- Opowiadanie: prosiaczek - Rozdzielenie

Rozdzielenie

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Rozdzielenie

 

Ten niewyrazisty i ulotny moment, kiedy oddech zostaje jedynym, co słychać, zaś pod powiekami kraina snów zaczyna wypływać niczym martwe zwierzęta na powierzchnię wody, był najbardziej błogim, jakiego Anna doświadczała w swym życiu. Rozciągnięty pomiędzy aluminiową budką a leciwym świerkiem hamak łagodnie otulał ramiona i stopy. Na piersi postawiła sobie porcelanową filiżankę z zaparzoną melisą. Upiła jeden łyk, po czym pozwoliła, by naczynie oddało energię jej i przestrzeni. Przez moment poczuła ciepło jak pod kołdrą.

Rano obudził ją deszcz. Krople uderzały w ciało, w liście paproci walczących o przetrwanie na jałowiejącej ziemi niewielkiej wysepki. W kępki mchu podgryzające korzenie drzew i wiszące na tych ostatnich dojrzewające szyszki. We wszystko, co uznawała za swój dom. Rozchyliła powieki i leżała dalej, wsłuchując się w szum natury. Szare chmury, szare niebo i słońce tej samej barwy stanowiły niezmienny element każdego dnia. Westchnęła. Filiżanka, przepełniona, zakolebała się na mostku, przewróciła, stoczyła na brzuch.

Anna wstała i, zrywając po drodze kawałek rośliny, sennym krokiem ruszyła do jamnikowatej budki. Dziś znowu będzie pomagać ludziom, których nie zna, lecz zanim zacznie to robić, musi zadbać o swych podopiecznych. Zapaliła w budce mdławe światło; zabzyczało. Zdjęła, rzuciła na grzejnik mokrą koszulkę, odgarnęła z bladej twarzy włosy, by lepiej widzieć kryjące się w liściach patyczaki rogate, kiedy z marsową miną usiadła na krzesełku przed terrarium. Owadów było sześć, różniących się głównie zabarwieniem. Otworzyła pokrywę i upuściła im parę liści. Obserwowała, jak ucztują, w drapieżnej czułości, właściwej jedynie tak drobnym stworzeniom, oskubując roślinę gryzącymi aparatami gębowymi. Poczuła burczenie w brzuchu. Na butwiejącym stoliku obok stał toster. Niemrawym ruchem wrzuciła do niego dwie kromki pieczywa. Czekała. Na dachu budki znajdował się wielki cynowy lej, z którego deszczówka spływała rurą do garnka. Choć po drodze była filtrowana, przeważnie miała kwaśny smak. Filiżanką zgarnęła wodę z dna i popiła kęsy suchego tostu. Jedząc, patrzyła na ściany, dawno temu ozdobione czymś ważnym, teraz puste, ze śladami w kształtach prostokąta – bladymi pozostałościami czegoś, o czym dawno zapomniała.

Potem założyła połowicznie wyschłą koszulkę i wyszła na zewnątrz. Po deszczu została mżawka. Nagle deszcz ustał. Rozejrzała się, bez najmniejszej nadziei, że coś w krajobrazie się zmieniło. Niedaleko hamaka rosły mlecze. Pyłki uniosły się na wietrze, wirując, poleciały teraz wysoko. Wysepkę, z każdym rokiem coraz mniejszą, otaczała szara, nieruchoma, podstępna woda. Dalej widniał stały ląd, gdzie majaczyło porzucone miasto, gigantyczne, przypominające pradawną bestię zdechłą od obżarstwa, która nim wyzionęła ducha, wchłonęła miliony kilometrów kwadratowych. Anna przygryzła wargę, ruszyła przez błoto do serca wysepki – masztu nadawczego. Wspinaczka zajmowała zaledwie minutę, lecz dla niej czas ten wydawał się znacznie dłuższy, gdyż pokonując kolejne metry, ze szczegółami przypominała sobie początek historii człowieka, z którym za moment się spotka. Sprzeda mu się. Ale co z tego, skoro oddawała się ludziom od lat. Zanim jednak to zrobi, będzie musiała poznać dalszą część opowieści. Nie mogła się doczekać.

Na górze podpięła efemeryczne kabelki do kręgosłupa i potylicy i zawisła w poprzek niby flaga, która nagle załopotała; ciałem wstrząsnął spazm, gdy jaźń poszybowała na stację orbitalną numer osiem.

 

***

 

Waniliowe oko, a w nim żadnych refleksów, zero odbić. Skostniałe od bolesnych wspomnień przeszłości, już nawet nie przeoblekającej się, lecz będącej przyszłością bez cienia nadziei. Oko. Tylko hipnotyzująca czerń i waniliowy obrys w kształcie elipsy. I nieznośna cisza. Trwała zbyt długo, wrzynała się w mózg, powodowała mdłości. Gmatwała czas i wykrzywiała przestrzeń. Bezgłos zniekształcał myśli, uniemożliwiał definicję czegokolwiek. I nagle w oddali stacji orbitalnej numer osiem coś zaskrzypiało. Jak wszystko inne, kosmiczny pył, komety, planety i gwiazdy, cała ta gmatwanina ciał niebieskich, zimnych i gorejących, jak to wszystko, z niezbadanych przyczyn, również stacja zmieniła trajektorię lotu. A może wciąż zmieniała? Znów rozległ się jakiś dźwięk, jednak tym razem inny, zapowiadający nadchodzące wydarzenie. I kolejne odgłosy, bliżej – z flauty w szkwał. Źrenica napęczniała, spojrzenie przeczesało przestrzeń. Cienkie niczym babie lato włosy zafalowały, kiedy poruszył głową. W zdumieniu rozchylił usta, z których wypadła słomka, kreśląc resztką cieczy dziwne kształty. Więc przyszła, pomyślał bez emocji. Stacja skrzypiała, jęczała, coś się gdzieś przelewało.

– Och, jesteś – powiedział.

A przynajmniej chciał to powiedzieć, gdyż z gardła wydobyło się coś na kształt skrzeku. Jeszcze jej nie widział, ale czuł obecność kobiety, tak jak wyczuwa się niknącą świadomość. Próbując wyłuskać ją z przestrzeni, przeskakiwał spojrzeniem od jednej rzeczy do drugiej. W punktowo oświetlonym tunelu stacji numer osiem unosiły się tysiące przedmiotów. Na każdym zatrzymywał wzrok na mniej niż sekundę, lecz to wystarczyło, by poczuł pewne ożywienie. Zupełnie jakby trącając je wzrokiem, trącał coś w swej duszy. Kubek z inicjałami kogoś bliskiego; A.V. Skafandry osób, które zdecydowały się opuścić stację, kiedy to jeszcze było możliwe. Pluszowy księżyc w pełni, niemalże na wyciągnięcie ręki. Stacja wydawała coraz więcej dźwięków. Coś załopotało, blisko, stanowczo zbyt blisko.

Wreszcie ucichło, a wraz z ciszą, tym razem inną, jaśniejszą, pojawiła się ona. Zdawało się – zdawało? – że wypłynęła z waniliowego oka. Nadała przestrzeni więcej sensu. Na białym poliestrowym skafandrze na piersi miała zegar odliczający czas czas, który pozostał, zanim kobieta powróci do siebie. Mieli pół godziny.

Przez chwilę na nią patrzył, w obawie, że to miraż. W końcu, a minęło sześć minut, uwierzył.

– Jestem – potwierdziła.

Wzruszył ramionami.

– To dobrze.

Anna przechyliła głowę, badawczo go obserwując. Drobny mężczyzna tkwił w tym samym miejscu, gdzie widziała go ostatnio. I wiele razy wcześniej. Niezmienność ta, podobnie jak wygląd tego człowieka, wzbudzała w niej nieuświadomiony opór. Miał na sobie koszulkę z krótkim rękawami i spodenki. Osłabione brakiem grawitacji członki zdawały się kruche jak pierniczki. Wyprana z emocji twarz, pożółkłe poliki, usta niczym suszony pomidor oraz te oczy – już nie waniliowe, a złociste, roziskrzone.

– Długo musiałem na ciebie czekać – powiedział.

– Przecież zawsze przychodzę, kiedy chcesz. Dostałam sygnał od ciebie wczoraj. Musiałam się przygotować.

Jednak wiadomość potrzebowała miesiąca, żeby do niej dotrzeć.

– Mogłabyś pojawiać się częściej. To potwornie deprymujące tak tkwić tu samemu. Z tym wszystkim wokół i tym wszystkim w głowie. Umawiajmy się od teraz na bieżąco.

Anna podleciała bliżej, zatrzymała się z boku, tak żeby on widział ją kątem oka. Napięcie zelżało.

– Wiem, przynajmniej ogólnie, za co zostałeś skazany – powiedziała łagodnie. – Samotność to jednak zbyt wysoka cena za brak wrażliwości.

Wzdrygnął się na te słowa. Następnie uśmiechnął, jakby ogólność jej wiedzy uspokoiła go. Widzisz tylko mój zarys, pomyślał. Co będzie, gdy ujrzysz cały obraz? Pragnął namalować swój portret możliwie dokładnie, czyli, zgodnie z faktami, łagodnie, gdyż jedynie wtedy będzie mógł liczyć na zrozumienie Anny. Użyje słów niczym terpentyny – rozmiękczy co mroczniejsze fragmenty.

– Uwolnię cię – rzekła z pewnością w głosie. – Wiem, gdzie jesteś. – To kłamstwo, dodała w myślach. – Musisz jedynie opowiedzieć mi dalej swoją historię.

Mężczyzna milczał.

Znów to samo. Niechęć? Obawa? Dlaczego nie chciał kontynuować opowieści? Jak mogłaby go przekonać?

– Chcesz, abym pojawiała się częściej. Po co? Odzywasz się coraz mniej.

– Chcę, żebyś tu była. Nie musisz namawiać mnie do opowieści. Zrobię to z przyjemnością. I zarazem wielkim bólem.

Zdziwiła się. Ze zdziwienia nie mogła wyjść, odkąd pół roku temu pierwszy raz go spotkała. Przyzwał ją inaczej niż wszyscy dotychczasowi klienci. W inną przestrzeń. Przeniósłszy się w jego miejsce, okazało się, że Anna nie zmieniła powłoki; brak drobnych rączek, niskiej perspektywy oraz poczucia dziecięcej niezborności w pierwszej chwili wprawił ją w osłupienie, w drugiej wywołał niepokój, gdyż spojrzawszy w unoszące się w stanie nieważkości lustro, zrozumiała, że to wciąż ona – chuda, łykowata, o twarzy stale wyrażającej nie w pełni wybrzmiałe zaskoczenie – a przecież nie było powodu, aby wzywać ją w pierwotnej formie. Przynajmniej ona takiego nie dostrzegała i za każdym razem, gdy się do mężczyzny przenosiła, zastanawiała się, jaki jest ukryty cel wizyty. Nie mogła zapytać wprost, przynajmniej jeszcze nie teraz, klienci zawsze wzywali ją w związku z osobistym dramatem, więc pomyślała, że powinna zachować szczególną delikatność. A może chodziło o ostrożność? Doznała wrażenia, że w pewnym ulotnym sensie zna tego człowieka. Wrażenie to, nagłe i przytłaczające, wywołało w niej silną niechęć do wspomnień oraz zawroty głowy. Nie wzbudzające zaufania oczy z tęczówką w kształcie elipsy, jeszcze przed chwilą roziskrzone, teraz przygasły.

– Przybądź za miesiąc – powiedział mężczyzna, po czym wsunął słomkę do ust i głośno siorbnął.

***

 

Nie mogła przestać wymiotować, a kiedy wreszcie żołądek się uspokoił, podniosła się z ziemi, spojrzała na hamak, z którego spadła, po czym na nogach miękkich jak z waty ruszyła w stronę budki. Po drodze kilkukrotnie musiała się zatrzymać i usiąść, tak bardzo była wyczerpana. Głowę rozsadzał nieznośny ból, słabnący i nasilający się w nieoczekiwanych momentach. Co się wydarzyło? Dlaczego tak zareagowała na spotkanie z waniliowookim człowiekiem? Kawałek przed budką, wyzuta z resztek energii niczym szmata wyżęta z wody, na pół bezwładnie położyła się na trawie pełnej mleczy. Zasnęła.

Z odmętów nieświadomości wypłynęła ciągnięta wirowaniem, które kazało jej gwałtownie usiąść, by mogła zwrócić resztki pokarmu i płynów. W istocie targnęły nią spazmy, lecz prócz śliny i niemal bezgłośnego przekleństwa nic więcej nie opuściło jej ust. Mdłości wezbrały, toteż, zła na sytuację, wsunęła palec do gardła, by sprowokować odruch wymiotny. Powtórzyła gest żałości kilkukrotnie, a przestała, gdy zdrętwiało jej gardło, zaś ból głowy zagłuszył każdy dźwięk i wszelką myśl. Przyjęła pozycję półleżącą, w pół drogi do snu, w przerażającej niepewności tego, czy spowodowane przymknięciem powiek osuwanie się w stan nieprzytomności jest uczuciem związanym z przybywającym Morfeuszem, czy raczej z niebezpiecznym wyłączeniem przeciążonego organizmu. W akcie rozpaczy zerwała się i siłą woli pchnęła wiotkie ciało w stronę budki. W środku chwyciła filiżankę i drżącą dłonią sięgnęła do garnka po wodę. Zdążyła upić połowę i już zaczęła słabnąć, więc położyła się na boku pod ścianą, tak, żeby plecami jej dotykać; jakoś, jakkolwiek przyspawać się do rzeczywistości, do bycia tu, choć bolesnego, zamiast tam – druga strona wydawała się teraz ziemią nieznaną. Zaczęła głęboko oddychać. Zasnęła.

Na zewnątrz wzmógł się wiatr, lunęło. Deszcz od godziny uparcie bębnił w aluminiowy dach. Ciemność w budce rozświetlała niewielka lampka na stoliku; Anna widziała w blasku swoje nieśmiało splecione dłonie. Patrzyła na nie, zastanawiając się, dlaczego na stacji numer osiem nie zmieniła postaci. Cienie jej palców padały na filiżankę z wodą, obok której stała puszka z napoczętym łososiem. Choć ból i zawroty głowy minęły, nie mogła skupić myśli, słabych, co rusz sypiących się niczym karciany potężny zamek. W głowie wirowały pytania bez jasnych odpowiedzi. Kim był ten człowiek? Nie mogła odszukać go w żadnej bazie mieszkańców Układu Słonecznego. To oczywiście miało sens, biorąc pod uwagę drugie pytanie – gdzie znajdowała się stacja numer osiem? Skoro jaźń potrzebowała aż miesiąca, aby tam dotrzeć, a podróżowała z prędkością światła, to całkowicie logiczne, że stacja tkwiła w jakimś niezwykle odległym, niezbadanym obszarze. To zaś częściowo wyjaśniało te potworne mdłości po powrocie. Nigdy wcześniej nie była tak daleko. Nigdy nawet nie sądziła, że to możliwe. Na samą zaś myśl, że następnym razem znów nie będzie jej tu ponad dwa miesiące – tam i z powrotem plus czas na dyskusję z mężczyzną – miała ochotę wepchnąć w gardło palec.

Deszcz ustał. Mężczyzna nalegał, żeby przybyła do niego za miesiąc, więc już dziś musiała tam lecieć. Tego samego dnia, którego wróciła. Paranoja. Wstała i zaczęła nerwowo chodzić po budce. Wyszła na zewnątrz, sennie rozejrzała się po okolicy, w nieoczekiwanej tęsknocie chcąc zapamiętać obraz lata. Od strony szarych wód budkę otaczała tarnina, której białe kwiaty nadawały wysepce szczyptę delikatności. Szła tamtędy słabo już widoczna ścieżka, wydeptana przez Annę, kiedy jeszcze chodziła do wody wyrzucać niepotrzebne przedmioty z budki; jakie – nie pamiętała. Po drugiej stronie ziemia była albo jałowa, albo płożyły się przy niej liche rośliny, w tym mlecze, kruche jak popielaty koniec papierosa, któremu wystarczy drgnięcie, kaprys wiatru, by rozpaść się w nicość. Dalej, od kiedy sięgała pamięcią, niezwruszenie trwał zagajnik, strzegący nadszarpniętego zębem czasu masztu nadawczego, na szczycie co parę sekund migającego akwamarynowymi lampkami, gotowymi ochoczo słać sygnał w bezchmurne, właśnie rozbudzane nadchodzącym wieczorem niebo. Wokół tego wszystkiego wspomniane szare wody, ciche, zdradzieckie, drapieżne, metodycznie pochłaniające wysepkę, niegdyś będącą wielką wyspą. Powietrze przesycał zapach kwiatów, kwaśnego deszczu oraz nadchodzącej zmiany.

Na horyzoncie w przestwór wzbił się nieznany ptak. Wiatr był słaby, pieścił jej przypominające babie lato włosy, kiedy Anna spojrzała na wysepkę ostatni raz, będąc już na górze. Kiedy tu wróci, tarnina wyda owoce, mlecze znikną, podobnie jak wiele innych roślin, niebo zaś przysłonią październikowe chmury. Mróz skuje ziemię, także jej ciało, choć ubrała się w najcieplejsze rzeczy. Rzęsy oszroni, powieki przymarzną, a serce zwolni, niepewnie odliczając czas powrotu właścicielki. Wszystko po to, by mogła usłyszeć historię waniliowookiego człowieka. Chciała przy nim być. Potrzebowała tego, nie przeszkodzą żadne mdłości. Całe życie, pragnąc kontaktu, pomagała innym, jednak dopiero teraz doświadczyła bliskości, może nieidealnej, niestabilnej, hamowanej jej czy jego obawą, ale to nie przeszkadzało, by pragnąć dalej się zbliżać. Robiąc to, widziała siebie, widziała jego, widziała niewyraźny splot ich losów. Wciąż pracowała, mężczyzna wciąż był klientem, niemniej czuła, że tym razem ona jest czymś więcej niż narzędziem. Kimś.

Wiatr zamarł. Usłyszała swój głęboki wdech. Wydech. Zabezpieczyła ciało klamrami przed spadnięciem, zamknęła oczy i przysunęła kabelki do potylicy. Zanim się podpięła, przełknęła coś, co nie było śliną. Potem z tyłu załaskotało, karkiem spłynął potok dreszczy i poleciała w rozpalone gwiazdami niebo.

 

***

 

Moja historia zaczęła się dawno temu, jeszcze zanim pojawiłaś się ty. Tak, dobrze słyszysz, zanim pojawiłaś się ty, bo znaliśmy się już kiedyś, choć możesz tego nie pamiętać. Albo nie chcieć pamiętać. Przepraszam, nie powinienem teraz o tym mówić, ponieważ będziesz miała naturalną potrzebę, by wiedzieć więcej, a ja najpierw muszę przybliżyć wydarzenia, które miały miejsce dużo wcześniej oraz znacznie później. Bądź cierpliwa, obiecuję, że poznasz prawdę. Zrozumiesz, dlaczego chciałem, żebyś pojawiła się u mnie osobiście. Zrozumiesz także, dlaczego dzieli nas tak okrutna przestrzeń…

Urodziłem się w epoce schyłku, kiedy ludzie zaczęli nieśmiało przenosić się w inne miejsca kosmosu. Moja matka była inżynierem genetycznym, prowadziła ważne badania i w domu pojawiała się dopiero wieczorami. Pamiętam gasnące promienie słoneczne w przeszklonym arboretum, przesuwające się i gęstniejące cienie, atmosferę febrycznego niepokoju. Rośliny oddychały, a ja wraz z nimi, w oczekiwaniu na matkę, która mogła, choć nie musiała, pojawić się przed moim snem. Wpadała do domu w jakimś rozedrganiu. W delikatnym napięciu, jakie człowiek ma w związku z mglistym poczuciem, że zapomniał o czymś ważnym, lecz nie ma siły dalej walczyć z codziennością, zostaje ten stan pół-oczekiwania, połowicznej gotowości do działania, dziwnego zawieszenia między życiem a umieraniem; niewybrzmiały gest, choć dłonie drżą. Matka w roztrzepanych włosach, z rozbieganym spojrzeniem modrych oczu wachlowanych trzepotliwym ruchem gęstych rzęs. Policzki, czoło, właściwie cała twarz błyszczała jej w przejawie poczynionego wysiłku. Czasem, w przelocie, pogłaskała mnie po głowie, choć gest ten miał w sobie więcej automatyzmu niż autentycznego ciepła. Czasem na moment zatrzymała wzrok na mojej twarzy, i tak patrzyła na mnie albo przeze mnie; będąc dzieckiem nigdy nie byłem w stanie tego rozstrzygnąć, a teraz, z perspektywy czasu, czuję, że matka na swoj dziwny, dramatyczny sposób walczyła o czas dla swego dziecka. W przypływach poczucia winy miewała momenty, kiedy zalewała mnie swą uwagą, jak gdyby pragnęła skompensować w tych zrywach nieustanny brak obecności. Rozczulała się, mówiła słodkim głosikiem, niedopasowanym do siedmioletniego chłopca, z oczu dłonią przecierała brokat łez, naiwnie sądząc, że tego nie widzę, a przecież nie mogłem nie widzieć, w zaskoczeniu i nieufności, że zaraz się zakończą, chłonąc wspólne chwile, niby smakołykami sycąc się nimi na zapas.

Kiedyś ojciec zarzucił jej, że tak rozwijała własną karierę, tak rozrastała godziny pracy i obowiązki, że przestrzeń dla nas obkurczyła się do wielkości ziarna grochu. Pamiętam te słowa dokładnie, wybrzmiały ostro, zarzutem, lecz nie przyniosły żadnych zmian. Ojciec następnego dnia skontaktował się ze mną i spędziliśmy razem pół dnia. Na wideorozmowie, gdyż mieszkał na stacji orbitalnej, gdzie zajmował się sprawami, które miałem zrozumieć wiele lat później.

Ojciec chciał dać mi ciepło, lecz nie mógł. Matka pragnęła tego, lecz nie potrafiła. Wychowałem się w poczuciu niestabilności. Brakowało mi ducha matki, brakowało ciała ojca. W wielkim domu pełnym ciszy i krążących korytarzami robotów sprzątających nie mogłem uciec od samotności, niepokoju oraz myśli, których, przecież dopiero kształtujących się w młodym umyśle, nie umiałem do końca zrozumieć. Leżałem w łóżku, czytając niezliczone powieści i opowiadania. Topiłem czas w rozciąganych do granic absurdu serialach. Spacerowałem w ogrodzie, udając, że doglądam roślin albo robię inne ważne rzeczy. Łączyłem się z odległą szkołą, z twarzami uczniów i nauczycieli, płaskimi, patrzącymi nie na mnie, lecz mój obraz idealnie wyświetlany po drugiej stronie. Szukałem sensu, doświadczając świata, starając się, by i on doświadczał mnie.

Zobaczyłem ją, pracoholiczkę, rano, po przebudzeniu. Matka zmarła przy moim łóżku, siedząc na fotelu. Półotwarte usta, dłoń wykrzywiona w geście świadczącym o poszukiwaniu rozwiązania kolejnego problemu. Patrzyłem na nią i czekałem na pogotowie, na które dodzwoniłem się za trzecim razem – nieźle jak na ośmioletnie dziecko w szoku. Parę lat później od ojca dowiedziałem się, że dostała wylewu, prawdopodobnie kiedy spałem. Nie miała już nawet czasu, żeby żyć. Ostatnie chwile spędziła przy mnie, pewnie przeczuwając swój żałosny finał.

W kolejnych latach miałem tylko ojca, a właściwie jego fonię i wizję. Atrapa pełnowymiarowej relacji, podobnie jak pokoje pełne ciszy oraz pracujących w tle sztucznych inteligencji – makieta mieszkania. Uczyłem się, skończyłem studia, dostałem dobrze płatną pracę w instytucie. Ojciec nigdy nie poprowadził mnie w życiu, nie pomógł podjąć żadnej decyzji, zatem nauczyłem się samodzielności. Przyzwyczaiłem się, na ile to tylko możliwe, do samotności. Bo choć miałem znajomych, to nigdy nie przestałem, gdzieś głęboko w sercu, czuć się jakbym kroczył obcą, jałową planetą. W okresie wczesnej młodości tej pustki po rodzicach nie zdołałem zakopać żadną relacją ani żadnym romantycznym związkiem. Dopiero w wieku trzydziestu dwóch lat poznałem kobietę, z którą związałem się na poważnie. Pracowała jako analityczka portów na stacjach orbitalnych i planetarnych, a jako że z powodów zdrowotnych w młodym wieku przeszła na rentę, wspólnie postanowiliśmy powiększyć rodzinę. Posiadaliśmy pięcioro wspaniałych dzieci, które miały wspaniałą matkę oraz beznadziejnego ojca. Chociaż bardzo starałem się tego nie robić, poszedłem w ślady rodziców. Jakby przeszłość nie pozwoliła mi wybrać prawdziwie własnej drogi. Zresztą, swoje działania mocno racjonalizowałem, bowiem tym, co odciągnęło mnie od rodzinnych pieleszy, była praca nad oszukaniem śmierci. Uważałem, że jeśli uda mi się znacząco przedłużyć ludzkie życie, a w tamtym okresie wierzyłem w to bez zachwiania, to przecież zyskam na tym i ja, i dzieci. Zyskam tyle czasu, że będę mógł obdarować uwagą i obecnością każde z potomstwa w stopniu przekraczającym ludzkie możliwości. To dla ich dobra – brzęczało mi w głowie.

Czas… Musimy zakończyć dzisiejsze spotkanie. Jestem dosyć zmęczony. Zobaczmy się za dwa miesiące.

Anna nie odrywała spojrzenia od waniliowookiego człowieka, aż miała wrażenie, że w nie wlatuje.

 

***

 

Wysepka przeobraziła się, dojrzała. Październikowa aura skuła ziemię mrozem, przetrzebiła zieleń krzewów oraz puszystość mleczy. Zdawało się, ledwie, na granicy świadomości, że szara woda wdarła się głębiej na wysepkę. Anna powstrzymała odruch przetarcia oczu oszronioną dłonią, odpięła kabelki, kilka razy pozginała i rozprostowała nogi i ramiona, po czym zeszła na dół.

W budce coś się zmieniło. Z przepełnionego garnka ulewała się woda. Na stoliku i podłodze kałuża odbijała niewyraźnie światła i jej przygarbioną sylwetkę. Niedojedzone tosty obkurczyły się, spleśniały. W terrarium patyczaki rogate zamarły w inny niż zwyczajnie sposób. Anna zamrugała, nagle zdziwiona tym wszystkim, zaczynając rozumieć, że musiało minąć więcej czasu, niż sądziła. Zerknęła na elektroniczny kalendarz na ścianie. Trzeci listopada. Wyszła na zewnątrz. Wysepkę otulała rzadka mgła, ponad którą, za szarą wodą, ujrzała rozpościerające się w nieskończoność na wschód i zachód miasto.

Wróciła do budki, chwyciła plecak i zaczęła się pakować. Puszki z łososiem, krakersy, woda, torebki herbaty, śpiwór, kompaktowy namiot, grzejnik przytroczony liną do bocznej ściany plecaka. Nie tyle bez konkretnego planu, co nawet bez jednej szczególnej myśli, po prostu to zrobiła, pod wpływem impulsu, jakby, zniewolona nieznaną deterministyczną siłą, nie mogła postąpić inaczej. Następnie, ignorując wezwania poprzednich klientów, wyszła na zewnątrz i ułożyła ciało na hamaku. Przeleżała sporo czasu, nim wyruszyła na ponowne spotkanie z człowiekiem.

 

***

 

Moje prace nad oszukaniem śmierci polegały na tworzeniu powłok dla… tego wszystkiego, co nas stanowi, czyli duszy, osobowości, charakteru i temperamentu. Pragnąłem, aby człowiek, którego ciało jest zbyt stare lub zostało nieodwracalnie uszkodzone, miał możliwość funkcjonować kolejne lata. Oczywiście wiązało się to z pewnymi problemami. Trudno odnaleźć się w sprawnej, jędrnej powłoce, kiedy pamięć podpowiada, że powinnaś czuć ból tu i tam, gubić oddech, czy reagować znacznie wolniej na zewnętrzne bodźce. Obce odbicie w lustrze początkowo wprawia w osłupienie, widok innych dłoni wywołuje niepokój… Sądzisz, że to wszystko znasz? W końcu wchodziłaś w niezliczone ciała. Tylko że zmiana na stałe jest czymś innym, głębszym, trudniejszym.

Pierwszy problem, jaki pojawił się w mojej pracy, był natury moralnej. Nie potrafiłem przewidzieć konsekwencji związanych z faktem bycia w dwóch ciałach jednocześnie. Świadomość nie tyle była przenoszona, co replikowana, zatem jeszcze przez pewien okres żyła także w starym ciele. Jeden z pacjentów, widząc siebie w nowej skorupie, nie do końca wiadomo z jakiego powodu, popełnił samobójstwo, w dodatku rozszerzone, gdyż miał paranoję, że znajomi i współpracownicy są nim właśnie – trzydziestoma skorupami z wtłoczoną – rozrzedzoną – jego świadomością. Po tej tragedii zrozumiałem, że potencjalnych kandydatów powinienem sprawdzać psychologicznie, wynająłem więc psychologów, psychiatrów, nawet ewolucjonistów oraz antropologów zaprzągłem do pracy. Niestety lista przewidzianych skutków ubocznych – zaburzenia lękowe, derealizacja, depersonalizacja, epizody depresyjne i wiele innych – nie wyczerpała zagadnienia w najmniejszym stopniu. Innego ochotnika, po przeniesieniu świadomości, dopadła miłość własna – upojony uczuciem do siebie postanowił się związać z własnym odbiciem, co poczynił, po prawnych perturbacjach transmitowanych, na granicy obsceny, w światowych telewizjach, ostatecznie legalizując ten niejednoznaczny, pojebany związek. Historia innego, młodego mężczyzny wychowującego siebie w nowym ciele, pokazała niezwykłą siłę samowspółczucia, które z czasem przerodziło się w chorobliwą zazdrość, stanowiącą przyczynę morderstwa; pisano, że to nowy rodzaj samobójstwa. Jak gdyby konflikt świata wewnętrznego tego nieszczęśnika został wywleczony w celu ukazania złożoności ludzkiej psychiki. Teatr groteski, nie ma co. Kolejny pacjent obsesyjnie pragnął zachować wspólne wspomnienia, zatem z „przeniesionym sobą” chodził wszędzie i każde zdarzenie omawiał z nim, aby najdrobniejsze szczegóły mogli pamiętać możliwie podobnie. Doprowadziło to obydwu do zaburzenia obsesyjno-kompulsyjnego, gdzie i jeden, i drugi co chwilę dopytywali się, nawet będąc tuż obok siebie, o postrzeganą rzeczywistość, w obawie, że gdy ich linia pamięci rozdzieli się, nie będą w stanie w wystarczającym stopniu nawzajem się rozumieć. Straszne, straszne rzeczy miały miejsce.

Opowiadam ci o tym, ponieważ chcę, żebyś wiedziała, jak przenosiny wpływają na psychikę. Nigdy nie pozostawiają jej bez uszczerbku. Dlatego zrozumiem, jeśli postanowisz nigdy więcej nie przyjść, kiedy dowiesz się, jak potoczyła się dalsza część tej historii. Mam też nadzieję, że mając tę świadomość, wreszcie mi wybaczysz. Zanim jednak ci ją opowiem, musimy zrobić przerwę.

Anna, zdziwiona ucięciem w takim momencie, głęboko spojrzała w waniliowe oczy mężczyzny, szukając w nich złośliwości. Do cienkich jak żyletka ust powędrowała słomka. Czyżby nieznacznie się uśmiechał? Czapeczka ze śmigiełkiem, którą dziś założył, jakimś sposobem wciąż trzymała się na zbyt dużej w stosunku do ciała głowie.

– Wybaczę? – zapytała. – Co miałabym ci wybaczyć?

– Później. Tymczasem rozgość się na stacji – powiedział, wypuszczając z ust słomkę. – Załatwiłem ci dłuższy pobyt.

Anna daremnym gestem spróbowała ułożyć włosy. Dłuższy pobyt? Jakim cudem? Zawsze dla klientów miała dwie i pół godziny.

– A jeśli wolę wrócić do domu?

– A wolisz?

Milczała.

– Poleć, gdzie chcesz. Stacja jest spora. Pozwiedzaj. Ja muszę pobyć sam.

Czując ciekawość i subtelne napięcie, odbiła się od mężczyzny stopą. Zakrztusił się, w przestrzeni rozkwitła chmura napoju, ale nic nie powiedział. Po chwili zorientowała się, że ma skafander z silniczkami pomagającymi poruszać się w zerowej grawitacji. Lawirowała między unoszącymi się, porzuconymi przedmiotami. Spoglądała za siebie, patrząc, czy waniliowooki człowiek wciąż tam jest. Był, kręcił się wokół własnej osi, w pokracznym tańcu wymachując nogami i ramionami.

Minęła obłok pingpongowych piłeczek i przyspieszyła w kierunku migającej na zielono lampki. Wrota bezszelestnie rozchyliły się i Anna wleciała do śluzy. Nie wiedziała, dlaczego to robi, przekonana jednocześnie, że właśnie tak powinna się zachowywać, zgodnie ze skryptem, bardziej wyczuwanym niż znanym i rozumianym, wyrytym gdzieś u podstawy czaszki, skryptem napisanym przez dziwne, bezczasowe doświadczenie. Mimo wszystko zaczęła zastanawiać się, czy to bezpieczne. Teoretycznie nawet jeśliby tu zginęła, powinna obudzić się na Ziemi, a jedyny efekt niepożądany stanowiłby brak aktualizacji umysłu.

Kiedy wyszła ze śluzy, w swe kleszcze chwyciła ją grawitacja. Ruszyła monochromatycznym korytarzem. Głucho wszędzie, cicho wszędzie, tylko własne kroki wybijające rytm powściągliwej ciekawości. Pierwszym miejscem, do którego dotarła, okazało się wielkie pomieszczenie przypominające uniwersytecką galerię. Na dole rozciągały się brązowe stoliki, wszystkie puste, i w takim samym kolorze krzesła, wiele niepodosuwanych. Skoro, co policzyła, krzeseł było trzydzieści, to właśnie mniej więcej tyle osób zamieszkiwało stację? Zatem gdzie byli? Może trwała noc i wszyscy spali? W każdym razie poczuła jakieś dziwne rozczarowanie. Odkąd tkwiła na Ziemi, nigdy nie widziała więcej niż kilku osób naraz, a teraz znalazła się w miejscu, gdzie było to możliwe – o czym nie raz śniła w budce albo na hamaku pod wieżą nadawczą – lecz, ironia losu, nie spotkała ani jednej żywej duszy. Jednakże w związku z niestabilną i niezrozumiałą więzią, która łączyła Annę i ojca, z nikim nie czuła się bezpiecznie, przez co w każdym potwierdzeniu samotności odnajdowała pocieszenie.

Wyżej ciągnęły się trzy piętra pełne prowadzących Bóg wie dokąd drzwi. Odkleiwszy spojrzenie od długiej lady, nad którą tkwił wyblakły neon „Co tylko zechcesz”, po tym jak sekundę wcześniej pociągnęła mocniej nosem, pragnąc wyłowić choćby najlżejszą nutę zapachu dobiegającego właśnie stamtąd – kuchni – zaczęła po stacji krążyć, uważnie przyglądając się napisom, kształtom, barwom otoczenia, daremnie próbując zrozumieć, czym jest to miejsce. Z każdym kolejnym krokiem narastała w niej tęsknota za czymś nie do końca zrozumiałym, nie w pełni wybrzmiała obietnica trącała w Annie bolesne struny, których istnienia dotychczas nie była świadoma.

Wchodziła do kolejnych pomieszczeń, niepokojąco pustawych, sterylnych, niedokończonych przestrzeni, swą nierzeczywistością sprawiających, że w Annie rodziła się potrzeba, którą te miały zaspokoić. Bo właśnie tak było, czuła to w trzewiach – wszystkie te miejsca powstały z myślą o pewnych deficytach, formowanych niby erozje boczne bezduszną siłą rzeki. Miała w głowie, w duszy mnóstwo takich wypaczeń, obszarów samotnych, zaniedbanych, czasem wręcz porzuconych, w słodkiej i dusznej melancholii wahających się między czekaniem na zbawienie a pozostaniem w obecnej formie. Bo to niepełne doświadczenie miało w sobie coś utulającego, trochę podobnie jak życie na wysepce, gdzie granice mętnego krajobrazu były niewidoczne.

Jednak w niektórych pokojach znajdowała więcej rzeczy, niż się spodziewała. Poskładane w kostki i porozwieszane w szafach ubrania, w łazienkach nienapoczęte kosmetyki. O, a tam brużdżąca pościel biżuteria migotała w świetle fioletowej lampki nocnej zawieszonej nad łóżkiem. Zabawki dla dzieci w różnym wieku, od drewnianych klocków, przez samochodziki i puzzle, aż po konsole do gier oraz holograficzne szachy, zamiast zwykłych figur przedstawiające jakichś ludzi – jakby walczące ze sobą rodziny.

Postanowiła zatem wrócić do waniliowookiego człowieka. Miała mnóstwo pytań.

 

 

 

– Czym jest ta stacja? – zapytała, unosząc głos, bo dopiero dolatując do człowieczka. – Dla kogo została stworzona?

Waniliowooki mężczyzna uśmiechnął się, bardzo, bardzo nieznacznie. Nie odpowiedział na jej pytanie, lecz Anna, w niecierpliwej ekscytacji, nie zdążyła wyhamować i niemalże się z nim zderzyła. Wielkie, szeroko otwarte oczy lustrujące przestrzeń, a w nich odbicie tego wszystkiego; na nie do końca jawnym poziomie przeszła jej przez głowę myśl, że stacja stanowi jego odbicie oraz, w jeszcze bardziej mglistym sensie, przedłużenie.

Potem spojrzenie człowieczka zamarło, stężało, a Anna, korygując silniczkami pozycję w przestrzeni, zorientowała się, że zaczął kontynuować opowiadanie historii.

To było dla mnie bardzo trudne. Nieznośne wręcz. Zabronili wykonywania mi dalszych badań. Twierdzili, że to nieetyczne, prymitywne eksperymenty, które służą jedynie mojemu ego. Skoro tak, pomyślałem w wybuchu złości, to się zajmę tym na własną rękę. Pokażę im, że nie mieli racji. Nie będę potrzebował pomocy tych obsranych ze strachu dyletantów, łaski bez. Do celu zamierzałem dotrzeć za wszelką cenę. Uznałem, że mogę sam siebie przenieść. Zrobiłem to podczas pięknej jesiennej aury. Liście w parku zezłocił czas, powietrze przesycił słodki zapach gnijących roślin. Pamiętam twarzyczki moich dzieci, poza jedną, zdziwione zawsze, kiedy pojawiałem się w domu, zupełnie jakbym był obcym z obcej planety. Jednak tamtego dnia patrzyły na mnie inaczej, wyczuwając, że ma nastąpić coś niezwykle ważnego, toteż przechylały głowy, nasłuchując kluczowych słów, które nie padały, niczym psiaki rzewnym spojrzeniem błagające o spacer. Wyrażały nawet coś na kształt współczucia lub obawy, lecz to nie przeszkodziło mi w parciu do celu, wszak robiłem to z myślą o idei – poświęcałem i siebie, i je dla siebie i dla nich. Przytuliłem każdą pociechę z osobna i wszystkie naraz – aż wytrzeszczyły oczy w zdziwieniu oraz z braku tlenu – co zrobiłem z uczuciem wielkim jak nigdy przedtem, gdyż wiedziałem, że następnym razem możemy zobaczyć się znacznie później.

Pierwsze spotkanie z powłoką, do której się przeniosłem, a właściwie przekopiowałem, początkowo nie wywołało szczególnych emocji. Mimo że była moim odbiciem – nie tylko mentalnym, lecz także wizualnym. Dopiero gdy zaczęła do mnie mówić i weszliśmy w jakieś dziwne semantyczne sprzężenie, zrozumiałem rodzące się z tej znajomości implikacje; wyczuwałem, jak wyczuwa się koniuszkiem języka smak nieznanej a fascynującej potrawy, nieuniknione konsekwencje rodzącego się nienasycenia.

Nazwałem go Alter, lecz on wybrał sobie inne imię – Adam. Nie śmiałem kwestionować jego autonomii, z drugiej strony pewnym niepokojem przejmowała mnie myśl, że nazwał się tak w związku z potrzebą bycia pierwszym, tym oryginalnym. Ta idea zasiała we mnie ziarno paranoi.

Co ciekawe, wraz z upływem czasu ja i Adam nie tylko nabywaliśmy nowe wspomnienia oraz kolejne umiejętności, ale również pamięć dawnych lat, selektywnie, pod wpływem nowych doświadczeń, nabierała innego wydźwięku. I tak o ile mój obraz matki pozostał bez zmian, o tyle u Adama zmienił się dość mocno – jego bardzo udane związki z kobietami stanowiły swoiste korekcyjne doświadczenie dla postrzegania rodzicielki, którą zaczął widzieć w świetle łagodniejszym, jakby ostre kontury jej postaci zmiękczyło znajdujące się poza moim zasięgiem zrozumienie. Żebrzącym zawsze dawał parę groszy, nie potrafiąc przejść obok nich obojętnie. Wybrał zawód pielęgniarza, w którym pierwiastek samopoświęcenia tworzył całe długie wzory chemiczne. O sobie zapominał, jak w naturalnej obojętności zapomina się o zeszłorocznym śniegu. W istocie, Adam stał się człowiekiem łagodniejszym ode mnie, nawet moim dzieciom z tą powłoką było łatwiej niż ze mną nawiązać kontakt, skrócić dystans. Patrząc, jak się do Adama przytulają, czułem wzbierającą zazdrość wymieszaną z żalem, że nie potrafię być takim ojcem. Oczywiście nie widziały nas w tym samym czasie, nie myśl, że jestem zupełnie bezmyślnym człowiekiem lub jakimś zwyrodnialcem. Nie naraziłbym ich na żadne niebezpieczeństwo, chciałem dla całej piątki tego, co najlepsze. W związku z tym zdecydowałem, że najlepiej będzie, jeśli Adam częściowo mnie zastąpi, przynajmniej do czasu, aż skończę eksperyment. Naturalnie nie opuszczała mnie zazdrość, zatem pozwalałem mu na ograniczony kontakt – dzieci widywały go raz na tydzień. Ja, w związku z coraz mniejszym zainteresowaniem moją osobą, postanowiłem pojawiać się w ich życiu coraz rzadziej, raz na dwa tygodnie, miesiąc. Pewnie zastanawiasz się, co na to moja żona. Otóż o niczym nie wiedziała. Była święcie przekonana, biedna istota, że nie ma żadnego rozdwojenia. Żeby się nie zdemaskować, Adam, przed moimi wizytacjami, musiał zdawać relację, co się działo przez okres jego pobytu. Włącznie z tym, jak pierdolił Marię. Chwilami widziałem, że mu to nie do końca odpowiada, że jest w nim dziwna etyczna część, która maluje w szarych oczach altera ślad buntu, ostatecznie jednak zawsze spełniał moje polecenia, podobnie jak do matki żywiąc do mnie bezzasadne współczucie, z czego korzystałem bez chwili wahania.

Uznałem to za doskonały sposób optymalizacji życia i przystąpiłem do kolejnych przeniesień. Tak, robiłem to wielokrotnie, za każdym razem wykorzystując kolejnego siebie do ważnych celów. Następni po Adamie zamieszkiwali już inne przestrzenie – stacje orbitalne, księżyce, statki-miasta. Byli biologami, inżynierami molekularnymi, poetami, dziennikarzami, ewolucjonistami, ekologami… Rozrastałem się, rozrastała się także moja rodzina, gdyż powłoki, co oczywiste, posiadały podobne do moich pragnienia – uwiedzenie kobiety i narobienie jej gromadki dzieci. Chęć posiadania potomstwa dotrwała do momentu, kiedy rozsiałem geny dwieście czternasty raz. Jak wszystko, jak każde pragnienie, wreszcie wygasło, jednakże nie dało, nie w pełni, oczekiwanego świętego spokoju, ponieważ za każdym razem widząc kolejnego nie-SIEBIE spełniającego się w roli ojca, odczuwałem głęboki żal. Mimo to moja potrzeba spędzania czasu z rodziną została częściowo, pośrednio – bo przez „pośredników” – zaspokojona. Po cóż więc miałem dalej pracować? Na domiar złego zgubiłem z oczu środek, który miał mnie doprowadzić do głównego celu, a środkiem tym było dłuższe życie. Zamiast je rozciągać w jednym ciele, zwyczajnie przenosiłem się w kolejne i kolejne powłoki.

Musisz teraz się skupić. Mówiąc o tym, jaki byłem i co czułem, mówię z perspektywy swego pierwszego wcielenia jedynie częściowo. Słyszysz głos wielu, gdyż z mnie-PIERWSZEGO ożyła ponad setka powłok. Reszta to już efekt nieplanowany. Poza artystami rodzili się też naukowcy, zaś część z nich postanowiła podążać znaną, wydeptaną ścieżką, czyli kopiować jaźń w kolejne ciała i prowadzić eksperymenty, coraz to dziwniejsze, coraz mniej zrozumiałe dla znaczącej grupy mnie.

Pewnego dnia, jak już wspomniałem, ja-PIERWSZY przestałem pragnąć spędzać czas z rodziną. Widziałem w tym gorzką konsekwencję czasu – czegoś, ironia, o co przecież walczyłem. Upływające lata rozmyły potrzebę naprawienia błędów moich rodziców, mimo to nie osłabiły niechęci do matki i ojca, co było iskrą, która nie pozwoliła odpuścić. Owszem, moje niezliczone rodziny żyły szczęśliwie, lecz moja pierwotna wciąż czekała, aż będę mógł spędzać więcej chwil właśnie z nią. Co prawda moją nieobecność kompensował Adam, później zaś inny alter, lecz z pewnością żona i dzieci czuli, musieli czuć, na nieświadomym poziomie, że brakuje im czegoś ważnego. Że toczące się w domu życie w głównej mierze przypomina teatr, a momenty szczerości – kiedy pojawiałem się w trakcie zabawy, posiłku, niespodziewanie na czyichś urodzinach – są ulotne niczym sen. Jak wspomniałem, dzieci do Adama lgnęły, podobnie Maria, przyklejała się do niego niczym mucha do lepu, a kiedy przybywałem ja, burzyłem tę fantasmagorię, szczęście schodziło z twarzyczek niby powietrze z balonów. Maria więdła; kwiat w posępnym cieniu góry. Cierpiałem, bo widziałem, że prawda, którą im daję, nie jest tym, czego chcą.

Jednak jedno z dzieci zawsze przyglądało mi się inaczej od reszty. Lgnęło do mnie, za każdym razem, gdy się pojawiałem, traktowało biologicznego ojca jak królika wyskakującego z kapelusza. Zaskoczenie, ciekawość, radość, widziałem całe spektrum przyjemnych emocji na drobnej, dziewczęcej twarzyczce. Buźka drżała, jakby przeświadczona, że chcąc podzielić się wszystkim, co w duszy gra, musi w jednej chwili pomieścić przynajmniej kilka afektów, co dawało komiczny rezultat, bo oczy chciały się zmrużyć, jednocześnie będąc wybałuszonymi, usteczka rozciągnąć w uśmiechu, choć inna siła rozszerzała je w kształt „o”. Przy tym dziewczynka nie odstępowała mnie na krok, bezustannie coś mówiła, zadawała pytania, szukała czułości i ciepła, wczepiając się drobnymi rączkami w moje uda, szyję, całując mnie w czoło, policzki, ramię, i tak niemalże się zlewaliśmy, stawaliśmy jednym cudacznym bytem, a cała ta jej bluszczowatość nieodmiennie sprawiała, że czułem ogarniającą ciało błogość. Dopiero z odległej perspektywy zdałem sobie sprawę, że właśnie wtedy byłem prawdziwie szczęśliwy, że to z jej powodu, podczas samotnych badań nad kolejnymi powłokami, odczuwałem najdotkliwszy ból, jakiego człowiek może doświadczyć – emocjonalny. Potrzebowałem jej, a ona mnie, lecz zdałem sobie z tego sprawę zbyt późno, w innej już powłoce, ze świadomością, że tamta wersja mnie umarła, zaś ten-ja nie może się z pierwotną rodziną skontaktować, ponieważ przeprowadziła się w nieznane miejsce. Prawdopodobnie Maria, bo tak miała na imię żona, zorientowawszy się w sytuacji – nikt nie chciałby zostać tak perfidnie okłamany – postanowiła przeciąć łączącą mnie z nimi toksyczną pępowinę.

– To straszne – powiedziała Anna, gdy zapadła długa cisza, nie znajdując innych słów.

Waniliowooki człowieczek zakręcił śmigiełkiem na czapeczce, wydął usta.

– Teraz musisz wrócić do domu, nie mogę bardziej przedłużać pobytu. Chciałbym, żebyś poszukała tam czegoś. To ważne, jeżeli chcesz zrozumieć tę historię. Dam ci koordynaty.

Zanim zdążyła zaprotestować, była już w domu.

 

***

 

Na dole przypomniała sobie o plecaku. Przecież była już spakowana! Czy on o tym wiedział? Co tu się rozgrywało?

Niżej, za polaną martwych mleczy, przy brzegu stał mostek, na końcu którego, przywiązana grubym sznurem, znajdowała się niewielka łódka. Zaskrzypiała, zakolebała się, kiedy Anna do niej weszła, rzucając plecak na dziób i z westchnieniem siadając na rufie. Wiosła, zanurzone w szarych wodach, wydały przyjemny dźwięk, jakby mlaśnięcie połączone z szelestem. Powoli oddalała się od wysepki. Miasto rosło w chwilach, kiedy spoglądała gdzie indziej, ponieważ patrząc na nie bez przerwy, miała wrażenie stania w miejscu. Znajdowało się od wysepki cztery godziny płynięcia w miarę szybkim tempem. Kilka razy zatrzymywała się, zmęczona, spragniona i głodna. Łuski martwych ryb lśniły w słońcu, raz ujrzała nawet jakieś większe stworzenie. Wydawało się, że szare wody skrywają również przedmioty, opadające, wznoszące się, zawsze pozostające w sporej odległości od powierzchni i w związku z tym niewyraźne. Patrząc w tył, zdziwiła się, ponieważ poziom szarych wód znajdował się na wysokości mostka, zalewał więc częściowo wysepkę. To dlatego miała mokre buty, które nie mogłyby się tak bardzo zamoczyć podczas wiosłowania. Prędko o tym postrzeżeniu zapomniała.

Wysepka nikła, las z wystającym ponad korony drzew masztem nadawczym obkurczył się i przyblakł. Anna zaczęła zastanawiać się nad własnym życiem, jakby miało się wkrótce zakończyć. Wspominała pacjentów, zwłaszcza tych ostatnich, których, skupiwszy się na waniliowookim mężczyźnie, nie bez żalu porzuciła. Ojców i matki cierpiących po stracie dziecka. Wcielając się w te młode dusze, pomagała rodzicom przepracować traumę, pogodzić się ze stratą, przestać przeżywać tragiczne zdarzenie tak, jakby odgrywało się wciąż na nowo. Choć stanowiło to nie tylko jej pracę, ale również filozofię życia, wywoływało zarazem tęsknotę za relacjami, których w samopoświęceniu wyrzekła się mając dwadzieścia sześć lat. Samopoświęcenie w końcu przelało się, sprawiło, że nie była w stanie nie czuć żalu i rozczarowania.

Dopłynęła do piaszczystego brzegu, na którym spoczywało truchło orki. Widok ten wywołał w niej silne, skłębione emocje. Otwarta paszcza oceanicznego drapieżnika zamarła w bezgłośnym nawoływaniu. Anna przez moment czuła wzbierające mdłości, które zakończyło beknięcie. Zarzuciła na ramię plecak i wytarłszy zbierające się w kącikach oczu łzy, wyszła z łodzi. Miasto znajdowało się jeszcze daleko stąd, za jałową krainą szarości, czerni i beżu. Stalowe niebo przeciął klucz szukających lepszego miejsca ptaków. Opuściła plażę, wkraczając na piaszczystą ścieżkę biegnącą przez morze popielatej kosodrzewiny. Przez nieokreślony czas jedynym dźwiękiem był chrzęst piasku pod butami.

Po niedługiej wędrówce, na otwartej przestrzeni, postanowiła rozbić obóz. Rozłożyła namiot ze śpiworem, wyjęła puszki z łososiem i napocząwszy je, wolno żując rybę, mimowolnie wróciła wspomnieniami do okresu dzieciństwa. Popołudniowych zabaw z rodzeństwem w rozciągającym się pod mieszkaniem sadzie. Kojącego szelestu liści jabłoni, zapachu ziemi i całej tej balsamicznej aury zapomnienia w zabawie. Czasami nawoływania z balkonu matkę, lękowej tak, że w zielonych, szklistych oczach odbicie świata zawsze drżało. Ojca, przeważnie dopełniającego obrazu sielanki, lecz jednocześnie zazwyczaj dziwnie odległego. W nocy, po fantastycznej historii opowiedzianej na dobranoc, przykrywającego ją purpurową kołdrą, choć akurat to wspomnienie pojawiło się i natychmiast znikło, jakby wyłoniło się z nieświadomości, zostawiając po sobie blady powidok. Zagubiona w meandrach pamięci zasnęła.

Do miasta dotarła pod wieczór. Górowało nad nią tak bardzo, że aby zobaczyć szczyty wieżowców, musiała mocno odchylić głowę. Spojrzała jeszcze na koordynaty, które dostała od waniliowookiego mężczyzny, zanim zagłębiła się w chłód martwej metropolii. Szła pustymi, szerokimi ulicami, gdzie szkielety porzuconych samochodów pokrywała rdza, pędy nieznanych roślin i mech, a przynajmniej tak to sobie wyobrażała, gdyż rzeczywistość okazała się zupełnie inna – gradienty czerni nie pozwoliły na dokładną ocenę otoczenia, lecz Anna była niemal pewna, że znalazła się w miejscu nie tylko opuszczonym, lecz również zapomnianym przez ludzi oraz mapy. Biorąc pod uwagę rozmiary miasta, wydawało się to nierealne. Nie mogła wejść do żadnego budynku, bo żadne drzwi nie chciały się otworzyć. W metrze nie kursowały pociągi. Na ulicach nie spostrzegła człowieka, zwierzęcia czy choćby jakiegokolwiek ruchu, wszystko zamarło, nawet wiatr zastygł, a słyszała jedynie swe ciche kroki oraz, w bezzasadnym oczekiwaniu co chwilę zatrzymując się, drżący oddech, łaskoczący ramię, kiedy, oczekując zagrożenia właśnie stamtąd, spoglądała za siebie. Mieszkając na wysepce, nigdy nie doświadczyła ani świateł płynących z miasta, ani dźwięków wybrzmiewających z niego. Dlatego nie powinna się dziwić temu, co zastała, jednak dopiero teraz dotarło do niej w pełni, że metropolia istotnie jest martwa, zaś faktu tego nie potrafiła w żaden sposób uzasadnić. Ta niewyjaśnialność wzbudziła w niej lęk. Potem pomyślała, że ludzie przenieśli się na orbity oraz stacje-miasta w kosmosie i nikt nie został na Ziemi. Tylko w takim razie dlaczego nikt nie zabrał jej ze sobą, skoro pełniła tak ważną funkcję? Nagle przypomniała sobie coś, co odłączone i zepchnięte na jej dno, gniło w sferze nieświadomości. Otóż w okresie dorastania sama mieszkała w krążącym po marsjańskiej orbicie mieście. To właśnie tam chodziła do liceum, a potem na studia psychologiczne na najlepszym uniwersytecie, po których robiła dodatkowe szkolenia, aby móc wykonywać aktualny zawód. Tak wiele zapomniała… Rozumiała, że fragmentaryzacja pamięci stanowiła w tamtym czasie jedyne wyjście pozwalające nie rozsypać się psychicznie. Na stacji nawiązała wartościowe relacje, kilka rozkwitło do rangi przyjaźni, które w tamtym okresie zdawały się niezbywalne i autentyczne niczym – Jak miała na imię? Klara? Jak wyglądała? Obraz się rozmył – więc autentyczne niczym dudniący w lampce wina śmiech drobnej-blondynki-bratniej-duszy. Ożyło także wspomnienie oblicza matki, pogodnego, szczerego, kipiącego od dumy, bo Anna właśnie dostała się na wymarzone studia. Te i wiele innych obrazów wyparła, bo jedynie w wyparciu potrafiła znosić niemożność powrotu na stację.

Ziemia… Sądząc, że właśnie tam przebywa, chciała odszukać ojca, który ją porzucił. I została, przystosowała się do pracowania z tej smutnej planety, zaczęła korzystać z masztów nadawczych starej generacji, by w przerwach między obowiązkami móc dalej prowadzić poszukiwania, które ostatecznie odpuściła. Z nieznanego powodu nie mogąc wrócić na stację, osiadła na potężnej wyspie, z biegiem czasu obkurczającej się, aż do aktualnych żałosnych rozmiarów wysepki, gdzie przez wiele lat do niedawna żyła. Inaczej niż w formie przeszłej nie mogła myśleć o swoim życiu w budce, w związku z czym czuła smutek oraz tęsknotę, nie dopiero formującą się, niejasną, lecz boleśnie wyraźną, jakby powstałą na fundamencie wieloletniej rozłąki z domem.

Prędko dotarła na miejsce zaznaczone na mapie przez waniliowookiego mężczyznę. Znajdujący się na tyłach miasta budynek po fabryce, w całości przearanżowany na arboretum, będący zarazem jednym przepastnym pomieszczeniem z przeszklonymi ścianami oraz takim samym sufitem zbierającym brud tego świata trzydzieści metrów nad ziemią. Po roślinach zostały donice, gdzieniegdzie ślady próchna. Na środku znajdował się maszt nadawczy, przypominający syntetyczną wierzbę płaczącą. Pędy kabelków opadały niemalże na ziemię, pozwalając podpiąć się bez konieczności wchodzenia na górę. Usiadła pod nim, rzucając na ziemię plecak.

Zjadła rybę i tosty.

Zasnęła.

Chwyciła kabelki i ruszyła na spotkanie.

 

***

 

Cieszę się, że znalazłaś ogród. Żywię sentyment do tego miejsca oraz nadzieję, że również tobie się tam spodoba. Łącząc się z tamtejszego masztu, będziesz mogła przebywać na stacji tyle czasu, ile zechcesz.

Wracając. Opowiedziałem zdarzenia mające miejsce przed poznaniem ciebie oraz te, które nastąpiły później, jednak nie w pełni i właśnie teraz chciałbym wątki-po dokończyć. Wierzyłem, że cel uświęca środki, dlatego pragnąc skontaktować się z pierwotną rodziną, nie przebierałem w środkach. Muszę przyznać się do strasznych rzeczy, a ty musisz zrozumieć, iż nie miałem innego wyboru. W końcu ich odszukałem. Maria nie chciała mnie znać, podobnie czwórka dzieci – część z nich uznała mnie za szaleńca, w końcu nie wyglądałem jak ja-pierwszy, część, uwierzywszy w moją historię, nie potrafiła wybaczyć poczynionych im ran. Traciłem nadzieję, kiedy dowiedziałem się o ostatniej córce. Postanowiłem nawiązać z nią kontakt, jednakże, ku mojemu niepomiernemu zaskoczeniu, dowiedziałem się, że córka nie może wchodzić z żadne kontakty społeczne poza tymi zawodowymi. Doznałem szoku, nie rozumiałem, nie potrafiłem znaleźć sensownego powodu tłumaczącego tak nieludzką restrykcję. To co, miała całe czy też znaczną część tegoż spędzić w samotności? Któż wpadł na tak poroniony pomysł? Starałem się obejść tę chorą zasadę, lecz było to niemożliwe. Dodatkowo nie wiedziałem, gdzie się znajduje – nie mogłem córki zlokalizować. Absurd ten doprowadził mnie do szaleństwa. Nie potrafiłem na co dzień normalnie funkcjonować, wciąż o niej myślałem, zastanawiałem się, co robi i jak się czuje, i w tym natłoku rozważań zapominałem o higienie oraz posiłkach. W przypływie szaleństwa postanowiłem odwiedzić córkę osobiście, co skończyło się niemalże moją śmiercią, gdyż pokonanie setek jednostek astronomicznych bez sensownego przygotowania do takiej podróży – największy heroiczny kretynizm, na jaki się zdobyłem – nie mogło mieć lżejszego finału niż wycieńczenie organizmu, w tym znaczna atrofia mięśni oraz spowodowane awarią systemów na statku liczne odmrożenia.

Nie mogłem się skontaktować z Anną, ale wciąż miałem kontakt z niemalże wszystkimi innymi rodzinami. Tu zaczyna się moja zbrodnia. Zanim więcej o niej opowiem, chcę, abyś wróciła na Ziemię, ponieważ jest coś, co pragnę, żebyś zrobiła.

– Jesteś…

– Tak – odparł, zanim dokończyła. – Czekałem na to spotkanie.

 

***

 

Zatem był jej ojcem – ta myśl smakowała słodko-gorzko, była obrzydliwie łykowata, więc Anna próbowała nie tyle jakoś ją przetrawić, co przynajmniej przeżuć. Pod jedną ze ścian, pełną zielonych mikroorganizmów, znalazła pokrytą warstewką patyny klapę. Pociągnęła uchwyt, metal zgrzytnął, zajęczał i jej oczom ukazały się schody niknące w mroku. Wzięła latarkę i nie bez wahania ruszyła na dół. Czuła, że tym razem przeszłość nie chce wypłynąć, więc musi się w nią zagłębić.

W pokoju pełnym półek z zakurzonymi, zbutwiałymi książkami stał katafalk. Na nim ponuro spoczywała komora hibernacyjna. Obła, grynszpanowa, tchnąca wilgocią niezliczonych lat. Przysunęła do powierzchni dłoń, opuszki musnęły organiczną chropowatość, miękką pod silniejszym naciskiem, ścierającą się podobnie jak kurz z okna, tyle że nie tak suchą. Pod tą subtelną powłoką ujrzała leżącego na wznak człowieka, gołego, tak intensywnego bladego, że musiała zmrużyć powieki. Twarz, jakby celowo budując napięcie, odsłoniła na końcu. Gdy to zrobiła, przez ułamek sekundy miała ochotę odskoczyć. W ciągu paru kolejnych zapiekły ją łzy, choć jeszcze nie rozumiała, dlaczego. Wreszcie, uprzedzone łaskotaniem w głowie, przyszło olśnienie, które tąpnęło gdzieś w jej wnętrzu, rozlewając się przez ciało na przemian falami zimna i gorąca. Anna odszukała ojca, prawdziwego, w dojmującym poczuciu nierzeczywistości absurdalnie rzeczywistego.

Włączyła fazę wybudzania. Po blisko pół godzinie, zdawało się zawartej w paru mrugnięciach oczu, szczęknęło, rozległ się szelest i klapa komory otworzyła się. Kabelki, naprężone, odpięły się od bladego ciała, zwiotczały. Ojciec nie przestawał śnić. Anna zaczęła do niego mówić, dotykała twarzy, ściskała dłoń, podnosiła ramię. Czekała, aż się wybudzi, jednocześnie myśląc, co mu powie, kiedy otworzy oczy. Gdy to się nie wydarzyło, w przypływie rozpaczy wsunęła mu ręce pod pachy, przyciągnęła do siebie, przytulając, i niezdarnie wyciągnęła na zewnątrz. Na ziemi głowa przekręciła się na bok, ukazując szlachetny profil. Do skroni przylgnęły ciemne włosy. Pod dolną powieką sieć naczynek tworzyła rozłożystą koronkę. Chociaż usta ginęły w rzadkiej brodzie, Anna widziała je wyraźnie, nadające twarzy wyraz pogodnego zamyślenia, które również wyparła z pamięci. Dziwne, myślała teraz, zapamiętała ojca częściowo, jedynie z tych wspólnie spędzonych chwil, gdy czuła się z nim dobrze, bezpiecznie. Natomiast zamknięte trzymała momenty pełne lepkiego niepokoju związanego ze zmianą, jaka w ojcu regularnie zachodziła, zmianą nieuchwytną, jakby w ciągu jednej nocy coś podmieniało autentyczny obraz doskonałą imitacją, niewyczuwalną dla matki oraz reszty rodzeństwa, lecz wyczuwalną dla niej, postrzeganą niczym kilka krzywych pociągnięć pędzlem na płótnie jego osobowości. Doznała nagłej frustracji, gdyż klękając przy ciele leżącym na ziemi, nie była w stanie rozstrzygnąć, z którą wersją do czynienia ma w tej chwili.

Przynajmniej w końcu pojęła, że ojciec nie żyje.

 

 

***

 

 

Oddychała suchym powietrzem. Wstała, z trudem podeszła do masztu nadawczego. Chciała się podłączyć, lecz nie miała wystarczająco koordynacji w kruchych dłoniach. To bez znaczenia, frustracja, wraz z upływającymi miesiącami, nieubłaganie słabła. Na początku Anna czuła złość, ponieważ pragnęła wrócić na stację, ale on, z jakiegoś powodu, najwyraźniej jej tam nie chciał. Kochała ojca. Ostatnim razem, kiedy tam poleciała, wykrzyczała mu w twarz, że jest potworem, że żałuje, iż jest jej ojcem, nie powinien był się w ogóle urodzić. A może rzuciła się na niego z pięściami? W dłoniach czuła ból, który mu zadała. A jeśli nic nie zrobiła, tylko go przytuliła i cała w żałosnych łzach wyszeptała do ucha, że wybacza potworne czyny, których się dopuścił? Nie miała pewności, co dokładnie się wydarzyło, choć często śniła o regularnych powrotach na stację i rozmowach z ojcem, który w pragnieniu odpuszczenia win, za każdym razem, zawsze nieskutecznie, szukał innej drogi do jej serca, aż wreszcie się poddał. Czyżby wyparła coś, co wypływało w snach niby martwe zwierzęta na powierzchnię wody? Jak było rzeczywiście? Przeszłe i obecne wydarzenia zlewały się i przenikały niczym kolorowe ruchome piaski w szkle.

Podeszła do siedzącego pod masztem ojca. Dotknęła skóry opinającej żuchwę. Zmienił się klimat jej wewnętrznego pejzażu. Nagle go przytuliła, zalewając sie łzami, targana głośnym szlochem. Ściskała ciało mocno, z całych sił, aż coś trzeszczało, a tkanki boleśnie się naprężały. Nienawidziła ojca i dopiero teraz pozwalała sobie na tę rozrywającą serce emocję. Pękła jakaś kość, trzasnęło, zaś ów trzask przeszedł w gwałtownie rosnący szum na zewnątrz. To rozszalałe fale atakowały miasto.

 

 

***

 

 

Czapeczka ze śmigiełkiem przekrzywiła się. W waniliowych oczach coś się poruszało, jakby świetlne nitki krążące po orbicie źrenicy.

– Ty jesteś moim pierwszym dzieckiem. Chciałem cię odszukać, co zrobiłem, chciałem cię poznać, czego również dokonałem. Wszyscy twoi klienci byli odległymi iteracjami mojej osoby. Moimi alterami. Kolejnymi wersjami… Przez nich tylko mogłem cię do siebie ściągnąć. W tym celu… – westchnął i zdawało się, że skrucha owionęła cały tunel, wszystkie unoszące się w nim przedmioty. – W tym celu doprowadzałem do śmierci alterów.

Anna nie wiedziała, co powiedzieć. Porzuciła swoją pracę, porzuciła przeżywających przedłużającą się żałobę osieroconych rodziców, żeby wreszcie zająć się własną duszą, lecz ostatecznie balsam dla niej okazał się trucizną.

– Mogłeś po prostu się ze mną skontaktować – rzekła wreszcie, w niedowierzaniu kręcąc głową.

– Naprawdę sądzisz, że dopuściłbym się takiego czynu, gdybym miał inne wyjście? – Posmutniał, zdjął czapeczkę. – Och, Ania… Musiałem do ciebie dotrzeć. Musiałem ocalić naszą rodzinę. Przynajmniej to, co z niej zostało. Wiesz, pamiętam zadowolone usteczka, kiedy przychodziłem do domu. Szczęście jednak nie do końca sięgało twoich oczu. Mimo młodego wieku gdzieś w głębi wiedziałaś, że prawdziwy ja niedługo znów zniknę. To rozszarpywało mi serce. – Nagle waniliowe oczy zmieniły się, ojciec stał się odleglejszy w jakiś bliższy sposób. – Pamiętam, jak kładłem ci na czole dłoń, kiedy zanurzałaś się w sen. Siedziałam na krześle przy łóżeczku i patrzyłem na błogość, która malowała twoją twarz. Czułaś się wtedy bezpiecznie, dobrze. Przegapiłem ten czas, przegapiłem wiele zmian w życiu własnego dziecka i wiem, że ten magiczny okres już nigdy nie wróci.

– Mogłeś się zwyczajnie ze mną połączyć – wyszeptała.

Pokręcił głową.

– Tylko przez cierpienie przyrodnich rodzin mogłem do ciebie dotrzeć. Nie połączyłabyś się ze mną w innym wypadku, ponieważ sygnał byłby zbyt słaby. Księżyc, Mars, Jowisz, Uran, obłok Oorta, wzmacniałem sygnał od stacji do stacji, od stacji do miasta, od miasta do stacji…

– Jesteś zbrodniarzem.

Grymas bólu przeciął mu twarz.

– Zbrodnia jest złym określeniem. – Zawahał się. – Teraz są tu, na stacji. Bo wcześniej ich przeniosłem. Spójrz.

Śluzy w tunelu zaczęły się otwierać, wyleciały z nich dzieci w różnym wieku. Dryfowały w kierunku Anny i ojca, rozmawiając ze sobą, kręcąc bączki, prostując ciała jak struny lub kuląc się niczym embriony, niektóre roześmiane, inne popłakujące. Poznawała te twarze, kojarzyła ze zdjęć pokazywanych przez rodziców w żałobie. Kojarzyła z luster, kiedy się w nie wcielała.

– Ty je straumatyzowałeś – wyszeptała Anna.

Wyciągnęła dłoń w niewybrzmiałym geście złości. Milczała.

– Są tu też ich rodzice. Nie rozumiesz? Mają teraz tyle czasu dla siebie, ile tylko zechcą.

– To twoje marzenie.

– Może faktycznie chcę mieć ich blisko siebie. Te rodziny są moim przedłużeniem. Ale przede wszystkim chodzi o ciebie.

– Skrzywdziłeś ich.

– Masz rację… Może masz rację, lecz zrobiłem to, ponieważ chciałem cię, poprzez konkretne doświadczenia… Chciałem pomóc ci odzyskać tożsamość. Pracowałaś tak dużo, odwiedziłaś tak niezliczone miejsca, a w każdym z nich zostawiłaś cząstkę siebie, nieświadomie… Och, przecież nie mogłaś się nie rozsypać.

Anna wiedziała, że ojciec ma rację. Próbując stłumić emocjonalny ból związany z opuszczeniem przez ojca, w absolutnym zapomnieniu poświęcała się dla innych.

– Ale to ty dawałeś mi te wszystkie zlecenia – mówiła w szoku, nie potrafiąc pojąć, jak ojciec mógł usunąć tyle wspaniałych istnień, żeby odzyskać z nią kontakt.

– Ja, owszem, ja. Rozbiłem cię na setki malutkich kawałeczków, a potem posklejałem. Rekompozycja. Kontrolowana dysocjacja. Rozumiesz? Teraz ci to wszystko mówię. Jestem szczery do bólu. I obiecuję, że już nigdy cię nie opuszczę. Wybaczysz mi?

– Chcę wrócić.

– Obawiam się, że to niemożliwe. Jesteśmy miliardy kilometrów od Ziemi. Właściwie od miejsca, gdzie niegdyś istniała.

– Chcę wrócić!

– Jesteś tu od niezliczonych lat. Wciąż walczę o twoje przebaczenie. Kiedy go nie dostaję, wczytuję cię, zanim się o wszystkim dowiedziałaś i rozmawiam z tobą inaczej. Chcę do ciebie dotrzeć. Naprawdę nie wiem już, jak. Kocham cię.

– Chcę wrócić!

– Składam cię i rozkładam na nowo. Daj mi szansę. Jesteśmy rodziną.

– Chcę wrócić!!!

W oczach mężczyzny zadrżał smutek.

 

 

Zaczerpnęła głęboko powietrza, wytrzeszczając oczy. Kilkadziesiąt metrów pod nią znajdowała się znajoma wysepka. Dalej szare, nieruchome wody, za nimi miasto, choć dziwnie blisko. Zwisała bezwładnie na maszcie nadawczym, głową w dół, więc widziała wszystko z tej nieprzyjemnej perspektywy. Zamknęła oczy, wzięła kilka spokojnych oddechów, po czym wyswobodziła nogi spomiędzy metalowych ożebrowań masztu i zeszła na dół. Czucie znajomej ziemi pod nogami wzbudziło w niej nieznośnie ambiwalentne emocje. Schodząc bowiem, czuła się nierealnie – patrzyła na krajobraz otaczający wysepkę. Zmienił się, poza miastem do wysepki przybliżył się statek, wcześniej niknący na horyzoncie. Zamiast kluczy ptaków na nieboskłonie ujrzała ptaki czmychające w korony drzew, by świergotać i piszczeć. Maszt nadawczy nie słał w kosmos sygnałów. W szarych wodach pływało stworzenie, żywe, wściekłe.

W budce patyczaki zajadały liście. Ktoś stał przy terrarium. Postać miała kaptur, skrywający nie tylko głowę, ale, sądząc po materiale opinającym, także garb. Anna podeszła, lecz zaraz się zatrzymała, słysząc głos:

– Wszystko się zlewa.

– Kim jesteś?

Postać odwróciła się, zrzucając kaptur. Pod spodem krył się łeb orki. Otworzyła pysk, ukazując wielkie zęby okalające potężny język. Drapieżnik oceanów wydał przeciągły sygnał dźwiękowy. Minął ją i wyszedł na zewnątrz. Anna dostrzegła, że postać nie miała nóg, poruszała się na ogonie, ruchem pełzającym.

Poszli na brzeg, a właściwie spotkali się w połowie drogi, gdyż szare wody zalały wysepkę aż do zagajnika.

Drapieżna, bezczasowa nieświadomość wyrzucała na nowy brzeg niezliczone przedmioty, część zostawiając, niektóre zabierając z powrotem w swe odmęty. Rzeczy te, najwidoczniej chcąc tu koniecznie zostać, jakby okopywały się w gliniastej, rozpulchnionej ziemi. Albo, podmywane falami, żłobiły w niej ślady niczym łzy na brudnym policzku. Patrzyła na te przedmioty z drążącym serce smutkiem. Zdjęcie Drogi Waniliowej, nawiązującej nazwą do Drogi Mlecznej – świetlną dekorację, którą ojciec stworzył w jej dziecięcym pokoju. Odbijała się w jego oczach, kiedy w brzasku owej magicznej iluminacji opowiadał Annie historie na dobranoc. Kawałek dalej ocean wypluł teleskop. Oglądali razem gwiazdy, zastanawiając się, jakie implikacje niosą ze sobą potworne odległości dzielące je od Ziemi. Tuż przy jej stopie zegar, pojawił się na mgnienie oka, zaraz zabrany z powrotem przez wodny jęzor, lecz Anna zdążyła zobaczyć ten przedmiot dokładnie. Z epoki wiktoriańskiej, finezyjnie zdobiony, tu pozłacany, tam posrebrzany, z klasycznymi wskazówkami, poprzetykanymi ornamentami nawiązującymi do symbolu nieskończoności, wskazówkami odmierzającymi czas, jaki pozostał jej z ojcem, zanim ponownie zniknie, zostawiając po sobie rzednącą aurę ciepła i bezpieczeństwa.

Orka wpełznie zaraz dalej, wyciągnie do Anny płetwę. Woda wypuści w głąb wysepki macki łaskoczące stopy. Część Anny nie będzie chciała tam iść, świadoma, że tym sposobem skazałaby się na zapomnienie. Wyrzuciłaby się podobnie jak wyrzuciła obrazy rodziców, po których na ścianach budki pozostały białe ślady. Wyparłaby się ostatniego bastionu. Ale przecież wysepkę i tak pochłonie, wytrzymała wiele sezonów, nie mogła wiecznie odpierać ataków szarych wód. Zatonie, to nieodwracalne. Pozostawało jedno. Unurzyć się.

Zamiast tego mogła wrócić do masztu i wspiąć się na szczyt. Tam, obserwując kipiące szare wody, uderzana gwałtownie przybierającymi na sile podmuchami wiatru, przywiązać ciało linami, podpiąć kabelki do kręgosłupa. Co się wydarzy? Będzie trwać tak, zawieszona jak na krzyżu, w zmaganiu z ideą przebaczenia, w poszukiwaniu fragmentów rozbitej tożsamości. Nawet nie wiedziała, gdzie jest naprawdę, obrazy ze stacji kosmicznej i miasta, wrażeniowo, emocjonalnie, nakładały się na ten obecny. Anna potwornie się bała, lecz miała świadomość, że jeśli nie chce dłużej trwać w tym mdlącym stanie, musi zwymiotować swe życie.

Woda, w coraz większym wzburzeniu, wyrzucała następne i następne przedmioty. Skafander próżniowy zsuwający się z figurki astronauty. Purpurową kołdrę z wizerunkami stworzeń głębinowych, którą ojciec przykrywał Annę po historii na dobranoc. Historii o poetach i biologach. Fale wezbrały, wzmógł się szum, plusk i chlupot.

Anna równie dobrze mogła obudzić się na hamaku, z pełną filiżanką na piersi, i nieufnie rozchyliwszy powieki, obserwować płaczące niebo. Ignorując spiętrzone stosy rzeczy wyrzuconych na wysepkę, o które będzie się potykać.

Albo wrócić na stację.

Lub do miasta.

Coś łaskotało łydkę. Kucnęła, woda objęła biodra. Purpurowa kołdra owinęła się wokół nogi. Wzięła ją w dłonie, napęczniałą, pachnącą solą oraz glonami, po czym zaczęła wyciągać z toni. Kołdra okazała się dłuższa, niż pamiętała, więc cofnęła się na suchy ląd, nie puszczając materiału. Miała chyba ze dwa metry. Wróciła do serca wysepki, po drodze wyżynając ją z wody. Zdawało się, że kołdra wchłonęła pół oceanu. Stając pod masztem, zarzuciła głębinowe stworzenia na barki i spojrzała na wieżę nadawczą. Na szczycie lampki zamigotały, jakby zapraszając na opowieść.

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Niezwykłe opowiadanie. Jestem pod wielkim wrażeniem. Sporo niesamowitych wątków, splecionych razem, mnóstwo tajemnic, stopniowo odkrywanych. I trudnych, ludzkich/nieludzkich dramatów, jak to w życiu bywa. Poruszone ogromne tragedie, dotykania emocji na pewno tu nie brakuje.

 

Z technicznych:

… przypominała sobie początek hostorii człowieka, z którym za moment się spotka. – literówka

Widzisz tylko moj zarys, pomyślał. – i tu

Matka w roztrzepanych włosasach, z rozbieganym spojrzeniem modrych oczu – i tu

… popełnił samobójstwo, w dodatku rozszrzone, gdyż miał paranoję, że znajomi… – tu również

Mam też nadzieję, że mając świadomość, wreszcie mi wybaczysz. – tu też

…niepokojąco pustawych, sterlnych, niedokończonych przestrzeni, swą nierzeczywistością sprawiających,… – tutaj też

… głęboko spojrzała w waniliowookie oczy mężczyzny, szukając w nich złośliwości. – styl

Zabronili mi wykonywać dalszych badań. – styl

 

A zatem dalej już nie wypisuję, pod kątem literówek i spraw technicznych trzeba poprawić całość.

 

Osobne brawa za piękne imię bohaterki.

 

Pozdrawiam, podwójny klik. :)

Pecunia non olet

Prosiaczku, muszę przyznać, że czytałam z dużym zainteresowaniem, bo osobliwa wydała mi się sytuacja i praca Anny, zwłaszcza kiedy odwiedziła osobliwego mężczyznę. Jednak kiedy ten zaczął opowiadać o własnej przeszłości, gubiłam się. I choć przyjmuję do wiadomości, że pracował nad wydłużeniem życia, to nie pojmuję powielania się mężczyzny. Innymi słowy, Prosiaczku, chyba nie do końca zrozumiałam Twoje opowiadanie.

Nie wykluczam też, że potykając się na licznych usterkach, nie do końca potrafiłam skupić się na treści, albowiem wykonanie… No cóż, mogło być lepsze.

 

Na pier­si po­ło­ży­ła sobie por­ce­la­no­wą fi­li­żan­kę z za­pa­rzo­ną me­li­są.Na pier­si postawiła sobie por­ce­la­no­wą fi­li­żan­kę z za­pa­rzo­ną me­li­są.

Z położonego naczynia wyleje się jego zawartość.

 

Przez mo­ment po­czu­ła się cie­pło jak pod koł­drą. → Możemy czuć ciepło, ale czy można czuć się ciepło?

Może: Przez mo­ment było jej cie­pło jak pod koł­drą.

 

i po­pi­ła kęsy su­che­go tosta. → …i po­pi­ła kęsy su­che­go tostu.

 

Ję­dząc, pa­trzy­ła na ścia­ny… → Literówka.

 

Po desz­czu zo­sta­ł mżaw­ka. […] Nie­da­le­ko ha­ma­ka rosły mle­cze. Pyłki unio­sły się na wie­trze, wi­ru­jąc, po­le­cia­ły teraz wy­so­ko. → Czy w mżawce pyłki kwiatowe unosiłyby się poleciały wysoko?

 

przy­po­mi­na­ła sobie po­czą­tek ho­sto­rii czło­wie­ka… → Literówka.

 

Wa­ni­lio­we oko […] Oko. Tylko hip­no­ty­zu­ją­ca czerń i wa­ni­lio­wy obrys w kształ­cie elip­sy. → Co jest waniliowego w oku? Nijak nie umiem zobaczyć w wanilii niczego czarnego w kształcie elipsy, kojarzącej się z okiem.

Zastanawiam się, czy aby nie pomyliłeś wanilii z migdałem.

 

Trwa­ła zbyt długo, wży­na­ła się w mózg… → Trwa­ła zbyt długo, wrzy­na­ła się w mózg

 

W zdu­mie­nu roz­chy­lił usta… → Literówka.

 

Na bia­łym po­lie­stro­wym ska­fan­drze na pier­si miała zegar, który od­li­czał czas, który po­zo­stał, zanim ko­bie­ta po­wró­ci do sie­bie. → A może: Na piersi bia­łego po­lie­stro­wego ska­fan­dra miała zegar odliczający czas, pozostały kobiecie do po­wrotu do sie­bie.

 

Miał na sobie ko­szul­kę z krót­kim rę­ka­wem i spoden­ki. → Miał na sobie ko­szul­kę z krót­kimi rę­ka­wami i spoden­ki.

Koszule i koszulki mają zawsze dwa rękawy.

https://obcyjezykpolski.pl/koszula-z-krotkimi-rekawami/

 

Z tym wszyst­ki wokół i tym wszyst­kim w gło­wie. → Literówka.

 

Wi­dzisz tylko moj zarys, po­my­ślał. Co bę­dzie, gdy uj­rzysz cały obraz? ->Literówka.

Proponuję: Wi­dzisz tylko mój zarys – po­my­ślał. Co bę­dzie, gdy uj­rzysz cały obraz?

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

Uwaga dotyczy także zapisu myśli w całym opowiadaniu.

 

wsu­nął słom­kę do ust i gło­śno sior­bął. → Literówka.

 

Zdą­ży­ła upić po­ło­wę i już za­czę­łą słab­nąć… → Literówka.

 

Dalej, od kiedy się­ga­ła pa­mię­cią, nie­zwru­sze­nie trwał za­gaj­nik… → Literówka.

 

w prze­stwór wzbił się nie­na­ny ptak. → Literówka.

 

Matka roz­trze­pa­nych wło­sa­sach, z roz­bie­ga­nym spoj­rze­niem… → Być może matka mogła być we włosasach, ale nijak nie mogła być we włosach.

Proponuję: Matka z roztrzepanymi włosami i roz­bie­ga­nym spoj­rze­niem

 

czuję, że matka na swoj dziw­ny… → Literówka.

 

prze­cie­ra­ła dło­nią z oczu bro­kat łez… → Czy aby dobrze rozumiem, że miała dłoń z oczu?

A może miało być: …dłonią prze­cie­ra­ła oczy z bro­katu łez

Choć nie ukrywam, że nie umiem zobaczyć brokatu łez. :(

 

tak roz­ra­sta­ła go­dzi­ny pracy i obo­wiąz­ki… → Coś może się rozrastać, np. drzewo, ale nie można rozrastać czegoś – tu czasu i obowiązków.

Proponuję: …tak wydłużała go­dzi­ny pracy i mnożyła obo­wiąz­ki

 

Matka pra­gne­ła tego… → Literówka.

 

Spa­ce­ro­wa­łem ogro­dem→ Spa­ce­ro­wa­łem w ogro­dzie

 

Mie­li­śmy pię­cio­ro wspa­nia­łych dzie­ci, które miały wspa­nia­łą matkę… → Czy to celowe powtórzenia?

 

Pra­gną­łęm, aby czło­wiek… → Literówka.

 

w do­dat­ku roz­szrzo­ne, gdyż miał pa­ra­no­ję… → Literówka.

 

oraz an­tro­po­lo­gów za­przę­gną­łem do pracy. → …oraz an­tro­po­lo­gów za­przę­g­łem do pracy.

 

nawet będąc tuż odok sie­bie… → Literówka.

 

że mając świa­do­mość… → …że mając świa­do­mość

 

głę­bo­ko spoj­rza­ła w wa­ni­lio­wo­okie oczy męż­czy­zny… → Brzmi to fatalnie – waniliowooki mógł być mężczyzna, ale oczy nie mogą być waniliowookie, tak jak niebieskie oczy nie mogą być niebieskookie.

 

w po­kracz­nym tań­czu wy­ma­chu­jąc… → Literówka.

 

Pierw­szym miej­scem, do któr­go do­tar­ła… → Literówka.

 

pra­gnąc wy­ło­wić choby naj­lżej­szą nutę… → Literówka.

 

nie­po­ko­ją­co pu­sta­wych, sterl­nych, nie­do­koń­czo­nych… → Literówka.

 

O, a tam bruż­dżą­ca po­ściel bi­żu­te­ria… → Co to znaczy, że biżuteria bruździła pościel?

 

Za­bro­ni­li mi wy­ko­ny­wać dal­szych badań.Za­bro­ni­li mi wy­ko­ny­wania dal­szych badań.

 

to się zajmę tym na wła­sną rękę. Po­ka­żę im, że mieli rację. → W drugim zdaniu chyba miało być:. Po­ka­żę im, że nie mieli racji.

 

po­sta­no­wi­łem po­ja­wiać się w ich ży­ciach coraz rza­dziej… → …po­sta­no­wi­łem po­ja­wiać się w ich ży­ciu coraz rza­dziej

Życie nie ma liczby mnogiej. https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Zycie;20113.html

 

Była świę­cie prze­ko­na­na, bied­na ista­ta, że… → Literówka.

 

ży­wiąc do mnie bez­sa­sad­ne współ­czu­cie… → Literówka.

 

nie w pełni, ocze­ki­wan­go świę­te­go spo­ko­ju… → Literówka.

 

znaną, wy­dep­ta­ną ścięż­ką… → Literówka.

 

życie w głow­nej mie­rze przy­po­mi­na teatr… → Literówka.

 

buty, które nie mogł­by się tak bar­dzo za­mo­czyć… → Literówka.

 

któ­rych, w sku­pie­niu na wa­ni­lio­wo­okim męż­czyź­nie, nie bez żalu po­rzu­ci­ła. → …któ­rych, skupiwszy się na wa­ni­lio­wo­okim męż­czyź­nie, nie bez żalu po­rzu­ci­ła.

 

Roz­ło­ży­ła na­miot ze szpi­wo­rem… → Literówka.

 

żując rybę, mi­mol­nie wró­ci­ła… → Literówka.

 

Cza­sa­mi na­wo­ły­wa­nia z bal­ko­nu matki… → Czy dobrze rozumiem, że tam był balkon matki?

Proponuję: Cza­sa­mi nawołującej z bal­ko­nu matki

 

do­sta­ła się na wu­ma­rzo­ne stu­dia. → Literówka.

 

su­fi­tem zbie­ra­ją­cym bród tego świa­ta… → …su­fi­tem zbie­ra­ją­cym brud tego świa­ta

Sprawdź znaczenie słów bródbrud.

 

które na­stą­pi­ły po­źniej… → Literówka.

 

Nie po­tra­fi­łem na co­dzień nor­mal­nie funk­cjo­no­wać… → Nie po­tra­fi­łem na co­ dzień nor­mal­nie funk­cjo­no­wać

 

chcę, abyś wró­ci­ła na zie­mię… → …chcę, abyś wró­ci­ła na Zie­mię

 

Po­cią­gnę­ła za uchwyt, metal zgrzyt­nął→ Po­cią­gnę­ła uchwyt, metal zgrzyt­nął

 

uj­rza­ła le­żą­ce­go na wznak czło­wie­ka, go­łe­go, bla­do­ścią tak in­ten­syw­ne­go… → Czy dobrze rozumiem, że człowiek był intensywny bladością?

 

Anna za­czę­ła do niego mowić… → Literówka.

 

wsu­nę­ła mu ręce pod pachy, przy­ci­gnę­ła do sie­bie… → Literówka.

 

Po­de­szła do sie­dzią­ce­go pod masz­tem ojca. → Literówka.

 

Pa­trzy­ła na te przed­mio­ty ze drą­żą­cym serce smut­kiem. -> Pa­trzy­ła na te przed­mio­ty z drą­żą­cym serce smut­kiem.

 

Tuź przy jej sto­pie… → Literówka.

 

Pur­pu­ro­wą kol­drę z wi­ze­run­ka­mi stwo­rzeń… → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bruce, Reg, bardzo dziękuję za odwiedziny. Oraz wyłapanie błędów – wstyd, ale wziąłem na klatę i już poprawiłem ;-)

 

Bruce, miło mi czytać takie słowa, dziękuję. Daje mi to nadzieję, że jeszcze umiem stworzyć coś ciekawego. :-)

 

Reg, cóż, szkoda, że nie zrozumiałaś na swój sposób, ale fajnie, że pomijając błędy, dobrze Ci się czytało. :-)

 

 

Dziękuję, pozdrawiam, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Ech, Prosiaczku, chyba nie pierwszy raz zdarzyło mi się czytać Twoje opowiadanie nie bez przyjemności, mimo że nie do końca je pojęłam.

A skoro poprawiłeś usterki, myślę że mogę udać się do klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Heh, nawet dla mnie, gamońka, coś zostało…

 

po drodze wyżynając ją z wody.

wyżymając, koniecznie…

Fajne opko.

dum spiro spero

Technicznie, drażniły mnie w kilku miejscach dookreślenia opisów, które pasowały jak pięść do nosa. Miejscami ta sztuczka ma bardzo fajny efekt, miejscami mam wrażenie, że to pozostałości niezbyt uważnej redakcji (np. wkładała dwa palce po to, by zwymiotować– po co to to dookreślenie celu? Te wytrzeszczone oczy dzieci – po co dookreslanie o np. braku tlenu?).

Myślę też, że opowiadający dziwny mężczyzna momentami miesza ci się z narratorem trzecioosobowym i w jego wypowiedI pojawiają się literackie opisy. Nie wiem, czy to zabieg celowy, ale wytrącał mnie z lektury.

W niektórych miejscach mam wrażenie, że słowa są dobrane przypadkowo lub zabrakło Ci zamiennych, bardziej 'gładkich'. określeń. To także przerywa płynną lekturę. Ponownie: czy to zabieg celowy?

 

Będą spoilery.

 

Opowiadanie o motywie nienowym (replikacja/przeniesienie świadomości), ale w pogłębionym ujęciu. Na kanwie konfliktu między ojcem, pragnącym odkupienia, a córką (domyślenie się tej relacji, przez pierwsze aluzje mężczyzny, jest super łatwe dla czytelnika i rozbraja napięcie z kulminacyjnego odkrycia), pojawia się dość przerażająca wizja zastosowania pewnej technologii. Motyw fragmentowania pamięci, w celu ocalenia replikowanej osobowości przed dewiacjami natury psychologicznej, będącymi nieodłącznymi efektami pełnej replikacji, bardzo ciekawy. Alegoryczny obraz "znikającego rdzenia osobowości", malejącej wysepki w martwym świecie, gdzie brakuje wyraźnych wspomnień i morze niepamięci pochlania coraz większe obszary , bardzo mi się spodobał.

Najbardziej jednak podziwiam konsekwencję budowy postaci ja-pierwszego, który nawet szukając kontaktu z córką nie potrafi wyrwać się ze swoich nawyków i torów, który zanurzył się w swoim odkryciu i jego zastosowaniu tak bardzo, że stał się parodią, mroczną, kreatora, który nawet własną córkę próbuje zmusić do przebaczenia, rekomponując pozostałe fragmenty jej pamięci i osobowości do pożądanego skutku… Bardzo intrygująca wizja, pełna pesymistycznej oceny człowieka.

 

Fabularnie opowiadasz zawsze ciekawe historie, prosiaczku. Mam wrażenie jednak, że z jakiegoś powodu wykonanie lekko kuśtyka, jaoby bylo nierozruszane, bez rozgrzewki, niby idzie, a ma lekkie zachwiania równowagi. Bibliotekę klikam bez wahania, a co z resztą – jeszcze myślę. 

 

Dziękuję za ciekawie spędzony czas!

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Cześć, Psychofishu. Dzięki za odwiedziny i opinię. Fajnie, że mogłem ciekawie spędzić czas przy opowiadaniu. 

 

Nie wiem, jak to jest z tą potoczystością tekstu i językiem. Mam tendencje do komplikowania chyba, ale staram się nad tym panować/pracować ;-) Jak podasz, które słowa są “chropowate”, to się przyjrzę.

 

Dziękuję za bibliotekę i głos :-)

 

 

Cześć prosiaczku.

Podobało mi się. Zarówno ze względu na język (przez który bardzo dobrze mi się płynęło), jak i zaprezentowaną historię. Fajnie odkrywałeś karty, spokojnie prezentując kolejne elementy intrygi i trzymając moją uwagę. I doceniam również budowę charakteru Anny i jej ojca.

Gdybym miał zwrócić na coś uwagę, to na strukturę historii. Sam fakt, że większość tekstu stanowi powoli odkrywana historia ojca Anny nie przeszkadza bardzo, ale miejscami brakowało mi tego skupienia się na obecnej sytuacji – i tak uważam, że w szczególności z finałowej sceny (tam, gdzie kończy swą opowieść) można było wycisnąć więcej i przedstawić w sposób jaśniejszy.

Tym niemniej na tyle przypadło mi do gustu, żeby zgłosić do biblioteki i do nominowalni (mimo pewnych wątpliwości, myślę, że opowiadanie powinno zostać poddane głosowaniu).

Слава Україні!

Masz bardzo charakterystyczny styl, opisowy, z rozbudowanymi porównaniami, normalnie mi to nie przeszkadza, ale science fiction wymaga od czytelnika nieco większego skupienia, a taki styl w tym nie pomaga. Trochę też za szybko odkrywasz karty, właściwie od razu domyśliłam się, co łączy bohaterów. Mimo tego czytałam z zainteresowaniem i jednak udało Ci się mnie zaskoczyć rozmachem tego, co gość uczynił. Fajnie wplotłeś w opko motyw fragmentowania pamięci, na to przyznam nie wpadłam. Wyspa wydawała mi się po prostu wyspą i odkrycie tego motywu prawiło mi sporo frajdy. Mocno to dołujące, że odkrycie poszło akurat w taką stronę, ale z literackiego punktu widzenia pomysł pierwszorzędny.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć, Prosiaczku!

 

Niestety wielkim fanem SF nie jestem i obawiam się, że to mogło wpłynąć na moją ocenę tekstu.

Druga rzecz, to forma, która mnie nie kupiła. Masz w tekście wielkie bloki tekstu – czasem jest to opowieść mężczyzny, czasem opis – i choć wg. mnie ładnie składasz zdania i można przez tekst ładnie przepłynąć, to zdarzyło mi się na tych opisach wyłączyć. Nie wiem, czy wszystkie były też potrzebne (pierwszy z brzegu przykład – długaśny opis wymiotowania).

Cała koncepcja wydaje się dość ciekawa, choć przyznam, że chyba nie wszystko pojąłem właściwie. Podobały mi się wiarygodne opisy zachowań kolejnych kopiowanych ludzi (początek eksperymentów).

Opowiadanie porusza istotne kwestie relacji w rodzinie, pokazuje je w sposób gorzki, ale też wiarygodny, co również zaliczę na plus.

W ostatniej części uderzyła mnie zmiana konwencji, której chyba nie pojąłem – postać orki nie trafia do mnie, może jest to związane z niezrozumieniem wcześniejszych rzeczy. Ja jestem zwyczajny, prosty czytelnik :/

Podsumowując, widzę tu przemyślany szkielet SF, ale ugrzęzłem w opisach i zawiłościach, przez co nie mogę lektury zaliczyć do tych w pełni satysfakcjonujących.

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć, prosiaczku!

Niestety, jestem na NIE.

Przyznam bez bicia, że na początku Twoje opko mnie przeraziło; długaśne sci-fi spod Twojego pióra momentalnie nasunęło mi myśl, że będzie ciężko i hardkorowo, i pewnie nie wszystko zrozumiem. Na szczęście element science podałeś w sposób czytelny i przystępny nawet dla takiego sajfajowego ułomka jak ja ;)

Historia jest zajmująca, chociaż kupuję ją nie bez zastrzeżeń. Skala planów waniliowookiego wydaje się mało wiarygodna, karkołomna, a mi zabrakło w tekście wyjaśnienia, jak udało mu się osiągnąć dokładnie taki cel, jaki zamierzał. Zostawiasz zbyt wiele w domyśle (”Udało mu się i tyle”), tymczasem tak misterny plan aż się prosi o nieco większą szczegółowość.

Koncept nienowy, ale podany w ciekawy sposób; fajnie, że skupiłeś się na dwóch tylko postaciach, między którymi rozgrywał się cały dramat. Lubię takie gargantuiczne koncepty, game-changery, których reperkusje autor pokazuje na bardzo małej scenie, na dwóch ledwie postaciach. Tutaj był ogromny potencjał, ale, niestety, nie wybrzmiało mi to.

Przede wszystkim odbiłam się od stylu. Zdania bardzo ładne i poetyckie sąsiadują z nazbyt rozbuchanymi, wręcz wpadającymi w purpurę: brokat jej łez, gest żałości w kontekście wpychania sobie w gardło palców, by zwymiotować, itp. Zdarzały się momenty, w których zdania stawały się tak długie i gęste od przymiotników, że mózg mi się po prostu wyłączał i sens umykał. W dodatku te długaśne akapity… A przy tym język nie jest wyszlifowany perfekcyjnie, pojawiały się w tekście liczne niezręczności. Albo zdania, których nijak nie potrafię zinterpretować i wyobrazić sobie tego, co opisują: dłoń wykrzywiona w geście świadczącym o poszukiwaniu rozwiązania kolejnego problemu.

Opowiadanie opisami stoi. Lubię opisy, uważam, że tekst bez dobrych opisów jest jak film bez scenografii, ale Twój tekst wzbudził we mnie poczucie, że oglądam jakiś artsowy eksperyment spoza głównego nurtu, gdzie przez dziesięć minut trwa ujęcie źdźbeł trawy szumiącej na wietrze. W dodatku spora część niewiele wnosi, służy głównie sztucznemu pompowaniu znaków.

Bohaterka jest w tym wszystkim jak jedno z tych źdźbeł: polatuje w kierunkach wyznaczanych przez narrację, równie szara i nijaka jak otaczający ją świat. Bardzo mało w niej emocji, więc trudno w niej dostrzec człowieka z krwi i kości; a to z kolei powoduje, że nie jestem w stanie się z nią związać lub jej współczuć.

Zaangażowanie w tekst poczułam dopiero we fragmencie o skutkach ubocznych wchodzenia w nowe ciało. Tutaj zrobiło się groteskowo, makabrycznie i niepokojąco (szkoda, że ten fragment ma formę streszczenia, bo wydał mi się najciekawszy), i wreszcie zaczęła wyłaniać się główna koncepcja, oś fabularna; nadal jednak przygnieciona nadmiarem opisów i ślamazarnością wydarzeń. Tak naprawdę większość dzieje się zakulisowo, dowiadujemy się o nich ze wspomnień, streszczeń, introspekcji. Ten brak aktywności "na ekranie" mnie, jako czytelnika, zdystansował od przeżyć bohaterki i utrudniał skupienie się na opowieści. Sedno, przekaz, właściwą treść opowiadania trzeba wygrzebywać spod ozdobnej, gotyckiej wręcz narracji.

Końcówka z orką wprawiła mnie w konfuzję i przyznam, że nie pojęłam, co się wydarzyło.

Podsumowując: widzę tu ciekawy pomysł na kameralną, a jednocześnie pełną rozmachu opowieść, która zagubiła się gdzieś pod nieskończonymi opisami.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Hej, Prosiaczku

U mnie będzie NIE. Tag psychologia wykorzystałeś w maksymalny sposób, budując skomplikowaną postać ojca, który dopuszcza się wszystkiego, byle odzyskać córkę. Stracił ją z własnej winy i ta strata oraz próba odkupienia wybrzmiewa tutaj bardzo prawdziwie.

Większość tekstu to monolog ojca oraz opisy wyspy. Opowieść Pierwszego czytałem z ciekawością, ostatni dialog również bardzo dobry – stanowi jakby zwieńczenie całości opowiadania. Rozumiałem czyny ojca, przedstawiłeś je na tyle wiarygodnie, że kolejne podejmowane decyzje stanowiły naturalną konsekwencję poprzednich. Pracoholizm i przekładanie pracy nad rodzinę to poważna sprawa i wydaje się, że jeszcze długo będzie problemem (a nawet urośnie w obecnym kulcie efektywności).

Niestety, treść została pogrzebana pod formą. Wiele opisów zdaje mi się zupełnie niepotrzebnych, np. kolejne czynności Anny na wyspie albo opisy tego miejsca, sprawy nie polepszają zdania – naprawdę zazdroszczę umiejętności tworzenia skomplikowanych, długich konstrukcji, ale miałem tutaj wrażenie przesytu – bywały zdania długie, okraszone metaforami i porównaniami, które traciły przez to pierwotny sens. Z trudem czytałem kolejne bloki tekstu, nie dlatego, że były blokami, lecz dlatego, że nie widziałem w nich sensu – zadawałem sobie pytanie, czemu akurat TO pokazujesz? Jeśli wyspa stanowi jakiś obraz samotności, to zdecydowanie jest tego za dużo, jeśli chodzi o coś innego, wybacz, nie zrozumiałem.

Myślę, że historia jest ciekawa, pomysł również, chociaż pewnie pomarudziłbym na pewne braki reperkusji w związku z tworzeniem kolejnych klonów, ale to nie historia – moim zdaniem – na 70k znaków.

Orka na koniec wyskoczyła jak królik z kapelusza. Czy przedstawia czas, który upłynął dla Anny? Nowa, inteligentna forma życia? Nie wiem.

Z pewnością przedstawiłeś ciekawą lekturę, nie żałuję czasu, ale nie zostałem porwany w wystarczającym stopniu, abym oddał głos na tak.

Pozdrawiam serdecznie

Sorry, Winnetou, ale ja też będę na NIE.

Pomysł miałeś ciekawy. Tylko potem on gdzieś się rozmył.

Odbiłam się od tekstu na wielu poziomach.

Na początku drażniły mnie waniliowe oczy. Jak objawia się ich waniliowość? Smakiem? Fuj, chyba jednak nie. Zapachem? Eeee, oczy mają zapach? Można go poczuć, odfiltrować od reszty zapachów twarzy i ciała? Bo smak i zapach to IMO najważniejsze cechy wanilii. Kolor? No, to by miało sens w odniesieniu do oczu, ale jaki to właściwie kolor? Jogurtu waniliowego, płatków kwiatu na nim przedstawionego czy laski wanilii? Oczy w kremowym albo żółtym kolorze raczej nie występują. A jeśli chodziło o brązowe, to wybrałeś masakrycznie okrężną drogę, żeby to pokazać.

Ta waniliowa drzazga być może nastawiła mnie negatywnie do reszty tekstu.

Nie potrafiłam zrozumieć dziewczyny. Jak ktokolwiek może się godzić na takie warunki – dwa miesiące podróży, żeby popracować przez chwilę? A potem kolejny cykl. W ogóle nie ma życia. Łyknęłabym, gdyby była jakąś AI, ale nie wygląda. A i wtedy byłoby to straszne marnotrawstwo.

Faceta zaliczam do kategorii bohaterów z serii “ma wszy jak ruskie czołgi i nie wie, co go gryzie”. No, jeśli oddaje się przedmiot A w zamian za przedmiot B, to zniszczenie B nie przywróci A. Coś takiego może zdarzyć się w handlu (rzadko, bo jeśli świadomie i z premedytacją niszczysz zakup, to nikt nie uzna reklamacji), ale nigdy w sensie entropii i bezpowrotnej utraty A już na wstępie. Czego on nie rozumie?

Dlaczego dziewczyna go nie rozpoznała? No, możliwe, że on manipuluje jej pamięcią, ale tu wracamy do wszy. Nie mógłby napisać programu, stworzyć androida, który będzie reagował zgodnie z programem? Zajęcie prostsze, cel możliwy do osiągnięcia, a wynik będzie tak samo sztuczny, jak w powyższej historii.

Otoczki nie rozumiem. Patyczaki nie powinny pozdychać bez karmienia przez dwa miesiące? Owady ogólnie nie słyną z długowieczności. Trudno pogodzić takie hobby z taką pracą.

Jak facet może wymagać, żeby dziewczyna wróciła za miesiąc, skoro podróż w te i z powrotem zabiera dwa?

Podróżowania też nie kumam. Jeśli dziewczyna wysyła samą świadomość, to ciała przez tyle czasu nie trafi szlak? Nie udusi się po kilku minutach? A jeśli jest bezcielesna, to dlaczego nie może zostać dłużej? Co ją wiąże z bazą?

No i jeszcze stosunek liczby znaków do wydarzeń mi nie leży. Straszna gaduła z tego faceta. Powinien wiedzieć, że ma mało czasu, a opowiada o nieistotnych szczegółach.

Babska logika rządzi!

Och, jak ja nie lubię pisać takich komentarzy, jaki muszę niestety napisać :(

Czyli: uważam, że masz tu świetny pomysł napisany “na odwal”, choć efekciarsko. Sorry za to mocne określenie, ale ono najlepiej streszcza moje odczucia przy lekturze.

Bo tak: jedną z moich ukochanych powieści wszech czasów jest Rękopis znaleziony w Saragossie z jego szkatułkową strukturą, ale tam ona służy budowaniu fabuły i dynamiki, no i to powieść, która ma ponad dwieście lat, natomiast u Ciebie odniosłam wrażenie, że długaaaaaśne bloki opowieści “Adama” są pójściem na skróty. Od razu powiem: nie wiem, jak z tego wybrnąć, bo on jej rzeczywiście opowiada. Może jednak przejściem do jego perspektywy, kiedy opowieść przeradza się we wspomnienie i on to wszystko na nowo przeżywa? Właśnie jak u Potockiego, gdzie w kolejnych opowieściach mamy fabułę, dialogi i tak dalej. Tu mamy niestety monotonne bloki tekstu, które w pewnym momencie zaczęłam odruchowo przewijać :(

 I tych bloków, tych tak naprawdę infodumpów odzianych w szaty opowieści, mamy kilka. Tekst jest bardzo długi, nie dzieje się w nim prawie nic – bo cała historia jest w fabule, a nie w akcji. I okej, nie jestem fetyszystką dynamizmu ani aktywności bohatera. Podoba mi się pomysł, żeby głównym punktem widzenia była “Anna”, nierozumiejąca obserwatorka. Niemniej praktyczne rozwiązanie takiej perspektywy już mnie nie zachwyca, bo za dużo opowiadasz, za mało pokazujesz. Tak, w takiej perspektywie to nie jest łatwe, ale nie jest też niewykonalne.

Uważam też, że w obecnej formie tekst jest przegadany, natomiast długość byłaby odpowiednia albo i za mała, gdybyś ujął to w fabularnie i narracyjnie ciekawszą formę.

Największym plusem dodatnim są postacie – uważam, że wymyśliłeś je dobrze, wiarygodnie, i pokazujesz przekonująco, ale one zasłużyły na lepsze potraktowanie. Że jest między nimi jakaś więź, da się domyślić dość wcześnie, ale to najmniejszy problem.

 

Odbijam się też troszkę od języka, który – miałam chwilami wrażenie – ma ozdobnością i przeładowaniem metaforami maskować miałkość podania fabuły. Nie wszystkie metafory są trafione, a przede wszystkim jest ich trochę za dużo.

 

W efekcie po przeczytaniu całości mam wrażenie, że to jest szkic, spisany pomysł na coś, co mogłoby być świetną mikropowieścią, może nawet powieścią, ale jako opowiadanie się nie sprawdza.

 

Technicznie poprawnie, choć interpunkcja czasem szwankuje. To, co mnie mocniej zatrzymało stylistycznie lub koncepcyjnie, masz poniżej.

 

Filiżanka, przepełniona, zakolebała się na mostku,

Już kiedy pisałeś o stawianiu “na piersi” miałam wątpliwości co do tego zabiegu. Tu już nie mam: wyobrażasz sobie bardzo zdecydowanie męski tors. Spróbuj postawić filiżankę na kobiecych cyckach, nawet niezbyt dużych. Spróbuj ją postawić na kobiecym mostku. No way.

 

Anna wstała i, zrywając po drodze kawałek rośliny, sennym krokiem ruszyła

Raczej: zerwawszy. Ogólnie uważaj na imiesłowy przysłówkowe współczesne.

 

cynowy lej, z którego deszczówka spływała rurą do garnka. Choć po drodze była filtrowana, przeważnie miała kwaśny smak. Filiżanką zgarnęła wodę z dna i popiła kęsy suchego tostu.

No i w ostatnim zdaniu podmiotem jest już deszczówka, a nie Anna.

 

Po deszczu została mżawka. Nagle deszcz ustał.

W sumie już go nie było, tylko mżawka.

 

Niedaleko hamaka rosły mlecze. Pyłki uniosły się na wietrze

Na pewno pyłki?

 

podpięła efemeryczne kabelki

SJP PWN: efemeryczny «krótkotrwały, szybko przemijający»

 

W drugim “rozdzialiku” masz niezbyt fajny head hopping: “A przynajmniej chciał to powiedzieć” to punkt widzenia człowieka ze stacji, a potem wraca perspektywa Anny.

 

Waniliowe oko

Imho to jest silenie się na oryginalność, bo chyba nikt tak nie określa koloru oczu, a jakoś nie wydaje mi się, żeby ten kolor określany jako waniliowy był na tyle charakterystyczny, żeby to usprawiedliwiał. Jak dla mnie te waniliowe oczy i waniliowooki człowiek brzmią pretensjonalnie. Zwłaszcza że nie tłumaczysz tak naprawdę, że miał oczy w nietypowym kolorze.

To niby później się tłumaczy, ale imho słabo.

 

pożółkłe poliki

policzki (literówka?)

 

Anna nie odrywała spojrzenia od waniliowookiego człowieka, aż miała wrażenie, że w nie wlatuje.

W co wlatuje?

 

Z przepełnionego garnka ulewała się woda. Na stoliku i podłodze kałuża odbijała niewyraźnie światła i jej przygarbioną sylwetkę.

Sylwetkę wody?

 

ignorując wezwania poprzednich klientów

Poprzednich?

 

Kiedy wyszła ze śluzy, w swe kleszcze chwyciła ją grawitacja.

 

Ze zdziwienia nie mogła wyjść, odkąd pół roku temu pierwszy raz go spotkała.

Wyjść ze zdziwienia to oczywiście poprawny frazeologizm, ale on nie znosi zmiany szyku. Nie mogła wyjść ze zdziwienia. Inna sprawa, że on tu średnio pasuje. Plus: raczej od kiedy a nie odkąd.

 

Powtórzyła gest żałości

To o prowokowaniu wymiotów? Egzotyczne

 

Matka w roztrzepanych włosach, z rozbieganym spojrzeniem modrych oczu wachlowanych trzepotliwym ruchem gęstych rzęs.

Uch, purpura ;) Plus roztrzepane włosy to niezbyt trafiony frazeologizm. Oraz zdecydowanie nadmiar przymiotników/imiesłowów przymiotnikowych, przydawek ogólnie.

 

cała twarz błyszczała jej w przejawie poczynionego wysiłku

Też to troszkę egzaltowanie nienaturalne, plus zaimek zbędny i w ogóle w złym miejscu

 

zaś faktu tego nie potrafiła w żaden sposób uzasadnić

→ tego faktu zaś…

Spójniki zaś i bowiem idą na drugim (albo ewentualnie dalszym) miejscu w zdaniu, nie na początku. To już wcześniej było, ale zapomniałam wpisać.

 

Ziemia… Sądząc, że właśnie tam przebywa, chciała odszukać ojca, który ją porzucił.

Tu już absolutnie nie miałam wątpliwości, jaki jest związek między tą dwójką. Wcześniej, że jakiś jest, było oczywiste, ale przydałoby się mimo wszystko więcej foreshadowingów. 

 

grynszpanowy

Grynszpan – Wikipedia, wolna encyklopedia

 

Nie bardzo wiem, co ten przymiotnik ma oznaczać w kwestii katafalku…

 

Coś łaskotało łydkę. Kucnęła, woda objęła biodra.

Łydka kucnęła ;)

http://altronapoleone.home.blog

Cześć!

 

Ciekawy pomysł jak i rozwinięcie idei transferu świadomości. Wykorzystując nieco ograny motyw konfliktu dziecka z rodzicem pokazujesz możliwe implikacje, jakie może nieść ze sobą rozwój technologiczny. Mocno poszedłeś w warstwę psychologiczną (kosztem wszystkich innych aspektów), skupiając się na moralnych i społecznych implikacjach takiego stanu rzeczy. Wyszło bardzo socjo (wręcz rozbiłeś na atomy, nie siląc się na zwięzłość) i całkiem w sumie całkiem fajnie, choć nie mogę się wyzbyć wrażenia, że nieco wybiórczo potraktowałeś temat (w którym siedzą tony niewykorzystanego potencjału) i pokazałeś go z naszej (lat 20. XXI perspektywy), nieco ograniczonej perspektywy, co niezbyt współgra z możliwościami, o których opowiada pan w czapeczce. Ale o tym później, bo wyszło, podobało się, zrobiło wieczór i coś czuję, że zostanie w głowie na jakiś czas (a ile pomysłów się narodziło…)

 

Jeżeli coś męczyło w tekście to gawęda: opowieść w opowieści w takim rozmiarze potrafi się dłużyć, zwłaszcza jeżeli wygląda mocno infodumpowo i budzi ryzyko scrollowania, ale pod koniec doskonale wykorzystujesz całą zbudowaną scenę, a że ja osobiście lubię spójne, potrzebne i służące kreacji infodumpy, to kupuję.

 

Bardzo spodobała mi się scena z kołdrą. W oderwaniu od reszty banalna i pachnąca blagą, ale w opowiadaniu doskonale podbudowana i obrazujące tęsknotę bohaterki, która „poznała dobro i zło”. Tyle na dziś. Piórkowo jestem na TAK, jutro albo w tygodniu wpadnę z dłuższym komentarzem.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Niestety nie dałem rady. Od połowy męczyłem się i praktycznie już nie czytałem, zaglądałem. Sorry. Nie jestem targetem takich tekstów. Jestem prosty czytacz.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka