- Opowiadanie: Serginho - Niedokończone sprawy (Cz. 1)

Niedokończone sprawy (Cz. 1)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Niedokończone sprawy (Cz. 1)

NIEDOKOŃCZONE SPRAWY (CZ.1)

 

Dobrze zbudowany brunet westchnął ciężko i intuicyjnie przesunął ręką po stojącej przy łóżku szafce, szukając komórki wygrywającej zapętlony refren „Beautiful Day" z repertuaru U2. Nie, kurwa, to nie był wspaniały dzień, zwłaszcza biorąc pod uwagę wczesną godzinę i kaca, który mógłby położyć stado byków. Gdy w końcu mężczyzna poczuł pod dłonią swego Sony Ericssona, odruchowo nacisnął zieloną słuchawkę i przyłożył aparat do ucha.

– Słucham! – wykrzyczał niedbale i nagle zdał sobie sprawę, że zabrzmiało to jak pretensja pijanego menela spod supermarketu. W sumie aż tak daleko nie minął się z prawdą.

– Pan Nathan Graves? – Po drugiej stronie usłyszał łamiący się kobiecy głos.

– Tak, a kto mówi? – Za wszelką cenę starał się nie odreagowywać pieprzonego bólu głowy, który towarzyszył mu przy każdym najmniejszym ruchu, a także wypowiedzianym, bądź usłyszanym słowie.

– Emily Carrigan…

Carrigan, Carrigan… Cholera, nic mu to nazwisko nie mówiło, przynajmniej teraz, gdy w głowie szarżowało wspomniane stado byków.

– A dokładniej?

– Mój mąż, Jim Carrigan leży w szpitalu i prosił mnie, bym się z panem skontaktowała. Jest ciężko chory, ma raka… Chciał, by pan przyjechał najszybciej, jak to możliwe.

Graves nagle przypomniał sobie nazwisko, choć w obecnym położeniu nie było to łatwe. Jim Carrigan był wykładowcą historii starożytnej na Uniwersytecie Bostońskim, a Nathan jego najlepszym uczniem na roku. Detektyw zdziwił się, że stary belfer akurat po tylu latach chciał się z nim widzieć.

– A o co chodzi konkretnie?

– Nie powiedział mi… chce się z panem zobaczyć, natychmiast… Przyjedzie pan do Bostonu? Podobno to bardzo ważna sprawa dla niego! – Głos kobiety przypominał błaganie o deszcz na pustyni.

– Postaram się przyjechać. Niech mi pani wyśle adres tego szpitala sms-em, a teraz przepraszam, jajecznica mi się pali… – Rozłączył się i poległ na łóżku, oddając się w ramiona snu.

 

* * *

Następnego dnia Graves wylądował na lotnisku w Bostonie, przy szalejącym deszczu i burzy. Wczesna jesień dla tej części Stanów nie była zbyt przychylna, oferując mocne opady deszczu i zimny, północny wiatr, ale w sumie mało go to teraz obchodziło. Przeszedł odprawę, która ciągnęła się leniwie, niczym flaki z olejem, po czym złapał taksówkę, zaznaczając, gdzie chciałby się udać.

 

Mijając ulice Bostonu, przypominał sobie czasy studenckie, kiedy w większości się piło, balansowało na krawędzi, dupczyło fajne czirliderki i przychodziło najebanym na wykłady. Stara, dobra końcówka lat osiemdziesiątych. Potem wszystko się zmieniło; każdy poszedł w swoją stronę, większość znajomości wygasła i wyblakła niczym stary papier. Graves nie pamiętał już niektórych twarzy swoich przyjaciół, nie mówiąc już o bezpłciowych kumplach z roku.

 

W końcu dojechał do „Massachusetts General Hospital", w recepcji dowiedział się, gdzie leży jego nauczyciel i udał się windą na trzecie piętro, na oddział onkologii. Ze znalezieniem sali numer dziesięć nie miał żadnego problemu, a gdy wszedł do środka, ujrzał podpiętego pod maszyny staruszka, który wyglądał tak, jakby zaraz miał zejść z tego świata. Carrigan łypnął oczami na jego widok i uśmiechnął się lekko.

– Witam, profesorze. – Zagaił detektyw, siadając przy łóżku.

– Nathan… dobrze, że jesteś. – Carrigan odezwał się z niemałym trudem i jakby uśmiechnął się znad siwych wąsów.

– Co się stało? Dlaczego mnie pan wezwał? Nie widzieliśmy się tyle lat…

– Ja… śledziłem twoją karierę… – odparł staruszek, łapczywie garnąc powietrze do płuc. – Byłeś w Navy Seals… potem w Rangersach… później zrobiłeś ten kurs okultystyczny…

Carrigan przerwał. Najpewniej musiał odpocząć, a Nathan słyszał jedynie, jak jego dawny mentor chłonął kolejne hausty powietrza do płuc.

– No tak… i co to ma do rzeczy?

– Chciałbym cię prosić o pomoc, Nate. Moi studenci… – Widać było, że każde wypowiedziane słowo sprawia mu niezmierną trudność.

– Co z nimi?

– Kilku najlepszych… zaopatrzyło się w księgi, które do dzisiaj mają miano ksiąg zakazanych przez kościół… To bardzo stare materiały… Nie wiem, jakimi drogami je zdobyli, niemniej chciałbym cię prosić, byś miał na nich oko… to moi najlepsi studenci… tylko zbłądzili… Ponoć spotykają się za miastem na jakichś rytuałach… – wyszeptał staruszek. – Mi już nie zostało wiele życia, ale chcę, byś się tym zajął. Byś pokazał im drogę…

Wyciągnął dłoń, a Nathan ją ujął. Mimo straszliwej choroby trawiącej ciało, Jim Carrigan wciąż miał mocny uścisk.

– Zobaczę, co da się zrobić – odparł Nathan.

– Tylko… uważaj na nich… mogą być groźni.

– Nie martw się, profesorze, poradzę sobie. Jakieś nazwiska?

– Tanner McGeady… Jeden z moich najlepszych studentów… on to zapoczątkował… on pokazał kilku innym ciemną stronę historii… Pomóż im…

– Wystarczy na dzisiaj. – Nathan usłyszał za sobą głos. Gdy się odwrócił, zobaczył grubego mężczyznę w białym kitlu. – Pan Carrigan musi odpocząć, proszę wyjść.

 

Graves skinął głową staruszkowi, po czym wyminął lekarza i wyszedł z sali. Jeśli to, co mówił profesor faktycznie miało miejsce, detektyw w pierwszej kolejności zamierzał sprawdzić tego Tannera. Zapowiadało się na całkiem śliską sprawę z zakazanymi woluminami, a takie Nathan najbardziej lubił. Jedynym mankamentem było to, że nikt mu za to nie płacił, ale w końcu mógł się zlitować i zrobić coś za darmo, zwłaszcza, jeśli chodziło o umierającego profesora z dawnych czasów. Może nawet kiedyś ktoś odpłaci mu tym samym? Szczerze w to wątpił…

 

C.D.N.

Koniec

Komentarze

"Następnego dnia Graves wylądował na lotnisku w Bostonie, przy szalejącym deszczu i burzy."- rozumiem że on wylądował, a burza stała przy nim i szalała ;)?
"czirliderki"- ekhm... Skoro w polskim takież słowo nie istnieje, to może słusznie by było napisać je według angielskiego słownika? Przynajmnniej taka jest moja opinia.
"Byłeś w Navy Seals... potem w Rangersach... " Mogłeś napisać Marines. Ale skoro już dałeś swojemu bohaterowi tak znakomite referencje, to nawet nie próbuj strzelić jakiejkolwiek militarnej gafy. Poza tym, czy nabór do oddziałów specjalnych nie jest tajny?
Były jeszcze jakieś błędy interpunkcyjne, ale nie chce mi się ich wymieniać. No cóż, zobaczę, co będzie potem.

Lassar, czasami trzeba ruszyć głową, żeby sobie wyobrazić pewne rzeczy, które Ty opisałeś jako błędy. Niemniej zobaczę, co będzie potem w z Twoimi komentami ;).

Z liczby mnogiej wnioskuję, że muszę również sobie wyobrazić cheerleaderki. Dobra, nie ma sprawy;).

""Następnego dnia Graves wylądował na lotnisku w Bostonie, przy szalejącym deszczu i burzy."- najzwyczajniej brzmi to dla mnie nienaturalnie. Do tego, jeżeli jest burza, to nie ma sensu wspominać o deszczu. No, chyba że chodzi o jakąś suchą burzę.

Lassar ma rację; składnikiem burzy jest deszcz. To jakby napisać "przy szalejącym śniegu i zamieci".
A propos "przy", też uważam, że to nie brzmi dobrze.

"Przeszedł odprawę, która ciągnęła się leniwie, niczym flaki z olejem, po czym złapał taksówkę, zaznaczając, gdzie chciałby się udać." Czy to nie brzmi dziwnie?

Źle piszesz dialogi. Polecam http://www.fantastyka.pl/10,2112.htm
 Tyle co do spraw technicznych.

Jak to czytałem to czułem się jak na marnej sesji RPG. Przykro mi, ale ten fragment mnie nie zachęcił do czytania dalszej części.


Nowa Fantastyka