- Opowiadanie: NaN - Droga Barbarzyńcy

Droga Barbarzyńcy

Opo­wia­da­nie w kon­kur­sie: “Magia i Miecz”. Atry­but to:  “Pałac z zie­lo­ne­go krysz­ta­łu”. Tytuł od­da­je dość do­brze to, o czym jest opo­wia­da­nie. Zwo­len­ni­ków skąpo odzia­nych ty­pia­rzy wy­wi­ja­ją­cych le­gen­dar­ny­mi mie­cza­mi mogę jed­nak ciut roz­cza­ro­wać (ale tylko ciut).  Mapka w ko­men­ta­rzu.

Na­praw­dę wiel­kie po­dzię­ko­wa­nia dla be­tu­ją­cych: Am­bush, ośmior­ni­ca!!!

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Droga Barbarzyńcy

Kiedy byłem bar­ba­rzyń­cą w mroź­nych kra­inach pół­no­cy, nie zna­łem sze­ro­kie­go świa­ta. Zna­łem za to tę­tent koni nio­są­cy się po bez­kre­snych ste­pach i kwa­śną woń koń­skie­go potu, po­mie­sza­ną z za­pa­chem słomy i uryny. Zna­łem lśnie­nie pierw­sze­go śnie­gu na szczy­tach Jen-Tosz, gdy w do­li­nach żółk­ną­ce li­ście brzóz do­pie­ro za­po­wia­da­ły zimę. Zna­łem swąd pło­ną­cych chat kry­tych rzecz­nym si­to­wiem i wrza­ski wie­śnia­ków, któ­rych je­dy­nym oca­le­niem była szyb­ka śmierć za­da­na cze­ka­nem z brązu.

 

Po­cho­dzi­łem z klanu Orła, moją matką była Ja­rzę­bi­na. Jako że nie uro­dzi­łem się w znacz­nym ro­dzie, nie dano mi po­znać imie­nia ojca. Z dzie­ciń­stwa w pa­mię­ci po­zo­sta­ło mi niewiele. Pa­mię­tam za­pa­chy: świe­żo wy­pra­wio­nych skór, dymu pa­le­ni­ska, go­tu­ją­ce­go się mięsa i jesz­cze – woń mleka i ziół, słod­ko-ko­ją­cą woń, która dziś jesz­cze wraca do mnie w tym oso­bli­wym sta­nie za­wie­sze­nia mię­dzy jawą a snem.

Oby­czaj mo­je­go ludu na­ka­zy­wał, aby chłop­cy wraz z na­sta­niem szó­stej wio­sny życia, opu­ści­li jurtę dzie­ciń­stwa i przy­sta­li do gro­ma­dy ko­czow­ni­czej. Myślę, że w ów dzień roz­sta­nia sta­łem w przy­mroz­ku wio­sen­ne­go po­ran­ka bosy, odzia­ny w grubą, zgrzeb­ną ko­szu­lę i w fu­trza­nej czap­ce na gło­wie. Myślę, że pła­ka­łem. Tyle razy byłem potem świad­kiem po­dob­nych roz­stań, że nie po­tra­fię już od­dzie­lić wła­snych wspo­mnień od póź­niej­szych ob­ra­zów.

Wraz z ró­wie­śni­ka­mi do­łą­czy­łem do gro­ma­dy li­czą­cej kilka setek wo­jow­ni­ków, chłop­ców i nie­licz­nych star­ców. Do obo­wiąz­ków naj­młod­szych na­le­ża­ło no­sze­nie wody, pil­no­wa­nie koni na po­pa­sie i usłu­gi­wa­nie star­szym. Życie w wę­drow­nej hor­dzie nie było ła­ska­we dla mło­dzi­ków i nie­wie­lu z nas do­cze­ka­ło ko­lej­nej wio­sny. Cho­dzi­li­śmy brud­ni i głod­ni − resz­tek je­dze­nia, któ­ry­mi po­ży­wia­li­śmy się w po­śpie­chu, za­wsze było za mało. Nie ża­ło­wa­no nam za to kuk­sań­ców i kop­nia­ków. Cho­rych i ran­nych, tych, któ­rym zbyt mocne ude­rze­nie roz­bi­ło głowę, albo prze­trą­ci­ło krę­go­słup, po­zo­sta­wia­no na ste­pie. Chłop­ców dość sil­nych by prze­trwać, ale nie dość twar­dych by stali się wo­jow­ni­ka­mi, sprze­da­wa­no w nie­wo­lę na wiel­kich tar­gach, które póź­nym latem od­by­wa­ły się na po­łu­dnio­wych skrzy­żo­wa­niach ku­piec­kich szla­ków. Dłu­gie ka­ra­wa­ny drew­nia­nych wozów, za­przę­żo­nych we wło­cha­te jaki, za­bie­ra­ły potem ma­łych nie­wol­ni­ków gdzieś na za­chód, skąd żaden już nie wró­cił.

To był trud­ny czas. Aby unik­nąć bicia prze­my­ka­łem po obo­zo­wi­sku zgię­ty, a cza­sem na czwo­ra­kach, tak jak dzi­kie zwie­rzę, któ­re­mu ła­twiej jed­nak niż czło­wie­ko­wi prze­trwać na ste­pie. Lata mi­ja­ły i pew­nej wio­sny spo­strze­głem, że mogę się wy­pro­sto­wać, a gdy sta­ną­łem na dwóch no­gach i pod­nio­słem głowę, wzro­stem do­rów­ny­wa­łem wo­jow­ni­kom. W gro­ma­dzie nie było już ani jed­ne­go z to­wa­rzy­szy mo­je­go dzie­ciń­stwa. Lecz ja nie pa­trzy­łem wstecz, a w przód – ku lep­szej przy­szło­ści, w któ­rej to ja będę roz­po­rzą­dzać cia­ła­mi pa­choł­ków, tak jak wcze­śniej roz­po­rzą­dza­no moim.

 

Ce­re­mo­nia

W owym cza­sie na­szym przy­wód­cą był Wydra − niski i przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna, z twa­rzą zde­for­mo­wa­ną przez licz­ne, źle za­go­jo­ne rany. Pew­ne­go razu, gdy tru­dzi­łem się przy ko­niach, za­szczy­cił mnie spoj­rze­niem głę­bo­ko osa­dzo­nych, by­strych oczu i rzu­cił − „Za­się­gną­łem rady star­szych, za kilka dni przy­bę­dzie­my do Trzech Źró­deł, mają tam sza­ma­na, więc bę­dzie­my mogli odbyć ry­tu­ał two­je­go przej­ścia. Zo­staw konie i roz­pocz­nij przy­go­to­wa­nia”. Mó­wiąc to prze­cze­sy­wał od nie­chce­nia pal­ca­mi koń­ską grzy­wę. Mil­cza­łem, bo nie ucho­dzi­ło, abym od­zy­wał się nie­py­ta­ny.

 

Zmro­żo­na je­sien­nym przy­mroz­kiem darń chrzę­ści­ła pod sto­pa­mi, gdy pro­wa­dzo­no mnie do za­dy­mio­nej jurty. Star­szy­zna osady oraz na­szej hordy, Wydra i wy­róż­nia­ją­cy się od­wa­gą młod­si wo­jow­ni­cy, sie­dzie­li w kilku krę­gach wokół kop­cą­ce­go ogni­ska. Zgod­nie z tra­dy­cją męż­czyź­ni osza­ła­mia­li się wy­zie­wa­mi z pa­lo­nej kory drze­wa ju oraz na­po­jem ze sfer­men­to­wa­nych grzy­bów. Nie­wi­do­my sza­man ryt­micz­nie ude­rzał w bęben. Od czasu do czasu któ­ryś z wo­jow­ni­ków zry­wał się, aby okrą­żyć ogni­sko w ta­necz­nym tran­sie. Głos sza­ma­na i dźwię­ki bębna wzno­si­ły się oraz opa­da­ły. Stop­nio­wo za­czą­łem do­strze­gać cie­nie tań­czą­ce na ścia­nach i dachu jurty, z po­cząt­ku bez­kształt­ne, lecz z cza­sem prze­ista­cza­ją­ce się w syl­wet­ki zwie­rząt, du­chów i de­mo­nów. Nagle sza­man umilkł, dud­nie­nie bębna usta­ło. Wśród ciszy, która za­pa­dła, Wydra po­wstał chwiej­nie, pod­szedł do środ­ka kręgu i po­chy­lił się nad mi­go­cą­cym ogniem. Cie­nie za­wi­ro­wa­ły i na oka mgnie­nie Wydra prze­stał być czło­wie­kiem, stał się stwo­rze­niem ze stepu – be­stią o ża­rzą­cych się śle­piach z okrwa­wio­ny­mi pa­zu­ra­mi. Przy­ci­snął pło­ną­cą łapę do mo­je­go ra­mie­nia, wy­pa­la­jąc na nim ple­mien­ny znak – szy­bu­ją­ce­go orła. Nie oka­za­łem bólu ani wtedy ani chwi­lę póź­niej, gdy sza­man wcie­rał w ranę sadzę i ob­wiesz­czał ze­bra­nym moje imię mę­skie – Szron. Wydra zaś wró­cił na swoje miej­sce, zwy­czaj­ny, krępy i zgar­bio­ny. Tak oto sta­łem się człon­kiem ple­mie­nia, co waż­niej­sze – czło­wie­kiem. Nie byłem jed­nak wo­jow­ni­kiem, na to miano mu­sia­łem sobie do­pie­ro za­słu­żyć.

 

Po tym, jak otrzy­ma­łem imię, mo­głem wy­ru­szać z wo­jow­ni­ka­mi w step. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów, latem, hordy róż­nych ple­mion wę­dro­wa­ły wśród wy­so­kich traw, na­pa­da­jąc na sie­bie wza­jem­nie, łu­piąc osady le­żą­ce w gór­skich do­li­nach i nad brze­ga­mi rzek. Na pierw­szą wy­pra­wę ru­szy­łem pie­szo i nieuzbro­jo­ny. Oby­czaj na­ka­zy­wał, aby młody wo­jow­nik sam zdo­był broń i pierw­sze­go wierz­chow­ca. Tak się też stało. Do­pi­sy­wa­ło mi szczę­ście. Nie byłem naj­sil­niej­szy, ale czego zby­wa­ło mi w sile, nad­ra­bia­łem zwin­no­ścią, spry­tem i wy­trzy­ma­ło­ścią. Wal­czy­łem z ludź­mi i z po­two­ra­mi. U pod­nó­ża gór pół­no­cy, z samym tylko oszcze­pem, po­lo­wa­łem na śnież­ne ty­gry­sy, któ­rych wy­sta­ją­ce, za­krzy­wio­ne kły są tak dłu­gie, jak przed­ra­mię czło­wie­ka. Za­pusz­cza­li­śmy się w leśne ostę­py wscho­du, gdzie pod wiel­ki­mi drze­wa­mi, nawet w po­łu­dnie sło­necz­ne­go dnia było ciem­niej, niż na ste­pie w środ­ku nocy. Tam, na krwa­wą przy­nę­tę ło­wi­li­śmy nie­to­pe­rze-wam­pi­ry tak wiel­kie, że ich bło­nia­sty­mi skrzy­dła­mi można by przy­kryć konia. Na za­cho­dzie po­zna­łem sztucz­ki i pod­stę­py czar­no­księż­ni­ków, po­słu­gu­ją­cych się magią ognia, magią ziemi i magią krwi. Nie­licz­ni wła­da­li wszyst­ki­mi jej od­mia­na­mi naraz – tych za­bi­ja­łem strza­łą wy­pusz­czo­ną z ukry­cia.

 

Mi­nę­ło kilka wio­sen i step nie miał już przede mną ta­jem­nic. Po­zna­łem też zie­mie przy­le­głe, a nie­na­sy­co­na cie­ka­wość gnała mnie dalej i dalej. Wydra wolał trzy­mać się utar­tych szla­ków. Pod­czas gdy ro­iłem plany da­le­kich wy­praw do krain, w któ­rych nie sta­nę­ła jesz­cze stopa bar­ba­rzyń­cy, moi współ­ple­mień­cy wo­le­li trzy­mać się zna­nych ście­żek.

 

Wróbel i Wydra

Pew­ne­go lata do­łą­czył do nas Wró­bel – czło­wiek z po­łu­dnia. Jako je­dy­ny oca­lał po tym, jak horda z ple­mie­nia Wilka na­pa­dła na jego ka­ra­wa­nę. Długo błą­kał się bli­ski śmier­ci po ste­pie. Da­li­śmy mu pić i jeść, a że oka­zał się bie­gły w wy­ro­bie broni, star­szy­zna zgo­dzi­ła się, by przy­stał do nas. Był śnia­dy i drob­ny; lśnią­ce, ciem­ne włosy gład­ko przy­le­ga­ły do jego czasz­ki.

 

Zda­rzy­ło się, że Wydra przy­wo­łał przy­by­sza do ogni­ska star­szy­zny. Czy chciał go wy­róż­nić, czy też za­ba­wić się jego kosz­tem? Ogry­za­jąc kość an­ty­lo­py, rzu­cił od nie­chce­nia:

– Jak ci u nas Wró­blu? Wo­lisz po­dró­żo­wać po ste­pie ze swo­imi ka­ra­wa­na­mi, czy też z nami, wol­nym ludem?

– Dzię­ku­ję ci wodzu za go­ści­nę – głos Wydry był cichy – oka­za­li­ście mi wiel­ką łaskę, za­da­jąc kłam hi­sto­riom, które opo­wia­da­ją o was, bar­ba­rzyń­cach.

Wydra uśmiech­nął się krzy­wo i ge­stem na­ka­zał, aby tam­ten mówił dalej.

– W two­jej obec­no­ści po­wiem praw­dę. Wy­znam, że chciał­bym nie­ba­wem po­wró­cić do domu, do kra­iny na po­łu­dniu, z któ­rej po­cho­dzę.

Roz­le­gły się po­mru­ki nie­za­do­wo­le­nia, ale i po­dzi­wu dla tak od­waż­nych słów przy­by­sza. Wydra uci­szył wo­jow­ni­ków.

– Czemu, źle ci u nas?

– Nie wodzu, ale tę­sk­nię do moich stron oj­czy­stych. Stepy pół­no­cy są tak bar­dzo od nich od­mien­ne. Dość, jeśli po­wiem, że na noc­nym nie­bie mo­je­go kraju świe­cą inne gwiaz­dy.

Wydra ci­snął nie­do­gry­zio­ną kość w ogień.

– Mó­wisz, że z two­ich ust pły­nie praw­da. Masz nas za głup­ców, pa­stu­chów włó­czą­cych się tu i tam z wy­chu­dzo­nym by­dłem po ste­pie?

Wró­bel chciał coś po­wie­dzieć, ale wódz nie do­pu­ścił go do głosu:

– Opo­wia­dasz bajki o zmien­nych i nie­zna­nych gwiaz­dach? Chyba na tyle długo do­świad­cza­łeś na­szej go­ścin­no­ści, by po­znać co ro­bi­my z kłam­ca­mi? Skoro tak ci tę­sk­no do domu, to droga wolna, mo­żesz iść precz!

Obcy za­krył twarz dłoń­mi i za­milkł. Nie do po­my­śle­nia było, aby wdał się w spór z wo­dzem. Współ­czu­łem mu. Nie kła­mał, ale był tylko przy­błę­dą i nie-wo­jow­ni­kiem, więc nie mógł obro­nić ho­no­ru. Nie­ocze­ki­wa­nie za przy­by­szem wsta­wił się stary i po­wszech­nie sza­no­wa­ny wo­jow­nik imie­niem Oryks. Ci­chym gło­sem za­czął:

– Gdy byłem nie­wie­le star­szy niż Szron, wę­dro­wa­łem z ka­ra­wa­ną da­le­ko na po­łu­dnie. Do­tar­li­śmy do miej­sca, gdzie Wiel­kie Rzeki roz­le­wa­ją się po ste­pie, za­mie­nia­jąc go w nie­prze­by­te bagna. Prze­wod­ni­cy znali jed­nak drogę i po­pro­wa­dzi­li nas, aż na skraj pu­sty­ni. Leżą tam ludne osady, z któ­rych wy­ru­sza­ją ka­ra­wa­ny. Potem wę­dro­wa­li­śmy dalej na po­łu­dnie, przez pu­sty­nię. Tam uj­rza­łem na noc­nym nie­bie inne gwiaz­dy. Te, które teraz wi­dzi­my – wska­zał pal­cem na nie­bo­skłon – błysz­cza­ły w innym miej­scu, albo wcale nie były wi­docz­ne. Za to w ich miej­sce po­ja­wi­ły się takie, ja­kich tu nie znamy. Po­wie­dzie­li mi, że mają na nie wła­sne nazwy: Lew, Trzci­ny, Ten który pa­trzy – takie nada­li im imio­na.

Oryks za­my­ślił się. Wydra prych­nął znie­cier­pli­wio­ny, ale ośmie­szył­by się, wda­jąc w spór ze sta­rym. Od tam­te­go zda­rze­nia nasz wódz cze­kał na oka­zję, by po­zbyć się przy­by­sza.

 

Ja zaś nie mo­głem prze­stać my­śleć o tym, co tam­te­go wie­czo­ru po­wie­dział Wró­bel. Szu­ka­łem więc jego to­wa­rzy­stwa, aby do­wie­dzieć się wię­cej o kra­inach le­żą­cych za pu­sty­nią. Pew­ne­go dnia zwia­dow­cy wró­ci­li z no­wi­ną – w jarze nie­ca­łe pół dnia drogi od obozu na­tra­fi­li na wiel­kie zwa­li­sko tru­pów je­le­ni. Zda­rza­ło się, że po let­nich ule­wach po­wódź zmy­wa­ła w za­ko­le wadi tru­chła po­to­pio­nych zwie­rząt. To co po nich po­zo­sta­je – świe­ży, nie­wy­sch­nię­ty róg uży­wa­ne jest do wy­ro­bu łuków. Zgło­si­łem się więc na ochot­ni­ka, by po­je­chać z Wró­blem, który jak nikt inny po­tra­fił roz­po­znać naj­lep­szy ma­te­riał.

 

Tru­dzi­li­śmy się w po­łu­dnio­wym skwa­rze ćwiar­tu­jąc, zbie­ra­jąc i sor­tu­jąc splą­ta­ne kłody, ga­łę­zie, pa­dli­nę i kości. Ze­bra­li­śmy tyle rogu, ile zdo­ła­ły ucią­gnąć nasze konie i gdy słoń­ce stało jesz­cze dość wy­so­ko na nie­bie, wy­ru­szy­li­śmy stępa w drogę po­wrot­ną. Roz­ma­wia­li­śmy, a Wró­bel z wiel­ką chę­cią opo­wia­dał mi o cu­dach od­le­głych miejsc. Na ko­niec za­py­ta­łem go o kra­iny, które są tak da­le­kie od jego oj­czy­zny, jak ona jest od­da­lo­na od na­szych ste­pów. Uśmiech­nął się wtedy chy­trze i się­gnął do miesz­ka za­wie­szo­ne­go na szyi. Nie wiem, czy po­wo­do­wa­ła nim zwy­kła chęć prze­chwał­ki, czy też sym­pa­tia do mnie. Gdy otwo­rzył dłoń, syp­nął się z niej snop zie­lo­nych iskier. Wi­dzia­łem już nie­raz dro­gie ka­mie­nie, lecz nigdy tak pięk­nych i tak nie­zwy­kłe­go ko­lo­ru. Wró­bel po­wie­dział: „Mogą wydać ci się rzad­kie i cenne, ale wiedz, że tam skąd po­cho­dzą, nie do­stał­byś za nie miski zupy. Głup­cy mówią, że rodzą się w morzu, że są jak lód, bo po­wsta­ją, gdy za­ma­rza po­łu­dnio­wy ocean. To bajki. Na od­le­głym po­łu­dniu nie znają śnie­gu, zimna, ani lodu. Woda w morzu jest tam tak go­rą­ca, jak w kotle wi­szą­cym nad pa­le­ni­skiem. Co zaś się tyczy owych ka­mie­ni, to nie po­cho­dzą z morza, ani ze skał, ani z ziemi, lecz są wy­two­rem rąk ludz­kich. Po­wia­da­ją, że za pu­sty­nią leży wiel­ki las, pełen dzi­kich zwie­rząt, a jesz­cze dalej roz­po­ście­ra się pas ży­znej ziemi gra­ni­czą­cej z oce­anem. Tam, nad za­to­ką ko­lo­ru szma­rag­du, wzno­si się naj­pięk­niej­sze i naj­bo­gat­sze mia­sto świa­ta. Jego miesz­kań­cy to sztuk­mi­strze i czar­no­księż­ni­cy, a ka­mie­nie, które ci po­ka­za­łem, są dzie­łem ich rąk. Sły­sza­łem też, że w środ­ku owego mia­sta zbu­do­wa­no pałac, przy­kry­ty przej­rzy­stym da­chem z ta­kie­go sa­me­go zie­lo­ne­go krysz­ta­łu i że w owym pa­ła­cu może prze­by­wać nawet ty­siąc miesz­kań­ców mia­sta naraz. Sam nie wiem, co o tym są­dzić. Tak wiel­ki bu­dy­nek za­wa­lił­by się nie­chyb­nie pod wła­snym cię­ża­rem, chyba, że pod­trzy­my­wa­ny jest za po­mo­cą magii”. Od tam­tej pory nie my­śla­łem o ni­czym innym, jak tylko o owej po­łu­dnio­wej kra­inie, ob­fi­tu­ją­cej w cu­dow­ne zie­lo­ne klej­no­ty.

 

Z na­sta­niem je­sie­ni Wydra, zgod­nie z tra­dy­cją na­ka­zał, aby horda udała się na za­chód, gdzie zimy były ła­god­niej­sze i gdzie ła­twiej było o paszę dla zwie­rząt. Z na­masz­cze­niem ogło­sił za­miar wy­ru­sze­nia, a wo­jow­ni­cy star­szy­zny z po­wa­gą chwa­li­li jego de­cy­zję. Wście­kłość pod­nio­sła mi się do gar­dła. Ci dur­nie tak jak ich przod­ko­wie od lat setek prze­mie­rza­li te same szla­ki, to­czy­li te same boje z wro­gi­mi kla­na­mi, rów­nie krwa­we jak bez­sen­sow­ne.

– Wy­rusz­my na po­łu­dnie, tam cze­ka­ją na nas skar­by i chwa­ła! – Usły­sza­łem sam sie­bie. Sta­łem przy ogniu, aro­ganc­ko wpa­tru­jąc się w oczy Wydry. Zo­ba­czy­łem w nich gniew, za­sko­cze­nie i … iskrę stra­chu, opa­no­wał się jed­nak i ode­zwał po­gar­dli­wie.

– Każdy może za­brać głos na hu­ra­le, co nie zna­czy, że po­wi­nien. Szron! Nie na­le­żysz nawet do sta­rzy­zny, upi­łeś się ku­my­sem? Zła Ur’hai ode­bra­ła ci rozum? A może za­ko­cha­łeś się w ja­kimś chłop­cu uwie­zio­nym na po­łu­dnie?

Zgro­ma­dze­ni zgod­nie prych­nę­li śmie­chem, a on od­wró­cił ode mnie wzrok i splu­nął w ogni­sko. Nie było już od­wro­tu, pa­trząc mu pro­sto w oczy, w obec­no­ści całej star­szy­zny za­wo­ła­łem:

– Czego spo­dzie­wasz się na Za­cho­dzie, Wydro, nasz przy­wód­co? Paru roz­bi­tych łbów i łupu tu­zi­na skra­dzio­nych koni! Głup­cy! Tak długo gnu­śnie­li­ście w let­nich i zi­mo­wych obo­zo­wi­skach, że za­po­mnie­li­ście, jaka jest droga bar­ba­rzyń­cy! Wódz obie­cu­je wam drogę sta­rej baby, ale ja obie­cu­ję wam to! – Jed­nym ru­chem ręki ze­rwa­łem rze­mień z szyi sto­ją­ce­go obok mnie Wró­bla, roz­su­pła­łem mie­szek i wznio­słem w górę dłoń z klej­no­ta­mi. Zie­lo­ne ka­mie­nie bły­snę­ły za­cza­ro­wa­nym ogniem.

– Kto pój­dzie ze mną na po­łu­dnie, a kto chce gnić na zi­mo­wych pa­stwi­skach?

Twarz Wydry stała się pur­pu­ro­wa, żyły wy­stą­pi­ły mu na czole, ze­rwał się z miej­sca:

– Zdraj­co, obca żmijo! Przy­ję­li­śmy cię, a ty ukry­łeś przed nami te klej­no­ty? – Po­rwał z ognia pło­ną­ce bier­wio­no i z roz­ma­chem spu­ścił je na głowę onie­mia­łe­go Wró­bla. Siła ude­rze­nia była tak wiel­ka, że czasz­ka pękła, a bie­dak zwa­lił się mar­twy na zie­mię. Wydra nieco oprzy­tom­niał, za­bi­ja­jąc sła­be­go, stra­cił twarz, oka­zał sła­bość i… prze­grał.

 

Na połud­nie

Wy­ru­szy­li­śmy więc na po­łu­dnie, horda wo­jow­ni­ków, któ­rzy nie oba­wia­li się wy­pra­wy poza nie­wi­dzial­ne gra­ni­ce co­rocz­nych wę­dró­wek. Teraz ja byłem przy­wód­cą, gdyż Wydra, wraz z czę­ścią star­szy­zny i nie­licz­ną gro­ma­dą młod­szych wo­jow­ni­ków, od­je­chał na za­chód. Po mie­sią­cu jazdy do­tar­li­śmy do kra­iny ba­gien. Oryks po­tra­fił wy­naj­do­wać drogi wśród mo­cza­rów i prze­pro­wa­dził nas bez­piecz­nie aż do miej­sca, gdzie ty­sią­ce ka­na­łów i strug znów zle­wa­ły się w wiel­ką rzekę. Do­tar­li­śmy do nie­wiel­kie­go, lecz za­sob­ne­go mia­sta, jed­ne­go z wielu, które swoje bo­gac­two za­wdzię­cza­ło szla­kom ka­ra­wan. Pod­je­cha­li­śmy pod nie nocą, a ran­kiem setki słu­pów dymu wzno­si­ło się w niebo – kryte si­to­wiem dachy łatwo zaj­mo­wa­ły się ogniem. Łupy były ob­fi­te: setki nie­wol­ni­ków, jucz­ne zwie­rzę­ta, sre­bro i dro­gie tka­ni­ny. Wielu z nas po­sta­no­wi­ło po­wró­cić na pół­noc ze zdo­by­ty­mi skar­ba­mi – nie mo­głem im tego za­ka­zać. Od­po­czę­li­śmy wśród cuch­ną­cych spa­le­ni­zną ruin i wy­ru­szy­li­śmy dalej.

Za­pew­ne za spra­wą klą­twy rzu­co­nej przez ka­pła­nów, któ­rych spa­li­li­śmy wraz z ich świą­ty­nią, od tego mo­men­tu szczę­ście od­wró­ci­ło się od nas. Nim do­tar­li­śmy do wiel­kie­go lasu, przez dłu­gie mie­sią­ce błą­ka­li­śmy się wśród skał i pia­sków ja­ło­we­go pust­ko­wia. Wielu zmar­ło z głodu lub za­wró­ci­ło. Ciem­ne leśne ostę­py przy­ję­li­śmy po­cząt­ko­wo jako wy­ba­wie­nie. Są­dzi­li­śmy, że po­tra­fi­my po­ru­szać się i prze­trwać w le­śnej głu­szy. Dżun­gla po­łu­dnia oka­za­ła się jed­nak zgoła od­mien­na od tak do­brze nam zna­nych lasów gra­ni­czą­cych ze ste­pem. W dusz­nej gę­stwi­nie trud­no było wy­pa­trzeć zwie­rzy­nę. Ja­do­wi­te węże i sko­ru­pia­ki wiel­kie jak psy opa­da­ły z li­sto­wia, aby pić krew koni i ludzi. Ja­skra­we ro­ba­ki wwier­ca­ły się w dło­nie i stopy, drą­ży­ły ciało, a gdy do­tar­ły do mózgu, czło­wiek po­pa­dał w obłęd i umie­rał w mę­czar­niach. Prze­śla­do­wał nas wil­got­ny upał wy­wo­łu­ją­cy cho­ro­by. Na każ­dych dzie­się­ciu męż­czyzn, któ­rzy pięć mie­się­cy wcze­śniej we­szli w zie­lo­ne pie­kło, prze­ży­ło trzech, stra­ci­li­śmy też wszyst­kie wierz­chow­ce.

Gdy wy­chy­nę­li­śmy w końcu na świa­tło sło­necz­ne, by­li­śmy już tylko zbie­ra­ni­ną wy­chu­dzo­nych cieni. A jed­nak! Żądza w na­szych ser­cach była tak silna, że par­li­śmy dalej na po­łu­dnie. Los znów zda­wał się od­mie­nić na lep­sze. Droga wio­dła przez zie­lo­ne ta­ra­so­wa­te wzgó­rza, rzad­ko za­lud­nio­ne, lecz ob­fi­tu­ją­ce w wodę i żyw­ność. Miej­sco­wi nie pró­bo­wa­li sta­wiać nam oporu, ucie­ka­li, krzy­cząc i zło­rze­cząc w swoim dzi­wacz­nym na­rze­czu. Mimo to, wszy­scy prze­czu­wa­li­śmy, że pi­sa­ne nam prze­zna­cze­nie do­peł­ni się nie­ba­wem. Po pię­ciu dniach wę­drów­ki, zna­czo­nej śla­dem pusz­czo­nych z dymem fak­to­rii, drogę na­sze­go po­cho­du za­gro­dzi­ła armia po­łu­dnio­wej kra­iny. Słoń­ce od­bi­ja­ło się od heł­mów i łu­sko­wa­tych pół­pan­ce­rzy ciem­no­skó­rych wo­jow­ni­ków. Byli wie­le­kroć licz­niej­si od nas, le­piej uzbro­je­ni, wy­po­czę­ci, stali na wła­snej ziemi. Zro­zu­mia­łem, że przy­by­li, aby ze­trzeć nas na proch. Mimo to dałem znak! Wznie­śli­śmy mie­cze i sie­kie­ry z brązu – krzy­cząc ru­szy­li­śmy bie­giem w stro­nę lśnią­ce­go muru nie­przy­ja­ciół. Jęk­nę­ły cię­ci­wy, nasi wo­jow­ni­cy gi­nę­li prze­bi­ci dłu­gi­mi strza­ła­mi o ko­lo­ro­wych lot­kach. Unik­ną­łem jed­nak tego losu, jako jeden z pierw­szych do­bie­głem do fa­lan­gi wroga. Pod­nio­słem cze­kan, ale nie zdą­ży­łem zadać ciosu. Okuta me­ta­lem pałka spa­dła na moją głowę i za­pa­dłem w ciem­ność.

 

Lanu Me­ama­ta

Kiedy przed dwu­dzie­stu laty jako bar­ba­rzyń­ca i je­niec przy­by­łem do Lanu Me­ama­ta, nie wie­dzia­łem nic o Wiel­kim Por­cie, w któ­rym cu­mu­ją setki stat­ków. Nie zna­łem od­de­chu morza i nie­ustan­ne­go szumu, z jakim fale oce­anu roz­pry­sku­ją się na fa­lo­chro­nie zbu­do­wa­nym ze śnież­no­bia­łych blo­ków ko­ra­low­ca. Nie mia­łem po­ję­cia o ale­jach tego mia­sta, nad któ­ry­mi roz­pię­to pstro­ka­te mar­ki­zy osła­nia­ją­ce prze­chod­niów przed po­łu­dnio­wym skwa­rem, o gir­lan­dach po­ma­rań­czo­wych kwia­tów spły­wa­ją­cych po ka­mien­nych mu­rach, ani o jego miesz­kań­cach, któ­rzy skar­by wie­dzy ce­ni­li na równi ze sre­brem i klej­no­ta­mi. My­śla­łem tylko o jed­nym – o pa­ła­cu, który przy­kry­to ko­pu­łą z zie­lo­ne­go krysz­ta­łu. W swo­jej pysze są­dzi­łem, że gdy za­wład­nę tym skar­bem, za­wład­nę też całym świa­tem. Mia­łem na­dzie­ję, że gdy dotrę do tego naj­dal­sze­go i naj­wspa­nial­sze­go kraju, ukoję go­rącz­kę, która pcha­ła mnie wciąż dalej i dalej. Da­ro­wa­no mi życie, a także czas, który mo­głem po­świę­cić na ule­cze­nie się z naj­strasz­liw­szej z cho­rób – głu­po­ty.

 

Teraz, późną je­sie­nią, gdy za­to­kę spo­wi­ja por­ce­la­no­wa mgieł­ka, stoję przy pul­pi­cie w Fale Lanu Me­ama­ta – Wiel­kim Zie­lo­nym Pa­ła­cu Wie­dzy. Przy po­mo­cy cien­kiej, ostro za­koń­czo­nej trzcin­ki, prze­le­wam na pa­pier to, czego przed laty do­wie­dzia­łem się w mroź­nych, bar­ba­rzyń­skich kra­inach. Choć nadal je­stem i za­wsze będę „haole” − bia­łym cu­dzo­ziem­cem, bar­ba­rzyń­cą, tu­tej­si ucze­ni sza­nu­ją mnie za wie­dzę, którą ich ob­da­rzy­łem.

„Foma’i haole − chyba pora na prze­rwę? Przy­nio­słem ci coś na ząb!” − woła we­so­ło stu­dent, po­da­jąc mi tackę ze słod­kim pie­czy­wem. „Cu­dzo­ziem­ski dok­tor” − tak mnie na­zy­wa­ją, tro­chę żar­to­bli­wie, a tro­chę na po­waż­nie (taką mam przy­naj­mniej na­dzie­ję). Wy­znam, że nie do końca ro­zu­miem zna­cze­nie słowa, któ­rym zwra­ca­ją się do star­szych uczo­nych, nie­bę­dą­cych wszak uzdro­wi­cie­la­mi. Dzię­ku­ję uprzej­mie mło­de­mu czło­wie­ko­wi, od­ry­wam się od pracy i po­pa­dam w za­du­mę. Cza­sa­mi pod­czas przerw w pi­sa­niu wspo­mi­nam Wró­bla, któ­re­go zdra­dzi­łem, a który, tak przy­naj­mniej sądzę, przez pe­wien czas był moim przy­ja­cie­lem. Cza­sa­mi myślę też o Wy­drze, czło­wie­ku okrut­nym, który, gdy nad­szedł czas próby, oka­zał roz­są­dek, ja­kie­go mi w owym cza­sie bra­ko­wa­ło. Pa­trzę też na stat­ki za­wi­ja­ją­ce i wy­pły­wa­ją­ce z portu i na te, co stoją na re­dzie. Teraz, pod ko­pu­łą z zie­lo­ne­go szkła, do­strze­gam jasno to, co wie­dzą wszyst­kie dzie­ci, a z cza­sem od­kry­wa­ją mę­dr­cy – wiele dróg pro­wa­dzi do prze­ba­cze­nia.

 

Do­pi­sek uczy­nio­ny inną ręką:

Wczo­raj, szóste­go dnia mie­sią­ca Ma­la­ki, Foma’i haole nie po­ja­wił się w Zie­lo­nym Pa­ła­cu Wie­dzy. Za­nie­po­ko­jo­ny jego prze­dłu­ża­ją­cą się nie­obec­no­ścią, uda­łem się do mia­sta na po­szu­ki­wa­nia. Prze­kup­nie z targu ryb­ne­go i ro­bot­ni­cy por­to­wi po­wie­dzie­li mi, że wi­dzie­li go o świ­cie, jak wcho­dził na jedną z wiel­kich galer, która spo­so­bi­ła się do rejsu na Wyspy Goździ­ków.

Koniec

Komentarze

W komentarzach robię literówki.

Hej 

Bardzo ładna mapa tego jestem pewny :) Jeśli chodzi o opowiadanie to mam duży problem z jego oceną. Nie jestem przekonany czy snucie opowieści to jest to czego się spodziewałem po opowiadaniu mającym wciągnąć mnie w przygodę. Same opisy plemienia ( choć kojarzą mi się z Indianami co trochę mnie raziło), podróży czy obyczajów podobały mi się. Ale nie poczułem emocji związanych z opowiadaną historią, choć ta była ciekawa. No i nie wiem :) Opowiadanie mi się podobało ale jego forma nie pasuje mi do konkursu więc może wstrzymam się z oceną :)

Pozdrawiam 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witaj. :)

 

Już na początku opowieści stworzyłeś ciepły, baśniowo-przygodowy klimat. Miejscami kojarzyłam sceny z życia bohatera z państwem mongolskim w średniowieczu. :)

Bywają czasem takie charaktery, tacy ludzie, że nie potrafią usiedzieć w jednym miejscu, robić ciągle tego samego, chcą szukać nowych miejsc, poznawać nieznane kraje, czuć wolność, bezkres, magię, pragną bez przerwy poznawać i odkrywać, nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi czy zasadom bezpieczeństwa. Szron z pewnością do nich należał. :) Zakończenie daje nadzieję na kontynuację jego przygód. :)

Fajnie i w sposób całkiem nieoczywisty wykorzystany atrybut, brawa. :) Mapka – super! :)

 

Sugestie techniczne i wątpliwości – do przemyślenia:

Masz nas za głupców, pastuchów włóczących się tu i tam z wychudzonym byłem po stepie? – literówka

To co po nich pozostaje – świeży, niewyschnięty róg (drugi myślnik? ) używane jest do wyrobu łuków.

Podjechaliśmy pod nie nocą, a rankiem setki słupów dymu wnosiło się w niebo – kryte sitowiem dachy łatwo zajmowały się ogniem. – literówka?

Dżungla południa okazał się jednak zgoła odmienna od tak dobrze nam znanych lasów graniczących ze stepem. – też

Kiedy przed dwudziesty laty jako barbarzyńca i jeniec przybyłem do Lanu Meamata, nie wiedziałem nic o Wielkim Porcie, w którym cumują setki statków. – gramatyczny/składniowy

 

Jak rozumiem, to droga prosta?

Pozdrawiam, powodzenia, klik. :)

 

Pecunia non olet

Piękna opowieść, o życiu i drodze, którą trzeba przejść, by dojrzeć. Może nie jest to przygodówka, ale czyta się z przyjemnością, fabuła wciąga i jedynie zakończenie, jak dla mnie, nieco zbyt otwarte i enigmatyczne. Hasło dobrze wykorzystane, szczególnie podoba mi się wątek: “coś co jest cenne tutaj, gdzie indziej jest bezwartościowe”. 

Pozdrawiam cieplutko, bo u mnie śnieg sypie! laugh

Bardzo fajnie opisani stepowi jeźdźcy, ich życie i zwyczaje. W tym ich świecie, który nakreśliłeś, wszystko mi pasowało, nic nie zdało się nierealne. Ostatnio czytałam jakąś powieść o Dżyngis-chanie i tak, to właśnie ta mentalność.

Dlatego doczepię się do tego zdania, bo zgrzytnęło mi straszliwie w tym całym spójnym obrazie:

“Znałem za to tętent koni niosący się po bezkresnych stepach i kwaśną woń końskiego potu, pomieszaną z zapachem słomy i uryny.”

Na stepach nie ma słomy, bo i z czego. Oni zbóż nie uprawiali, bo przy tym sposobie życia nie da się. Koni w stajniach też się nie trzyma, tylko w tabunach, wolnowybiegowo. Więc zapach słomy odpada i zapach uryny również, chyba, że barbarzyńcy sami sikali po tych koniach, ale, jakby co, to się da zrobić z siodła bez wpadki.

Zresztą, jak koń wali, to źle świadczy o jeźdźcu, a stepowcy akurat o swoje wierzchowce dbali i dbają.

Koński pot na pewno nie ma kwaśnego zapachu. Jest specyficzny, ale nie przykry, kiedyś słyszałam określenie mydlany. Ja tam uwielbiam.

Koń pod siodłem pachnie wyprawioną skórą i swoim potem. Po prostu.

 

Zgadzam się z Bardjaskier. Jak na magię i miecz, to trochę mało tych elementów. Prześlizgnąłeś się po opisie walki, a to mogła być taka piękna rzeź.

Koń jaki jest każdy widzi, a i tak darowanemu w zęby nie zaglądasz.

Dziękuję za pozytywne opinie smiley

Bruce – dziękuję za uwagi, jak widać auto-korekta nie ma szans wyłapać pewnego rodzaju błędów wink

 

Bardjaskier – może faktycznie moi “barbarzyńcy” są trochę jak indianie bo “wódz” i konie, itp., ale: (1) znają hutnictwo metali; (2) żyją w innym otoczeniu kulturowym. Jeśli już do kogoś porównywać ten wyimaginowany lud, to może do Scytów, albo ludów północy Europy / Syberii? A czy spełnia i czy nie spełnia? Nie wiem, raczej staram się pisać opowiadania natrojowo / refleksyjne, a nie “wartkiej akcji”, choć ciut akcji jednak tu jest!

W komentarzach robię literówki.

Zwolenników skąpo odzianych typiarzy wywijających legendarnymi mieczami mogę jednak ciut rozczarować

Meh. :’(

Ale poza tym historia fajna, z wyjątkowym klimatem, chociaż moim zdaniem zasługiwałaby na więcej znaków, bo opis epickiej wyprawy zajmuje stosunkowo niewiele miejsca (chyba że to sprawka przyjętej konwencji – Szron pisze o swoim ludzie i skupia się głównie na życiu wśród stepów?). W trakcie czytania miałem z tyłu głowy po części GoT-owych Dothraków, a po części nordyckie sagi.

Jako fan The HU i człowiek, który gra w Total Wara głównie barbarzyńcami, nie mogę nie kliknąć. :)

P.S.: Mapka piękna. :)

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

– Dziękuję ci wodzu za gościnę – głos Wydry był cichy – okazaliście mi wielką łaskę, zadając kłam historiom, które opowiadają o was, barbarzyńcach. ← Wróbla ?

Nie jest ten tekst przygodówką, co zresztą nie przeszkadzało mi czytać z zainteresowaniem. Trochę jednak wydał mi się naciąganym los barbarzyńcy po bitwie. 

Wszystko, co miałam do powiedzenia, napisałam na becie, więc teraz zachwycę się jedynie mapką. Świetna jest :)

Wspomniane sprawy techniczne to absolutne drobiazgi. 

I ja dziękuję, to przyjemność czytać podobne opowiadania, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Znałem za to tętent koni niosący się po bezkresnych stepach i kwaśną woń końskiego potu, pomieszaną z zapachem słomy i uryny. Znałem lśnienie pierwszego śniegu na szczytach Jen-Tosz, gdy w dolinach żółknące liście brzóz dopiero zapowiadały zimę. Znałem swąd płonących chat krytych rzecznym sitowiem i wrzaski wieśniaków, których jedynym ocaleniem była szybka śmierć zadana czekanem z brązu.

Co jest najważniejsze w życiu… Conan vibe.

Chłopców dość silnych by przetrwać, ale nie dość twardych by stali się wojownikami, sprzedawano w niewolę na wielkich targach, które późnym latem odbywały się na południowych skrzyżowaniach kupieckich szlaków. Długie karawany drewnianych wozów, zaprzężonych we włochate jaki, zabierały potem małych niewolników gdzieś na zachód, skąd żaden już nie wrócił.

Kurde, Conan vibe znowu – sprzedaż do Koła Bólu.

Lata mijały i pewnej wiosny spostrzegłem, że mogę się wyprostować, a gdy stanąłem na dwóch nogach i podniosłem głowę, wzrostem dorównywałem wojownikom. W gromadzie nie było już ani jednego z towarzyszy mojego dzieciństwa. Lecz ja nie patrzyłem wstecz, a w przód – ku lepszej przyszłości, w której to ja będę rozporządzać ciałami pachołków, tak jak wcześniej rozporządzano moim.

I znów – ostatni Arnold po Kole Bólu ;)

Pewnego razu, gdy trudziłem się przy koniach, zaszczycił mnie spojrzeniem głęboko osadzonych, bystrych oczu i rzucił − „Zasięgnąłem rady starszych, za kilka dni przybędziemy do Trzech Źródeł, mają tam szamana, więc będziemy mogli odbyć rytuał twojego przejścia. Zostaw konie i rozpocznij przygotowania”.

Nie lepiej dwukropek zamiast myślnika? A tak w ogóle nie lepiej zapisać to jako normalną wypowiedź dialogową?

Nieliczni władali wszystkimi jej odmianami naraz – tych zabijałem strzałą wypuszczoną z ukrycia.

Trochę słaby ci wszechstronni czarnoksiężnicy…

Podczas gdy roiłem plany dalekich wypraw do krain, w których nie stanęła jeszcze stopa barbarzyńcy,

Czy on sam siebie nazywa “barbarzyńcą”? Mogę się mylić, ale czy to nie raczej pogardliwe określenie?

 

Ciekawe. Relacja, pamiętnik, zatem forma wymusza pewien sposób narracji pozbawionej dynamizmu, a jednak udaje Ci się w mniej lub bardziej utrzymać napięcie. Jak dla mnie duży w tym zasługa stylu. Nieco inaczej rozegrałbym położenie akcentów w tekście – wyprawa przez puszczę jest dość pospieszna, tak samo końcówka. Rozumiem, że limit sięgnął po Ciebie swoimi przebrzydłymi szponami?

Masz tu dużo schematów dotyczących nomadów, ale nic przy czym musiałem się krzywić. Ogólnie, to naprawdę ładnie napisana historia, którą wolałbym pokazaną, a nie relacjonowaną, ale to niemożliwe w tym limicie. 

Klikam

Cześć!

Jeśli chodzi o styl, wydaje mi się dość nierówno. Pojawiają się niezręczności i problemy przecinkowe, ale tak na poziomie czysto stylistycznym czytało się nieźle. 

Największy problem jest taki, że znakomitą większość tekstu podałeś w formie streszczenia, a streszczenia mają to do siebie, że nie angażują emocjonalnie, nie wciągają czytelnika. Dlatego mało kto lubi podręczniki do historii, a tak dużo osób zaczytuje się w powieściach historycznych ;P

Setting taki sobie, w zasadzie po prostu jest. Zarysowujesz świat bardzo wąsko, a nawet po łebkach: wiemy tylko, że istnieją jacyś bliżej niesprecyzowani barbarzyńcy, którzy sprawiają wrażenie wyciągniętych żywcem z generatora barbarzyńców. Dają Dothraki vibes, ale nie mają w sobie wiele z kolorytu martinowskich Dothraków. Oczywiście nie spodziewam się, że w tak króciutkim tekście byłbyś w stanie wykreować ze szczegółami całą bogatą cywilizację, ale ta schematyczność rozczarowuje, nie prezentujesz niczego nowego.

Bohater cierpi na podobną przypadłość: jest tylko kartonikiem, który egzystuje w tym świecie, żeby opowiedzieć o nim czytelnikowi albo przyjąć infodumpy od innych postaci. Nie wydaje się ani żywy, ani interesujący; cały czas miałam wrażenie, że nie jest bohaterem tej historii, on ma tylko posłużyć jako przewodnik po świecie (który, przykro mi, nie jest na tyle interesujący, bym miała ochotę na wycieczkę krajoznawczą dla samego radowania się poznawaniem tego uniwersum). Niby próbujesz pogłębiać postać Szrona poprzez wprowadzanie motywu tęsknoty za południową krainą, obfitującą w cudowne zielone klejnoty, ale ta tęsknota mi, jako czytelnikowi, nie udzieliła się. Czemu mam się przejmować marzeniami bohatera, który w mojej wyobraźni nie zyskał ani twarzy, ani własnego głosu?

Fabularnie również dość rozczarowująco: większość tekstu to statyczny opis dojrzewania, potem nagły napad wanderlustu, wyruszenie w podróż, dotarcie na miejsce, fail, koniec. Ostatnie zdania sugerują, że coś się tam jeszcze zakulisowo może wykluć, ale nie dane jest nam tego zobaczyć.

Wydaje mi się, że dobrym pomysłem byłoby rozciągnięcie tej historii na dwa razy tyle znaków – przynajmniej – bo w obecnej formie lektura zwyczajnie nie przyniosła satysfakcji. Chciałabym poczuć ten świat, zanurzyć się w nim w pełni, rzeczywiście zobaczyć przed oczami wydarzenia, postaci, poczuć emocje. A sama historia w połączeniu z niezłym warsztatem daje potencjał na ciekawe opowiadanie. Na chwilę obecną wszystkiego jest po prostu za mało.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Inanna, SNDWLKR, Zanais, gravel, betojowiczki, et al. – dziękuję za opinie i uwagi, poprawki niebawem naniosę hurtem.

 

Inanna – muszę odnieść się do ważnego tematu słomy – z całą pewnością masz rację (w naszym świecie), ale w moim – kto wie, może jakoś słomę są w stanie sobie zorganizować, jakieś słomodajne rośliny?

 

Zanais – co do “słabych” czarnoksiężników – dobrze to wychwyciłeś! Chciałbym aby: (1) czarnoksiężnicy się pojawilil (genre teo wymaga); (2) nie zawracali za bardzo głowy.

 

Przy okazji: skoro moi barbarzyńcy zostali już porównani lub przynamjniej kojarzyli się z: indianami, wikingami, dothrakami oraz “conanowcami” to niniejszym stwierdzam, że stworzyłem najbardziej generycznegego i uniwersalnego barbariana ever. Dziękuję za uwagę! winkwinkwink

W komentarzach robię literówki.

niniejszym stwierdzam, że stworzyłem najbardziej generycznegego i uniwersalnego barbariana ever

Może poproś jurków o specjalne wyróżnienie? ;)

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Dla mnie, klasyczne fantasy w najlepszym tego słowa znaczeniu. Świat, barbarzyńców, magów i królestw dawno temu pogrzebanych przez czas. Wędrówka bohatera i jego wewnętrzna przemiana. To wszystko naprawdę fajne, tylko nie miało szans zmieścić się w tym limicie. To nie zarzut, tylko spostrzeżenie. To jest materiał na kilka opowiadań, albo sagę, którą chętnie bym przeczytał. W tej wersji trochę brakuje życia. Ale i tak mi się podobało:)

Z uwag technicznych:

– “…powódź zmywała w zakole wadi truchła potopionych zwierząt.” – Czy nie powinno być “ Wadii”? (zakładam, Że Wadia to rzeka)

– “Na każdych dziesięciu mężczyzn, którzy pięć miesięcy wcześniej weszli w zielone piekło, przeżyło trzech, straciliśmy też wszystkie wierzchowce.” – Chyba lepiej byłoby ostatnią część dać w osobnym zdaniu “…przeżyło trzech. Straciliśmy też wszystkie wierzchowce.”

 

A w konkursie nie było jeszcze ratowania świata?

OK, takie standardowe fantasy. Mnie też plemię bohatera kojarzyło się z Dothrakami. Tylko się zastanawiam nad ich organizacją społeczną. OK, po skończeniu sześciu lat chłopcy przechodzą do grupy mężczyzn. Ale co z kobietami i dziećmi? Ktoś ich pilnuje? Nie widać. Dlaczego inne grupy na nie nie napadają, nie gwałcą, nie porywają w niewolę? Bo sami faceci to raczej słabo się rozmnażają, a przy takim podejściu do edukacji (przeżył jeden z rocznika) potrzebują mnóstwo nowych dzieci.

Trochę mało fantastyki – tylko wspominasz o czarnoksiężnikach i absurdalnie dużych nietoperzach, ale nie odgrywają żadnej roli w fabule.

Czy w konkursie nie było limitu do 20 000? Bo brakło Ci bardzo mało. OK, możesz za karę czytać teksty rywali, ale możesz też ściąć te kilkadziesiąt znaków. Na przykład usuwając zbędne entery między akapitami.

Babska logika rządzi!

Czeke – Dzięki za miłe słowa. Wadi to nie nazwa własna, a określenie rzeki okresowej.

 

Finkla – Czy uratował świat? Otóż uważam, że metaforycznie tak. Np. uratował świat swojej cywilizacji przed zapomnieniem opisując go! Co do organizacji społecznej – wydaje mi się, że można z problemu wybrnąć na wiele dość oczywistych sposobów, niestety – znaków zabrakło…

Długość: tekst mieścił się w limicie, ale w trakcie betowania nieco spuchł.

50% tekstów “za karę” – czemu nie! wink. Bo i tak parę już przeczytałem. Ale przy pomocy delikatnych zabiegów preparatorskich udało mi się przed chwilą osiągnąć nieco poniżej 20 000.

W komentarzach robię literówki.

Taaak… przypomina mi Conana. Za to barbarzyńcy trochę mongołów smiley. Historia jako taka, ciekawa. Niestety przez pamiętnikowy zapis, nie potrafiłam się wczuć. Za to polubiłam bohatera na końcu i mapka bardzo podoba mi się smiley.

 

Cześć, NaN!

 

Porwał z ognia płonące bierwiono i z rozmachem spuścił je na głowę oniemiałego Wróbla.

zwiesiłem się w tym momencie. Żeby rozłupać głowę, to musiałoby być naprawdę wielkie i ciężkie bierwiono. Ale takim nie sposób się szybko zamachnąć i trafić prosto w głowę, nawet nie-wojownik dałby radę zrobić ten krok w bok.

 

Ogólnie całe opowiadanie Wróblem stoi, bo tak naprawdę opowieść zaczyna się od jego przybycia. Wcześniej masz po prostu sporą ekspozycję. Wraz z jego śmiercią kończy się też najlepsza część opowiadania. Reszta jest znów w formie sprawozdawczej.

Wydaje mi się, że chciałeś pokazać losy głównego bohatera właśnie jako drogę barbarzyńcy, coś, czym kroczy się całe życie, czym się kieruje. 20k znaków to naprawdę mało na coś takiego. Wolałbym wycinek tej drogi, a więcej interakcji z bohaterami.

 

Pozdrówka!

 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Betowałam, a nie skomentowałam. Stworzyłeś fajną, mroczną przygodówkę. Mróz

mrozi, a upał pali. Plastycznie pokazany okropny los. Fajne zakończenie i mapa.

Lożanka bezprenumeratowa

Niestety nie przekonało mnie zupełnie i z trudem dobrnęłam do końca. Zależało mi jednak, aby zostawić opinię po przeczytaniu całości.

 

Zacznę od technikaliów – źle się czyta takie zbite, duże bloki tekstu. Szczególnie jak dominują opisy, a dialogów masz jak na lekarstwo. Dodatkowo raz zapisywałeś dialogi/wypowiedzi standardowo, a raz np w cudzysłowiu:

mnie. Gdy otworzył dłoń, sypnął się z niej snop zielonych iskier. Widziałem już nieraz drogie kamienie, lecz nigdy tak pięknych i tak niezwykłego koloru. Wróbel powiedział: „Mogą wydać ci się rzadkie i cenne, ale wiedz, że tam skąd pochodzą, nie dostałbyś za nie miski zupy. Głupcy mówią, że rodzą się w morzu, że są jak lód, bo powstają, gdy zamarza południowy ocean. To bajki. Na odległym południu nie znają śniegu, zimna, ani lodu. Woda w morzu …”

Zauważyłam też niestety sporo powtórzeń i niezgrabności, więc nad warstwą językową musisz jeszcze popracować.

Wyruszyliśmy więc na południe, horda wojowników, którzy nie obawiali się wyprawy poza niewidzialne granice corocznych wędrówek. Teraz ja byłem przywódcą, gdyż Wydra, wraz z częścią starszyzny i nieliczną gromadą młodszych wojowników, odjechał na zachód. Po miesiącu jazdy dotarliśmy do krainy bagien. Oryks potrafił wynajdować drogi wśród moczarów i przeprowadził nas bezpiecznie aż do miejsca, gdzie tysiące kanałów i strug znów zlewały się w wielką rzekę. Dotarliśmy do niewielkiego…”

Co do samej fabuły – mam wrażenie, że chciałeś zbyt wiele opowiedzieć w takiej liczbie znaków. Dla mnie przypomina to bardziej sprawozdanie, może jakiś dziennik, ale dość chaotyczny i w którym mocno rozmywa się fabuła.

Wiele zdarzeń było dla mnie mało logicznych – dlaczego akurat główny bohater został przywódcą po odejściu Wydry, skoro był dość młody? Jakim cudem zabicie słabszego było źle postrzegane – przecież żyli ze zdobywania i handlu niewolnikami? Czyli słabszych od siebie? Zabicie Wróbla przez Wydrę też jak dla mnie nie jest zbyt dobrze umotywowane.

Cześć!

 

Ładnie napisane, klimatyczne, ale rzeczywiście trochę jak dziennik, z tego powodu ciężko się czyta. Ale jak się włączy czytanie tekstu, to słucha się bardzo dobrze :) Trochę za dużo opisywania, za mało pokazywania. Czekałam w sumie na wyprawę, a ta wyprawa dość późno się pojawia, ale drogę można różnie rozumować. 

Pozdrawiam!

Hmm, przy takim traktowaniu chłopców, to plemię dawno by wymarło. Nie wspomnę już o tym, że kobiety powostawione same, szybko padłyby łupem jakiejś innej bandy. No, i kiedy oni zdołali eee począć te dzieciaki, które potem z taką łatwością pozbawiali życia?

 Trochę to pamiętnikowate, więc i emocji za dużo nie ma, ale sama historia wciąga. Zakończenie trochę mnie rozczarowało, jakoś łatwo dostał posadę i w ogóle odnalazł się w całkowicie odmiennym świecie.

Po lekturze mam mieszane uczucia, stal pamiętnika mi nie przeszkadzał, ale sama historia to się wznosi, to leci na łeb na szyję i takie mniej więcej są moje wrażenia z lektury. Momentami wciągało, momentami krzywiłam się, bo wydawało się niewiarygodne, momentami się nudziłam i tak na przemian.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Hej!

Najpierw będą czepy, czyli kilka wyłapanych usterek :)

 

Jako że nie urodziłem się w znacznym rodzie, nie dano mi poznać imienia ojca.

W znacznym, czyli jakim? Chodzi Ci o taki, który coś znaczył?

 

W gromadzie nie było już ani jednego z towarzyszy mojego dzieciństwa.

Przy takiej śmiertelności narybku, to ta horda nie może być specjalnie duża. Coś mi się tu skala nie zgadza.

 

Cienie zawirowały i na oka mgnienie Wydra przestał być człowiekiem, stał się stworzeniem ze stepu – bestią o żarzących się ślepiach z okrwawionymi pazurami.

Szyk pogrubionego jest nienaturalny. Z kolei podkreślone brzmi tak, jakby te ślepia miały okrwawione pazury.

 

– Dziękuję ci wodzu za gościnę – głos Wydry był cichy – okazaliście mi wielką łaskę, zadając kłam historiom, które opowiadają o was, barbarzyńcach.

Chyba głos Wróbla?

 

Wyruszyliśmy więc na południe, horda wojowników, którzy nie obawiali się wyprawy poza niewidzialne granice corocznych wędrówek.

Skoro horda, to “która nie obawiała”.

 

W dusznej gęstwinie trudno było wypatrzeć zwierzynę. Jadowite węże i skorupiaki wielkie jak psy opadały z listowia, aby pić krew koni i ludzi.

Skorupiaki? Z listowia? Wyobraziłem tutaj sobie kraby, krewetki i inne homary spadające z drzew :D

 

Podobało mi się. Wybór narracji, aby streścić losy bohatera, całkiem przecież długie, jak najbardziej trafiony, forma również. Naprawde fajnym językiem napisałeś tę gawędę, bo tak ją chyba można określić. Ładnie wpisuje się w schemat dzielnego wodza, który przejmuje władzę, choć wczesniej był w zasadzie “nikim”, i prowadzi swoich ludzi ku nowemu. Myslałem jednak, że to będzie Conan albo Kane, bo taki obraz malowałes od początku, dzieki czemu dałem się zaskoczyć na końcu.

Złamałeś schemat, z barbarzyńcy – młodego i gniewnego, żądnego przygód – zrobiłeś człowieka, który dojrzał, zdobył wiedzę i poważanie w nowej społeczności, ale nie porzucił do końca starego siebie. Świetny jest ten dopisek, pokazuje, że nadal siedzi w nim żądza poznawania, eksplorowania, parcia ku nowemu.

Myślę, że dłuższa opowieść utrzymana w tym tonie zmęczyłaby mnie po jakimś czasie, ale te ~20k znaków jest w punkt. Kliknąłbym, gdyby było trzeba.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

 

Known some call is air am

BarbarianCataphract – obrazek zabójczy! Jakieś AI? smiley

Shanti– różny zapis dialogów jest celowy, wynika z objętości wypowiedzi i kontekstu, jest to formalnie dopuszczalne, zwłaszcza jeśli takie fragmenty nie sąsiadują bezposrednio ze sobą. Okazjonalne powtórzenia są celowe, w końcu jest to narracja barbarzyńcy-naukowca a nie literata… Co do innych kwestii – jak zwykle – limit 20k.

Outta Sewer – dzięki za wyłapane błędy! Poprawię.

Irka_Luz – ktoś już to wcześniej podnióśł, tj. kwestię “realizmu” takiej kultury. Kłopot w tym, że dysponując 20k znaków nie da się pewnych rzeczy wytłumaczyć, choć zapewniam, że dałoby się stworzyć teorię uzasadniającą przterwanie takiej cywilizacji. Bardziej okrytne też dawały sobie radę jak uczy nas nauka smiley.

Krokus – no i weź takiemu dogódź: raz mówią, że fragment to źle, a jak całość zamknięta, to powierzchowne! wink

 

Dziękuję też hurtowo niewymienionym za uwagi, pochwały i krytykę.

W komentarzach robię literówki.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Cześć, Nan

Nawet ciekawa historia barbarzyńcy, filozofa. Ogólnie fabuła na plus, całkiem dobrze w mojej opinii wyszło ci pisanie opowieści w stylu dziennika. Można się przyczepić, że za mało pokazywania i w sumie faktycznie czasem przydałoby się go więcej, ale nie jest źle, w tej kwestii nie poległeś. 

Uwierało mnie, że bohater jako jedyny przeżył z chłopców, co naprawdę pokazuje okrutność barbarzyńców… To znaczy głupotę. Trochę tania zagrywa na pokazanie brutalności świata, bo łapie koncept, ale w obecnej formie to bardziej mnie zirytował, niż zadziałał ;) 

Sam koncept na podróż do południowego państwa – ciekawy, chociaż czegoś mi tu brakło, może więcej pokazywania, ale tak ociupinkę? Myślę, że nie zaszkodziłoby to formie dziennika, a pozwoliło na większe emocje?

Ostatecznie w mojej opinii dość ciekawa opowieść o barbarzyńcy, który szuka czegoś więcej, a na końcu zaczyna rozumieć, że nie wszystko wyszło tak, jak planował. 

To oczywiście w pełni subiektywna opinia. 

PS. Jeszcze odnośnie tych barbarzyńców. W mojej opinii sposób, w jaki przetrwają, niekoniecznie jest głównym problemem w odbiorze historii, ale to, że barbarzyńcy nie mają w sobie krzty empatii. Zachowują się jak dzikie bestie. To tania zagrywka na ukazanie brutalności świata, bo wyobraź sobie ojca, który morduje własnego syna od tak po prostu, albo pozwala, żeby jego kumple to zrobili. Odbierasz im wszystkie ludzkie cechy. Robisz z nich coś gorszego od zwierząt, a to według mnie wyszło słabo i w dodatku nierealistycznie. 

Pozdrawiam. 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

Bardzo przyjemne opowiadanie. Dobrze, że zdecydowałeś się na taką formę narracji – jest zwięzła i gęsta, przez co czyta się z zainteresowaniem i zaangażowaniem. Inna forma nie miałaby racji bytu przy historii tak rozbudowanej jak ta.

Co mnie gryzło, to sposób przedstawienia barbarzyńców. Zgadzam się z MłodymPisarzem. Ciężko mi uwierzyć, że to społeczeństwo potrafi egzystować w tak trudnych warunkach bytowych, w dodatku gdy jedynym ich zajęciem jest polowanie, mordowanie i łupienie. Wypadło to mało wiarygodnie, bardziej przypominając kreskówkowe i karykaturalne przedstawienie barbarzyńcy z wielkimi muskułami niż żyjącą gdzieś w stepie społeczność. Zabrakło mi tu większej przyziemności w ich życiach, czegoś poza ciągłą walką i jedzeniem pieczystego przy ogniskach. Umieściłeś co prawda hierarchię starszeństwa i wzmiankowałeś rytuały religijne, ale to trochę za mało :/ Co do samej brutalności jestem w stanie ją przyjąć – istniały w historii ludzkości społeczności, w których robiono i gorsze rzeczy, ale te ludy nigdy nie ograniczały swojej działalności tylko do tego. Zawsze ich charakter był dwojaki, z jednej strony brutalny i zwierzęcy, ale z drugiej ciepły i rodzinny, wszystko w zależności od kontekstu.

Spodobał mi się motyw przemiany bohatera. Czytało się go z satysfakcją i zaangażowaniem, czułem sprzeciw, gdy Wróbel został zdradzony przez protagonistę, zagrożenie, gdy Szron sprzeciwił się Wydrze, a samo zakończenie trochę mnie wzruszyło. Super!

Zabrakło mi tu też heroiczności. Mało tu magii i miecza, a przecież to brutalni i rządni krwi barbarzyńcy. Ale taką przyjąłeś konwencję i sprawdziła się bdb, więc samemu opowiadaniu nijak to nie szkodzi.

Hej, mamy więc prawdziwych, klasycznych barbarzyńców :) Historia Wróbla przypominała mi nieco historię z serialu Wikingowie. Wskazał bogate krainy, starszyzna plemienia nie chciała być postępowa, więc waleczny młody wojownik pokierował ekspedycją. No, na końcu zaszła w nim przemiana.

Młody pisarz, MetronomeArthritis, Bravincjusz – dziękuję za pogłębione uwagi. Podjęliście wspólnie wątek krytczny dot. “brutalności”. Oczywiście z opowiadaniu z limitem 20k znaków trudno o pełen obraz “antropologiczny”. Musiałem skupić się na fabule i i tak wycinalem spore kawałki dot. przedstawionej społeczności. Powiem jednak tak (co zresztą zauważył MetronomeArthritis): popatrzcie na Scytów, czy ludy obydwu Ameryk prekolumnbijskich – ich cywilizacje przepojone były przemocą. A u mnie ta przemoc jest punktem wyjscia do … czegoś innego.

W komentarzach robię literówki.

Nowa Fantastyka