- Opowiadanie: Wieszak na Książki - Oszroniony Łup

Oszroniony Łup

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Oszroniony Łup

Siedzieli w kucki, napięci jak struny w skrzypcach. Wszyscy trzej zanurzeni w krzaczastym gąszczu denerwująco drapiącym odsłonięte karki, wszyscy trzej nerwowo sprawdzając broń. Choć wyglądali na najzwyklejszych odzianych w łachy bandytów z pogranicza, byli w rzeczywistości wysoce zorganizowaną szajką rabunkową.

A przynajmniej tak sami o sobie głosili. Z dumą, z przekonaniem.

Kołowrotek napinający cięciwę kuszy terkotał cicho. Sparzona słońcem dłoń człeka o krzaczastej brodzie nie mogła się wręcz oderwać od tego kloca drewnianego. Człowiek przygryzał wargi i w myślach przeliczał ile to ma bełtów w zapasie.

Nabijana stępionymi przez nadmierne użytkowanie ćwiekami, laga turlała się w szerokich łapskach orka. Wielki był i jasnozielony, świadectwo nie do końca czystej krwi, a pod nosem sumiasty wąs. Małe, żółte oczy przetaczały się leniwie po liściach wiszących orkowi przed twarzą.

Dwa bliźniacze sztylety były chaotycznie wprawiane w ruch. Raz jeden, potem drugi. Wyrzucane w górę i kręcące piruety po to tylko by zostać złapane w rozedrganą, żylastą dłoń mrocznego elfa. Śnieżnobiałe lico wykrzywiały okazyjne drgawki, malutkie drgaweczki, za każdym razem kiedy któreś ostrze odbijało świetlny refleks prosto w oczy.

Mroczny elf zawył nagle. Zasyczał z bólu. Sztylety upadły w ściółkę a jedna biała jak papier najwyższej próby, koścista dłoń, przykryła tą żylastą. Na liście skapnęło kilka kropel krwi.

– Skuwka! Psia twoja jucha! Nie baw się tym żelastwem! – zacharczał brodacz przerywając kręcenie kołowrotka.

Elf coś wymamrotał i odsłonił zranioną dłoń. Sztylet drasnął go prosto pomiędzy kciuk a palec wskazujący u prawicy.

– Dobrze zaostrzone – zachichotał ranny.

– Brałeś coś Skuwka? Coś za szczęśliwy dziś żeś jest – spytał człowiek.

– Co? Ja? – zdziwił się mroczny elf – Nigdy! Co to za gadanie Zaczep?

Oczy Zaczepa wbiły się w Skuwka jak dwie włócznie. Po chwili niezręcznego wgapiania się, zaczęły się kręcić na boki. Elf nie wytrzymał presji.

– Nie! Zaklinam się! Serio! Mogę ci nawet moją sakwę pokazać, pełna jest, nie wąchałem!

– Pieprzenie, nie wierzę – twardo stał przy swoim Zaczep.

– Daj mu spokój – zaburczał ork, głos miał niski i pełen spokoju, pasujący bardziej do jakiegoś filozofa, a nie rabusia, przede wszystkim nie orka.

– Spokój, spokój – zaskrzeczał Zaczep – Jak znowu się przez niego coś wykopyrtnie, to co?

Ork westchnął ciężko i klapnął na ziemię.

– Nie przesadzaj.

– Wartyzg dobrze mówi! – wyrwał się Skuwka.

– Sza! Szpicouchy. Zapomniałeś jak tydzień temu prochy uderzyły z opóźnieniem i musieliśmy w połowie akcji na barana z tobą wiać? Wartyzg – zwrócił się do orka – Prawie cię strzałami podziurawili! I bronisz go?

Dwie pary zaaferowanych oczu spoczęły na Wartyzgu. Ten odłożył lagę na bok, wyprostował się i uśmiechnął, serdecznie wyginając szeroko swe mięsiste wargi.

– Kompani wy moi. Nie ważne to, czy rabunek się uda. Czy kabzy napchamy. Ważne jest to, że razem jesteśmy. My bowiem, stanowimy przyjaciół. Jeden dla drugiego. Przyjaciele jesteśmy.

Odpowiedź godna bohatera jakiejś ckliwej powieści obyczajowej. Wartyzg czasami zaskakiwał nawet swych własnych przyjaciół, rodzajem mądrości jakie wylatywały mu z ust.

– Jakbym nie widział co ty z ladacznicami w zaułkach odczyniasz, to bym ci kanonizację po śmierci odstawił – rozczulił się Skuwka.

– Dobra, dość tego mielenia jęzorami – ostro charknął Zaczep – Jak znowu prochy ci siądą w połowie akcji, to nogi z rzyci powyrywam.

Skuwka nagle spoważniał, jakby realnie bał się o integralność swych nóg. Wszak, jak bez nóg chodzić na kurtyzany i do handlarzy śmiesznymi proszkami?

"W razie co, Wartyzg mógłby mnie na taczce wozić" pomyślał mroczny elf skrobiąc się za długim jak kolec jeżozwierza, uchem.

– Słowo honoru, ściorało mnie już rano.

Zaczep kiwnął głową, Wartyzg znów się uśmiechnął. Zapadła cisza, przerwana po dłuższej chwili. Znów przez Skuwka.

– A ten transport to kiedy ma być?

– Za niedługo – odparł Zaczep – Informator mówił, dobry cel. Jakiś kupczyk spod Isteknytu. Gołąbki i kruki doniosły mu, że chłop posag dla córki wiezie. Bogaty.

– Z Isteknytu? To kawał drogi jest – mruczy Skuwka.

Elf chciał gwizdnąć by podkreślić swoje zdziwienie, ale usta miał zbyt suche. Przez prochy cały był wysuszony, ostatnio nawet dziąsła mu się pomarszczyły a zęby czasem lekko stukały o siebie. Wobec tego, powtórzył tyko :

– Kawał drogi.

– Ano, kawał – zgodził się Zaczep.

 

Rżenie smaganych batem koni dotarło do nich wzmocnione skrzypieniem dawno nieoliwionych osiek wozu. Transport kupca z okolic Isteknytu, zbliżał się szybko, rozbryzgując kałuże błota po leśnej drodze.

Jeden za drugim i trzecim, wystawili głowy spomiędzy gąszczu. Oczy aż im błyszczały na widok powozu targanego przez dwójkę szkap.

Pękata bryła z ciemnego drewna i pasów ćwiekowanego żelaza, a może nawet zupełnie na bogato, stali. Na jej płaskim dachu, ściśnięta piątka pasażerów, dodatkowo jeszcze, na samym skraju nad końskimi zadami, woźnica.

Elfy wysokie i ludzie, zwyczajni tacy, nikt co by wyglądał jakoś ekstraordynaryjnie. Szaroburzy jak większość dusz na tym łez padole. Mimo to, każdy przy broni, krótkie miecze, poręczne łuki i do tego skórzane kamizele, grube pewnie na parę centymetrów.

Zaczep dostrzegając, że w bryle wozu nie ma ani jednego okna, oblizał wargi podekscytowany.

– Chłopaki… Ale nam się trafiło. Kolasa skarbna. I to jaka tłusta. Niech mnie żmij zeżre…

– Druid tym razem się nie pomylił. Bogaty ładunek to musi być – zaburczał Wartyzg.

Cicho siedział tylko Skuwka. Nie żeby się nie ekscytował, co to to nie. Już przeliczał swą hipotetyczną, a wielką pewnie jak mamut, działkę złota na upojne godziny w domu uciech, na gramy prochów, na absurdalnie drogie i niesmaczne wina.

Rozpraszał go tylko, wiercący się niewygodnie niczym pluskwa, ból u nasady czaszki…

– Wartyzg… Na Duchy Wszechświata… Bij! Zabij! – wydarł się Zaczep.

Zaraz po jego skrzeku jak u spółkującego kuroliszka, ork porwał się na równe nogi. Wypadł z krzaków również wrzeszcząc, jak na potężnie zbudowanego orka przystało, dudnił niczym waltornia.

Dopadłszy wcześniej przygotowanego pnia jakiegoś nadbutwiałego buku, pochwycił w zielone łapska drewno. Ku niememu zaskoczeniu podróżujących wozem, naprzeciw im wybiegł wielki napastnik, trzymający pod pachą jeszcze większy taran. Przestraszony woźnica szarpnął za lejce, konie poderwały się w górę. W samą porę, Wartyzg właśnie zamachnął się bukową kłodą.

Dudniąc gniewnie rykiem, wykonał półobrót całym ciałem. Błoto rozbryznęło się spod jego trzewików na wszystkie strony, a chwilę później trzewiki poleciały w przód. Tak jak i całe ciało orka, ciężarem tym wypychając kłodę ruchem zgoła płynnym, jakby chodziło o jakiś tam badyl polny.

Zwłoki buka poleciały wprost pod opadające kopyta koni. Trzasnęło sucho, głucho łupnęło a potem rżące panicznie końskie łby poleciały w błoto. Kłapiąc krokodylowymi paszczami pełnymi żółtych zębów, nie miały pojęcie co to się stało.

Woźnica też osłupiał, smagał szkapy batem jakby jeszcze miały niepołamane w cały świat nogi i mogły zabrać ich stąd w cholerę.

Zaraz potem, na drogę wypadło jeszcze dwóch pozostałych rabusiów. Siedzący na wozie pasażerowie zeskoczyli na ziemię dobywając broni, miny mieli nietęgie ale najwyraźniej popisowy teatrzyk trójki rabusiów nie napędził im stracha. Przynajmniej nie na tyle by porzucili ładunek.

Walka jaka szybko się wywiązała, zdawała się nierówna. Wszak napastników było ledwo trzech, a broniących wozu, łącznie z woźnicą, aż dwa razy więcej. Nieproporcjonalne siły atakowanych zostały jednak precyzyjnie, przycięte.

Strzeliła cięciwa kuszy i jeden z elfów został przybity bełtem w grdykę, do wozu. Jeden z ludzi oberwał paskudnie, pod lewe oko, szerokim ostrzem sztyletu, rzuconym na odwal acz skutecznie.

Gdzieś między kolejnym rykiem Wartyzga a nerwowym śmiechem Skuwki, zaterkotała korbka napinająca cięciwę kuszy. Kolejny bełt pacnął w woźnicę chcącego zacząć szyć z łuku.

Ork, człek i mroczny elf znali się dobrze na swym fachu.

Zbrojny w mały puklerz i miecz człowiek do jakiego dopadł Wartyzg, nie zamierzał dać się zabić. Dość oczywiste. Ork jednak się zdziwił, głównie ruchami przeciwnika.

Drobiąc przez błotne kałuże przeleciał pod zamaszystym ciosem lagi i w pół kroku znalazł się za plecami orka. Wartyzg już poczuł zimno miecza na kręgosłupie, zdołał jednak w iście oślim odruchu, kopnąć zwinnego człeka w kolano.

Ten zacharczał i osłaniając się puklerzem, wycofał się sztywno. Puklerz żywo jednak się poruszał, zbił aż cztery ciosy lagą, i nawet się nie zadrapał. Człek też wydawał się nie zmęczony uderzeniami.

– Dobry żeś jest – zaburczał Wartyzg przerzucając lagę do lewej dłoni.

– Posrańcy jedni! Wara od wozu!

Przeciwnik splunął orkowi pod nogi. Urażony zielonoskóry uśmiechnął się krzywo. Gdzieś za jego plecami szarpał się Skuwka z elfem wysokim. Nie zwracał jednak na elfią szamotaninę uwagi, poszedł z dzierżącym puklerz w tany.

– Trzymaj go do licha! – zaskrzeczał Zaczep nie mogąc wycelować czystego trafienia, ręce już mu zaczęły się pocić.

Skuwka zamknięty z obrońcą wozu w pół zatrzasku jaki chciał założyć na jego szyję, kręcił się w kółko. Niczym wściekłe jelenie sczepione skrzypiącym z przeciążenia porożem. Nogi rozjeżdżały się elfom na błocie i co rusz jeden i drugi walili o żelazny tył wozu z głuchym stukotem.

– Nie wierć się! Ty żółtomordy gnojku! – pisnął Skuwka kiedy elf wysoki nadepnął mu boleśnie na stopę.

– Wara od wozu! Kurwo kredomorda!

– Musicie wyzywać się po kolorach skóry szpicouche ciule!? – wtrącił się Zaczep, został zupełnie zignorowany.

– Skośnoki śmieć! – warknął mroczny elf.

– Rasistowski podelf! – odwarknął elf wysoki.

– O ty skurwielu! Mnie? Od podelfa!? Jestem dumnym synem Kmerii! – wybełkotał przez zaciśnięte zęby.

Skuwka chciał coś w gniewie jeszcze nagadać swemu krewnemu, z którym dzielił zapewne wspólnych przodków, jakieś kilkaset tysięcy lat temu, ale jednak. Elf wysoki nie dał mu takiej możliwości, wychwalania ojczyzny mrocznego elfa, korzystając z jego uniesienia, użył całej siły by w potężnym zamachu wyginającym jego własne łokcie, rzucić mrocznego w wóz.

Opuszczona garda mrocznego dała mu się mocno we znaki. Przy dzwonił w tylne drzwi powozu tak, że aż poszło lekkie echo. Odlepiając się chwiejnie od lodowatego żelaza, wyparskał strugę gęstej krwi jaka zalała mu język mknąc wprost z rozkwaszonego nosa.

Skuwka pochwiał się jeszcze chwilę ale nienawiść do bliźniaczej rasy elfów wysokich okazała się silniejsza, usztywnił nogi i ustawił się do kolejnej rundy. Kiedy już wyglądało na to, że jednak nokaut nie nastąpił, Skuwka nagle zwiotczał, wygiął się w tył łapiąc rozpaczliwie za nasadę czaszki i z cichym, miękkim jękiem na ustach, runął na płasko w błoto.

Zalany potem elf wysoki, niepomny otaczającego go świata, roześmiał się. Chichrał się jakby właśnie usłyszał jakiś wyśmienity żart o trollu co pił z rynsztoka. Zanim oprzytomniał, zgiął się w pół. Spomiędzy żeber sterczała mu brzechwa bełtu.

Zwalił się na ziemię, obok mrocznego elfa.

Zaczep wbił niezadowolony wzrok w zalane krwią kredowe lico Skuwki. Podszedł do niego i szturchnął ciżmą kilka razy w kolano, kilka w głowę. Mroczny elf dychał, ale wnioskując po pocie perlącym się na skroniach i szarawej pianie w kącikach ust, prochy go powaliły nie zderzenie z wozem.

– Ćpun przeklęty.

Zaczep spluną za siebie i przewalił Skuwka na bok. Lubił nie lubił upodobań towarzysza do wszelkich śmiesznych proszków, wolał by ten nie zadławił się własną wymiocinom.

Skończywszy sprawdzać czy aby wszyscy co powinni być martwi, tacy właśnie są. Zorientował się iż brakuje mu do kompletu jednego trupa i żywego orka. Zdenerwowany pobiegł na przód powozu, jako tako zipiące konie zdychały sobie grzecznie, a przed ich zwieszonymi łbami istny kalejdoskop śladów stóp.

Zadarł czerep i złapał się za niego od razu. Jakieś trzydzieści metrów dalej, na samym środku drogi tłukli się Wartyzg i ostatni z obrońców wozu. Zaczep poczuł jak opuszczają go wszelkie siły witalne, popędził mimo to wprost do walczących.

– No ja nie wytrzymam z wami! Pierdoleni idioci! Nie baw się tym patafianem! – zakrzyczał Zaczep, zbliżając się na odległość absolutnie li maksymalnie celnego strzału.

Wartyzg zignorował prośbę. Laga zachrzęściła o ostrze miecza a twarze pojedynkowiczów zbliżyły się do siebie. Jak w teatrze. Korbka napięła cięciwę kuszy.

– Won od wozu! – wysapał człowiek – Nie macie nawet pojęcia!

– Ładnie walczyłeś – mruknął Wartyzg.

W nagłym zrywie wyrwał lagę z potrzasku i przerzucając ją do prawicy, wyprowadził szybkie jak mknąca kometa, uderzenie od dołu. Z odgłosem łamanych palców, miecz wyleciał z dłoni człowieka. Zataczając okręgi, wbił się w ziemię parę kroków dalej.

Następne, równie mocne, uderzenie padło z boku na puklerz. Rzemyki nie wytrzymały i wypukła blacha oderwała się od swego uchwytu. Bezbronny człek tępo popatrzył na ściskany w niepołamanych palcach żelazny pręcik, imacz. 

Wartyzg nie wykończył przeciwnika ciosem lagi. Złapał człowieka za krtań, ścisnął tak, że ten aż spąsowiał na twarzy i wolną pięścią, bryłowatą jak skamieniały bochen chleba, przywalił w szczękę.

Popękało co najmniej kilka zębów.

– Kundel się wybiegał? – charknął z przekąsem Zaczep.

Wartyzg uśmiechnął się ciepło.

– Zmachałem się nawet.

– To świetnie, wykończ typa i bierzmy się za odpakowywanie prezentów – rozkazał rozluźniając cięciwę kuszy.

 

Ork stał spokojnie, sztywno wyprostowany i ścierał krew z kozika jakim poderżnął gardło ogłuszonemu człowiekowi. Nucił przy tym jakąś melodyjkę. Szmatka wycięta z koszuli woźnicy spadła wreszcie na ziemię, dopełniwszy zadania.

Kozik powędrował za pas. Grube ręce Wartyzga skrzyżowały się na szerokiej piersi. Patrzał jak to Zaczep siłuje się niezgrabnie z drzwiami powozu.

Miecz leżącego z dziurą w żebrach elfa, wbity w szparę okolic zamka. Zarumieniony grymas zmęczenia na twarzy Zaczepa. A do tego przekleństwa i zgrzyty, jedne lejące się z ust, drugie sypiące spod miecza.

– W dupę kopane kurewstwo zawszone! Przeklęte trędowate krasnoludy, gnomy ze wścieklizną to kuły!

A miecz w odpowiedzi ześlizgnął się po framudze drzwi. Skrzesał nawet kilka iskier jakie spadły na wciąż nieprzytomnego Skuwke, jaki smacznie sobie spał regenerując te wszystkie podtrute prochami tkanki.

– Nie żebym chciał krytykować twoją inteligencję… Ale poszukałeś chociaż klucza? – westchnął ork.

Zaczep rzucił mu gniewne spojrzenie i odrzucił miecz na bok.

– Co się głupio pytasz? Szukałem, nie ma. Sam se poszukaj.

– Interesująco będzie jak się okaże, że ktoś z nich klucz połknął – zamyślił się Wartyzg.

– Nawet mnie nie denerwuj!

Zielonoskóry podszedł do drzwi i delikatnie odsunął człowieka. Przykucnął i zajrzał w zamek. Poszarpał się chwilę za wąs, po czym dobył kozika i zaczął grzebać wąskim ostrzem w środku.

– Na włamywaniu się znasz? – zdziwił się Zaczep.

– Nie. Znałem kiedyś takiego jednego co się znał, półelfia baba to była. Przy pracy ją podglądałem, i nie tylko. Może coś z tego wyjdzie.

Zaczep złapał się za brodę i zaczął ją targać nerwowo. Przewrócił oczami i zrezygnowany zabrał się do ponownego przeszukiwania trupów. Nie lubił siedzieć bezczynnie.

– A masz ty jakąś historyjkę z życia bez relacji romantycznych? – zagadnął po chwili przetrzepywania kieszeni elfa wysokiego.

– To romantyczne nie było – prychnął ork.

Zaczep już chciał coś odpowiedzieć, ale kiedy przewracał elfa na plecy, przypadkiem podwinął mu rękaw. Oczy człowieka rozszerzyły się do granic możliwości.

Oto na spodzie przedramienia, zobaczył krzywy wężyk szwów. Ten zdecydowanie świeży, skrwawiony lekko szlaczek otulał z jednej strony dziwną, nienaturalną i podłużną wypukłość.

Brodacz uśmiechnął się szeroko i gwizdnął na orka.

– Cho no tu!

Wartyzg drgnął i oderwał się od zamka.

– Co jest? – spytał głucho.

– Patrz! Skubańcy jedni. Dawaj kozik!

Domagająca się narzędzia dłoń Zaczepa, zawisła w powietrzu. Szybko zaczęła drętwieć, wprawiło to jej właściciela w złość.

– Wylewu dostałeś? Dawaj!

Ork skrzywił się zagryzając dolną wargę swymi kanciastymi zębami. Wyglądały jak miniaturowe zęby hipopotama. Niepewnie obrócił kozik w palcach.

– Zaczep…

– Co kurwa? Nie czaisz? Klucz ma ten szpicouchy w łapie. Zaszyli mu. Sprytne, nie powiem. Dawaj kozika!

– No, domyślam się. Ale wiesz… Tak mnie teraz, no…

– Olśniło? Co zaś chcesz mi za farmazony pieprzyć.

Wartyzg odetchnął głęboko i oddał kozik Zaczepowi. Ruchem sztywnym jak po suwnicy, brodacz rozpruł szwy i z lejącej krew rany, wydłubał prosty, mosiężny klucz.

– Ha! A nie mówiłem!

Zerwał się nagle i dopadł drzwi. Klucza nie wsadził jednak do zamka. Powstrzymała go wielka łapa Wartyzga.

– Czego? – warknął widząc pomarszczone lico orka.

– Poczekaj. Nie otwieraj.

Zaczep parsknął śmiechem prosto w twarz zielonoskórego. Odsunął się jednak zaciekawiony.

– Co ci? Lepiej nie zwlekać, jeszcze kto będzie tą drogą szedł…

– Słuchaj Zaczep. Wiem, że to to głupio zabrzmi… Ale jak ja tu klęczałem, to coś usłyszałem. To… Całkiem straszne było…

Brodaty rabuś przerwał orkowi kpiącym chichotem.

– Niby co? Jak Skuwka pierdzi? A może jak mu na rzyganie się zbiera?

Wartyzg nie dał się zbić z pantałyku, pozostawał śmiertelnie poważny.

– Nie. Przyłożyłem ucho jak skrobałem kozikiem, i… Coś w środku się odezwało. "Wejdź, proszę", dokładnie to słyszałem – ork nerwowo gładząc się po wąsach, odstąpił od wozu – To był jakby głos jakiejś, dziewczynki chyba – dodał szeptem.

Zaczep z rozdziawionymi ustami gapił się chwilę w orka. Odezwał się wreszcie :

– Też coś ćpałeś?

– Chłopie, ja mówię poważnie.

– No jak chuj. Chcesz mnie przekonać, że w środku tej szczelnej skrzyni na złoto, nie ma złota, a jakaś gówniara? Żartujesz. Przesłyszało ci się.

Wartyzg zmarszczył brwi i zacisnął pięści.

– Zapewniam cię. Tam ktoś jest – wykrztusił.

Zaczep splunął flegmą pod swoje nogi.

– Coś ci łepetyna szwankuje Wartyzg. To posag tym wieźli, nie pannę młodą. Otwieram.

Znów się zerwał do zamka, i tym razem ork był szybszy. Szarpnął towarzysza za ramię, o mało co nie przewracając go na plecy. Ściskając go mocno za barki, odezwał się lekko spanikowanym głosem. Zaczep aż poczuł ciarki w krzyżu.

– Posłuchaj chociaż, kurwa!

Widząc błyszczące, jakby rozgorączkowane oczy orka, człek zgodził się kiwnięciem głowy. Klucz zaplątał na szybko w brodę i przyklęknął powoli. Wręcz się przytulił do zimnej jak lód powierzchni drzwi.

Nie słyszał nic, poza oddechem śpiącego Skuwki, poza nerwowym mamrotem Wartyzga i rzecz jasna, swoim własnym, jakby pośpiesznym, biciem serca. Nie słyszał żadnych artykułowanych słów.

Czy orkowi faktycznie mogło się przewidzieć? Lewy kącik ust Zaczepa zadrżał.

"Wariactwo jakieś. Co on brał? Razem ze Skuwką ćpał i się nie chce przyznać! Klucz zaszyty w ręce, muszą przewozić srogie bogactwa, cała ta kolasa jest nimi napchana jak nic. Dziewka co do środka zaprasza? Do lupanaru się małpie zielonej śpieszy…" kotłowały się myśli pod kopułą czaszki Zaczepa.

Wtem dostrzegł, że oddech jego osadza się zmrożoną mgiełką na obsydianowo czarnym metalu. Powietrze w stawach jego dłoni strzeliło głucho. Mięśnie w nogach napięły się boleśnie, jakby ciało chciało uciekać, a umysł w skurczu zabraniał. Szczypiący mróz zakłuł go w głębi nozdrzy, poczuł jak na włosach brody zbierając się lodowate krople.

"Ledwo jesień się zaczęła. Co to takie zimne. Glifie Stwórco!" zawezwawszy boskiego ducha w myślach, poddał się fali drygawek jaka objęła jego kości.

– Klucz powinien być w zamku, nie brodzie.

Szczękając zębami jak wściekły, odskoczył od drzwi. Poślizgnął się na błocie i potykając o nogi Skuwki, wyrżnął plecami w glebę.

– Wartyzg kurwa twoja mać! Powiedz, że to ty! – wychrypiał próbując wstać na równe nogi.

– Co usłyszałeś? Gadaj – wysapał ork podnosząc człowieka bez trudu.

– To coś… Ten głos kobiety. Dziewczynki.

– Co powiedziała. Mów. Co…

– Że klucz ma być w zamku nie brodzie.

Stali oparci o siebie, z oczami błyszczącymi jak w malignie. Gapili się tępo a nierozumnie, w czarną bryłę powozu, w czarną płytę drzwi, w czarny wzgórek zamka.

Grubo ciosana kowalskim młotem, sękata jakby, smolista klamka zadrgała.

Wartyzg pisnął nieprzystojnie, niczym młody gryf w wypadający z gniazda. Zaczep zaś wrzasnął coś niezrozumiałego. Czując jak klucz zaczął mu dziwnie ciążyć, jak zaczął bić od niego wrzący martwym ogniem mróz, wrzasnął ponownie.

Chwytając klucz w zgrabiałe palce, wyrwał go wraz z dwoma kosmykami poplątanej brody. Cisnął przedmiotem w błoto pod wozem, dysząc jakby właśnie przebiegł pod deszczem zatrutych strzał.

Obaj mężczyźni uciszyli się. Wyglądali niczym dwa nadżarte czasem i okryte plechą drzewa. Zgięte zimowym wichrem, sczepione gałęziami, leżące na stojąc jedno o drugie. Gałkami ocznymi jak ze szkła, wciąż uparcie wpatrywali się w klamkę.

Wartyzg nie wytrzymując napięcia, przejechał wzrokiem po trupach.

Ten co był przybity bełtem, miał tatuaż na szyi przedstawiający jakiś religijny krąg ochronny. Osobnik ze sztyletem wbitym pod oko, miał na palcach ręki kilka pierścieni z różnorakimi wizerunkami świętych. Dostrzegł nawet, że zwisający z kozła woźnica któremu odciął rąbek koszuli, miał na uchu kolczyk w kształcie blaszki.

Nie potrzebował odcyfrowywać napisu, a nawet nie potrafił czytać, żeby wiedzieć, iż jest to jakaś modlitwa. Zapewne ochronna. Tak jak i tatuaż, jak wizerunki ludzkich i elfickich świętych. Ork poczuł gryzące mrowienie w trzewiach.

– Zaczep…

– Kurwa…

– Tak…

– Spadamy…

Z wielkim wysiłkiem ork powstrzymał mięśnie od rzucenia się w bieg. Zacisnął obręcz uścisku na ramieniu towarzysza.

– Skuwka. Trza go zabrać – wyszeptał prosto w nieczyszczone ucho.

Zaczep się skrzywił. Zamrugał nawilżając nabiegłe krwią oczy.

– W dupie go mam. Ćpuna jednego.

Ale nie ruszył się.

– Żartujesz… Zabrać go…

– Zamknij się. Spadajmy stąd.

– Chcesz go olać? – wycedził ork.

– Na co nam on!? – warknął człek.

– To nasz kompan! Do licha, chłopie…

Zaczep nagle odtrącił zielonoskórego. Zataczając się jak pijany, rozbił kilka zamarzniętych kałuż. Błocko drogi pokrył szron.

– Rób se jak chcesz Wartyzg! Ja się stąd wynoszę! Łeb druidowi ukręcę za tą kabałę. Posag! Bogaty! Dziad zgrzybiały!

– Nigdzie nie idziesz! – zadudnił krtanią ork – Siedem lat razem rabujemy! I co? Chcesz porzucić kompana jak jakiegoś rannego kundla? Wracaj tu małpo!

Brodacz zaterkotał korbką kuszy, zwinnie osadził bełt. Wąsaty ork zatrzymał się w pół kroku.

– Spierdalaj. Nawet nie myśl, że mnie zatrzymasz. Zielona rzygowino.

– A ja przez te wszystkie lata myślałem, żeś inny od tych wszystkich ludzi… Okazuje się, żeś jednak taki sam chujek.

W dłoni Wartyzga zachwiała się laga. Zaś spocone dłonie Zaczepa poprawiły chwyt.

– Wiesz że rzut mam niezgorsza – oznajmił spokojnym głosem Wartyzg – Wracaj.

– Nie próbuj nawet.

 

Pierwsza kreska, druga a zaraz potem trzecia. Chwila na oddech i znów głowa opada na sękaty blat uwalany w szarym pyle. Drętwienie kończyn i co najgorsze, języka. Chce zlizać resztki jakie wdmuchał nieopatrznie w rowki na blacie, ale nie da się tego zrobić jęzorem z kawałka blachy.

I nagle łupnięcie. Jakby wsadzili go na katapultę i wywalili między księżyce. Tak nieswojo się czuje.

Otwiera oczy z trudem. Ale jakoś mu idzie. Nawet jest wstanie wstać. No proszę.

Piana opada mu z ust, treść żołądka podchodzi pod język, wciąż z blachy. Zamykając sobie gębę dłońmi, powstrzymuje gorące wymioty. Przełyka całość, wie, że jeśli proszek jest słabszej jakości, to wiele odkłada się w brzuchu. Jak puścić pawia to szybciej można otrzeźwieć.

Z początku nie ma najmniejszego pojęcia gdzie jest, zaraz potem, rozbłysk spalanego magnezu przywraca mu pamięć. Przestaje gapić się w Słońce między konarami drzew. Opiera się ciężko o drzwi wozu. Są błogo zimne.

Tego właśnie potrzebuje. Spowolnić pęd serca, trudno to jednak czynić kiedy w czaszce czuje jak czteroręki olbrzym skóruje na żywca hydrę. No i jeszcze jakieś głosy kłócą się w oddali. Łeb mu pęka a zimno pomaga spajać wszelkie szramy lodowymi złączami.

– Klucz leży pod wozem.

Głos śmiesznie tyka go w bębenki, jakby ktoś wsypał mu tam pijane mrówki. Zsuwa się na kolana, przywarty do zimnego metalu niczym glonojad po skorupy żółwia. Maca rozczapierzoną dłonią w skutym lodem błocie. Ze zdziwieniem odkrywa, że leży tam klucz.

– Bo myśmy mieli posag ukraść – mamrocze, nieświadomie kierując słowa do zamka w drzwiach.

Obraca klucz w palcach, jest zbyt sponiewierany by szerzej otworzyć oczy i przyjrzeć się przedmiotowi porządnie. Miły głos jakiejś młódki znów się odzywa :

– Otworzysz?

– No jasne. Dużo tam tego złota?

Klucz w na wpół śpiących palcach ślizga się po oszronionym zamku.

– W sumie, to nie ma go tu wcale.

Zgrzyt metalu o metal. Stukot gdzieś w mechanizmach zamku. Pękające okruchy białego jak gwiazdy lodu.

– Ładny masz głos. Dasz zaprosić się na wspólne degustowanie prochów?

 

Łamliwy pisk rozwieranych drzwi nie dotarł do ich głów od razu. Zaczep i Wartyzg zbyt byli zajęci grożeniem sobie nawzajem śmiercią. Ale kiedy już się zorientowali, że powóz został otworzony, nic już nie mogli zrobić.

Nie jakby wcześniej posiadali znaczną siłę sprawczą.

Kiedy drzwi walnęły o framugę nie mogąc otworzyć się już dalej, Skuwka zachwiał się lekko i odstąpił ich. Chciał wejść do środka wozu. Wartyzg i Zaczep obserwowali w ciszy, niezdolni wykrztusić ani słowa.

Wszechogarniający, przepotężny szum. Siła jak huragan, jak wicher kosmiczny co planety z orbit wytrąca. Z mokrej ciemni powozu, wystrzeliły miriady motyli. A wielkie one były, o skrzydłach wycinanych we wzory jakie Zima na szkle maluje.

Mrożący krew w tętnicach i powietrze w płucach podmuch, powalił ich równo. A każde zderzenie z cudnymi motylami, było jak cios rozgrzanym żelazem. Chmara za chmarą, owady zawirowały nad kolasą i jak ten prószący śnieżek, opadły szczelnie na okolicę.

Wyjątkowo tłumnie obsiadły trupy. Było ich zaprawdę mnóstwo, swymi lepkimi odnóżami i kłującymi języczkami doprowadzały do szału. Wartyzg zgramolił się na kolana odstraszając owady wymachami rąk. Jednego zdołał nawet trafić. Z odgłosem pękającej porcelany, rozsypał się w śnieżny puch.

Wierzch dłoni Wartyzga został przez to cały poraniony, jak po ataku wściekłego rysia. Sycząc z bólu, przycisnął poszarpaną kończynę do brzucha. Jego kamizela od razu cała się ukrwawiła. Z szybko następującego odrętwienia, wyrwał go głuchy głos Zaczepa.

– Wartyzg, patrz…

Na tle wilgotnej mrocznicy wnętrza kolasy, przycupnięta obżerała się potworzyca. Daniem jej był Skuwka. Leżał sflaczały niczym szmaciana lalka a szpiczaste dłonie ściskały jego pulsującą krwią szyję.

Ciało dziewczyny było niewielkie, jak u baletnicy. Takiej na granicy życia. Kształtne, malutkie stópki przytwierdzone do reszty organizmu na napuchłych, jakby były przekute, sinych kostkach. Łydki o pięknym kształcie pełne są szpecących zacięć, z których wybijają brzytwiaste wyrośle.

Przypominające podcinane płetwy, struktury są również na cienkich udach, wokół kościstego łona, na zapadłym brzuchu i między zbyt wieloma, szeroko rozstawionymi żebrami. Przy każdym oddechu, żebra te falują niczym fałdy miecha kowalskiego.

Ramiona, barki i przedramiona mają po jednej płetwie. Te są jednak zdecydowanie w pełnej krasie. Niczym motyle skrzydła, wycinane we wzory szadzi. Palce dziewczyny wbijają się mocniej w szyję nieszczęsnego elfa, krew tryska jeszcze bardziej.

Blady jak papier elf mroczny, wygląda przy krystalicznie białej potworzycy jak najczarniejszy demon z mrocznych, ludowych bajań.

Twarz dziewczyny jest niesamowita. Zarówno ork jak i człek nie mogą nadziwić się symetrii i boskiej harmonii. Twarz ta nie wyraża żadnego uczucia, jest jak posąg z marmuru bielonego żrącymi odczynnikami po tysiąckroć.

Drobne jak u porcelanowej laleczki, ząbki zatapiają się w rozprutą szyję elfa. Powieki na chwilę mu się unoszą, po to by opaść już na zawsze. Potworzyca łapczywie spija juchę. Jej łabędzia szyja zdaje się pęcznieć z każdym łykiem. Z drobnego jak dziób kolibra nosa, buchają rozgrzane kłęby pary.

Włosy ma proste i perłowe, jakaś siła zdaje się je unieruchamiać. Albo może są one zwyczajnie z lodu? Między pasmami posągowych włosów kłębią się motyle. Te są jeszcze małe, ledwo wyklute z kokonów, lub też z lodu.

Zwłoki mrocznego elfa padają miękko na chrzęszczącą szronem glebę. W mig obsiadują ścierwo motyle. Dziewczyna wstaje. Kłęby pary przestają dymić jej z noska. Nie jest brudna od krwi, ani trochę, najwyraźniej piła bardzo starannie.

Wypręża skromną acz gładką pierś, oczy z polerowanego lodowca błyszczą. Ząbki porcelanowej laleczki znikają powolutku za gładziutkimi wargami. Same wargi, wyginają się w parodii uśmiechu. Ni to wyraz radości, ni to groźba śmierci.

Z piersi Wartyzga wydobywa się istny skowyt banshee. Zanim rzuca się w las, motyle już umykają czując jego strach. Ork ucieka, byle dalej, byle nie zostać pożywieniem dla tej wychudłej, zlodowaciałej makabry.

Zaczep za to pada na kolana, nie może przestać wgapiać się to w gładkie łono, to w małe piersi, to wreszcie w pozbawione powiek, olbrzymie oczy przystrojone widmowymi brwiami. Mimo iż serce jego robi co może, by przepływem krwi utrzymać ciepło w trzewiach, od obsadzonej motylami ziemi bije tak potężny chłód, że zamarza żywe mięso.

Brodacz chce coś powiedzieć. Po głowie błąkają mu się rwane myśli. Błagać o litość? Przepraszać? A może pozostała już tylko modlitwa?

Potworzyca już stoi nad nim. Klęka powoli. Dotyk palców jak u wieloletniej pianistki, pali mrozem.

Motyle zrywają się w wicher. Otaczają nieszczęśnika i swoją panią. Poprzez szum można usłyszeć niewyraźny głos, tak aksamitny, tak syreni, że aż niemożliwy.

– Dziękuję.

 

Potknąwszy się o jakiś wystający konar, gubi trzewik i leci na łeb na szyję, prosto w jakiś rów pełen grzybów. Zagryza język starając się nie krzyczeć. Przewraca się na bok, wstaje z paznokciami wczepionymi w krzywo rosnącą brzózkę. Łapie oddech, płuca wciąż dźga mu chłodne powietrze jakiego się nawdychał.

– Trzeba coś zrobić. Jasna cholera, kurwa! – wali pięścią w brzózkę aż lecą liście – Co to jest? Co to ma być? Przeklęta magia! Przeklęta! Skuwka… Zaczep… Trzeba to zabić! Zabić! Bo wszystko wymorduje! Zamrozi! Jasna cholera!

Nagłe pieczenie w dłoni zwraca jego uwagę. Zielona skóra jest teraz szara, a mięso prześwitujące przez poszarpane ranki, sine jakby gnił. Oddech mu przyśpiesza, stara się pozbyć duszącego zimna z gardła, ale nie chce się ono odczepić.

– Trzeba uciekać. Do miasta. Zawiadomić straże, zawiadomić wszystkich. Niech po jakiegoś czarodzieja poślą, niech spali to coś razem z całym lasem. Niech stopi w pizdu!

Słysząc trzepot skrzydeł-szadzi, łzy napływają mu do oczu. Ork Wartyzg biegnie dalej.

Sadzi susy nad krzakami i garbatymi korzeniami. Przedziera się przez zarośla i niemal na oślep pokonuje wykroty. Nigdy w swoim długim życiu nie przypuszczał, że będzie uciekał tak przed kobietą.

Mijając zbity byle jak karmnik dla ptaków na dzikiej jabłonce, pod kopułą czaszki żywym ogniem wybucha mu rozwiązanie problemu. Druid. Zwany przez okolicznych rabusiów, złodziei, bandytów i łajzy wszelkie, Dziaduniem.

Zamiast do miasta, leci do chaty druida.

 

Dziadunio siedzi w półmroku łojowych świec. Jak zwykle szczelnie zamknięty od zewnętrznego świata. Studiuje w wielkim skupieniu nad targaną księgę, pełno w niej pięknych miedziorytów drzew.

Łysą głowę przystraja mu plecha, w siwej brodzie wiją się malutkie żuczki, na kark ma nałożony placek mchu, prawie że już zrośnięty z ciałem. Sękate palce obwiązane łykiem dębowym, pod paznokciami tkwi czarnoziem. Z nigdy niezmienianej szaty wyrastają stokrotki. Druid jak się patrzy, trudno było rozpoznać w nim krasnoluda.

Nagły huk, łomot jak kamieniem o listwy. Dziadunio chrząknął wystraszony, pod niskim sufitem odezwały się wybudzone gołębie. Zamknął księgę i kuśtykając wstał od stołu. Pomagając sobie zabluszczonym posochem, podchodzi do drzwi.

– Ide ide. Prosze sie nie goroczkować – memla słowa w bezzębnych ustach.

Odsuwa rygiel i kruki kryjące się po kątach izby zaczynają skrzeczeć spanikowane. Do środka wpada wielki ork, Dziadunio zatacza się, drzwi prawie urwały mu nos. Rozpoznając Wartyzga w intruzie, przekrzywia głowę.

– Cego tu zielony?

Wartyzg góruje nad krasnoludem niczym mantykora nad swym młodym, które zamierza pożreć w ramach regulacji populacji. Szyja orka jest napięta, wargi mu drżą a na sumiastym wąsie osadzają się łzy. Jedna z dłoni jest oszroniona, zryta cięciami jak orane pługiem poletko.

Silne dłonie łapią Dziadunia za szmaty. Windują w górę by mógł patrzeć wprost w twarz wąsacza. Szata pruje się w obłoczkach pyłków, ale ork złapał za wrzecionowaty szkielet pod nią, więc krasnolud nie leci na dechy. Posoch za to upada z trzaskiem.

– Ostaw mie! Kurrwa! Warijat!

– Zabije! Zabije jak psa! Karle niemyty, glisto przeklęta!

– Cego chce? Wypadaj mie stond!

Wartyzg sapie upiornie chłodnym oddechem, potrząsa brutalnie druidem. Jego pomarszczone czoło prawie styka się z powałą chaty.

– Zaczep wczoraj odebrał od ciebie cynk o transporcie! Oszukałeś nas! Te twoje ptaszyska ułomne są czy co?

Dziadunio jest zupełnie zdezorientowany, ptaszyska spanikowane i wystraszone wylatują przez rozwarte drzwi świergocząc i kracząc. Kilka tylko odważnych sójek dziobie orcze ciało, napięte i twarde jak oblodzone. Po chili jednak poddają się i również uciekają.

– Ptoki? Nje… Posag mioł bydź, suty, bogaty łup… Motylik mie gadał.

Wartyzg poczuł jak organy w brzuchu opadają mu w jelita, popękane i potrzaskane. Rzec by można, zmroziło go. Dostrzegł teraz, jakby pojawiający się znikąd, dziw na suficie. Podwieszona pod jedną z belek nadgryzionych próchnem…

Wycinanka podwójna z wzorków szadzi…

Wachlujące lekko stworzonko…

Motyl. Alabastrowy. Piękny.

Wrzask strachu uwiązł mu w krtani. Rozwścieczony rzucił Dziaduniem w motyla, szata druida rozpruła się do reszty. Plecha na łbie łupnęła w strop roztrzaskując motyla. Wartyzg poczuł jak z zewnątrz, do chaty wpycha się cierpko lodowaty podmuch.

Zatrzasnął drzwi, zaryglował i depcząc leżącego na ziemi krasnoluda, zabrał krzesło od stołu i podparł nim wiklinową klamkę. Dorwał się do sporej komody w kącie izby, pamiętał mętnie, że gdzieś tu Dziadunio musiał trzymać eliksiry i dekokty.

Trzaskał szufladkami, walił drzwiczkami. Na podłogę leciały flakony z rżniętego szkła, rozbijane o deski podłogi, zaczynały śmierdzieć niemożebnie. Zgrabiałe z zimna łapy orka roztrącały kolejne szkatułki i kajety. Nie mógł znaleźć nic wartego uwagi.

Pamiętał dobrze, że kilka tygodni temu dziadyga najął ich do rozpakowania sporego ładunku różnorakich alchemicznych kwasów i żrących ulepków. Skuwka wtedy bezmyślnie chciał powdychać oparów z takiej mętnej butli o kolorze śliwki. Wypaliło mu włosy w zniszczonym prochami nosie, dosłownie, pojawił się jasny płomień.

Wartyzg jęknął. Otworzył szufladę zasypaną ziemią, z gleby wystawał prosty kształt cylindrycznej butelki. Wbił poranioną dłoń w czarnoziem, zacisnął chwyt na szyjce i z chlupotem wyrwał naczynie.

– Otworzysz drzwi?

Trzasną rygiel, coś napierało na zbite z przesiąkniętych żywicą dech, drzwi. Ork wrzasnął :

– Odejdź! Widziadło pierdolone! Z dymem cię puszczę! Kurwo śnieżna! Wooon!

Zawył jak ranny w słabiznę wilk, oto u jego stóp wił się Dziadunio. Dźgał jego pozbawioną trzewika stopę nożykiem o szarpanym ostrzu. Zderzenie z motylem pokrwawiło całą jego łepetynę, wyglądała na po ataku rosomaka, cała w zamarzniętych zakrzepach gęstej juchy i cięciach. Krasnolud cały był siny, jak ledwo co wyciągnięty z lodowej trumny wampir.

– Rabuź parchaty. Okradajo mie. Okradajo…

– Spieprzaj – warknął Wartyzg i odkopnął druida.

Jak gałąź urwana z uschniętego drzewa, Dziadunio poleciał pod stół z trzaskiem. Głowa zamajtała mu, jako te na wpół złamane konary, co na samym łyku się trzymają. Pukanie w drzwi zaatakowało płaskie uszy orka.

– Mówię, odejdź! Zostaw mnie! Kurwa! Proszę! Zostaw… – zadudnił rozpaczliwie.

– Drzwi są zablokowane.

– Spalę cię! Słyszysz!? Zamrożona szmato! A!

Złapał się za oczy, poczuł jak kruszy się lód na licu. Strugi łez właśnie mu zamarzły.

– Otworzysz drzwi?

Jak ostatnia struna w skrzypcach, bezlitośnie mordowana brutalnym smyczkiem, w końcu pęka, tak i Wartyzg nie wytrzymał. Hipopotamowym siekaczem odkorkował butelkę. Zasyczało, zadymiło, płomień zaczął nagrzewać szyjkę naczynia. Odkopnął krzesło, trzasnął ryglem. Szkło butelki nagrzało się już. Paliło mu skórę, przynajmniej nie jest już tak zimno.

Z hukiem, drzwi otwierają się, rozlatują w pojedyncze dechy. Ork wypada na zewnątrz, w małe zaspy śniegu. Straszy motyle jakie oblazły okolice. Dziewczyna stoi w mroźnych oparach. Jest trochę oddalona, bez znaczenia. Wartyzg świetnie rzuca, trafi ją prosto w piękną, symetryczną twarz. Prosto między bezpowiekowe oczka. Takie piękne…

Bierze zamach, rzuca. Buzująca wściekłym ogniem flasza wiruje w powietrzu, pluje dymem i huczy płomieniami. Mimo hałasu, do uszu Wartyzga docierają ciche, gładziutkie słowa:

– Chciałabym podziękować. Dziękuję.

Butla rozbija się o czółko potworzycy o posturze baletnicy. Motyle zrywają się w huragan, boją się ognia. Cała laleczkowata postać dziewczyny znika zakryta krągłą kurtyną szalonych płomieni. Ork uśmiecha się, szeroko, jak hiena.

Ognista kula nagle imploduje. Furkocząc imploduje, zwiera się w jeden punkt i w oślepiającej skrze, rozwiewa się pasmami we wszystkie strony świata. Motyle na powrót przysiadają między stópkami potworzycy. Jej usteczka są uśmiechnięte.

Wartyzg zrywa się do biegu. Pada jednak po dwukroku, nóż Dziadunia wciąż tkwi mu w łapie. Ryje twarzą w śnieg. Połykając hausty powietrza, żre nieświadomie biały puch. Podnosi się na trzęsących ramionach. Motyle są wszędzie.

Na drzewach, na kamieniach, na ziemi. W powietrzu i na jego rękach. Setki, tysiące, miliony motyli. Alabastrowych, pięknych. Nie tak pięknych jak dziewczyna, która właśnie nad nim stoi, ale jednak.

Chłód jest przejmujący. Trzaskający mróz. Tylko że Wartyzg już jest głuchy, słyszy jedynie słodkie, delikatne li kryształowe szepty:

– Dziękuję. Las jest piękny. Szczególnie jesienią.

Koniec

Komentarze

Jak dostawałem feedback od znajomych co do tego tekstu, to zgodnie twierdzono, że zakończenie jest tak 3/10, ciekaw więc jestem jak tutaj ludzie to ocenią. 

Wieszaku, w dobrym tonie są dwie rzeczy – odpowiadać na komentarze (patrz Stalker) i nie wrzucać naraz kilku tekstów. A to już Twój drugi dzisiaj. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Kurczę, jak za fantasy nie przepadam, to czyta się nawet nieźle. Jakiś wysyp dobrych tekstów? Nic nie kumam :)

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Śniąca, no domyślam się, tylko że wczoraj nie miałem możliwości by szybko i sensownie poodpisywać. A z dwoma tekstami na raz, to się tak trochę pośpieszyłem najwyraźniej. Jak jakoś zirytowałem to wybacz. 

Nie zirytowałeś :) Nie o to chodzi, to w dużej mierze dla Twojego dobra – zamiast skupić ludzi na jednym tekście na dłuższą chwilę, rozmywasz to wrzucając dwa teksty. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

No czasem mogę być narwany, to się zgadza heh

Hej 

Opowiadanie napisane w sposób wciągający. Z lekkością prowadzisz czytelnika przez historię. Klimat D&D nie do końca mi leży. Wolę bardziej ksenofobiczne światy. A przeczytałem z przyjemnością.

Jednak wydaje się napisane zbyt chaotycznie pogubiłem się parę razy, w opisie walki. Nie potrzebnie też używasz tylu wulgaryzmów, wydaje mi się, że nie są konieczne. Pomysł na opowiadanie fajny do chwili pojawienia się stwora. Dalej wydaje mi się, że poszedłeś na skróty. Sam stwór super :) Opisałeś go w ciekawy sposób.  

Pozdrawiam  

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witam ponownie.

Rada Śniącej jest bardzo ważna i lepiej najpierw poprawić na spokojnie jedną rzecz, odpisać na komentarze, a potem publikować kolejne. :) Inaczej odwiedzin oraz merytorycznych komentarzy będzie coraz mniej, ponieważ – co jest rzeczą naturalną – część usterek powtarza się w każdym tekście.

Tutaj każdy się uczy dobrego pisania, poprawia, sprawdza, zerka do poradników itp. Nie ma ludzi nieomylnych.

 

Sprawy techniczne – sugestie i wątpliwości do przeanalizowania:

 

Nabijana stępionymi przez nadmierne użytkowanie ćwiekami, (zbędny przecinek?) laga turlała się w szerokich łapskach orka.

 

Wyrzucane w górę i kręcące piruety po to tylko (przecinek?) by zostać złapane w rozedrganą, żylastą dłoń mrocznego elfa.

 

Sztylety upadły w ściółkę )przecinek?) a jedna biała jak papier najwyższej próby, koścista dłoń, przykryła żylastą. – błąd gramatyczny

 

I tutaj brak wspomnienia o wulgaryzmach.

 

Brałeś coś Skuwka? (…) Oczy Zaczepa wbiły się w Skuwka jak dwie włócznie. (…) Znów przez Skuwka. – czy imię elfa jest nieodmienne? ; inne imiona odmienasz

– Spokój, spokój – zaskrzeczał Zaczep – Jak znowu się przez niego coś wykopyrtnie, to co? – błędny zapis dialogu;

Wartyzg – zwrócił się do orka – Prawie cię strzałami podziurawili! I bronisz go? – tu podobnie; przy poprzednim opowiadaniu dałam Ci namiary na Poradnik autorstwa Drakainy, gdzie są zamieszczone linki do poprawnego zapisywania dialogów, warto zatem je dokładnie prześledzić przy poprawie, ja już kolejnych takich usterek nie wypisuję

 

Nie ważne to, czy rabunek się uda. – razem

My bowiem, stanowimy przyjaciół. – styl

Wobec tego, powtórzył tyko : – literówka

Błoto rozbryznęło się spod jego trzewików na wszystkie strony, a chwilę później trzewiki poleciały w przód. – powtórzenie

Zwłoki buka poleciały wprost pod opadające kopyta koni. Trzasnęło sucho, głucho łupnęło (przecinek?) a potem rżące panicznie końskie łby poleciały w błoto. Kłapiąc krokodylowymi paszczami pełnymi żółtych zębów, nie miały pojęcie (przecinek) co to się stało. – powtórzenie; literówka

Skuwka chciał coś w gniewie jeszcze nagadać swemu krewnemu, z którym dzielił zapewne wspólnych przodków, jakieś kilkaset tysięcy lat temu, ale jednak. (tu brakuje części zdania) Elf wysoki nie …

Elf wysoki nie dał mu takiej możliwości, wychwalania ojczyzny mrocznego elfa, korzystając z jego uniesienia, użył całej siły (przecinek?) by w potężnym zamachu (i tu?) wyginającym jego własne łokcie, rzucić mrocznego w wóz. Opuszczona garda mrocznego dała mu się mocno we znaki. – liczne powtórzenia; składnia do poprawy; co to znaczy „rzucić w wóz”?

Przy dzwonił w tylne drzwi powozu tak, że aż poszło lekkie echo. – co to znaczy „dzwonić w tylne drzwi”?

Łydki o pięknym kształcie pełne są szpecących zacięć, z których wybijają brzytwiaste wyrośle. – literówka

Tylko że Wartyzg już jest głuchy, słyszy jedynie słodkie, delikatne li kryształowe szepty: – literówka?

 

A zatem pod kątem językowych usterek trzeba jeszcze dokładnie posprawdzać i poprawić całość; ja kolejnych kwestii już nie wypisuję.

 

Opisy walki bardzo realistyczne, charakterystyka bohaterów godna pochwały, podobnie jak cała fabuła, lecz liczne usterki językowe utrudniają czytanie.

 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

 

Pecunia non olet

Porywam z komentarza NWM zestaw linków:

“A teraz chwytaj linki, treść z pod nich niechybnie Ci pomoże, Autorze :)

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Opis funkcjonowania portalu i tutejszych obyczajów autorstwa Drakainy:

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842842 “.

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Dzięki Bruce, będzie co studiować. 

A co do słów na jakie zwróciłaś uwagę, no to to zwykłe słowa są. “li” na przykład to archaiczny spójnik, “i” po prostu. A taka wyrośl to terminologia przyrodnicza co do roślin, pomyślałem że ładniej i dziwniej będzie z takim słówkiem. Przy dzwonił miało być razem ale się tak nie pisze. 

Dziwię się że nie wypisałaś przymiotnika “brzytwiaste”, bo to akurat zmyśliłem i chyba nawet jest źle skonstruowane XD 

No hej. :)

Tak się domyślałam tego “li”, ale wolałam dopytać jako wątpliwość. :)

A “bulwiaste” sprawdziłam w necie i pokazało mi, że może się zdarzyć, więc nie wypisywałam. :)

Pozdrawiam i również dziękuję. :)

 

Pecunia non olet

Pst, Wieszaku! Bruce to dama wielce szanowna, przy tym skromna i sama się o właściwą formę nie upomni. Zwróć więc sam na to uwagę ;) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Hehe, ja i “wielce szanowna dama”. laugh Dzięki, Śniąca, ale daleko mi do wspomnianej… :)

 

Wieszak na Książki, nie ma problemu, ja się nie obrażam, bo nie ma o co, w końcu sama sobie taki nick wybrałam. :)

 

Pozdrawiam Was. :)

 

Pecunia non olet

Nie będę powtarzał się za Śniącą, ale weź sobie jej radę do serca. A i Bruce daruję kradzież mojego tekstu o linkach, bylebyś się z nimi zapoznał :)

A teraz do brzegu. Tekst czyta się nienajgorzej, jego tempo jest stałe, a bohaterowie – wyraźnie zaznaczeni. Zgadzam się co do zakończenia, niestety nie porywa. Czekałem na jakiś mocniejszy akcent czy zwrot akcji, a dostałem w sumie pierwszy lepszy motyw, jakiego się spodziewałem.

Doceniam sceny akcji, czytało mi się je nieźle – ot, dobry balans między spowalniającymi opisamia a dynamicznymi czynami postaci. Nawet jeśli nie raz i nie dwa jakiś błąd zachrobotał w trakcie czytania.

Gorzej jednak tekst wypada światotwórczo. Generalnie silisz się na typową różnorodność fantasy – a to elf, a to mroczny elf, a to inteligentny ork – ale że pochodzenie tych postaci nie ma jakiegoś kontektu, koniec końców ta różnorodność może zadziałać przeciwko Tobie, Autorze. Zaciekawiasz mnie, czytelnika, światem, ale nie rozwijasz go na tyle, a mam wręcz wrażenie, że raczej polegasz na tym, że podstawię pod takiego “mrocznego elfa” albo mieszkańca Morrowindu albo drowa i już. Generalnie im większa różnorodność, tym lepiej mocniej zaznaczyć ją w tekście jakimiś tikami postaci. zwyczajami, a nie tylko nazwami własnymi. Inaczej nic ona nie robi.

Sama akcja i fabuła są w porządku. Ani ziębią ani grzeją. Ot, rabunek, z którego wynikły komplikacje dla drużyny rabusiów. Sami bohaterowie są dobrze zarysowani, choć nie czuję, by byli mocno pogłębieni. Mają dość cech, które wystarczą do pełnionej przez nich roli w fabule.

Tak więc standardowy, lekko chrobowaty koncert fajerwerków. I jeszcze raz – weź do serca rady Bruce i Śniącej :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Historia ciekawa, zakończenie faktycznie mogło być lepsze. Kim jest dziewczyna – wampirem czy upiorem zimy? Dlaczego twierdzi, że chce podziękować, a próbuje zabić? Skuwce też podziękowała? Jak na nią zadziałał ognisty eliksir?

Mijając zbity byle jak karmnik dla ptaków na dzikiej jabłonce, pod kopułą czaszki żywym ogniem wybucha mu rozwiązanie problemu.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to rozwiązanie mijało karmnik.

Po chili jednak poddają się i również uciekają.

Zabawna literówka.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka