w końcu nieprzytomny, czy może leżałem tak całą noc, trzęsąc się, dysząc i modląc do wszystkich bogów, by pozwolili mi ujść z życiem. Jedyne co pamiętam, to że rankiem byłem przerażony, obolały i śmiertelnie zmęczony. – powtórzenia

Obejrzałem lewą nogę, to najbardziej bolące miejsce, gdzie kolibr wbił się najgłębiej. – literówka

Nie miałem niczego, czym mógłbym opatrzyć ranę (przecinek?) ani pojęcia jak się to robi.

Wszystko (przecinek?) co rośnie przy ścieżce ( i tu?) należy do gniewnych duchów, które chcą wpędzić nas w dług i odebrać go po tysiąckroć.”

A może śmiał się z kolejnego głupca, który szedł poskradać życie, podróżując drogą, której nie dało się ukończyć? – czy tu miało być „postradać”?

Po kilku chwilach, obudził mnie dziwny dźwięk. – zbędny przecinek?

Potwór chwycił mnie za brzeg koszuli i poczułem, jak ciągnie mnie do jeziora. – powtórzenie

Stawiłem tym pewien opór, ale stwór chwycił mnie tylko dłonią-ogonem za lewą nogę, prawie wyrywając ze mnie bolesny okrzyk. Potem ciągnął mnie dalej, bladego z bólu. – i tu, te same

Gładki kamień, idealnie mieszczący się w dłoni, jakby sam wskoczył w moje ręce. Całkiem, jakby jakaś dobra siła go tam umieściła… Zacisnąłem palce, poprosiłem Chacuayaxoc o siłę i wyrwałem się do przodu. – powtórzenia

Uścisk zelżał, a wtedy wyrwałem się i pobiegłem najszybciej, jak byłem w stanie. Przy każdym kroku z bólu przed oczami tańczyły mi białe mroczki. Zniknął strach, niepewność, zmęczenie, zostało tylko jedno, rozpaczliwe błaganie, by ten przeklęte uczucie wreszcie się skończyło. Zawroty głowy, palenie w żołądku, krwawiące nogi, jakby podwinięte powieki, to tak. – w tych zdaniach zgrzyta styl

Chwyciłem garść i zjadłem wszystkie na raz. – razem

Pocieszała mnie tylko jedna myśl: Szczyt zdawał się coraz bliższy. – czemu wielką literą?

I czemu a na samym szczycie spotykasz tylko demona, którego zadaniem jest usypywać kopczyk z kości? – tu chyba brak części zdania

Moja ręka ruszyła się sama. Nie wiedziałem, kiedy powędrowała ku gardle demona, kiedy jego śmiech ugrzązł mu w gardle, kiedy fontanna krwi buchnęła z krtani, a on zatrząsł się w konwulsjach. – powtórzenie

Wrzeszcząc, wbiłem gdzieś ostrze na oślep, z siłą, o jaką nigdy się nie podejrzewałem. – tu nie pojmuję, skąd nagle wzięło się ostrze, skoro wcześniej walczył tylko ręką?

Spróbowałem wstać, ale wtedy, gdy duchy walki zaczynały mnie opuszczać, zdałem sobie sprawę, że mam także połamaną nogi. – co tu miało być: połamana noga, czy połamane nogi?

W ułamku chwili umieściłem tam całą historia mojej drogi na Ka’aanal i wszystko, co się liczyło. – a tu? – historię?

Joronto zniknęło, ale Camaxtli nadal jeszcze trzymał dłoń w jego miejscu, jakby spodziewał się, że Ajtzak doda jeszcze, że to wszystko to tylko żart, że nigdy tu nie dotarł, a Chacuayaxoc oczywiście czeka. – powtórzenie

 

A zatem pod kątem językowym warto jeszcze szczegółowo posprawdzać całość, ja już kolejnych nie wypisuję.

Brak wspomnienia o wulgaryzmach.

Pozdrawiam serdecznie. ;)

Pecunia non olet

Dziękuję serdecznie za opinię. Cieszę się, że całość ogólnie się podobała ;)

Z uwag chętnie skorzystam, chociaż sam też muszę swoje zaznaczyć, hehe

Przepowiedział też, że gdy dzień właściwy nadejdzie, powróci raz jeszcze i złota era zalśni wśród Tikal. – tu nie bardzo rozumkiem sens – jak złota era może zalśnić wśród miasta?

Oczywiście, Tikal jest miastem-państwem

 

Mam też pytanie – czy imię założyciela miasta jest nieodmienne?

Tak, nie odmienia się

 

… Chacuayaxoc dokonał swego wyczynu pięć tysięcy lat temu i nikt (przecinek?) kto poszedł w jego ślady (i tu?) nigdy nie wrócił.

Nie, przecinki byłyby na miejscu, gdyby to było wtrącenie (część, którą można pominąć bez straty dla sensu zdania), a tak nie jest.

 

Ledwie widoczna, ale On nie mógł przecież liczyć nawet na to. – czemu wielką liter?

Oczywiście, z szacunku dla herosa

Nie miałem niczego, czym mógłbym opatrzyć ranę (przecinek?) ani pojęcia jak się to robi.

Nie, przed ani nie stawiamy przecinka

 

Również pozdrawiam :)

 

Witaj, Abbadonie, i ja bardzo dziękuję. :)

Oczywiście, każda sugestia i wątpliwość jest tylko do przemyślenia.

Mam jednak zapytanie do pierwszej Twojej uwagi – piszesz, że to państwo-miasto, ok, rozumiem, ale dalej mi nieco zgrzyta zwrot, że era ma zalśnić wśród państwa-miasta. Nie tyle mi chodzi o charakter miasta, ile o słowo “wśród”. 

 

I jeszcze tutaj:

Nie miałem niczego, czym mógłbym opatrzyć ranę (przecinek?) ani pojęcia jak się to robi.

Nie, przed ani nie stawiamy przecinka

No tak, to zdanie mnie mocno męczyło, w takim razie może przed “jak”? Bo ewidentnie w drugiej części go brak. :)

 

 

Pozdrawiam serdecznie. ;)

Pecunia non olet

Abbadonie, początek opowiadania czyta się bardzo źle, a zastosowana przez Ciebie stylizacja, moim zdaniem, zupełnie nie pasuje do zaprezentowanej treści.

Dalszy ciąg historii niespecjalnie mnie zainteresował – ot, wędruje bohater na szczyt miejscowej góry, gdzie, jak wieść gminna niesie, urzędują bogowie. Owszem, po drodze przeżywa różne przygody, ale nie są to sytuacje, które kazałyby mi drżeć o jego los.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Wspiął się on aż po sam szczyt i wołał do nich, za dnia jak i w nocy, a ci pa­trzy­li ze swych zło­tych tro­nów i słu­cha­li na­wo­ły­wań jego. Tak długo krzy­czał i tak im się na­przy­krzał, aż po­wie­dzie­li sobie bo­go­wie: silne są ra­mio­na Cha­cu­ay­axoc, wiel­ki duch jego i serce upar­te. Nie odej­dzie on dotąd, aż nie dane mu bę­dzie czego za­pra­gnął i za dnia jak i w nocy mę­czyć nas bę­dzie. Dla­te­go ofia­ruj­my mu wie­dzę, tak by lud jego wiel­kim się stał, a on sam z Ka’aanal od­szedł i zo­sta­wił nas w spo­ko­ju. → Zaimkoza.

Rozumiem, że starasz się stylizować, ale nie wydaje mi się, aby była to stylizacja właściwa dla języka i miejsca o którym piszesz. Poza tym, co tu dużo mówić, czyta się to fatalnie.

 

by raz jesz­cze od­mie­nić losy ludzi.” → …by raz jesz­cze od­mie­nić losy ludzi”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Tym, że ten bę­dzie twoim ostat­nim, pod­po­wie­dział głos w mojej gło­wie. → A może: – Tym, że ten bę­dzie twoim ostat­nim – pod­po­wie­dział głos w mojej gło­wie.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać głosy w głowie.

 

do­pó­ki nie zo­ba­czysz słoń­ca.” → …do­pó­ki nie zo­ba­czysz słoń­ca”.

 

Zo­ba­czy­łem struż­kę krwi, ście­ka­ją­cą mi po prze­gu­bie. → A może: Zo­ba­czy­łem struż­kę krwi, ście­ka­ją­cą po nadgarstku

 

po­ja­wił się przede mną ni­czym chma­ra sza­rań­czy. → Skąd Twój bohater wiedział, co to szarańcza?

 

Obej­rza­łem swoje ręce, nogi… → Zbędny zaimek – czy mógł oglądać cudze kończyny?

 

i jesz­cze raz ta pier­do­lo­na droga. → Skąd w ustach Twojego bohatera współczesny polski wulgaryzm?

 

i ode­brać go po ty­siąc­kroć.” → …i ode­brać go po ty­siąc­kroć”.

 

aż żo­łą­dek za­czął boleć mnie nie z głodu, a z wy­peł­nie­nia. → Czy tu aby nie miało być: …aż żo­łą­dek za­czął boleć mnie nie z głodu, a z przejedzenia.

 

któ­rych wi­dy­wa­łem cza­sem w slum­sach. → Skoro rzecz dzieje się w Ameryce Południowej, to chyba: …których widywałem czasem w fawelach.

Zakładając, że w czasach kiedy dzieje się ta historia, istniały fawele, w co raczej wątpię.

 

ob­ser­wu­jąc ogni­stą grzy­wę boga słoń­ca, po­dró­żu­ją­cą na szczy­cie nie­bo­skło­nu. → Czy grzywa podróżowała bez boga, czy może miało być: …ob­ser­wu­jąc ogni­stą grzy­wę boga słoń­ca, po­dró­żu­ją­cego na szczy­cie nie­bo­skło­nu.

 

pra­wie po­wo­du­ją­cym tym bo­le­sny okrzyk. → …pra­wie po­wo­du­ją­c tym bo­le­sny okrzyk.

 

przed ocza­mi tań­czy­ły mi białe mrocz­ki. → Czy mroczki na pewno były białe?

 

by ten prze­klę­te uczu­cie… → Uczucie jest rodzaju nijakiego, więc: …by to prze­klę­te uczu­cie

 

Nawet pod­pie­ra­nie się na kiju nie­zbyt po­ma­ga­ło. Nawet pod­pie­ra­nie się kijem nie­zbyt po­ma­ga­ło. Lub: Nawet o­pie­ra­nie się na kiju nie­zbyt po­ma­ga­ło.

Podpieramy się czymś, nie na czymś; na czymś możemy się opierać.

 

Po kilku pierw­szych kro­kach, do­strze­głem kilka ostat­nich… → Czy to celowe powtórzenie?

 

obej­rza­łem raz jesz­cze swoje ubra­nia. Były do ni­cze­go… → …obej­rza­łem raz jesz­cze swoje ubra­nie. Było do ni­cze­go

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie to ubranie.

 

Bałem się, że złąmę w nich ostrze… → Bałem się, że złamię w nich ostrze

 

Po­je­dyn­cza łza wy­pły­nę­ła mi z oka, po­pły­nę­ła aż na… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Moja ręka ru­szy­ła się sama. → Pewnie miało być: Moja ręka ru­szy­ła się sama.

 

Na­stą­pił trzask i szty­let za­czął iść lżej. → Sztylet umiał chodzić???

 

Chcia­łem żyć, a moja sy­tu­acja nie była opła­ka­na. → Czy tu aby nie miało być: Chcia­łem żyć, a moja sy­tu­acja była opła­ka­na.

 

Kurwa – wy­mam­ro­ta­łem. → Skąd w ustach Twojego bohatera współczesny polski wulgaryzm?

 

Ideą na tyle sza­lo­na… → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

stylizacja właściwa dla języka i miejsca o którym piszesz

Wydaje mi się, że to ja wybieram, jaka stylizacja jest właściwa dla miejsca, które tworzę.

 

Skąd Twój bohater wiedział, co to szarańcza?

Cóż, widywał już szarańczę?

Skąd w ustach Twojego bohatera współczesny polski wulgaryzm?

Przecież cały ten tekst złożony jest ze współczesnych Polskich słów, czemu wulgaryzm jest tutaj zaskoczeniem?

Zakładając, że w czasach kiedy dzieje się ta historia, istniały fawele, w co raczej wątpię.

Pomijając fakt, że ta historia nie dzieje się w żadnych czasach, slumsy i fawele istniały w każdym miejscu i okresie od powstania miast.

Dziękuję za feedback

Khaire!

 

Nieczęsto eksplorowana (w każdym razie przeze mnie) tematyka zdawałaby się sprzyjać lepszej ocenie, ale po tym, jak udało Ci się zaciekawić mnie na wstępie, zaangażowanie w historię stopniowo słabło. Jeśli jesteś ciekaw, czemu tak, to podrzucam kilka takich ogólnych uwag poniżej:

 

– w części “mitycznej” stosujesz niezwykle irytującą inwersję. Występuje co chwila, a jednak ciężko mi doszukać się klucza, według którego niektóre zdania mają orzeczenie na końcu, a inne nie. Według mnie są tylko dwie drogi – albo konsekwentnie tłuc całość jak tekst religijny (tyle, że wówczas będzie to średnio strawne), albo jednak powstrzymać zapędy do stylizacji co drugiego zdania i np. zachować ten zabieg tylko dla tych otwierających lub kończących akapit, tudzież szczególnie istotnych, na które chcesz położyć nacisk.

– potykam się, niestety, na niezgrabnych lub nieścisłych fragmentach. Żeby daleko nie szukać, posłużę się dwoma przykładami z jednego tylko akapitu:

Na końcu podszedł ojciec.

Wcale nie na końcu, ponieważ po nim wprowadzasz jeszcze przewodnika duchowego, Kianto.

Patrzył tylko w oczy z tą szczerą, ojcowską miłością, którą zawsze do mnie czuł.

Bohater okazuje się na tyle wszechwiedzący, że wie, co zawsze czuł do niego ojciec. Myślę, że dużo lepszym sformułowaniem byłoby tutaj “ mi okazywał”.

– brakuje mi opisów otoczenia, przyrody. Niby jak czytam “góra”, to widzę jakąś górę, nie jest to dla mnie tajemniczy, nieznany obiekt ;) Jeśli jednak twoja góra ma być w jakiś sposób wyjątkowa, wypadałoby o tym czytelnikowi opowiedzieć i to odpowiednio wcześnie.

– współczesne wulgaryzmy. Jako autor możesz oczywiście wkładać do głowy i w usta twojego bohatera co chcesz, ale mnie to na przykład kompletnie wybija z immersji, a dodatkowo mam do niego mniej sympatii. Ponadto, jeśli to symbolicznie jest podróż duchowa, to kompletnie gubi się tu jej klimat.

– mam generalnie problem z tym, żeby kibicować bohaterowi w tej wędrówce. Nie za bardzo jest za co go lubić, a co za tym idzie współczuć mu i martwić się jego losem.

 

A żeby nie było, że tylko się czepiam:

 

+ doceniam głęboką wiedzę (lub głęboki research) w temacie indiańskiej kultury i mitologii. Wierzę na słowo we wszystkie obce terminy, wprowadzasz je również na tyle umiejętnie, że nie mam problemu z ich przyswojeniem.

+ wyłączając przekleństwa i parę niefortunnych sformułowań, walka z demonem była klimatyczna, a strącenie go ze szczytu odpowiednio efektowne.

+ “epilog” też niczego sobie, zgrabnie dopinający całą historię.

 

Pozdrawiam!

Twój głos jest miodem... dla uszu

Wy­da­je mi się, że to ja wy­bie­ram, jaka sty­li­za­cja jest wła­ści­wa dla miej­sca, które two­rzę.

Owszem, nie sposób nie zgodzić się z tym, co napisałeś, że Tobie się wydaje.

W tagach podałeś, że to opowiadanie FANTASY, a dla tego typu twórczości przewidziane są określone okoliczności, w których rzecz się dzieje – według jednej z nich przyjmuje się, że akcji zostaje umieszczona w czasie porównywalnym ze średniowieczem. Dlatego uważam, że język, którym posługują się postaci takiego opowiadania, powinien być adekwatny do ich wiedzy o świecie, w którym przyszło im istnieć. Nie wymagam, aby posługiwały się językiem stylizowanym na czasy w których żyły, ale byłoby dobrze, żeby nie używały słów, których żadną miarą znać nie mogły.

 

Dlatego też nie mogę zgodzić się z wyjaśnieniem, że Twój bohater:

Cóż, wi­dy­wał już sza­rań­czę?

Otóż nie, nie mógł widywać szarańczy. Twoje opowiadanie dzieje się w pradawnej Ameryce Południowej, a wtedy szarańcza nie występowała w tym rejonie świata, więc Twój bohater nie tylko nie miał prawa znać tej nazwy, ale też nie miał możliwości widywania rzeczonych  owadów.

 

Prze­cież cały ten tekst zło­żo­ny jest ze współ­cze­snych Pol­skich słów, czemu wul­ga­ryzm jest tutaj za­sko­cze­niem?

Ano dlatego, że człowiek żyjący przed wiekami w Ameryce Południowej, a posługujący się współczesnymi słowami, że o wulgaryzmach nie wspomnę, dla mnie przestaje być wiarygodny, a opowiadaniu zaczyna brakować rąk i nóg.

I nie twierdzę, że bohater ma używać słów stylizowanych na język sprzed wieków, ale byłoby dobrze, aby to co mówi, nie budziło zdumienia czytelnika.

 

Po­mi­ja­jąc fakt, że ta hi­sto­ria nie dzie­je się w żad­nych cza­sach, slum­sy i fa­we­le ist­nia­ły w każ­dym miej­scu i okre­sie od po­wsta­nia miast.

Obawiam się, Abbadonie, że raczysz się mylić – slumsy to dzielnice biedy zamieszkałe przez najuboższą ludność, w tym często imigrantów. Nazwa slums wywodzi się od XIX-wiecznych przemysłowych miast brytyjskich, więc to ma się nijak do Twojego twierdzenia. Natomiast fawele to dzielnice biedy na obrzeżach miast Ameryki Łacińskiej; powstawały w końcu XIX wieku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka