- Opowiadanie: Wieszak na Książki - Japet Bez Zmian [rozdziały 1 i 2]

Japet Bez Zmian [rozdziały 1 i 2]

Witam serdecznie i zapraszam na pobyt na zimnym jak nie wiem co, Japecie, księżycu Saturna.

 

Oceny

Japet Bez Zmian [rozdziały 1 i 2]

[rozdział 1 “Nuda”]

Odpala papierosa, kolejnego zresztą. Cewka zapalniczki plując małymi iskrami plazmy, wygrywa melodyjkę. Refren jej ulubionej piosenki. Zaciąga się mocno. Trzyma chwilę żrący dym w płucach, po czym przewracając oczy do tyłu, wypuszcza go nosem. 

 – Pamiętam jak dziś! Czas odległy jak Pluton, kiedy miałem marzenia… Pamiętam jak dziś! Dom rodzinny lodem skuty, wtedy hibernowały marzenia… 

 Cylinder papierosa tańczy jej w dłoni. Sygnety i pierścionki okalające palce niczym korale sznur, dźwięczą słodko przy każdym zderzeniu. Rak pręży się na kciuku, Lew ryczy na wskazującym, Baran skacze na środkowym, Koziorożec wygina się na serdecznym. A na palcu małym lśni Waga. 

 Przerzuca fajka do lewej dłoni. Ogląda ozdoby od kciuka począwszy. Panna, Skorpion, Strzelec, Byk i Wodnik. Każdy pierścień i sygnet wart jest co najmniej małą fortunę. Czyste czerwone złoto, wprost z najgłębszych kopalń na Wenus. 

 – Marzeń nie pamiętam! Czas je zamordował, w pył uleciały…. Marzeń nie pamiętam! Czarne dziury je krwawo pożarły... – podśpiewuje dalej.

 Popiół ulatuje w płatkach. Każdy taki płatek kręci się, wije jak łuska po naboju upadająca na twardą żelbetonową posadzkę. Lądują różnie, raz na niedoczyszczoną podłogę, raz na czarne spodnie ze skóry. Raz nawet na wisiorek, również znak zodiaku, szlifowany w Bliźnięta. 

 Nawet najbrudniejszy popiół nie byłby w stanie przyćmić jaskrawości wisiorka. Jest on bowiem brylantem, z diamentu pochodzącego z Ziemi. Znów się zaciąga. Wydaje jej się, że prócz dymu, czuje też krew jaką przelano w kopalni przy wydobyciu diamentu. 

 Buja lekko dłonią malując okręgi. Końcówka popielatego pędzla jarzy się niezdrową fuksją. Okręgi przechodzą w pierścienie, w koła. Aż wreszcie kurczą się i znikają. Ręka jej drętwieje, musi się trochę wysilić by znów przytknąć filtr papierosa do ust. 

 Tym razem wypuszcza kłąb dymu między uszminkowanymi na czarno ustami. Szare widmo przypomina jej meduzę giganta ciągniętego na haku rybackim ku powierzchni. Widziała kiedyś film dokumentalny o połowach na Pacyfiku, obraz szamoczącej się kolonii tysięcy meduz zrośniętych w jeden super-organizm, wypalił się jej w zwojach mózgowych. 

 Meduzy mogły i nawet strzelać laserami z macek i mieć tytanowe pancerze. Nie ważne czego by nie zrobiły, człowiek i tak mógł je prędzej czy później pochwycić na sieć lub hak. Szarpiąc ich tkankę, rozrywając nić życia, wydobyć na najjaśniejsze światło Słońca. 

 Film widziała kiedy jeszcze była dzieckiem. Dziś, z tego co się orientowała, na Ziemi już nie było meduz. 

 Zastanawia się chwilę czy nie zgasić już papierosa. Zaraz zacznie parzyć ją w palce. Żarzący się fuksją krążek nieubłaganie zbliża się do żywego ciała. Wpatruje się w swoją dłoń i nachodzi ją myśl, że jest jak metafora Śmierci, wolno kroczącej ku człowiekowi. Śmierci, którą on sam sobie zawczasu wybrał. 

 – Ciekawe czy umrę na raka płuc? – zastanawia się głośno. 

 – Nie śpiewasz dalej? – pyta jej towarzyszka. 

 Siedzi obok i wpija swoje wielkie jak jeziora, oczy prosto w nią. Biało-różowo-niebieski sweter z przydługimi rękawami zupełnie nie pasuje do zimnego, kanciastego otoczenia. Szczególnie gryzie się to z widokiem jaki roztacza się za oknem, o które się opierają. 

 – Nie – odpowiada. 

 – Ale dlaczego? Nigdy nie kończysz piosenki. Ba, nigdy nawet jej nie zaczynasz. Zawsze tylko refren i refren. A może chciałabym posłuchać całej? – mówi i nadyma policzki w geście złości. 

 Papieros znów ląduje w ustach, jest już pobrudzony szminką. Zaciąga się po raz ostatni, pstryka niedopałkiem gdzieś w kąt. Tutaj nie ma się co zapalić, dlatego po kątach pomieszczenia wala się mnóstwo zmiętych fajek.

 Uśmiecha się do koleżanki i obcesowo dmucha jej dymem w twarz. Ta zdaje się tego nie czuć, ignoruje meduzę jaka owija jej włosy i dalej hardo świdruje oczami. 

 – Przecież znasz całość. 

 – No ale ja chcę, żebyś mi zaśpiewała. 

 – Sama sobie zaśpiewaj. Ile ty masz lat?

 – Tyle samo co ty. 

 Brylantowy wisiorek trzęsie się kiedy jego właścicielka chichocze. 

 – Naprawdę?

 – No. 

 – Ja myślałam, że urwałaś się ze żłobka. 

 – Chloe! – zawodzi. 

 – Zoe! – odpowiada jej tym samym. 

 Sprzeczają się jeszcze chwilę, powtarzając za sobą jak echo. W końcu nudzą się tą dziecinadą. Chloe opiera się bokiem o szybę. Jest wręcz makabrycznie zimna, ale jej to nie przeszkadza. Podobnie Zoe. 

 Widok nie zapiera tchu w piersiach. On go kradnie szybkim, wyćwiczonym ruchem. A jak raz skradnie, to ofiara nawet nie myśli by się o niego opomnieć. 

 Za szybą rozciąga się niemożliwie przestrzenna pustynia. Cała skuta lodem tak czystej, perłowej barwy, jakby nie była to namacalna rzeczywistość a symulacja. Gdzie tylko okiem sięgnąć, porcelana, perła, śnieg i lód. 

 Wzrastają jak Jotunowie, prehistoryczne giganty lodu, kanciaste bloki co gęstszego alabastru. Wieże kości słoniowej o gładkim wzorze karbowanym, górują nad nimi. Jeszcze dalej, jeszcze wyżej, uformowane przez jakieś niemożliwe kosmiczne promieniowania, prądy i wiatry energetyczne, piętrzą się łuki. 

 Z chropowatego lodowca, jaśniejącego bielą transmutującą się w ciemny jak biegunowa zorza błękit. Łuki się wznoszą znad dna pustyni, po to tylko by upaść i w miliard drzazg mroźnych się roztłuc. Jak gniazda mitycznych smoków, jeżą się łuki lodowcowe. Zarówno te wybijające się byle bliżej pustki kosmosu, jak i te roztrzaskane, rozbite w pył niezliczonych, niemożliwie ostrych klejnotów.

 Księżycowa powierzchnia Japeta jest piękna. 

 Ale wzrok Chloe i Zoe nigdy nie zatrzymuje się na dłużej między baśniowymi pałacami mogącymi być siedzibą tak Królowej Lodu jak i wyjątkowo brutalnym obrazem Caspara Friedrichia. 

 Ich jednorako morskie oczy patrzą wyżej. Chcą wręcz sięgnąć ku przestworowi kosmosu. Usianego srebrnymi klejnotami aksamitu, barwionego na najgłębszą czerń jaką ludzkie oko potrafi dostrzec. 

 Patrząc bowiem w otchłań kosmosu, ma się wrażenie że duch sam z ciała się wyrywa. Że w samorzutnej projekcji astralnej, mistyczne dwadzieścia jeden gramów człowieczej esencji zatapia się w pustkę. 

 – Gwiazdy są niesamowite – szepcze Chloe przyciskając się do szyby.

 – Zawsze to mówisz. Przecież wiem – odpowiada Zoe. 

 – Też chciałabyś zwiedzić je wszystkie? 

 – Tak samo jak i ty. 

 – Ale to niemożliwe – wzruszyła ramionami Chloe – Mnóstwo z tych gwiazd już jest martwymi obłokami pyłu. Zostało tylko ich światło lecące przez niebyt.

 Przyparła do szyby jeszcze bardziej. Spinka do włosów skrobnęła o jej powierzchnię. Biżuteria ta była skrupulatnie wypolerowana na błysk. Przedstawiała zodiak Ryby.

 – Dobrze że stąd nie widać Saturna – wzdycha a oddech zaparowuje okno. 

 – Dlaczego? 

 – Przecież wiesz. 

 – Wiem. Lepszy jest ten widok. Ogrom przestrzeni, zupełna wolność. Entropia zmieszana z ekstazą. Mogłabym patrzeć się w przestwór kosmosu całą wieczność. Z resztą, obie mogłybyśmy tak zrobić. Byłoby przepięknie. 

 Chloe uśmiecha się do Zoe. Uśmiech bielonych zębów jest całkiem ciepły. Jest to raczej niesamowite, zważając na fakt, iż temperatura na Japecie to często mniej niż: – 173 stopnie Celsjusza. Śmieje się. 

 – Nie zimno ci?

 – Nie. 

 Brylantowy wisiorek buja się chaotycznie kiedy dziewczyna wstaje od okna. Podrzuca zapalniczkę w dłoniach i chowa do kieszeni spodni. Wygina się lekko w tył i wzdycha cierpiętniczo. 

 – Idziesz? – pytanie kieruje oczywiście do Zoe. 

 Ta kiwa głową zgodnie. Zawsze się z nią zgadza. 

***

 Wychodzi z palarni. Chole stawia długie kroki, niepotrzebnie się śpiesząc, Zoe ledwo za nią nadąża. Korytarze w obiekcie są takie same. Absolutnie wszystkie. Zawsze węzły rur na suficie, szare kafelki na ścianach i sterylna podłoga panelowa. Chloe już nie raz to denerwowało, nie mogła się do tego przyzwyczaić. Twierdziła nawet, że pewnego dnia oszaleje od tak perfidnie zaprojektowanej monotonii. 

 Nie zapatrując się na oznaczenia drzwi, można było się zwyczajnie zgubić w zakamarkach obiektu. Sytuację pogarszało paskudne, czerwonawe światło awaryjne i brak jakichkolwiek okien czy wizjerów w ramach korytarzy. Absencja dwóch ostatnich, denerwowała Chloe najbardziej. 

 Zatrzymała swój chód w pół kroku. Obróciła się na obcasie w stronę ściany i skrzyżowała ręce widocznie niezadowolona. 

 – Co jest? – spytała Zoe. 

 – A co? Nie widzisz? 

 Na ścianie wisiał krzywo przylepiony plakat. Format A1, papier obleczony łuszczącą się z lekka folią. 

 Stylizowany na akwarelowe płótno, obraz ukazywał złoty glob ziemski, planeta zajmowała całą szerokość plakatu. Clarissima Sacra Terra, jak to głosili co bardziej pobożni. Kontynenty na modłę mitologicznej Pangei, sczepione w jedną masę. Porwane brzegi i fiordy układały się w kształt profilu ludzkiej twarzy. 

 Mężczyzna. Dojrzałego wieku, kanciasta broda dumnie wybijająca się w przód. Włosy równo przycięte, nos orli. Szachniszach. Król Królów. Władyka wszystkiego co miało choć jeden szczebel ludzki w DNA. 

 Potężne litery pęczniejące u dołu i góry plakatu głosiły, a raczej dudniły jak w trąby apokalipsy:

JEDEN KOSMOS!!! JEDNA CYWILIZACJA!!! JEDEN CZŁOWIEK!!!

NAJJAŚNIEJSZY SZACHNISZACH GILGAMESZ

 Chloe się skrzywiła. Wytargała z tylnej kieszeni paczkę fajek. Zapaliła na szybko jedną i w pośpiechu wzięła parę dymków. 

 – Nie powinnaś tyle palić – zauważyła Zoe. 

 – Ty też – burknęła – Chyba mówiłam ci, żebyś zabrała każdą jedną z tych pieprzonych makulatur. Wnętrze tej puchy jest brzydkie i bez tępej propagandy. 

 – Przepraszam… Musiałam przeoczyć… 

 – Nic się nie stało Zojka, wiem, można stracić czucie przestrzenne w tych korytarzach. Też go wcześniej nie zauważyłam.

 Pstryknięciem w filtr strząsnęła popiół. Ustawiając papieros niczym lancę, wbiła go tam, gdzie wizerunek Króla Królów winien mieć oko. Folia wokół się osmaliła a w górę uleciał porwany wężyk z dymu. Zaśmierdziało plastikiem. 

 Wgniatając z pasją niedopałek w ścianę, poszarpała plakat. Po dłuższej chwili przestała i odrzuciła kolejną już fajkę. Uśmiechnęła się z satysfakcją. 

 – Widziałam kiedyś tego dziada na żywo – zagadnęła – Wierz mi, teraz to ma ładne oczy. Bardziej ludzkie niż u oryginału. 

 – Wierzę, przecież też go widziałam… Szachniszach. 

 – Ta… Król Królów. Idiotyczne, co nie? Kto to w ogóle wymyślił?

 – No… Zgadzam się. 

***

 Lawirując brzydkimi korytarzami, wreszcie dotarła do jadalni. Wystukała kod na panelu przy drzwiach, a te z hurkotem schowały się w podłodze. Przepuszczając Zoe, zagapiła się na jej włosy. 

 – W sumie to ładną masz fryzurę – powiedziała. 

 Zoe odwróciła się, wyraźnie rumiana. 

 – Dzięki… Sama przecież ją układałaś. 

 – I dlatego jest taka ładna – wyszczerzyła się – Do twarzy ci, Zojka. 

 Jadalnia była, jak wszystkie pomieszczenia na obiekcie, ciasna i raczej praktyczna li ergonomiczna, niż posiadająca jakikolwiek charakter. 

 Chloe kopiąc w drzwiczki jednej z niżej zamontowanych szuflad, odsłoniła przed sobą widok pełen rozpaczy. Została ostatnia konserwa z prawdziwym mięsem. Dziewczyna skrzywiła się, ściągnęła brwi i zagrzechotała sygnetami drapiąc się za uchem. Schyliła się i podniosła posiłek. Wykopnęła szufladę z powrotem w ścianę i rzuciła konserwą na blat stolika. 

 – Od jutra jemy syntetyczne świnie. 

 – Dzień na Japecie to siedemdziesiąt dziewięć dni ziemskich Chloe. 

 Czarnousta tylko przewróciła oczami i zasiadła do wieczerzy razem z Zoe. 

 – Nie wymądrzasz się czasem ciut za bardzo, moja droga?

 – Sama się wymądrzasz… – odburknęła.

 Chloe zignorowała przyjaciółkę i wyszarpnęła zawleczkę z puchy. Brudnożółty cylinder zasyczał, kiedy chemiczny podgrzewacz zetknął się z posiłkiem w środku. Czarnousta objęła konserwę w dłoniach i poszurała nią po blacie. 

 – Cieplutkie – mruknęła – Pisze, że to dziczyzna. Z marsjańskich wieprzów. 

 – A smakuje jak…

 – Jak kurczak. Wiem. 

 Wieczko konserwy pyknęło, Chloe wzięła do ręki pobliski widelec i podważyła je do końca. W powietrzu zapachniało nie tyle świnką z Marsa, co chemikaliami z podgrzewacza. Mimo to, jeść coś trzeba. Chloe zabrała się do degustacji. 

 – Zojka, ty nie chcesz? – powiedziała z pełnymi ustami – Jadłaś coś w ogóle. 

 Zoe pokręciła przecząco głową. 

 – Jadłam wcześniej. 

 – Kiedy niby? Nie możesz się głodzić młoda panno, jeszcze tak źle z zapasami nie ma. 

 – Wtedy, kiedy ty nie jadłaś Chloe. Możesz mi nie przerywać?

 Chloe się uśmiechnęła eksponując ubrudzony sosem podbródek. 

 – Ja? Przerywać? Przecież ty się częściej wcinasz w pół zdania, Zoe. 

 Dziewczyna załamała ręce, jakby zapadła się w swój sweter. Odwraca wzrok nieco zawstydzona. 

 – Długo jeszcze będziesz ciągnąć tą gierkę? Powiedz szczerze Chloe. 

 Czarnousta przez chwilę ogląda swoją biżuterię, udaje ignorancję. Buja Bliźniętami, stuka Lwem w Ryby, chucha na Skorpiona i trze nim o bluzkę. 

 – Powinnaś wreszcie wyrzucić ten złom. 

 – Powinnam wreszcie wyrzucić ten złom. 

 Cisza jest kontynuowana. Cieknie jak oblana skroplonym azotem smoła. Zoe wierci oczami przypominającymi taflę mrocznego stawu w oczach Chloe, te są jak dwa odłamki malachitu, jątrzą się odcieniami zieleni, choć pięknej… To w dziwny sposób pustej. 

 – Nie nudzi ci się? 

 – Nudzi. Twoje gierki… 

 – To wyjdźmy na zewnątrz! 

 – Chlo… 

 – Żadnego pieprzenia młoda damo. Idziemy się przewietrzyć, ile można tu siedzieć i kopcić fajki? No, choć Zojka, przejdziemy się po tym naszym pięknym Japecie. 

 Zoe kiwa głową, zgadza się, oczywiście że tak.

[rozdział 2 “Przestrzeń”]

Śluza, w której należało wyposażyć się w skafander i podładować jego baterie, oraz sprawdzić stan mini reaktora grawitacyjnego, była niemożliwie ciasna. Ale jakoś sobie z tym radziły. Co prawda Chloe obtłukła sobie trochę łokcie o płaskie, modułowe ściany, ale przynajmniej Zoe mogła w miarę swobodnie się odziać. 

 Skafandry były jak nieprzyjemnie ciepła skóra ledwo co zdjęta z jakiegoś grubego zwierza. Dajmy na to, słonia indyjskiego poddawanego nieustannym eksperymentom medycznym, które sprawiły, że cały zrogowaciał, dostał albinizmu i na koniec stał się odporny na ekstremalnie niskie temperatury. 

 Była taka miejska legenda, którą słyszała raz Chloe, że błoniaste, lepiące się do żywego ciała jak jakiś bezpostaciowy wampir, skafandry wojskowe były wynikiem właśnie męczeństwa niemal już wymarłych słoni. 

 – A pamiętasz w ogóle gdzie i ile tego leży? – zagaiła Chloe. 

 Zoe wzdrygnęła się zaskoczona. 

 – Przepraszam. Czy ty właśnie chcesz mi powiedzieć, że nie wiesz gdzie je rozłożyłaś? I chcesz sobie pojeździć buggym mimo to? 

 – Ojoj, nie wściekaj się tak! – Chloe uśmiechnęła się lekko zarumieniona – Przecież nie mówię, że nie wiem, gdzie je rozłożyłam… 

 – Właśnie że tak. Pytasz się mnie, bo sama nie wiesz. 

 – No to mnie sprawdź! Przeko…

 – Przekonamy się – ucięła stanowczo Zoe. 

 Czarnousta odpowiedziała jej słodkim wachlowaniem rzęsami. 

 – Ile ich jest? – zaczęła sprawdzian niewzruszona. 

 Chloe przez chwilę się wahała, nawet nerwowo zagrzechotała sygnetami. 

 – Dwieście! – wyrwała się wreszcie. 

 – Ponad pół tysiąca Chloe. Ponad pół tysiąca. 

 – E tam… Nie pomyliłam się aż tak bardzo…

 – W jakim promieniu od obiektu leżą?

 Chloe gwizdnęła z zakłopotaniem. 

 – Wiesz… Jak zapalę to pewnie mi wróci pamięć. Mogę…

 – Nie możesz. Odpowiadaj. 

 – Kurde… Tobie to się chyba podoba. Co nie? 

 – Tobie też. 

 Chloe zachichotała i oparła się ciężko o ścianę. Ze świętym przekonaniem oznajmiła:

 – Na dwudziestym metrze.

 – Źle, pierścień zaczyna się na pięćdziesiątym. Możesz mi chociaż powiedzieć jak je rozmieściłaś?

 – Nie mam pojęcia. Pewnie pijana byłam. Może co dwa metry? Dwa to dobra liczba, nie sądzisz?

 Zoe oderwała się od ściany i pomasowała skronie. 

 – Zgadzam się. Trudno się z tym nie zgodzić. Szczególnie kiedy jest się na takim kosmicznym odludziu z lodu. 

 Włożyła kulisty hełm o złocistej szybie. Hełmy skafandrów wyglądały trochę jak reflektory. Takie na które Chloe napatrzyła się za dzieciaka w opór. Było to wtedy, kiedy ojciec i matka ciągali ją po tych wszystkich wielkich operach i teatrach na Ziemi. 

 – To straszne nudy były. Wielogodzinne pieprzenia o zwycięstwach Szachniszacha nad Wrogami Ludzkości – mruknęła stukając po szybie swojego hełmu. 

 – I mi to mówisz? – odparła – Najgorzej było jak tego przeklętego Makbeta grali. Propaganda była chociaż ciekawa. 

 Chloe śmieje się, prawie że rży. Wzmianka o Makbecie tak ją rozbawiła, że aż wali hełmem o ścianę i zsuwa się na podłogę. Zoe czyni takoż samo. Obie zakleszczone w sidłach rozbawienia, siedzą w pełnych skafandrach i łzawią za śmiechu. 

 – Jak ja nienawidzę teatru… – sapie Chloe kiedy już uspokaja swój śmiech – Za dużo go było w moim życiu… 

 – A teraz?

 Nagłe pytanie Zoe jest jak dźgnięcie wyjątkowo dobrze zadbanym paznokciem w ucho. Chloe drętwieje, sygnety dociskane skafandrem zdają się wżynać w ciało. Szura tyłem hełmu, szura podeszwami wielkich buciorów, próbuje wstać. 

 Ale nie za bardzo wie czemu miałaby wstawać. Bo Zoe ją o coś zapytała? Bo mają już iść na przejażdżkę? A może sama pojedzie bez niej? A może… Zoe ją o coś zapytała. 

 Tak bezpośrednio. Trochę… Trochę niegrzecznie. Ale na pewno nie wrogo. Zazwyczaj aż tak nie wcina się jej w słowa. Nieważne, Chloe i tak nie przepada za takimi prywatnymi pytaniami. Od ojca i matki nigdy ich nie słyszała, to i czemu miałaby męczyć nią Zoe, takimi bzdetami…

 – Co masz na myśli? – wykrztusza. 

 Gardło osuszone od niedawnego napadu śmiechu, przepływ czystego powietrza z plecaka skafandra jak najbardziej się odbywa… A jednak jest jej duszno. 

 – Czy już nie ma teatru w twoim życiu. Bo ja, Chloe, sądzę inaczej. Rodzice przestali grać, ale ty nie. Zamiast rozprawić się ze swoimi uczuciami, odstawiasz tu małe przedstawienie. Grasz w gierki. Ale nie dla mnie, a dla siebie samej. 

 Głos Zoe świdruje niemal tak, jak jej jeziorne oczy. Chloe ma wrażenie, że słychać go bezpośrednio w hełmie. Jakby był to jej własny szept sumienia. Ale nie. To tylko Zoe, jej kochana, słodka Zoe. Jedyna przyjaciółka. Jedyny prawdziwy człowiek na całym pieprzonym Japecie. 

 – Zojka, skończ pieprzyć. Taka z ciebie psycholog jak i ze mnie. Więc skończ pieprzyć i jedźmy wreszcie na przejażdżkę. 

 Choć Zoe nie widzi jak oczy Chloe się szklą, czuje że pod wizjerem hełmu towarzyszki, robi się jeszcze duszniej od ciężkiego oddechu.

 ***

 Ponad pięćset plazmowych min przeciwpiechotnych. Zagrzebanych pod cienką na parę centymetrów warstewką księżycowego lodu. To linia obrony obiektu. Pierwsza, precyzując. 

 I przez tą linię rozsypanych jak z dziurawego worka min, pędzi zwiadowczy buggy, maszyna starszego typu, pieszczotliwie zwany przez wojskowych Pchełką. Ewentualnie Łatwopalną Puszeczką, ze względu na to, że ledwie mała eksplozyjka mogła doprowadzić pokładowy reaktor do wielkiej eksplozji.

 A co dopiero pół tysiąca rzygających plazmą min przeciwpiechotnych.

 – Zabijesz nas! – zawrzeszczała Zoe przy ostrzejszym szarpnięciu kierownicą. 

 – Nie przesadzaj! – Chloe znów szarpie kółkiem, wali pięścią w jakiś guzik na konsolecie – Jak walnie, to ino ja umrę! A wiesz czemu?

 Zoe próbuje coś odpowiedzieć, ale nagłe przyśpieszenie pojazdu sprawia, że o mało co nie odgryza sobie języka. 

 – Bo za ładna jesteś na śmierć! 

 – To miał być żart!? W takim momencie!?

 – Dobra dobra! Przecież wiem gdzie je rozrzucałam! Nic się nie stanie! 

 – Oszaleć z tobą można! Postradać zmysły! 

 – Ciesz się że jestem tylko jedna! Jedyna w swoim rodzaju! 

 Wypchane sygnetami i pierścionkami rękawice błoniastego skafandra wyglądają upiornie. Niczym szpony harpii, albo jakiegoś poskręcanego horrorku z gęstych lasów pod powierzchnią Io, Jowiszowego księżyca. Ekspresji na twarzy Chloe, Zoe nie mogła rzecz jasna zobaczyć, ale po prostu wiedziała, że jest to grymas swego rodzaju radości. 

 Oto bowiem, miliard i ponad dwieście milionów kilometrów od Ziemi, pod rozwartą na wszelakie strony Kosmosu kopułą gwiazd, pędziła w starym wojskowym rzęchu przez pole minowe.

 Prawdziwa wolność. 

 ***

 Potężna, kanciasta rama okalająca cierniową koroną kokpit pojazdu, nie była szczędzona. Chole bowiem, z rozmysłem targała za kierownicę, wbijając się w rosnące na sztorc płyty szklistego lodu, rozjeżdżając dopiero co powstające z ziemi śnieżne olbrzymy, jotnary.

 Waliła w pedały kręcąc bączki na hamulcu, ryjąc przy tym poszarpane rowy. Napompowane Wolframem 09, szerokie opony buggy rozbijały co mniejsze nierówności terenu w puch, wzniecając przy tym ogromne kurzawy lodowych iskierek. 

 Biła przełączniki trzęsącej się konsolety zamaszyście. To raz podrywając pojazd w górę poprzez zmniejszenie obrotów reaktora grawitacji w bagażniku, to znów wbijała Pchełkę w szronową glebę z rozmachem dodając obrotów temuż reaktorowi.

 Mordowała biednego buggy, jeśli można tak powiedzieć o maszynie.

 Jak płatek śniegu w czas chaotycznego słonecznego wiatru. Jak królewski myśliwiec przechwytujący w pogoni za wrogim bombowcem mknącym nad statek flagowy. Płatek śniegu chwieje się, wiruje jak szalony, ale pchany jest mniej więcej po prostej. Myśliwiec obrywa ze wszystkich stron, to serią po skrzydłach, to rakietą w kadłub, ale zażarcie wali w przód. 

 Chloe właśnie takie scenariusze huczą w głowie pospołu z krwią w skroniach. Jest coś surrealnie wspaniałego w tym, że gna maszynę nie wiadomo jak szybko, roztrzaskując kolejne tafle zmrożonego na kość H2O… A nie słychać przecież oranej oponami ziemi mrozowej, nie znać dźwięków walącego o kopułę kokpitu lodowca w niwecz roztłuczonego. 

 Tylko jej własny, duszny oddech i burczenie zarzynanego konsekwentnie reaktora. Nawet Zoe nie słychać, pewnie z tych emocji zapomniała, że powinna może coś powiedzieć. 

 Może coś o minach. Może o Ziemi. O Japecie. 

 Pięknej samotni z perłowej porcelany, zrodzonej najwyraźniej w trzewiach jakiegoś niemożliwego kosmicznego małża. Gdzie trupia biel śniegu jest anielska a nawet najbardziej zabrudzony gwiezdnym odpadem lód, jaśnieje szlachetnym błękitem królewskim.

 – E, Zojka. A to Lovecraft przypadkiem nie pisał o małżach z Kosmosu? 

***

 Chloe wyraźnie ociąga się z zatrzymaniem pojazdu. Kręci nosem w takt kręcenia kółkiem. 

 Buggy meandrując przed pierwszymi niebotycznymi, gdyby tylko tu było niebo, niewyobrażalnymi strukturami twardego jak stal lodu, wznieca kurzawę. Wzlatująca spod kół, chmura za chmurą, mgławica za mgławicą. Ulatuje w nieważkość, jak monstrualna meduza, oblepiając zbitą zawiesiną struktury. 

 Osadza się na ramionach, na barkach sędziwych, siwych mieszkańców Jotunheimu, na toporzyskach, tarczach kolczatych w łapach wytrwałych stróżów Utgardu. Dalej nie pójdzie, nie uleci w Kosmos, między gwiazdy. Zamarza. 

 Buggy początkowo rozgrzawszy miriady śnieżynek swymi oponami, co jak pulsar energię, wypluwają zimowe miazmaty, nie zaoferował wystarczająco ciepła. Miazmaty rzeczone skuwa mróz 130 Kelvinów. 

 W stopklatce nieruchomieją, tuż na progu gąszczu alabastrowych mega struktur. Bezgłośnie trzaskające zimno, niczym jakiś potworny pająk o szadzi w miejsce juchy, rozwiesza tą pogmatwaną, fraktalną sieć. Niby to firn, niby lekki puch, jak zwiewna zasłonka oblepia szczelnie tak jotnar, jak wieże, tak fundamenty gargantuicznych łuków, jak i te rozmiażdżone brzemieniem samych siebie.

 Chloe gapi się na to przez szyby wizjera i kopuły pojazdu. Jakby podglądała seans filmu. Nie może się nadziwić… Nie jest w stanie. A pomyśleć, że zaledwie dwie zimy temu… Na Ziemi, nawet by nie pomyślała o opuszczeniu rodzimej planety… 

 – Chloe! Weź już skończ się gapić i chodźmy gdzie mamy iść. Nie chcę się przeziębić. 

 ***

 Spacer u podnóży, u stóp białych jak kwarc tytanów jest co najmniej jak sen. Biorąc pod uwagę to, że słychać jedynie własny oddech i bzyczenie reaktora grawitacyjnego w plecaku, nawet jak koszmar. Z rodzaju takich, jakich nie ma się ochoty opuszczać, wie się bowiem, że realny świat potrafi być gorszy. 

 Chloe kroczy raźno, wciskając morską zieleń oczu między rozgałęzienia pogmatwanych bród Ymirów, Bergelmirów i inszych Thursów. Chce wypatrzyć otchłań kosmiczną, gdzieś tam w górze… 

 A Zoe zaraz przy niej, zawsze uczepiona ramienia, zawsze gdzieś w kącie oka, niby nieśmiała, skryta… A przecież takoż samo, bezgłośnie roztłukuje perłę buciorami skafandra. 

 Docierają wreszcie na swoistą polanę. Studnię jaką w pokrywie z martwych, zamrożonych konarów Yggdrasila wybiła sama Chloe, kiedy przestawiała tu statek. 

 Lamassu M790, solidna maszyna, wszak myśliwiec wojskowy. Odpowiedzialny za niejedno chwalebne zwycięstwo Królestwa Królestw i niejedną zbrodnię wojenną. Lazur pancerza obłego a długiego statku, choć naprawdę malarski, i tak odcina się wulgarnie na tle lodu Japeta. 

 Jak kukułka w gnieździe pliszki. Nie pasuje. Na tak pięknym płótnie jak Japet, nie godzi się kapać tak prostacką farbką. 

 – Przypomnij mi, po co go tu schowałaś? – pyta Zoe.  

 – Ja? To był twój pomysł.  

 – Może… Może i tak. 

 Chloe podchodzi do jednej z oberwanych brył lodowca. Przypominająca rozłupaną równo głowę, lśni. Po prostu, zwierciadło, niepojęcie czystej, Zimy Głębokiego Kosmosu. 

 – Po to tu jechałyśmy?

 – Ja jechałam – szepcze Chloe. 

 – Jasne… Statkiem też się prawie rozbiłaś… 

 – Nabrałam ochoty żeby się przejrzeć w lustrze. Najdoskonalszym jakie istnieje. Zimnym jak oddechy umarłych z Helheimu. 

 – A ty znowu o tym – mamrocze sama do siebie – Nieodłączny element tutejszej rutyny, mitologia nordycka. Ciekawe kiedy ci się to znudzi, te całe Niflheimy i Angebrody… Te twoje gierki… – prawie że bełkocze, jakby nie zdawała sobie sprawy, że nikt jej nie słucha. 

 Bo i nikogo poza nimi, nie ma na całym Japecie. 

 Po wielu, długich chwilach wypełnionych bzyczeniem dociskającego do gruntu reaktora grawitacyjnego, Chloe wreszcie odrywa się od zwierciadła. Odstępuje w bok a światło tak mistycznie oddalonego Słońca, rykoszetuje o tysiące luster i ląduje na dnie, na tym jednym zwierciadle. 

 – Jak w lunecie teleskopu, co nie? – pyta się Chloe.

 Bryła doskonałej tafli odbija absolutnie wszystko, jak na cyfrowym zdjęciu, widać całą Chloe. W każdym najmniejszym detalu błoniastego skafandra. 

 – Chodźmy już. Nie chcę się przeziębić. 

 ***

 W spartańsko urządzonej sypialni, gdzie zazwyczaj śpi niespokojnym snem Chloe, jest pewien niepasujący obiekt. Rzucony w najdalszy kąt, zakryty starą plandeką, pojemnik z czernionego metalu. Zamknięty siedmiokrotnym zamkiem magnetycznym. 

 Na wieku pojemnika, jakby roztarte, zdarte i osmolone, znajduje się spore logo. Jakby pięściak, narzędzie neolityczne i jeszcze starsza czaszka jakiegoś smoka czy tam dinozaura. Wygięty w łuk napis prawi:

PIERWSZY INSTYTUT ARCHEOLOGII NA WENUS 

COLINAS VERDES ROKU 3576 

 Masywny pojemnik, skrzynia właściwie, nagle się porusza. Jak pociągnięty na żyłce, szura obitymi gumą stopkami po podłodze. Plandeka lekko opada. Spod wieka skrzyni, z okolic zamka, ulatują stróżki dymu. 

 Przez chwilę wirują w powietrzu zaplatając się w helisy, aż nie znikają, nagle i bez śladu. Skrzynia z Wenus na powrót leży spokojnie.

 

 

Koniec

Komentarze

Wieszaku na Książki, jeśli to dwa rozdziały, a nie cały tekst, zaznacz, proszę, że to nie opowiadanie, lecz fragment

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Nieee… spokojnie, tutaj z oznaczeniami każdy ma problemy, ja np. zamieściłam opowiadanie konkursowe i chyba je zaraz zmienię jednak na szort, choć do końca przekonania nie mam, bo regulamin… ;))

Pecunia non olet

Witam ponownie.

Sugestie co do spraw językowych:

Odpala papierosa, kolejnego z resztą. – piszemy to razem; pisane osobno musiałoby mieć rozwinięcie i całkiem inne znaczenie; np.: Odpala papierosa, kolejnego z całą resztą pozostałych.

 

A na palcu małym, lśni Waga. – zbędny przecinek

Przerzuca fajka do lewej dłoni. – literówka

… upadająca na twardą żelbetonową posadzkę. – ja takiego wyrazu nie umiem znaleźć….

Ręka jej drętwieje, musi się trochę wysilić (przecinek?) by znów przytknąć filtr papierosa do ust. 

 Meduzy mogły i nawet strzelać laserami z macek i mieć tytanowe pancerze. Nie ważne czego by nie zrobiły, człowiek i tak mógł je prędzej czy później pochwycić na sieć lub hak. – powtórzenie

Nie ważne czego by nie zrobiły, człowiek i tak mógł je prędzej czy później pochwycić na sieć lub hak. – razem

Dziś, z tego co się orientowała, na Ziemi już nie było meduz.  Zastanawia się chwilę (przecinek?) czy nie zgasić już papierosa. – powtórzenie

Żarzący się fuksją krążek nieubłagalnie zbliża się do żywego ciała. – nie umiem także znaleźć tego wyrazu

 

Żarzący się fuksją krążek nieubłagalnie zbliża się do żywego ciała. Wpatruje się w swoją dłoń i nachodzi ją myśl, że jest jak metafora Śmierci… – wynika z tego, że to krążek żarzący się wpatruje się w swoją dłoń; czemu Śmierci wielką literą?

 

A zatem pod kątem językowym musisz sobie sam na spokojnie prześledzić całość, poczytać na głos i cierpliwie poprawiać każdą rzecz. Przy tak długim tekście nie jest to łatwe, ale Ty jako Autor znasz go najlepiej. Radzę w przyszłości, po uporaniu się z błędami obecnych opowiadań, wstawiać krótsze teksty lub betować. :)

Początek pierwszego fragmentu daje nadzieję na ciekawe rozwiniecie, lecz usterki językowe utrudniają poważnie poznanie treści. Zwłaszcza, że w każdym swoim tekście masz podobne.

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Poprawki naniosłem [nie mam pojęcia jak ja ich nie widziałem ale cóż].

Fajek to slangowe, potoczne określenie a że bohaterka tutaj to młoda dorosła, to jakoś mi pasowało. 

Żelbetonowa – w różnych rejonach Polski mówi się najwyraźniej inaczej, w moich stronach/społeczności “żelbetowa” się raczej nie mówi to i tak piszę, no, ale chodzi o wzmocniony prętami beton.

Śmierć jest z dużej bo to współgra z motywami mitologicznymi i okultystycznymi z dalszych etapów historii. 

Dzięki za czujność!

Aha, ok, rozumiem. Bywa, że różne regiony mają swoje nazwy. 

Spokojnie, każdy popełnia błędy, lecz trzeba się starać, aby ich było coraz mniej przy publikacji. 

Pecunia non olet

Dobrze, inny fragment:

 – Jak ja nienawidzę teatru… – sapie Chloe (przecinek) kiedy już uspokaja swój śmiech (kropka) – Za dużo go było w moim życiu… 

 – A teraz?

 Nagłe pytanie Zoe jest jak dźgnięcie wyjątkowo dobrze zadbanym paznokciem w ucho. Chloe drętwieje, sygnety dociskane skafandrem zdają się wżynać (ortograficzny) w ciało. Szura tyłem hełmu, szura podeszwami wielkich buciorów, próbuje wstać. 

 Ale nie za bardzo wie (przecinek?) czemu miałaby wstawać. Bo Zoe ją o coś zapytała? Bo mają już iść na przejażdżkę? A może sama pojedzie bez niej? A może… Zoe ją o coś zapytała. – czy to ostatnie zdanie nie jest pytające? 

 

Cóż, jak już pisałam, Ty znasz tekst najlepiej i musisz sobie go na spokojnie w całości sam poprawić.

Pozdrawiam, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Ten dziwny sposób przedstawienia dialogów to “wina” fabuły jest. Fakt faktem, dziwnie się te wypowiedzi czyta, ale jest sposób w tym krzywieniu rozmów, nooo o którym mi nie ładnie pisać, bo jeszcze komuś co zajrzy do komentarzy przed czytaniem bym zaspoilerował. A na okrętkę naprowadzanie na plottwisty swoich własnych dzieł, to raczej nie w tym medium. he he :) 

No tak, rozumiem. Niemniej na Portalu zwracamy szczególną uwagę na zapis dialogów, bo ważne, aby czytało się je spójnie. 

Pecunia non olet

Jeszcze jedna sprawa, Wieszaku na Książki. Zwróciłam uwagę, że wiele swoich tytułów zapisujesz wielkimi literami. Dobrze, abyś zastanowił się, czemu i jaki chcesz tym osiągnąć cel, ponieważ np. przy tym opowiadaniu słowa bez zmian powinny być zapisane małymi literami. 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka