- Opowiadanie: alien - Sygnał

Sygnał

Wła­ści­wie w każ­dym dużym mie­ście są dziel­ni­ce z biu­row­ca­mi.

A gdyby wy­my­śleć po­sta­po­ka­lip­sę i jeden z ta­kich ob­sza­rów uczy­nić miej­scem mniej lub bar­dziej re­al­nej akcji dzie­ją­cej się w ta­kiej rze­czy­wi­sto­ści?

Tekst jest cał­ko­wi­tą fik­cją, ale pró­bu­je po­ka­zać różne rze­czy.

Jak to się udało?

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Sygnał

„Żeby nie było niczego”

Krzysztof Kononowicz

Kandydat na prezydenta

 

W życiu nie ma nic za darmo. Akcja-reakcja. Przyczyna-skutek.

Strapiony Michał podrapał się po dawno niemytej głowie, która niemiłosiernie swędziała pod grubą gumą maski od dobrych piętnastu minut.

Mężczyzna stał na środku ślepej klatki schodowej i ze smutkiem patrzył na obraz nędzy i rozpaczy, boleśnie przypominający, co wydarzyło się sześć lat wcześniej.

Miejsce budziło uczucia, ale nie takie, do jakich był przyzwyczajony. Normalnie po wejściu do zamkniętej przestrzeni miałby wrażenie, że przekracza mury więzienia, wchodzi do labiryntu, w którym w każdym cieniu i zakamarku kryją się demony, umiera dla świata i przedostaje się przez nienasyconą paszczę betonowej bestii, która przenosi go do przeszłości, do zastygłego w czasie obelisku, pomnika chwały dawnych fachowców i budowlańców.

Tutaj nic takiego się nie stało. Ani przez chwilę nie czuł się źle, był co najwyżej lekko osowiały. To miejsce wpływało na niego zupełnie inaczej niż wiele innych, ale specjalnie o tym nie myślał, bo wiedział, że nowy, wspaniały świat jest pełen dziwów, o których nie śniło się nawet filozofom.

Kiedyś wieszczono, że po upadku ludziom puszczą wszelkie możliwe hamulce. Mieli zniszczyć się w bratobójczych walkach, a po nich świat przejąć miały karaluchy. Tak się nie stało, a w każdym razie nie do końca. Stoczono wiele walk, ale nawet wtedy próbowano oszczędzać wszystko to, co pozostało z dawnej kultury i cywilizacji.

W różnych miejscach zachowały się całe ulice, jak również osiedla, gdzie infrastruktura poddała się tylko i wyłącznie niszczycielskiej mocy przyrody. Matka natura upominała się o swoje i z przerażającą brutalnością i konsekwencją oplatała świat kolejnymi warstwami roślin i brudu. Nieraz udowadniano, że czyszczenie tego jest syzyfową pracą. Często poprzestawano na doprowadzaniu budynków do minimalnego porządku, a to skutkowało ciemnością lub półmrokiem w środku.

Właśnie tego w tym miejscu zabrakło. Było tu jasno dzięki wybitym szybom w recepcji, która znajdowała się obok i łączyła z klatką schodową. Dziury przyniosły nie tylko światło i poczucie lekkości, ale przede wszystkim chaos i zniszczenie. Zadziałały niczym wszystko inne we wszechświecie. Dały jedno, żeby odebrać coś innego. Dzięki nim wiatr nawiewał krople toksycznego deszczu i masę śmieci, które zalegały grubą warstwą w każdym kącie. Coś za coś. Dwa w jednym, a nawet trzy, bo widok holu wzbudził w Michale nieracjonalną pewność, że gdzieś na świecie pozostały miejsca niezniszczone, które wystarczy posprzątać, żeby wyglądały jak kiedyś.

Zrobiło mu się nieco lżej na duszy. Spojrzał z nową siłą i nadzieją na drzwi wind, niemej pamiątki czasów, które nigdy nie wrócą.

Właśnie.

Windy.

Małe, ciasne pudełka, które woziły ludzi, widziały powłóczyste spojrzenia, niejeden wzwód i niejedną sprzeczkę. Klaustrofobiczne skrzynki, gdzie ludzie ulegali namiętnościom, leżeli w żółtych, śmierdzących sikach czy puszczali soczystego pawia.

Przypomniały mu się słodkie i niewinne czasy dzieciństwa, gdy z kumplami blokował dźwigi w okolicznych blokach. Nieraz denerwował zgrzybiałych staruszków i matki z bąbelkami na rękach, była to jednak niska cena za możliwość obejrzenia niekończącego się potoku małych, wiecznie gderliwych ludzi, którzy klnąc, na czym świat stoi, musieli wdrapywać się po schodach na górę.

Teraz też nie mógł się powstrzymać. Naciskał przyciski na aluminiowych tabliczkach, aż go palce rozbolały. Choć to głupie i idiotyczne, miał cichą nadzieję na małą przejażdżkę, na posmakowanie tego, co było kiedyś niedocenioną codziennością. Doskonale wiedział, że budynki korporacji słynęły z tego, że stały tam ogromne generatory, i choć wiele z nich budowano w ustawionych przetargach, to nawet bez obsługi działały długie lata… o ile ktoś czegoś nie rozkradł.

– Kurwa mać – przeklął cicho, gdy nic się nie stało.

Kopnął lekko jedne z drzwi i stanął, nasłuchując, czy coś się nie dzieje.

A czego się spodziewałeś? Myślałeś, że nikt tu nie zaglądał? Staryś, a głupiś jak but z lewej nogi.

Nie mogło być inaczej. W gruncie rzeczy wiedział, że tak będzie, mimo to zezłościł się, że żaden szyb nie jest otwarty, co zaoszczędziłoby mu dodatkowej roboty. Problem tkwił w tym, że nie miał innych opcji. Nie mógł skorzystać ze schodów, bo te schowano w rdzeniu budynku, i odgradzała je para grubych i ciężkich drzwi przeciwpożarowych. Nie miał możliwości, żeby wspiąć się po elewacji. Nie pozostało mu nic, a musiał dostać się na samą górę.

Zdjął plecak, rzucił go na brudną podłogę, i zaczął w nim grzebać w poszukiwaniu małej, składanej saperki. Po chwili wciskał koniec szpadla w szczelinę w drzwiach i ponuro rozmyślał nad tym, co stało się tydzień wcześniej. Był zły na wszystko i wszystkich, a najbardziej na siebie, że się złamał i zgodził na całe to wariactwo i szaleństwo. W głębi duszy nie chciał tej wyprawy, mimo to znalazł się tam, gdzie kiedyś się jąkał i zostawił swoje serce. Nie chciał wracać do dawno pogrzebanych wspomnień, ale stało się, i teraz musiał wywiązać się ze zobowiązań. Było to ważne, bo zgodził się przy świadkach, i gdyby dał plamę, zbyt mocno ucierpiałaby jego długo budowana reputacja.

To nie był pierwszy taki przypadek, że język miał szybszy niż głowę. Okolicznością łagodzącą pozostawało to, jak bardzo się starali. Zaczęli go urabiać miesiąc temu, a potem przychodzili jeszcze wiele razy. Byli jak małe brzęczące muchy, jak karaluchy, które zawsze wracają, choć wszyscy je tępią i rozgniatają na krwawą miazgę. Przyzwyczaił się do tego i nauczył ich unikać. Wiele razy udawała mu się ta trudna sztuka, w końcu jednak wpadli na sposób i dopadli go całą zgrają w saunie.

– Cześć, mamy taką malutką robótkę, a ty podobno jesteś najlepszy. – Mile podbechtali jego ego, a on, choć przyparty do muru, nabrał widoków na pozytywne zakończenie całej sprawy.

Nie zastanawiał się długo. Podniósł wzrok, zaszczycił zamglonym spojrzeniem największego z nich, nie wypuścił dziewczyny spomiędzy nóg i targany spazmami wycedził tylko jedno słówko:

– Mów.

Tak rozpoczęła się pamiętna rozmowa, podczas której dobili targu.

Czy chciał posmakować strachu i zmierzyć się z demonami przeszłości, dokładnie w tym jednym miejscu? Marzył, żeby mieć święty spokój? Bał się stracić reputację wilka, który wytrzaśnie wszystko nawet spod ziemi?

A może to wina miłego ciepełka między nogami? Atmosfera sauny, która nie mogła równać się z Warszawianką, ale równie dobrze pieściła wszelkie zmysły?

Nieważne, co przeważyło. Nie liczyło się, czy przysłali dziewczynę, która go obsłużyła. Był dorosły. Miał chwilę słabości i musiał teraz zapłacić.

Wycieczki się zachciało jaśnie panu. Słowo się rzekło, kobyłka u płota.

A mógł przeprowadzać naiwniaków. Warszawskie metro było małe, robota lekka, prosta i przyjemna, i bez potrzeby wkładania kombinezonu. Owszem, trzeba było użerać się z bestiami, które myślały, że kieszonkowe królestwa to ósmy cud świata, za to tunele nie kryły zbyt wielu tajemnic. W tej robocie dało się złapać darmowe żarcie, i wszystko cud, miód, malina, gdyby nie nudy na pudy.

Mógł też przejść na Domaniewską. Tam było ciekawie, i zyski pierwsza klasa, i zabawy na kilka dni. Coś by się obejrzało, coś wymontowało, i szafa gra. Myśląc o tym uśmiechnął się mimowolnie, bo przypomniał sobie, że raz to sztachety były w robocie.

Odwiedzał Mordor wiele razy. Teren kusił bogactwem i odstraszał mnogością konkurencji. Ściągało tam chamstwo i drobnomieszczaństwo ze wszystkich stron. Wielu nowych nie przestrzegało zasad i podkładało się na tysiąc sposobów, a potem szło w zaparte, działając w myśl starej, dobrej, sprawdzonej zasady „łociec prać”. Prawdę mówiąc, trochę ich rozumiał. Gdy był młody i głupi, cieszył się z takiej zabawy. Teraz czuł się źle, gdy bił Polaków, ale gdy trzeba… mus to mus.

Mógł też siedzieć na dupie i nic nie robić. Tyle się napracował, tyle nachodził w życiu, że miał na waciki, do tego zakład utylizacji szmalu, formalnie biorąc, nigdy nie zbankrutował.

Politycy dotrzymali słowa. Może trzeba się przejść i wziąć swoje sto milionów?

Nie tak wyobrażał sobie emeryturę, naprawdę nie tak, ale cóż, nie od dziś wiadomo, że na Wiejskiej obiecywali gruszki na wierzbie.

Biedny zawsze dostaje po dupie.

Najśmieszniejsze było to, że ludzie mieli go za twardziela, a on w środku pozostał zwykłym chłopakiem, swojakiem z Pragi, który panicznie się boi, lubi kozy z nosa, ma fantazje, słabości i marzenia, i chce, żeby go kochać, a przynajmniej szanować.

Jak się ma miękkie serce, trzeba mieć twardą dupę.

Ważne, że tamci przedstawili dowód. Transmisja powtarzała się w różnych godzinach, w świątek, piątek i niedzielę. Słowa „projekt, wyzwanie, rozwiązanie, promieniowanie” brzmiały obiecująco i dawały nadzieję, której wszyscy szukali. Jeśli dobrze zrozumiał, ktoś nadawał to ekstra-mocnym Wi-Fi… zresztą, nieważne czym i jak, i skąd mieli sprzęt i fachowców. Liczyła się zapłata, bardzo szczodra, ale żeby ją zdobyć, musiał przejść się z plecakiem na grzbiecie.

Najbardziej pasował ze wszystkich okolicznych zabijaków. Był samotnym strzelcem, przemykał jak duch i mógł działać z finezją, której brakowało większym grupom, do tego niegdyś pracował na Smyczkowej.

Kłopoty takich jak on zaczynały się przy Wałbrzyskiej. Przed trzydziestym trzecim było tam małe centrum handlowe. Budynki ocalały, ale zajęły je ptaki, które nie znosiły, gdy ktoś wychodził ze stacji. On prosty chłopak nazywał je ptakami, bo unosiły się w powietrzu, inni, mądrzejsi używali łacińskich nazw, ale nie tych z podwórka, tylko ładnych, klasycznych i uczenie brzmiących. Wielkie bestie broniły swojego terytorium, za to z dawnymi ptakami miały niewiele wspólnego. Skrzeczące, perfekcyjne maszyny do zabijania podobne były do smoków z Tolkiena, stworów z „Gry o tron” czy prehistorycznych pterodaktyli, których zdjęcia widział w muzeum historii naturalnej. Miały ogromne, ostre szpony, mocne, cienkie skrzydła i niezwykle grubą, zieloną skórę. Wyprostowane mierzyły ponad dwa metry wzrostu, a ich rozłożone skrzydła dochodziły nawet do czterech, dobrze chociaż, że nie pluły ogniem.

Wyjście ze stacji zawsze wyglądało tak samo. Wpierw trzeba było otworzyć zaporę, potem obejrzeć niebo, puścić serię, a najlepiej dwie czy trzy, i pobiec zakosami do najbliższego wieżowca.

Nie gwarantowało to sukcesu, i Michał już widział, jak ptaki porwały kolegów. Sam nie mógł z tym nic zrobić. Zabrakło mężczyzn, żeby pomóc, później też nikt nie chciał ruszyć tyłka. Niestety. Krzyki nieszczęśników słyszeli godzinami, a podejść nie było jak, bo na dole centrum urzędowali czteronożni, którzy ochoczo pluli kwasem. Gdyby mieć drona, to można by skrócić cierpienia nieszczęsnych, a tak… smutna historia, która z czasem obrosła legendą i nadużywana była przez leniwe matki do straszenia dzieci.

Michał miał wrażenie, że ptaki w Landzie były mądrzejsze od wszystkich ludzi razem wziętych. Podziwiał je mocno. Z ogromną precyzją potrafiły przewidzieć ruchy dwunożnych, co czyniło z nich godnych przeciwników.

Matka natura nie lubiła homo sapiens na powierzchni. Gdy nikt na nich nie polował, musieli chronić się przed zdradliwym deszczem i słońcem z bogatą gamą jonów, tachionów, nuklidów, pierwiastków i masą innego śmiecia. Poza nimi pozostawały jeszcze zwykłe rentgeny, które wielu uważało za normalne, chociaż z normalnością nie miały nic wspólnego. To jednak nie koniec. W blokach czaiły się zmutowane szczury i pnącza, po ulicach krążyły hordy bezpańskich psów, zdziczałe konie prewencji, bandyci, dresiarze i najgorsza swołocz pod słońcem, czyli najprawdziwsi mutanci. Ci ostatni często mieszali w głowach i niszczyli wszystko, co popadnie, co dla ludzi kończyło się tragiczne, bo tamci mieli tyle sił, że nikt nie mógł się z nimi równać.

Tak wyglądał nowy porządek świata. Zmutowane rasy zajmowały niezmierzone przestrzenie na powierzchni, stara gwardia próbowała wegetować pod ziemią. I wszystkim żyło się jak u starego dobrego Wellsa, z tą drobną różnicą, że mocniejsi byli na górze.

Dużej części potworów nikt nigdy nie opisał ani nie skatalogował. Od nieznajomych słyszał, że na powierzchni hasały różne pokraki, długo jednak nie brał tego na poważnie. Wielu rozmówców miało talent do tego, żeby ubarwiać co drugie słowo, z drugiej strony z roku na rok krążyło coraz więcej dziwnych opowieści, dotycząc z grubsza tych samych okolic. Wszystko zmieniły liczne wyprawy. Michał kilka razy uczestniczył w rajdach, w trakcie których niszczyli kolonie, mioty i roje. Miał wtedy ulotne wrażenie, że eksterminuje całe gatunki, wyrzuty sumienia szybko jednak mijały, gdy tłumaczył sobie, że dobry stwór to martwy stwór, a jak ludzie nie wyplenią robactwa, to ono zrobi to samo z nimi.

Skąd brała się różnorodność mutacji? Tego nie wiedział nikt. Stali bywalcy barów zaklinali się, że na mieście działa szemrane towarzystwo, które wydostało się z więzień, gdy uległo przemianie. Były też podejrzenia, że odmieńcy powstali jako potomkowie bezdomnych. To miało pewien sens. Naukowcy zgodnie twierdzili, że wystarczył jeden błysk promieniowania, i to on zmienił każdego w blokach, wieżowcach i ogólnie na powierzchni.

Niezależnie jednak od pochodzenia wszyscy mieli jeden cel.

Przetrwać.

Różnie wyglądali, ale metody stosowali te same. Chcieli pokazać, kto tu rządzi, i dlatego rabowali, co miało jakąkolwiek wartość, niszczyli psychicznie słabszych, torturowali, a na koniec zabijali albo zjadali po kawałeczku, każąc patrzeć na gwałty na bliskich.

Nikt nie był bezpieczny.

Michał po latach niczemu się nie dziwił, a czasem trochę pomagał różnym odmieńcom, ale tylko tym, którzy jeszcze przypominali ludzi. Nie było w tym nic bezinteresownego. Ci zbyt często odgrywali się na tych, którzy weszli na ich teren. Nie mieli praktycznie nic, nie chcieli tracić tego, co pozostało, i z czystej i wyrachowanej kalkulacji wynikało, że od czasu do czasu opłaca ułatwić się im życie, a potem domagać rewanżu.

Ludzie na dole nie chcieli myśleć, co się dzieje na górze, kto z kim przystaje albo co załatwia i za ile. Ich ciasne, ograniczone rozumki zajmowały głód, rezygnacja i smutek. Wystarczało im, żeby mieć jako taki spokój i ciągłe dostawy nowych błyskotek.

Nikt nie dbał o tych, którzy walczyli. Jedyną pomocą dla stalkerów pozostały słowa. Te nic nie kosztowały. Wychodzącym na górę zawsze życzono spokojnego życia i lekkiej śmierci. Ktoś zaczął, ktoś powtórzył, i tak pozostało.

Szczęściem w nieszczęściu było to, że w Warszawie wciąż znajdowało się wiele kryjówek. Większość wieżowców z wielkiej płyty przetrwała w dobrym stanie. Często nie trzeba było wychodzić na zewnątrz, żeby przejść z jednego do drugiego czy przedostać między klatkami. Wykorzystano tu prosty fakt. W trakcie budowy na każdym piętrze robiono dziesiątki przejść, które potem niezbyt dokładnie zamurowano. W papierach jak byk stało, że to otwory technologiczne, ale on, syn elektryka z grupą SEP, doskonale wiedział, że robotnicy zawsze tak robili, żeby się nie narobić, i przygotowywali takie drogi i dróżki, że lepszych ze świecą szukać. W nowej rzeczywistości wystarczyło odnaleźć te miejsca i usunąć kilka cegieł. W niektórych blokach był co prawda problem, gdy tubylcy nie chcieli się zgodzić, ale wtedy robiono to po cichu w piwnicach, i na końcu każdy był zadowolony.

Michał cicho zaklął pod nosem. Cały czas miał wrażenie, że coś jest nie tak. Bo niby wszystko było w porządku, ale w trakcie biegu ze stacji lekko się potknął, w bloku o mało nie spadł z piętra, a na dodatek coś stało się z latarką na głowie. Nie był specjalnie przesądny, ale tym razem wiedział, że za dużo tych przypadków. Coś się kroiło, i czuł to w kościach.

Natknął się na ciało młodego chłopca, co prawda w kombinezonie, ale bez maski i plecaka. Był to najgorszy z możliwych znaków. Twarz nastolatka pozostała tak spokojna i niewinna, że stalkerem, normalne twardym i opanowanym, coś wstrząsnęło do szpiku kości. Wiedział oczywiście, że początkujący potrzebowali opieki, a doświadczeni przewodnicy nie chcieli brać ze sobą młodzieży, ale wokół ciała nie było śladów świadczących o próbie pochówku, a on wątpił, że młodzieniec był stąd i wyszedł z własnej i nieprzymuszonej woli w nieprzyjazny teren.

Niepisaną zasadą nowego świata pozostawało to, żeby nigdy nie zostawiać swoich. Nie chodziło nawet o sprzęt, tylko o zwykły szacunek dla tych, którzy często ryzykowali zdrowie, a jeszcze częściej życie. Choć wyglądało to na głupie marnowanie energii, zawsze zabierano ciała albo grzebano je w prowizorycznych mogiłach. Było tylko jedno jedyne odstępstwo od tego świętego prawa, tu jednak nie miało zastosowania. Wokół ciała nie doszło do walki, i Michał był tego absolutnie pewien.

Młodzi od zawsze byli ciekawi świata. Rozumiał to każdy, za to nikt nie chciał zająć się zadaniem przekazania im wiedzy. Tak wiele spraw ciężko było im wytłumaczyć.

Jak mówić o palmach, emeryturach i innych rzeczach, które wyglądały jak z baśni tysiąca i jednej nocy?

Większość książek poszła z dymem albo tkwiła w scalakach, które stopiły się od impulsu. Podobnie filmy. Prawie wszystkie zapisano w germanie czy krzemie, więc pozostały bezużyteczne. Nieliczne ocalałe sztuki oglądano w wyjątkowych sytuacjach, nie patrząc jednak na treść, tylko rozkoszując się widokiem pięknych, młodych, a przede wszystkim zdrowych aktorek. Tak wyglądał upadek moralny, może nie całkowity, ale jednak upadek. Ciężko było pokazać bogactwo tym, którzy urodzili się na stacji, wegetowali na stacji i znali tylko stację, no i może jeden czy dwa fragmenty warszawskich tuneli. Owszem, zdarzały się komplety, pokazy i pogadanki, mimo to jakość edukacji w kolejnych miesiącach spadała na łeb na szyję, i reformy kacyków z metra nic tu nie wniosły.

Michał kochał dzieci, te małe, niewinne smyki, które były przyszłością narodu. Nie zmieniało to tego, że przy każdym większym wystąpieniu twardo twierdził, że to baby są od tego, żeby przekazywać tyle wiedzy, ile tylko się da. Podobnie jak wielu mężczyzn trzymał się starej zacnej zasady, i jak dotąd dobrze na tym wychodził. Bo kobieta to kobieta, facet to facet. Koniec, kropka.

Jedynym plusem wyprawy było to, że blok, przez który szedł, wiódł od samej stacji aż do skrzyżowania Wałbrzyskiej z Puławską. Miał tam swoją melinę, małą samotnię, przytulne, śmierdzące bagno, rozkoszne miejsce, w którym mógł odpocząć i uciec od smutnej rzeczywistości. Tę zaszczytną rolę pełniła kawalerka na drugim piętrze, gdzie zachowały się szczelne plastikowe okna, a wzmacniane drzwi jak dotąd skutecznie oparły się włamywaczom. Klucze dostał od znajomego, który poszedł na Kabaty. Słuch o biedaku zaginął, więc Michał od dłuższego czasu miał lokum wyłącznie dla siebie. Do spokoju tego miejsca wybitnie przyczyniło się kilka łapówek, które wręczył tu i tam przy zakrapianych okazjach. Tyle go to kosztowało, że później nie chciał myśleć o poniesionych wydatkach. Choć z zewnątrz mieszkanko nie wyróżniało się zbytnio, to w środku urządzone było na bogato, bez szczawiu, mirabelek i wody w kranie, za to z meblościanką, małą wersalką, półką z książkami i butlą z gazem. I płaski telewizor Samsunga znalazł swoje miejsce, choć, rzecz jasna, tylko jako kosztowna ozdóbka.

Na Smyczkową mężczyzna mógł przejść dwiema drogami, dłuższą przez aleję Lotników i Modzelewskiego, albo krótszą przez bazarek i przy jakimś tam wydziale czegoś tam. Obie drogi znał jak zły szeląg. Były kiepskie, bo prowadziły obok instytutu wojskowego.

Anteny na terenie ośrodka napawały go lękiem już wcześniej, a co tu mówić dopiero teraz. Wielu kolegów też zastanawiało się, co tam właściwie się dzieje. Kilku z nich próbowało nawet to sprawdzić, ale nikt nie wrócił żywy.

Może te sprzęty wciąż działały i powodowały anomalie w okolicy? A może żyli tam jacyś żołnierze, którzy chcieli bronić tego do końca świata, a nawet dzień dłużej?

Ze stacji wyszedł o dziewiątej, w mieszkaniu spędził kilka godzin, zaś dalej wyruszył z samego rana, gdy nie było ani ciemno ani jasno. Pomyślał wtedy, że lepsza będzie krótka droga. Wybrał ją bez namysłu, a potem gorzko pożałował. Nie dość, że o mało nie dostał zawału, gdy biegł na otwartej przestrzeni, nie dość, że wyrżnął jak długi na chodniku i obił kolana, to jeszcze stracił jeden magazynek. I na co? Na głupie kundle, które wyskoczyły ze zrujnowanych budek z chińskim żarciem. Ale nie tylko przy bazarku przeżywał ciężkie chwile. Musiał zrobić slalom i skradać się między autami, które stały to tu, to tam, przy wydziale został obrzucony kamieniami, a obok instytutu jego licznik zaterkotał nie gorzej niż stary modem.

Na szczęście teraz był już na samej Smyczkowej. Niby blisko miał ze stacji, ale z ręką na sercu… od czasu katastrofy tam nie zaglądał. Owszem, z daleka nieraz widział budynek z logiem znanej firmy, ale starannie go omijał… aż do dziś. To był jego jednorożec, coś, co chciał pozostawić na koniec stalkerskiej kariery.

Miał plany dotyczące tego, jak wejść, te jednak szybko stały się nieaktualne. Budynek z bliska wyglądał zupełnie inaczej niż go pamiętał. Musieli go przebudować i odświeżyć. Pewnie dlatego sprawiał wrażenie znacznie większego. Michał teoretycznie mógłby wdrapać się po elewacji. Wiele szyb poniżej piątego piętra było wybitych, i dałoby się zaczepić, a bluszcz też zbytnio nie przeszkadzał. Problem tkwił w tym, że jego kondycja nie była taka jak u młodzika, do tego miał na sobie pełną zbroję. Kombinezon, maska, broń, wojskowe trepy, manierka, racje i masa drobiazgów ważyły swoje. Sprawy nie ułatwiał też fakt, że dolne piętra wyglądały na nadpalone, a to znaczyło, że całość mogła być krucha w niektórych miejscach.

Nie mógł powiedzieć „jeden do transportu”, dlatego po oględzinach uznał, że wejdzie szybem windy jak jakiś wielki pan. Ostatecznie odpuścił inne opcje. Po latach intuicyjnie wyczuwał, co jest właściwe, i kiedy sprawa jest z góry przegrana. Wynikało to z doświadczenia. Nieraz czepiał się złych dziurek czy wiązał sznurki w ogródku sąsiada. Teraz nie było sensu kozakować i tracić energię na udowadnianie męskości, bo energia to życie, a życie jest ponad wszystko.

Drzwi w szybie powoli ustępowały, odsłaniając pustą przestrzeń. Mężczyzna zasapał się, ale ucieszył, że się udało. W szybie nie paliło się nawet światło awaryjne. Zdjął z pleców ukochaną Lolę, włączył latarkę i zaczął lustrować otoczenie. Zobaczył, że kabina jest wysoko. Drabinka też wyglądała na całą, i nie było przy niej dziwnych dodatków. Wszystko wyglądało całkiem nieźle, i poczuł ekscytację dziecka, połączoną z radością i dziwnym uczuciem, że jak coś idzie dobrze, to zaraz przyjdą problemy.

Schował łom, założył plecak, zapalił lampkę na głowie, zarzucił karabin na plecy, ostrożnie sprawdził stabilność szczebelków w ścianie i zaczął się wspinać.

Czas zacząć penetrację burdelu. Komu w drogę, temu trampki.

Po kilku minutach zabrał się za otwieranie drzwi na czwartym piętrze. Od środka było to na szczęście dużo łatwiejsze niż mógł przypuszczać. Kręcił korbą i nasłuchiwał, czy nic się nie dzieje, zżymając się w duchu, że skrzydła drzwi lekko skrzypiały. Budynek powinien być pusty, ale… kto tam wie. Krawaciarze potrafili trwać na posterunku nawet po śmierci. Widział to wielokrotnie w Mordorze. Młode wilki były zmienione, ale nadal groźne, tak samo, a nawet bardziej niż kiedyś. Korporacyjni wojownicy wyszli z wirtualnych światów i siedzieli przyczajeni, gotowi wyskoczyć zza węgła, gdy człowiek strzepuje lub podciera tyłek. Nie mieli żadnej świętości, i Michał zbyt często stwierdzał, że to jednak parszywe czasy, że nawet na stronie trzeba mieć oczy z przodu i tyłu głowy.

Na piętrze dalej panowała względna cisza. Mężczyzna zobaczył, że drzwi do biur z obu stron są zamknięte. Nie stanowiło to problemu, bo szyby w przeszkleniach tuż obok ktoś zdemolował, i on musiał tylko dokończyć dzieła zniszczenia. Wybrał na chybił trafił jedno wejście, ostrożnie powybijał resztki szkła we framudze i jakoś się przez nie przecisnął, na szczęście nic nie rozrywając. Po chwili stał w krótkim korytarzu, który się załamywał kilka metrów dalej. Przed nim czekało biuro, którego tak się obawiał. Zamarł na dłuższą chwilę i zaczął odliczać w myślach.

Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem.

Nadal słyszał względną ciszę. Mogło to być zdradliwe, więc nie tracił czujności. Czas zwolnił w jego głowie. Każda sekunda stała się wiecznością, w końcu jednak przemógł się i ostrożnie ruszył do przodu, powtarzając tylko trzy czynności.

Krok. Zatrzymanie. Sprawdzenie, czy nic nie grozi.

Napięcie i adrenalina powodowały, że oblał się zimnym potem. Energia, jaką poświęcał, była ogromna, ale nie miał wyboru i musiał brnąć w to dalej.

Tak w ogóle ludzie w metrze często myśleli, że stalkerzy mają kwas zamiast krwi, pioruny w oczach i nadludzkie moce. Przypisywali im cechy potworów, których tak mocno się bali. Łudzili się, że ci, którzy żywią i bronią, są lepsi i mocniejsi, i zawsze wiedzą, co robią.

Z tą świadomością żyło się łatwiej i wygodniej, a to przecież nieprawda była. Wycieczki takie jak ta dawały mocno popalić. Każdy bez wyjątku pozostawał człowiekiem i czuł wściekłość, znużenie i zmęczenie. Bywało, że wracało się z portkami pełnymi towaru. Taki klimat i ryzyko zawodowe. Wszyscy się z tym liczyli i brali to pod uwagę, do tego czasem nie patrzyło się na drobiazgi i szło do mety na autopilocie. W takich sytuacjach każdy czuł zastrzyk adrenaliny, a potem, gdy padał na ryj, to nie można go było ze dwa dni dobudzić.

Michał w końcu stanął na końcu korytarza. Wyjrzał za róg i oniemiał. Kiedyś zrobiono tu salki, które można było połączyć, obecnie straszyła otwarta przestrzeń i masa stojaków ze statuetkami i medalami.

„Jesteśmy najlepsi”

„Wzrost w nieskończoność”

„Kolejna nagroda za wspaniały produkt”

„Możemy wszystko”

„Wszystko możliwe”

Czytał napisy, i choć go nie dziwiły, nie mógł przyjąć do wiadomości, że ktoś uprawiał tak bezczelną propagandę. Po prostu nie mieściło mu to się w głowie. Z jednej strony firma miała osiągnięcia i mogła się pochwalić, z drugiej porażała ilość blichtru, lukru i kiczu, od którego zrobiło się Michałowi niedobrze. Pełno tu tego było, a moc przekazu dodatkowo podkreślały sztuczne marmury i złocenia.

Instynktownie wiedział, że nie znajdzie nic ciekawego, i tylko z obowiązku przeszedł się po całej wystawie, dokładnie sprawdzając każdy eksponat. Jak przypuszczał, wszystko było ordynarnymi atrapami. Niepostrzeżenie zeszło z niego napięcie. Poczuł się jak wybraniec na pustyni rzeczywistości, niekoniecznie w przenośni, a wszystko przez wybite okna, zimny wiatr i panoramę zniszczonego miasta. Coraz mocniej myślał o biurze jak o zamku, w którym król z syndromem małego ego pyszni się, jaki jest wielki.

Z tego wszystkiego zrobił się głodny.

Gdzieś tu powinna być kuchnia.

Nie pomylił się. Pomieszczenie stało, i dało się w nim rozgościć, a co najważniejsze, można było zamknąć i uszczelnić drzwi, i w ten sposób skryć przed całym światem.

Zdjął maskę, zjadł kanapkę z grzybkami, popił wodą z plastikowej butelki, posiedział chwilę, poprzeciągał i rozluźnił. Cały czas myślał o chwilach, gdy pierwszy raz zobaczył zbirów. Ich wstęp był miły i sympatyczny. Połaskotali jego ego. Nie zważali na to, że był na kacu, zachowywał się jak ostatni cham, prostak i burak. Posunął się do tego, że bekał i puszczał gazy, niczym ich przy tym nie częstując. Robił, co mógł, a oni udawali, że nie widzą nic niestosownego, choć to ciężka zniewaga była. W metrze żyło tylu wierzących, praktykujących i bogobojnych obywateli, że zasada „gość w dom, Bóg w dom” stała się normą i nawet najmniejsze odstępstwo było świętokradztwem. Trochę zmieszało go ich zachowanie i nawet zaintrygowało, czemu są tak zdesperowani. Robił przy tym pokerową twarz i dobrą minę do złej gry, a oni nic. Regularnie nachodzili go w nędznej klatce trzy na trzy metra, która nosiła dumne miano domu, napastowali w kawiarni przy północnym wejściu czy zaczepiali na posterunku, gdy siedział z chłopakami.

Czemu byli tak uparci? Czyżby inni odmówili? Może chcieli więcej albo jak jeden mąż skierowali ich do niego? A może poszli wcześniej, ale nie wrócili?

Na koniec wszędzie czuł ich smrodliwy oddech i wzrok, i to było mocno nie halo. Molestowali go, jak powiedziałby znajomy papuga, i nie cieszył się z tego, że za każdym razem o włos podwyższali ofertę, a on mógł bezkarnie ich obrażać i patrzeć, jak się hamują i zwijają w niemocy.

Co tu jest grane? Gdzie znajduje się cholerne drugie dno?

Ubrał się i wyruszył w drogę. Schody na szczęście wyglądały w porządku. Przeszedł piętro wyżej i wybrał stronę, gdzie drzwi były otwarte. To był chyba magazyn. Wszędzie stały regały po sufit i leżała masa śmieci, papierów i szpargałów.

– Kaaaasa. – Stał niepewnie w wejściu i patrzył na weksle, kwity i akta, wyraźnie słysząc tylko jedno słowo, zwielokrotnione przez echo.

Wakacje się skończyły, no cóż, to było do przewidzenia.

Zaczął się skradać. Musiał być ostrożny, tym bardziej, że mogła zdradzić go maska, a właściwie głośny świszczący oddech. Stawiał coraz wolniej kroki i nasłuchiwał, czy coś się nie zmieniło. Poziom adrenaliny rósł. W półmroku ciężko było wyczuć, co gdzie jest. W końcu zza jednego z regałów zauważył rząd biurek, a przy nich siedzieli sztywni inaczej, którzy z pasją uderzali szponiastymi palcami w niepodłączone klawiatury, tępo wpatrując się w czarne monitory.

Lepsze niż 3D w Arkadii.

To na pewno byli zmutowani ludzie, w większości nadzy, bez włosów na głowie, za to z sinizną, bąblami, strupami, wypalonymi oczami i gnijącym mięsem, które czuł nawet przez filtr maski. Widział takie rzeczy wielokrotnie. Na jego oczach niektórzy z nich dotykali się, wyrywając włosy, a inni drapali, nie patrząc, że zostają im w ręku całe płaty skóry.

Oprócz siedzących zauważył takich, którzy pchali wózki na dokumenty albo chodzili w kółko, a właściwie nie chodzili, tylko czołgali, albo nie czołgali, tylko poruszali jedną nogę i ciągnęli za sobą drugą, dostawiając ją powoli. Część była bez kończyn albo miała je złamane, ale jakoś im to nie przeszkadzało, żeby kroczyć w dziwnym, chocholim tańcu, który najwyraźniej nigdy się nie kończył.

Szur, szur, szur… szur, szur, szur.

Śmieszne to było i przerażające zarazem.

Skąd ta pogoń za pieniądzem? Czy ich zachowanie to wypalony obraz tego, co robili w dniu zagłady? Jak przeżyli potem? Tkwili w anomalii? Odradzali się co pewien czas w tej samej postaci? I co zrobiliby, gdyby go dostrzegli? Czy broniliby się czy udawali, że jest kolejnym sprzętem?

Nie chciał nawet tego sprawdzać. Powoli wycofał się i przeszedł schodami na kolejne piętro, gdzie napotkał analogiczny korytarz i dużą salę.

Znów widział ludzkich mutantów, którzy najwyraźniej kiedyś tu pracowali. Rozebrana owłosiona trójka stała spleciona w miłosnym uścisku. Michał rozpoznał dwóch samców i samicę w środku. Tworzyli tak zwaną kanapkę i byli zajęci zaspokajaniem swoich potrzeb. Przez chwilę miał ochotę strzelić, ale odpuścił, uznając, że nie ma co marnować amunicji.

Za nimi stali kolejni, i miał wrażenie, że jest w klubie swingersów. Piętro podzielono na sekcje, w których dominowały dyby, krzyże, klęczniki lub metalowe klatki. Osobnicy obojga płci zaspokajali się sami albo nawzajem, w parach, trójkątach czy większych grupach. Liczni kochankowie zmieniali pozycję, znajdując ogromną przyjemność w tym, co robili. Mężczyzna obserwował, jak atrakcyjne sztuki cieszą się zainteresowaniem, a inne są całkiem uległe. Zafascynowany patrzył na kocie, powolne ruchy, jak i szybkie, gwałtowne akcje, i z podnieceniem słuchał jęków, westchnień, uderzeń o pośladki, świstu narzędzi do bicia i rytmicznego skrzypienia licznych sprzętów.

Tak wyglądała prawdziwa orgia.

W robocie były taśmy, sznury, pejcze, lateks i przeróżne gadżety z seks shopu. Sperma i płyny tryskały gęstymi strumieniami, i nikt tu nie spał ani nie odpoczywał. Michał miał wrażenie, że ktoś pozbawił ludzi człowieczeństwa i wydobył pierwotne odruchy i instynkty. Tak wyglądał mokry sen nastolatków i wielu dorosłych, i to w jego fabryce, jak ją kiedyś nazywali. Poczuł się jak w jaskini, tylko, że to biurowiec był, z meblami z Ikei i nowoczesnym sprzętem, może bez prądu, ale zawsze.

Jak oni to wytrzymują? Czy robią to całymi dniami? Skąd biorą siły? Co jedzą? Jak radzą sobie z dziećmi? Czy są tylko projekcją tego, co działo się po ataku? I czy w ogóle wychodzą poza to piętro?

Wycofał się po cichu. Przeszedł schodami na siódme piętro, gdzie w wejściu tkwiła barykada z mebli, którą powoli, metodycznie, kawałek po kawałeczku rozebrał gołymi rękami.

Zaraz za nią zobaczył przewrócony tron, a na nim resztki człowieka. To była kobieta z wielkim biustem i ustami zaklejonymi szeroką przezroczystą taśmą, na której domalowano szminką karykaturalnie duże usta. Tron zrobiono z czarnego dyrektorskiego krzesła, nieszczęsna miała związane nad głową ręce, a nogi przywiązane do drewnianych oparć. Nawet idiota mógł poznać, że zrobiono to, gdy żyła, a świadczyły o tym rysy i zadrapania na meblu i ślady na jej głowie.

Straszna śmierć, chociaż, kto wie, może nic nie czuła? Może była odurzona?

Na ziemi obok leżał identyfikator. Podszedł, podniósł go, uważnie obejrzał. Piękna, zdrowa, polska dupa, zresztą wszystko, co polskie, jest najlepsze, jak powiedziałby Nikoś.

Czyżby niedostępny obiekt męskich westchnień, nazywany za plecami, po kątach, zimną suką? I na koniec oddała się każdemu, kto chciał? A może nie miał racji? I opierała się, gdy ciągnęli ją na miejsce wiecznego spoczynku? Dostała w łeb, żeby się nie wyrwała, a potem było za późno? Albo znosiła cierpienie z pokorą, bo doskonale wiedziała, co zrobiła?

Może, może, może, za dużo tych może. Nie było jak sprawdzić, co tu się stało. Niektórzy podobno potrafili czytać emocje, gdy czegoś dotknęli, ale nie Michał.

Może to i lepiej? Może dlatego nie było mu żal, że złożyli ją w jakiejś chorej ofierze?

Przeszły go ciarki, gdy przeszedł się do piętrze. Było tu tak cicho, a w salkach zauważył kilku podobnych szczęśliwców. Były to głównie kobiety, ale jeden facet też się znalazł.

Czy komuś podpadli? Poszło o zazdrość z powodu głupiego awansu? O to, że ktoś miał o włos wyższą pensję albo lepszy kubek na święta?

Tak w ogóle, to czego to ludzie nie wymyślą i nie zrobią. Ale co tu się dziwić, gdy kiedyś nie raz i nie dwa widział powłóczyste spojrzenia szefowych. Teraz to już nieważne, ale nawet po latach trochę nim wstrząsnęło, jak bardzo ludzie potrafią być wredni i zawistni… a może to tylko polskie piekiełko?

Tak się pogrążył w rozmyślaniach, że nie zauważył nawet, jak wchodzi na kolejne piętro… było tu równie cicho jak poniżej.

Zaczął się rozglądać. Ekrany na ścianach metodycznie rozbito, biurka dawno temu spalono, a wszystko przemieszano tak, że nawet twórca sztuki nowoczesnej lepiej by tego nie zrobił.

Wśród tego bałaganu widział jakieś notatki i pojedyncze kartki. Podniósł jedną z nich. Słowa wyglądały na fragment większej całości, stworzonej pewnie przez domorosłego wierszokletę.

Ciekawe, czy udało mu się osiągnąć sukces. I czy koleżanki obdarzyły go czymś więcej niż lajkami na facebooku.

Była też książka z zamazanym tytułem. Czyżby autor jeszcze się zastanawiał albo musiał go zmienić? Przejrzał ją, zauważając włożone pismo od prawnika.

Ciekawe.

Oprócz kartek leżało mnóstwo kawałków kości, a do tego całe ciała, wyglądające na ludzkie. Przyjrzał się im z ciekawością. Wyglądali na normalniejszych niż ludzie na dole, ale i tak musiało ich coś trafić, bo wzięli się za łby. Należeli pewnie do managementu, i dlatego wcześniej kryli z tym, co w nich siedziało. Bali się uciec na dół, stąd barykada. Cóż za ironia. Wyginęli, pokazując, co są warci, a normalni ludzi jednak przeżyli.

Istnieje jednak sprawiedliwość na tym świecie.

Zaczął chodzić po całym piętrze, szukając czegoś, co mogłoby nadawać cholerny sygnał albo przynajmniej nadawać się na mały handelek.

Nagle zrobiło mu się słabo.

 

***

 

I nie było już nic, ni chłodu, ni wiatru, ni żadnego zniszczenia. Zamiast zrujnowanego biura zobaczył to, co skrywał w najgłębszych pokładach umysłu. Wpierw miał przebłyski, pojedyncze obrazy, emocje i uczucia, które uderzały z taką mocą, aż złapał się za głowę. Było ich coraz więcej. Przenikały się i nakładały, i na końcu widział zapalone światło, ludzi, ekrany z propagandą i plakaty na ścianach, piłki do rzucania, szafki, koleżanki i kolegów, i słyszał taki gwar i szum, jaki kiedyś w warszafce normalnością był.

Wtedy nie myślał, że będzie mu tego brakować. Po tym, jak się rozstał… po tym, jak go potraktowano… to było coś, czego się nie zapomina, skaza, która pozostaje do końca życia i tkwi niczym ślad po cięciu, zrobionym przez szalonego kapelusznika.

Widział każdą bliską mu osobę, same bliskie osoby, nawet te, które być może nieświadomie skrzywdził. Wyglądało, jakby przyjechał do pracy, w której znaleźli się tylko ci, którzy go lubili. Poczuł ciepło w sercu, czując, jak się cieszą:

– Chodź na kawę.

– Pogadajmy.

– Dobrze, że wpadłeś.

Po latach został w końcu specjalistą… i to było tak piękne, tak dobre i jasne, jak wydarzenia podczas półrocznego wyjazdu, który skończył się w bardzo zły sposób.

– I've got the power. – Michał zanucił i padł.

 

***

 

Obudził się z mocnym bólem głowy. Leżał spocony. Ledwo mógł oddychać. Coś go bolało tu i tam, za to złamań chyba nie było. Odruchowo chciał zerwać maskę, ale powstrzymał się dosłownie w ostatniej chwili.

Filtr! Filtr! Filtr! Do it! Do it! Do it!

Przeturlał się. Jednym ruchem głowy sprawdził, czy nic mu nie grozi, potem przekręcił się na bok i sięgnął do plecaka, żeby znaleźć krążek do maski. Musiał to zrobić trochę na wyczucie, bo ledwo co widział. Była już noc, i najwyraźniej przespał kilka godzin. A biuro? Wszystko w nim pozostało zniszczone.

A było tu tak pięknie.

Nie bój się. Znajdziesz to czego szukasz. – Jak na złość kilka razy przyszła mu do głowy ta sama natrętna myśl, ale nie zwracał na nią uwagi, bo wstrzymywanie oddechu podczas zabaw z maską to poważna sprawa.

Gdy skończył, zaczął się zbierać. Dokładnie wtedy zobaczył obraz z młodości, gdy bywał jeszcze u swoich dziadków.

Zamarł.

Coś za dużo tych przypadków. Co się tu dzieje do jasnej cholery?

Przed oczami stanął mu kolejny obraz. Znów przeżywał pierwszą jazdę ukochanym czerwonym autem, które miało tyle miejsca pod maską, że hulał tam wiatr, ale było wspaniałe, bo mógł tam otworzyć dach.

Nie bój się. To, czego szukasz, jest na samej górze.

Kim jesteś? – zadał pytanie w swojej głowie.

Nieważne. Idź na górę. Nie zasypiaj. Uważaj na głupoli.

Ale kim jesteś?

Nie uzyskał odpowiedzi, tylko zobaczył swój pierwszy raz. Przyjemne uczucie. Myślał, że to wyrzucił, stracił na zawsze, ale jak widać nie.

Co to do cholery miało być? Spowiedź? Czy umierał? A może jakiś anioł stróż chciał podarować to co miłe?

Nie wiedział skąd, ale poczuł, że to koniec wizji, więc się zebrał, sprawdził sprzęt i ruszył dalej.

Musiał być podwójnie ostrożny, bo zmierzchało.

Wkrótce trzeba włączyć latarkę. Kiepsko.

Na tym piętrze nie było nic wartego uwagi, nawet szafki w kuchni stały puste. Nic. Totalne zero. Jakby ktoś robił tu porządki, a na koniec przejechał wielkim odkurzaczem.

Chciał iść na drugą stronę piętra, ale nagle coś jakby usłyszał… zmroziło go, gdy dźwięk się powtórzył… jakby jęk lub szelest.

Zaczął się skradać i wyjrzał na korytarz.

Kiedyś była tu szatnia, a teraz za załomem najwyraźniej coś się czaiło, czekając na nieostrożnych wędrowców.

Ruszył powoli.

Serce biło coraz szybciej, a maska jak na złość zaparowała.

I rzeczywiście, siedziało tam kilka samców z wydętymi brzuchami, kilku bydlaków pod krawatem, którzy choć w garniturach, byli na bakier z dress kodem.

Pewnie reszta z tych, co tu urzędowali.

Samce pożerali ze smakiem jakiegoś znajomka, a nabrzmiałe czoła, martwica, sina skóra, szramy i ropiejące rany jasno mówiły o ich stanie. Oni spokojnie sięgali po flaki, obgryzali kości, mlaskali i chrumkali z zadowoleniem, a Michał patrzył przez lunetę, potwierdzając, że wszystkie komputery są zniszczone.

To na pewno nie to piętro. Ciekawe, skąd biorą wodę i czy żyją tylko na surowiźnie.

Wycofał się cicho. Niepotrzebne mu były problemy. Chciał jak najdłużej być niewykryty, a amunicji też nie miał przecież zbyt dużo.

 

***

 

Nagle się obudził. Leżał w mieszkaniu na stacji metra, cały śmierdzący i zlany potem i mocno zdenerwowany tym, co zapamiętał.

Jezu, co za straszny sen! Dlaczego dziś? – Przyszło rozdrażnienie, tym większe, że na zewnątrz ktoś nie pukał do drzwi, tylko walił, a jego bolał łeb, jakby ktoś uderzał w niego młotem.

Ty stary moczymordo, coś za dużo wczoraj wychlałeś.

Samokrytyka udzielona, więc wstał z barłogu, noszącego dumne miano łóżka, a właściwie poleciał na podłogę jak jakiś worek kartofli.

– Kuźwa – zaklął, gdy go zamroczyło.

Potrząsnął łepetyną, która teraz podwójnie bolała. Na wizji pojawiło się coś więcej niż mroczki. Wiedział już, że potknął się o latarkę. Zniszczona, chociaż, gdy kładł się wieczorem, na pewno była cała.

Dziwne.

Przeszedł na czworaki, z trudem wstał na nogi, a na końcu otworzył cholerne drzwi, ledwo trzymając się przy tym framugi.

– Suuuper. – Zadowolony docenił własne wysiłki i, wciąż patrząc pod nogi, rozpoczął głośną litanię. – Ceguj? Kiego chu-chu-chu… – podniósł przekrwione oczy, chcąc zakończyć z przytupem, ale ugryzł się w język i zamilkł, mocno zdziwiony.

– Cześć dziadzia, mamy taką malutką robótkę, a ty podobno jesteś najlepszy. – Za drzwiami z zakłopotaną miną stał naczelnik, jego odwieczny wróg, a za nim kilku łebków.

Jakoś nagle, nie wiadomo jak, cofnął się i usiadł z wrażenia na łóżku, dając im wejść do środka. Sytuacja była co najmniej dziwna. Z jednej strony naruszyli mir domowy, a on był stalkerem, więc miał pełne prawo ich wyprosić, zgodnie z niepisaną zasadą „niech się każdy odpierdoli, bo mu stalker przypierdoli”, z drugiej strony czuł podniecenie tym, o co poproszą.

Czyżby stał się jasnowidzem i specem od wypraw do warszawskiej dżungli? Co tak naprawdę zastanie na Smyczkowej?

Nieważne, choć życie to ciągła przygoda, to teraz twardo odmówi i nie pójdzie, przecież klapsa mu nie dadzą.

– Sprawa jest zamknięta. – Jego usta przekazały dokładnie to, co usłyszał na pożegnanie w pewnym januszeksie, a jakaś cząstka umysłu zaprotestowała, rozpaczliwie wierząc, że słowa wypowiedział ktoś inny.

Zemdlał.

 

***

 

Dziwne. Był na dwunastym piętrze, i choć to ładna i szczęśliwa liczba, dostał drzwiami w twarz. Zupełny niefart, ale przyjął to jak prawdziwy facet, rozumiejąc, że pewnie za głośno szedł po schodach.

Było ich dwóch. Lekko go zamroczyło, ale od razu puścił serię, niestety trochę za wysoko. Cofnęli się, a z tyłu zaczęli nadciągać kolejni. Miał do nich kilka kroków, wystarczyło, żeby się rozpędzić i pchnąć ich karabinem do tyłu.

– Szlag!

Nie byli zbyt mądrzy. Dwóch pierwszych upadło, reszta nabrała względnego respektu. Skierował lufę w ich stronę. Może i byli nienormalni, ale wiedzieli, co może ich czekać… respekt mieli coraz większy, aż w końcu… obrócili się przeciwko sobie, jakby byli źli na wszystko i wszystkich i nieważne z kim walczą.

Poczuł się jak w kabarecie.

Gdy zaczęli się bić, stracili nim zainteresowanie. Poczekał, aż przeniosą się w głąb biura, i zaczął przemykać pod ścianami, uważnie obserwując. Nie czuł się zagrożony. Czasem któryś z tamtych zaszczycił go przelotnym spojrzeniem, warknął ostrzegawczo i po chwili wracał do młócenia swoich krajan.

Luzik.

Zupełnie jakby ci na wejściu przekazali, że jest nietykalny, a reszta przypominała „widzimy cię, a ty się nie wtrącaj”.

Wygląd piętra był do przewidzenia. Zniszczono tu wszystko. Zdemolowano całość, wyrywając nawet panele pod sufitem. Ocalały jedynie okna. Ogólnie nie widział nic ciekawego, musiał tylko uważać, żeby nie wdepnąć w stłuczone świetlówki.

Najszybciej jak się dało przeszedł poziom wyżej, uznając, że lepiej, jak będą kisić się we własnym sosie.

– Yes! Yes! Yes! – ucieszył się, że to w końcu trzynaste.

Myślałby kto, że dyrektorskie, ale coś tu wybitnie nie pasowało. Wszystko ładnie zachowane, to fakt. Były tu okna, oznaki rozkłady też wyglądały typowo, ale wystrój już nie do końca.

Na piętrze stały biurka, przy nich na sedesach siedziały wysuszone szkielety, a obok leżały góry zepsutego jedzenia. Michał oglądał kiedyś taki film, gdzie seryjny morderca przywiązał jedną z ofiar do łóżka, i ta nie ruszała się całymi miesiącami. Chciał pokazać, że źle skończyła, bo była leniwa, a on zapamiętał go, bo tam strasznie padało, a na samym końcu zabito ciężarną. Tu było lepiej, bo więcej ludzi i nie mieli widocznych śladów wiązania.

Czyżby spełnili mokry sen typowego pracodawcy? A może ktoś zaaranżował to długo po katastrofie? Tylko skąd te sedesy i jedzenie?

Różne cuda widział, gdy ludzie spełniali ukryte fantazje. Zaraz po końcu świata organizowano liczne orgie, pojawiły się pochodnie Nerona i inne bezeceństwa. Puszczały hamulce młodym i starym, bo wielu z nich było na głodzie. Cierpieli bez netu, dopalaczy i innych rzeczy. Trudno było im wytrzymać. Nie mogli brać, pić, tweetować, postować i robić tego, co stało się głównym celem i sensem ich życia. I stąd pojawiły się wymuszenia, kradzieże, dręczenie słabych, niszczenie wszystkiego wokół… trafiało się wszystko, a Sodoma była przy tym jak przedszkole. Pretekstem do walki okazywała się kromka chleba, butelka wody, krzywe spojrzenie czy to, że część nie chciała wypuścić innych na powierzchnię. Warszawa nie miała szczęścia do normalności, oj nie miała. Nadludzie z zachodu, towarzysze ze wschodu, a teraz to.

Czuł, że piętro jest wyjątkowe. Cały czas miał się na baczności, bo tu też znajdowało się dużo salek i zakamarków. Przyglądał się kolejnym sprzętom i miejscom, aż w końcu… jogi babu… LOTTO, BINGO, SZÓSTKA.

Wystarczył rzut oka i od razu wszystko zrozumiał. Nie było to wcale trudne z jego analitycznym umysłem. Laptop z baterią słoneczną sam przechodził w stan czuwania, a gdy pojawiało się słońce, ładował baterię, włączał się i zaczynał wysyłać wiadomość w świat.

Michałowi powróciły wspomnienia. Przymknął na chwilę oczy, odłożył broń, a potem zaczął klepać w klawiaturę. Poczuł się jak kiedyś. Kliknął kolejno na menu start, ikonkę worda i pierwszy dokument na liście ostatnio otwartych.

Już z góry rzucało się w oczy jasne i klarowne:

„Dzień 1 – kick-off meeting i zapoznanie się z zespołem z Bangalur. Dzień 2 – kodowanie. Dzień 3 – testowanie”

Zaczął przewijać ekrany i w końcu zobaczył najważniejsze fragmenty, które jasno mówiły:

„Wirus może nadawać się do wykradania danych. Projekt ma na celu stworzenie szkodnika nowej generacji. Biorąc pod uwagę złożoność, jest to wyzwanie klasy drugiej, a utajnienie powinno być na poziomie omega.

Ryzyko – promieniowanie w wypadku uszkodzenia oprogramowania i zniszczenia systemów kontrolnych w niektórych fabrykach; konieczność wypłaty odszkodowania w przypadku wykrycia powiązania z naszą korporacją”

Omega… dobre sobie, pewnie durny kryptonim zarządu albo korekta.

Spojrzał też w outlooka, gdzie znalazł masę maili krytykujących projekt i zero odpowiedzi.

No tak, lepiej robić wirusy niż odpowiadać. Wykop, kurwa, wykop. Aaa, to kiedyś, teraz się nie da.

Uderzył pięścią w sprzęt. Nie chciał, żeby się do czegoś nadawał i kogoś kusił. To był impuls. Komputer spadł, a on właśnie stracił ogromny zarobek.

Co te biurwy i sukinsyny wymyślili? Jacy ci ludzie głupi… ile można by zdziałać, gdyby wysiłki mas nie szły jak para w gwizdek. Ale nie, lepiej udawać, że wszystko w porządku, niż ruszyć dupę i działać z pożytkiem dla wszystkich… korpo-kurwa-racja.

I za co?

Stał niesamowicie wściekły, próbując dojść do siebie. Nagle w okolicy jednej z salek coś się poruszyło. Błyskawicznie chwycił za broń.

TO BYŁA ONA, starsza, zmieniona, z jakże smutnym wzrokiem. Drżał i patrzył zafascynowany, wahał się, kilka razy chciał zerwać maskę i rzec coś mądrego albo wygarnąć do niej całą serię, ale w końcu się opamiętał, jakoś zebrał do kupy i opuścił Lolę.

Stali długo w niezręcznej ciszy, którą przerwała, wyjaśniając drżącym i zachrypniętym głosem:

– Teraz już wiesz, co robiliśmy. Przepraszam, co zrobiłam… tobie. Dzień w dzień przeżywam to od nowa. To mój czyściec i kara. – Opuściła wzrok, najwyraźniej czekając na rozgrzeszenie.

Wiedział, ale zupełnie co innego. Zaufał i otworzył się. Rozkochała go i odtrąciła, a on wciąż pożądał ją jak Caddy. Emocji było aż niemiara. Nie mogli się dogadać, i musiał odejść. Tak właśnie wyglądała jego największa porażka życiowa. I jasne, że nie święty mikołaj, nie dziadek mróz, ale ludzie ludziom zgotowali los… i jasne, że nie trzeba potworów, wystarczą zwykłe hormony.

Dopiero teraz poczuł, jak bardzo nie chciał o tym mówić i myśleć. To było kiepskie wspominać czasy, które nigdy nie wrócą. Tamten świat wyglądał i działał zupełnie inaczej, i czasem nie można albo nie warto rozdrapywać starych ran.

Wtem usłyszał pukanie, coraz bardziej natarczywe i natarczywe. Brzmiało jak… no właśnie, skąd tu, u diabła, wziął się dzięcioł?

Wszystko wokół zaczęło zasnuwać się mgłą.

 

***

 

Drapieżnik zawył, gdy poczuł kolejne pnącza, które powoli oplatały jego ręce i nogi. Zawierały jad, stężone paskudztwo, które paraliżowało każdą żywą istotę. Były cierpliwe i nieustępliwe, a on tracił siły, nieubłaganie przegrywając.

Kiedyś o tym miejscu znajdował się ogród botaniczny. Z pięknego parku pozostało skupisko splątanych roślin, zwierząt i różnego rodzaju biomasy, wybuchowa mieszanka, podsycana miesiącami popromiennej ewolucji, arena, gdzie przeżywali tylko najsilniejsi. Wiele nieostrożnych zwierząt i ludzi tu błądziło, albo wprost przeciwnie, musiało iść tym skrótem i miało straszliwego pecha.

Drapieżnik należał do gatunku homo krawatus. Dawno temu był człowiekiem, myślał koncepcyjnie, pił hektolitry kawy i robił dokładnie to, co inni. Jego kres dobiegł końca i mógł tylko wyć i czekać, aż rozpocznie się długi i bolesny proces trawienia i wchłonięcia świadomości.

Obok niego spoczywał stalker, który śnił o ukochanej, dziewczynie, która nigdy nie istniała, a raczej istniała, ale była zupełnie inna, niż ją pamiętał. Mężczyzna był karmiony, leczony i troskliwie doglądany, niczym kocię, pisklę czy małe dziecko. Bo pnącza miały inteligencję i cały czas badały, klasyfikowały i zastanawiały się, nie zabijając bez powodu. To miało głębszy sens. Wcześniej nieraz chwytały ludzi i czuły tam wyłącznie agresję czy proste pragnienia. Stalker był inny i wciąż się uczył, do tego nie miał manii zniszczenia.

To był naprawdę piękny umysł.

Pośrednik.

Wybraniec.

Pnącza próbowały do niego dotrzeć, podsuwać obrazy i prowadzić dialog, zrozumieć, co tu się stało i co kierowało tymi śmiesznymi istotami. I choć były rozkojarzone z powodu nowego członka ich społeczności, to na szczęście nie trwało to zbyt długo.

Tak wyglądał nowy, wspaniały świat.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Gorzkie przesłanie tego, co może zdziałać bohater, żyjący z głęboką skazą w duszy i sercu. Ciekawie wyglądają zderzenia wspomnień tego, co było, z odkrywaniem tego, co można dostrzec w tych samych miejscach dziś. 

Gdzieś tam dojrzałam usterki językowe, ale nie wydały mi się rażącymi ani zbyt licznymi. 

Bardzo trudny temat i niezwykle realne jego oddanie. 

Osobne podziękowania za wskazanie o wulgaryzmach.

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

alien dziękuje bardzo za komentarz.

I ja dziękuję. Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Hmmm. Przeczytałam około jednej czwartej i dowiedziałam się, jaki stosunek ma bohater do wind, że zgodził się na coś, na co nie chciał i nie powinien się zgadzać, zaczęłam poznawać tło, na którym mają się rozegrać wydarzenia (że w Warszawie mieszkają jakieś fantastyczne stworzenia)… Ale nadal nie wiem, o co chodzi w tekście. Nie zahaczyłaś mnie, początek nie wciągnął. Ale przyznaję, że tekst jest napisany na przyzwoitym poziomie.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka