- Opowiadanie: Baku11 - Draoi - Rozdział 4

Draoi - Rozdział 4

Oceny

Draoi - Rozdział 4

Następnego dnia o ósmej, Starr obudziła się. Była sama w pokoju. Seth i Holly już wstali. Przebrała się i zeszła na dół. Zauważyła szóstkę kolegów przebranych w staroświeckie ubrania.

– Hej, co to za ciuchy?

– Celtyckie – odparła Holly – A niby jakie inne? Dziwnie by było chodzić po celtyckim mieście we współczesnych ciuchach. Wzięliśmy je, gdy się pakowaliśmy. A co, ty nie masz?

Angielka zaprzeczyła.

– No to leć. Najbliżej jest Gúnaí Ó Fallúin. Będzie parę budynków dalej na prawo od wyjścia.

Wyszła z gospody i ruszyła do sklepu z ciuchami, po chwili była na miejscu.

Weszła do środka. Na stojakach i ścianach wisiały najróżniejsze bluzy, spodnie i buty, wszystkie w stylu celtyckim. Na odzież założone były ceny w funtach i euro. Przed ladą stała kobieta w średnim wieku o rudych włosach przyprószonych siwizną, zawiązanych w warkocz przerzuconym przez ramię.

Fáilte go Gúnaí Ó Fallúin.– przywitała się. – Cad is féidir liom a dhéanamh ar do shon?

Starr wybrała jasnozieloną tunikę, luźne ciemnozielone spodnie z tartanu, pasek z celtyckimi ornamentami i skórzane buty podobne do sztybletów. Potem założyła to wszystko w przymierzalni.

Całkiem niezłe, pomyślała.

Gdy płaciła za odzież, sprzedawczyni trochę się zdziwiła, że kupiła męskie ubrania.

– Kobiece są dla mnie zbyt opięte. – wyjaśniła draojka Światła. – Męskie są luźniejsze.

Kobieta mruknęła ze zrozumieniem.

– A tak w ogóle – zagadnęła Angielka – Czemu nie macie własnej waluty? Funty i euro tutaj są tutaj trochę dziwne.

– Dziecko – odparła delikatnym tonem pani Ó Fallúin – Masz pojęcie, ile byłoby z tym roboty? Gdyby by ją wprowadzono, utrudniło by to tylko handel. Ludziom nie chciało by się nosić waluty dla jednego, jedynego miejsca. Zresztą, gdyby reszta miast zrobiła to samo, to dopiero byłby zamęt. Po co się z tym męczyć, jak mamy już waluty coiteanńskie?

– No tak…

 

⦿

 

Po zakupach krzątała się po wielorakich sklepach, patrząc co jej się spodoba na przyszłość. W oko wpadła jej metalowa odginana bransoletka w sklepie z biżuterią, z podobnymi jak na pasku ornamentami podzielonym symbolem złożonym z kółka i węzłów ułożonych tak, że symbol przypominał trójkąt. Starr spytała sprzedawcę, co to.

– To Triquetra, węzeł celtycki, znak pojednania z naturą – wyjaśnił. – Chroni też przed kłamstwem, obłudą i zniewoleniem. Wzmacnia również miłość i emocje łączące dwóch ludzi. Jest również symbolem Plaendraig.

Może być z tego niezły pierścionek zaręczynowy, pomyślała. A raczej bransoletka zaręczynowa.

Kupiła jeden dla siebie i drugi dla potencjalnej drugiej połówki.

Po zakupach wróciła do gospody.

– No, od razu lepiej – ucieszyła się Walijka. – Chodź, przysiądź się.

Starr zaniosła jeszcze współczesne ciuchy na górę. Wróciła do kolegów i przysiadła się.

– Ile będziemy tu, w mieście? – spytała Anais.

– Parę dni, może tydzień – odparł Dash. – 1 sierpnia będzie Lughnasadh.

Lughnasadh. Święto, które celebrowało wydawanie plonów przez ziemię i początek zbiorów i żniw pszenicy, jęczmienia i innych zbóż. Wyznaczało również początek jesieni.

Starr chciała jak najbardziej w tym uczestniczyć, ale obawiała się, że Vinnie może się zdenerwować, że opuszcza pracę. Jemu też pewnie będzie musiała powiedzieć o draojach i reszcie. A musiała by wrócić do Londynu lub powiedzieć to Vinniemu przez telefon. To drugie, rzecz jasna, odpadało.

A dobra, pomyślała. Jak mnie zwolnią, to może się potem coś znajdzie.

– Uuu, to pobalujemy – nakręciła się Holly.

– Szkoda, że Arttu i Airi nie zostali tu dłużej – zauważyła Blythe. – Spodobało by im się.

– Ej słuchajcie – zmienił temat Seth – Może przejdziemy się po Trefenter?

Starr, Holly i Shaun się zgodzili. Ale Angielka miała wątpliwości.

– A nikt się nie czepnie, że nosimy takie ciuchy?

– Nie powiedziano ci, że ludzie z Trefenter o nas wiedzą? – spytał Shaun.

– No tak, ale chodziło mi o ludzi z poza. Jacyś turyści czy coś.

– To się powie, że lubimy celtycką modę.

 

⦿

 

Po około pół godziny byli w Trefenter, rodzinnym mieście Gerainta Rheona, założyciela Plaendraig i społeczności draojskiej. Mieszkańcy byli po cichu dumni z tego, że Walijczyk pochodził właśnie z ich miejscowości. Mieszkali tam również do dzisiaj jego potomkowie.

 Dookoła widok na pagórki i pomniejsze wioski. Plaendraig było widać z oddali. Powietrze, jak to na wsi, pachniało świeżej, niż w mieście.

– Pytałem cię, gdzie pracujesz? – podjął Seth do Starr, gdy zwiedzali Trefenter.

– Nie, w sklepie muzycznym Camden Guitars. A ty?

– W sklepie z airsoftem, mówiłem ci.

– I co tam robisz?

– Polecam ludziom jakie repliki, szpej i tak dalej. A u ciebie?

– Podobnie, tyle że z gitarami.

– A ty? – zwróciła się do Shauna Angielka – Składasz kompy? Nie trzeba do tego studiów?

– Nie. To się samemu tego uczysz. Nic w tym trudnego, trzeba tylko wiedzieć gdzie co włożyć i gdzie kiedy przykręcić.

– Ty chyba nie mówiłaś, gdzie pracujesz – zagadnęła draojka Światła Holly.

– Nie? Pracuję jako opiekunka dla dzieci. Nie bardzo wiedziałam, w czym jestem dobra prócz biegania, to spróbowałam to. Jakoś tak myślałam, że mam rękę do dzieci.

– A Anais? Ona też nic nie mówiła.

– Ona… – pomyślała Walijka. – Chyba pracuje jako bibliotekarka.

– W tak młodym wieku?

– Nie wszystkie bibliotekarki są stare, głuptasku – Uśmiechnęła się Holly.

Czwórka w oddali widziała jak z jednych z domów wyszła nieco podstarzała siwa kobieta z fryzurą ułożoną w kok. Na widok draojów uśmiechnęła się.

– Och, dzień dobry, moje pączusie.

Pączusie?, pomyślała Starr. Mówi, jakby była naszą babcią.

– Dzień dobry pani. – przywitała się Walijka. – Starcia, to pani Pembroke, sąsiadka rodziny Rheonów.

– Tak, Holcia-Molcia ma rację. – potwierdziła z dumą. Przypatrzyła się Angielce. – Chyba cię wcześniej nie widziałam.

– Eee… tak. Od paru tygodni jestem draojką.

– Och, to wspaniale – ucieszyła się pani Pembroke. – Zawsze dobrze widzieć nową twarz. Może wejdziecie? Akurat robię placuszki.

– Chętnie wejdziemy – przyjęła zaproszenie Holly.

Weszli do domu pani Pembroke. Wyglądał staroświecko, jakby nie zmienił się od co najmniej 80 lat. Nawet piekarnik, na którym była patelnia ze smażącymi się placuszkami czy lodówka wydawały się, jakby pochodziły jeszcze sprzed wojny.

– Usiądźcie, zaraz nałożę. – Wróciła do smażenia. Czwórka usiadła przy drewnianym stole.

– Więc – zaczęła Starr – Pani zna Rheonów, tak?

– Tak, pączusiu.

– Jak bardzo ich pani zna?

– Jak własne dzieci i wnuki. – powiedziała z rozrzewnieniem – Często odwiedzali mnie i moją matulę.

– Matulę?

– Tak, ona widziała jak Geraincik dorastał i założył te swoje miasteczko.

– Może pani powiedzieć coś więcej?

– Chwileczkę – Pani Pembroke zdjęła z patelni placuszki na talerz, koło którego były jeszcze dwa pełne placuszków z rodzynkami i posmarowanych dżemem truskawkowym.

Sporo ich, pomyślała Angielka. Jakby wiedziała, że przyjdziemy.

Pani Pembroke przygotowała ostatnie placuszki i zaniosła wszystkie trzy talerze na stół.

– Proszę, smacznego – powiedziała z uśmiechem.

Placuszki wyglądały jak naleśniki amerykańskie zmniejszone do rozmiarów ciastek. Słodki aromat ciasta rozniósł się do domu.

Starr wzięła kęs. Smakował jak naleśnik, ale był kruchy jak ciastko. Smak mieszał się ze smakiem rodzynków i dżemu.

– Dobre! – pochwaliła z pełnymi ustami draojka Światła.

– Cieszę się, że smakuje.

Czwórka delektowała się placuszkami przez dłuższy czas w ciszy. Starr jednak w końcu ją przerwała.

– Może pani opowiedzieć o Geraincie?

– Co? – Sprzątała po smażeniu. – Ach, tak.

 

⦿

 

– No więc, matula widziała, jak dorastał Geraincik. I widziała, że jak był mały, wychodził na dwór i mieszał zioła, przyprawy, próbował robić z nich nalewki… Ach, mówiła, jak skakał z radości, gdy udało mu się coś zrobić. Gdy podrósł, zaczął interesować się alchemią, przychodził do matuli, by opowiadała mu opowieści ludowe i legendy. Bardzo zaczął się tym wszystkim interesować. Zaczął się też zalecać do Gwenusi od Hennionów. Opowiadał jej o tym co wiedział i co chciał osiągnąć. Chciał w przyszłości zostać alchemikiem. Jednak to wszystko popsuła wojna i był zmuszony na nią pójść. Na szczęście po czterech latach wrócił, ale był cały roztrzęsiony.

– Tyle śmierci – mówił – Tyle brudu i krwi. A nam mówiono jaki to będzie honor być na tej wojnie.

Przez tę wojnę trząsł się, miał koszmary i nie miał na nic ochoty. Ale lekarze jakoś zdołali go przywrócić do porządku.

Po jakimś czasie pojechał wraz z Gwenusią na studia do Cardiff. Gdy wrócił, był w o wiele lepszym humorze.

– Jestem blisko stworzenia magii – chwalił się rodzinie, Gwenusi, matuli i całej reszcie wioski. Mało kto traktował go poważnie.

– Geraincik, ale co ty opowiadasz, dzióbku – mówiła mu matula. – Jaka magia? Przecież jej nie było i nie ma.

– Dokładnie – mówił dumny jak paw – Więc ja ją stworzę.

Potem siedział całymi dniami w domu z Gwenusią, ba, tygodniami. Wychodził tylko nakupować jakichś…. jak one były… substancji. Rodzina jego i Gwenusi martwiła się o niego. Było długo, długo nic, a potem nagle wyszedł rozradowany jak skowronek.

– MAM TO! Mam! – krzyczał. – Stworzyłem magię!

Pokazywał to wszystkim, w tym matuli i mnie.

– Nie żartuj, Geraincik – mówiła. – Chyba czegoś się w tym Cardiff nawciągałeś.

– Nie żartuję, pokażę babci.

I wyszli my na dwór.

– Gwen, zademonstruj – mówił do niej dumniej niż chyba ze sto pawi.

Gwenusia rozłożyła rękę, a z niej tryska woda na nasz ogródek. Matula i ja oczy my mieli wybałuszone.

– To nie wszystko.

Wtedy Geraincik rozłożył swoją rękę w górze, a z niej buchnął ogień. Matuli i mi oczy o mało nam nie wypadły.

– Jak? – pytała matula. – Jak ty żeś to zrobił, Geraincik?

Ten, złożył ręce, dumniejszy niż z tysiąc pawi.

– Alchemia, chemia i miesiące ciężkiej pracy.

Potem Geraincik zaczął sprowadzać ludzi do wioski, opowiadał historie ludowe, co wcześniej matula opowiadała, przyprowadzał też ją i mnie, byśmy też opowiadały. Gdy kończyły się opowiadania, ten brał worek z żółtym proszkiem, z którego wzięła się ta magia, rzucał nim do ludzi i mówił im:

– Niech ten pył rozbudzi w was magię.

Ludzie udawali że w to wierzą, ale potem przychodzili i mówili, że z rąk zaczęła lecieć woda, ogień, wiatr, i że jak zajmowali się ogrodem, rośliny rosły w kilka chwil.

– To magia żywiołów – mówił im – Od kiedy rzuciłem na was ten pył, staliście się czarodziejami. Draojami.

Potem zaczął budować te miasteczko, co teraz mówicie na nie Plaendraig, jeździł za granicę i robił to samo, co u nas. Pytam się kiedy, czy nie powinien pokazać tego całemu światu.

– Nie – mówił – Jeśli reonium wpadnie w niepowołane ręce, wyrządzi sporo zła. A ja już dość go widziałem.

Niedługo potem wybuchła kolejna wojna. Geraincik mówił tym, co przychodzili słuchać opowieści:

– Mówi się nam, że pójście na wojnę to nasz obywatelski obowiązek! To kłamstwo! Rozpętywano bałagan na świecie, a gdy stworzono zbyt duży bałagan, wysyła się nas, byśmy go posprzątali. Wmawiało się nam, że Francuzi, Niemcy i inni z którymi walczyliśmy to potwory i śmiecie. Ale oni są tacy sami jak my. To politycy i wspierający ich bogacze są potworami i śmieciami. Nie mamy żadnego obowiązku ich słuchać. Niech sami idą sprzątać bałagan, który po sobie zostawili. Bo to co nam nakazują, to nie obowiązek, tylko bezkrytyczna posłuszność. Nie możemy dać się im ugiąć!

Ludzie popierali Geraincika, ale gdy Niemcy zaczęli latać nad Anglią, mało kto przestał go słuchać. Gdy skończyła się wojna i dowiedział się, że na Japonię zrzucono bomby, żalił nam się:

– Ludzie cieszą się, że zabito tysiące i że cierpi będzie jeszcze więcej. Cieszą się, że zniszczono kraj o wspaniałej historii. Jesteśmy potworami, a nie ludźmi.

A gdy zaczęła zimna wojna i zaczęto straszyć Rosjanami i wojną atomową.

– Ci Jankesi… – mówił – Mają czelność uważać się za lepszych od Rosjan. Oni są jak nasze Imperium Brytyjskie, tylko setki razy większe, okrutniejsze i groźniejsze dla całej reszty. I jeszcze nazywają siebie Amerykanami. To tak zwani Indianie są Amerykanami. Oni sami są tylko potomkami imigrantów, których zaślepiła chciwość i nienawiść do obcych. Uwielbiają kłamstwo, oszustwo i brutalność. A nasz kraj ślepo za nimi podąża

Potem matula umarła. Geraincik dalej zajmował się miastem wraz z rodziną. Dzieci zaczęły się nim opiekować i pomagać mu z miasteczkiem. W końcu po latach odpuścił sobie to wszystko. Z wiekiem był coraz bardziej ponury i zgorzkniały. Mówił:

– Tego świata nie da się uratować od zła. Zło już od dawien dawna się w nim zalęgło. I to na tyle, że przysługują mu prawa, przywileje, kłamstwo uważa się za coś lepszego od prawdy, a ci, którzy te zło czynią, są nietykalni, a jeśli nawet spróbuje się ich tknąć, zostanie się okrzykniętym terrorystą, komunistą, czy kimś tam jeszcze. Właśnie dlatego nie chcę ujawniać draojów i miasta. Bo jeśli się tak stanie, zło tego świata ich zniszczy. Zgładzi wszystko co zbudowaliśmy.

I żył tak do 2002 roku.

 

⦿

 

W chacie zapadła grobowa cisza. Placuszki przestały smakować tak dobrze.

Łał, pomyślała Starr. O tym nie wspominali w liściku. Więc dlatego pewnie jest taka spina z tą tajemnicą.

– W 2001 były te zamachy na WTC – zauważył Seth. – To dopiero musiało go załamać.

– Tak… – powiedziała smutno pani Pembroke. – On wcześniej już mówił, że to co się dzieje na świecie, nie jest takie, na jakie wygląda i jak się opisuje. I że przyszłość będzie taka, jakiej Orwell i Huxley nawet by sobie nie wyobrazili.

 

⦿

 

Wracali do Plaendraig, przetwarzając opowieść o założycielu Plaendraig i jego przewidywaniach.

– Och, na Dagdę – jęknęła Holly – To moja wina, nie powinniśmy byli tam wchodzić, teraz wszyscy mamy doła.

– Nie, to przeze mnie – odparł Seth. – Zachciało mi się chodzić po wioskach, to teraz mam te swoje chodzenie.

– Nie, słuchajcie – uspokoiła obu Starr – Jest okej, przynajmniej wiem więcej o Rheonie i czemu ta tajemnica jest taka ściśle tajna.

Rozchmurzyli się.

Gdy wyszli z Trefenter, telefon Starr zadzwonił. To była mama.

– Jak się bawisz?

– No – Starr próbowała dobrać słowa, by się nie zdradzić z tajemnicą – Zwiedzamy sobie z kolegami wioskę, nic specjalnego.

– Przyjdą do nas wujkowie ze Scarlett na obiad.

– O, spoko. – zaskoczyła się pozytywnie – Kiedy?

– W tą sobotę.

Oksfordka sprawdziła datę. Za trzy dni. Może tu nie posiedzieć tydzień. Przegapi Lughnasadh.

– A możesz to przesunąć na jeszcze następną sobotę?

– A czemu?

– Bo… za parę dni… będzie ważne święto, nie chcę go ominąć.

– Jakie święto?

– Powiem ci, jak wrócę.

– Dobrze, porozmawiam z wujkami.

– Super – ucieszyła się Starr. – Dzięki.

Rozłączyła się.

– Co jest? – spytała Holly.

– Wujkowie z kuzynką mieli przyjść na obiad za parę dni.

– Moglibyśmy się dołączyć?

– Sory, ale nie bardzo. To rodzinne sprawy. Może kiedy indziej.

– Okej. To już dzisiaj będziesz wracać?

– Nie, gdzieś tak… dzień, dwa po święcie, co Dash wspominał.

– No to fajnie – ucieszyła się Walijka. – Zobaczysz, jak Celtowie potrafili rozkręcić imprezę.

 

⦿

 

Gdy wrócili do Plaendraig, Holly zaproponowała, by wyjść na pole i zobaczyć, czy ktoś w coś tam nie gra. Mieszkańcy często tam po to wychodzili.

Gdy tam poszli, zobaczyli kilka osób grających w grę przypominającą hokej, tyle, że zamiast krążkiem, grano skórzaną kulą, a bramki miały przedłużone poprzeczki, przez co miała kształt litery H.

 Czwórka obserwowała rozgrywkę.

– Co to za gra? – spytała Starr.

– Hurling – odparła Holly.

Hurling, pomyślała. To ta gra, w którą grał Cúchulainn z opowieści Anais.

Po pewnym czasie Holly zawołała do grających:

– Hej, można się dołączyć?

Podszedł do nich jeden z zawodników.

– Jasne, zapraszam.

– Jak się w to gra? – spytała draojka Światła.

– Jest tak: dwie drużyny po maksymalnie 15 graczy grają takimi, o, kijami – pokazał kij podobny do hokejowego, tylko z większym końcem –Strzelamy do bramek, pod poprzeczką będą trzy punkty, nad, między nimi, jeden. Kulę można nieść na kiju, chwytać w rękę, ale tylko do czterech kroków. To mniej więcej tyle.

Czwórka dołączyła do gry, choć Starr nie czuła się zbyt pewnie.

W czasie rozgrywki, zawodnicy byli szybcy i zwinni. Angielce udało się parę razy przejąć piłkę, a raz nawet dotrzeć i strzelić do bramki, co prawda bramkarz to obronił, ale wciąż.

Po około 20 minutach, dziewczyna miała dość i wolała oglądać rozgrywkę niż w niej uczestniczyć. Gra była dla niej fajna, ale za szybka. Oglądając mecz, zauważyła, że Shaun jest w tą grę całkiem dobry, mimo jego formy. Choć nie było to dziwne, gra była rodzima, więc chłopak pewnie nie raz o niej słyszał i grał w nią wcześniej.

Po kolejnych 20 minutach, reszta skończyła grę i wróciła do Starr.

– Dobry jesteś w te klocki – pochwaliła Shauna.

– E, tam, to nic takiego. Trzeba parę razy pograć i się wyrobisz. Tutaj w to się nie gra tak na poważnie, jak na oficjalnych meczach.

Starr chciała wrócić z powrotem do Seamróg. Pożegnała się z kolegami, którzy jeszcze chcieli poszwendać się po mieście. W karczmie zauważyła, że prócz paru gości siedzi tam tylko Anais, czytając książkę. Angielka pomyślała, że to dobra okazja, by wypytać ją o przeszłość.

– Hej – Anais spojrzała na nią – Gdzie jest Dash i Blythe?

– Na randce – odparła krótko.

– Ej, to może powiesz mi o tym swoim drażliwym temacie? Jesteśmy same.

Anais pomyślała chwilę.

– Dobrze – Zamknęła książkę – Ale nie tu, chodźmy do pokoju.

Weszły na górę, do pokoju Anais. Usiadły na łóżku.

– No – odezwała się Starr – Słucham.

– Było tak… – zaczęła Irlandka.

 

⦿

 

16 kwiecień, 1996 rok. Belfast. Południe. Ciemnozielony Volvo 460 jechał przez Antrim Road.

Samochodem kierował Killian O’Callahan, miał jasnobrązowe włosy, obok niego siedziała żona, Fiona, miała ciemniejsze włosy. Na tylnim siedzeniu siedziała ich mała córka, Anais, która w tym dniu kończyła sześć lat.

Fiona odwróciła się do córki.

– I co? – Uśmiechnęła się. – Cieszysz się, że jedziemy do zoo?

– Taaak! – uradowała się Anais. – Najbardziej chciałabym zobaczyć kangury.

– Ja też. One tak fajnie skaczą, jak zające.

Fiona dalej nakręcała córkę na pobyt w zoo. Killian uśmiechnął się. On w sumie też dawno w nie był w zoo.

Po pewnym czasie Volvo dotarło na skrzyżowanie Antrim Road z Chichester Gardens. Na jego środku jednak stały dwa wojskowe Land Rovery.

Killiana nie zdziwiło to zbytnio. Armia brytyjska od kilkunastu lat strzegła Belfastu i ogólnie całej Irlandii Północnej przed zagrożeniem ze strony IRA, choć od dawna było dość spokojnie.

– Tato – odezwała się Anais – Czemu te samochody tu stoją?

– Nie wiem – odparł Killian – Pewnie panowie żołnierze mają jakieś problemy, zaraz odjadą.

Rodzina poczekała około 15 minut, ale pojazdy wojska nie odjeżdżały, a za Volvo rosła kolejka samochodów.

– Pójdę zobaczyć, co się dzieje – oznajmił Killian, wychodząc z samochodu.

– Czekaj – wstrzymała go Fiona – A co, jeśli to coś niebezpiecznego?

– Nic mi nie będzie – uspokoił ją – Spytam ich, tylko co się dzieje i ile to potrwa.

Fiona obserwowała, jak mąż poszedł za wojskowy Land Rover. On sam zauważył czterech żołnierzy, jeden klęczał i coś robił przy jakimś urządzeniu, drugi asystował, a reszta pilnowała miejsca uzbrojona w karabiny L85.

– Przepraszam – odezwał się od pilnujących żołnierzy. – Co tu robicie?

– Wykryliśmy bombę – Killian cofnął się – Saperzy ją rozbrajają.

– Bombę? – Killian próbował zachować zimną krew. – Kto ją podłożył?

– Nie wiemy. Podejrzewamy, że może to być PIRA. Ostatnio przeprowadzili zamach w Londynie.

Killian coś o tym słyszał. To chyba było w lutym.

– Ile wam to zajmie? – spytał – Zaczyna tu robić się korek.

Żołnierz zwrócił się do sapera.

– Około 20 minut – odpowiedział.

– Pospieszcie się, proszę – prosił Killian. – Zaczyna tu się robić korek.

– Zrobimy, co możemy – odpowiedział saper – A teraz niech pan stąd lepiej idzie, przeszkadza nam pan.

Chwilę później zza murku koło chodnika wychyliło się trzech ludzi w mundurach i kominiarkach, z czego jeden nosił beret. Uzbrojeni byli w karabiny FAL, AR-18 i M16.

Zanim Killian zdążył ostrzec żołnierzy, bojownicy otworzyli ogień. Huki wystrzałów rozległy się po całej okolicy. Killian próbował uciec, ale trafiły go w plecy trzy kule. Padł bez życia na jezdnię.

Fiona zobaczyła upadek męża.

– O, Boże! – wyszeptała z przerażeniem.

– Co jest, mamo? – spytała się Anais, zmartwiona jej tonem głosu.

– Tata… jest ranny. Muszę do niego iść.

Fiona wyszła z samochodu.

– Mamo, zaczekaj – zawołała Anais, ale matka jej nie słuchała.

Kobieta podbiegła do męża. Przeraził ją widok ran postrzałowych na plecach i powoli rosnąca kałuża krwi pod ciałem.

– Killian! – Klęknęła przy ciele i przewróciła go na plecy, będąc bliska płaczu – Killian, odezwij się!

Przyłożyła ucho do ust i nosa. Nie oddychał. Potem do serca. Nie biło.

– Nie… – jęknęła zrozpaczona. – Tylko mi nie umieraj… – Przytuliła się do ciała męża.

Potem usłyszała czyjeś głosy.

– Coś ty zrobił, debilu? Cywila żeś zastrzelił!

– Nie chciałem. Kula przeszła pewnie przez trepa.

Uniosła głowę. Stali przed nią bojownicy IRA. Jeden z nich nosił rozbrojoną bombę. Na ziemi leżało czterech martwych żołnierzy. Przestraszyła się i cofnęła.

– W-wy go zabiliście?

– To był wypadek – odparł bojownik w berecie, po czym wycelował w nią AR-18 – A teraz, jest ktoś z tobą?

– Mam… mam dziecko.

– Idź po nie. – Skinął głową na bojownika z M16, by pilnował kobietę, by nie uciekła.

– Na co nam ona? – spytał ten z FAL-em.

– Na zakładnika.

Poszła do Volvo, czując za sobą obecność bojownika. Otworzyła tylne drzwi i zaczęła odpinać Anais.

– Co się dzieje? – spytała Anais, widząc bojownika z tyłu.

– Jesteśmy zakładnikami. Musimy robić, co ci panowie każą, wtedy nas wypuszczą.

Prowadzeni przez bojownika, wsiedli na tylne siedzenie wojskowego Land Rovera. Po chwili pojazd z bojownikami ruszył i skręcił w boczne uliczki. Zdjęli kominiarki, by bardziej przypominać wojskowy patrol i kazali Fionie i Anais schylić się, by nie widziano ich przez okno pojazdu.

– Oni… – Anais zaczęła ronić łzy – Oni nas zabiją?

– Nie, nic nam nie zrobią – uspokajała córkę Fiona. – Pewnie uciekną z okolic miasta i nas wypuszczą. – Zwróciła się do bojowników – Wypuścicie nas, tak?

– Jeśli nikt nam nie przeszkodzi – odparł ten w berecie.

Fionę ta odpowiedź bardziej zmartwiła, bo szanse na przeszkodzenie w ucieczce w środku miasta były raczej spore.

Przez jakiś czas było spokojnie, ale policja i wojsko zaczęło węszyć w poszukiwaniu bojowników i na Upper Cavehill Road, mniej niż pół mili od strefy pozamiejskiej, jezdnię zajechał radiowóz jadący z bocznej uliczki. Gdy wóz próbował zawrócić na drogę A55, zablokowała ją ciężarówka Tangi.

– Kurwa mać! – zaklął bojownik kierujący wozem – Co teraz?

– Bierz zakładników – rozkazał ten w berecie.

Land Rover cofnął się, a potem kazano wysiadać Fionie i Anais z pojazdu. Gdy z Tangi wysiedli policjanci, dwóch bojowników wyciągnęło Browningi HP i przystawiło zakładniczkom do głów, trzeci, w berecie celował do funkcjonariuszy z AR-18.

– Jeśli za 2 minuty nas nie przepuścicie, to one zginą.

Policjanci spojrzeli na siebie, ale nie przestawali celować do bojowników. Jednak bojownicy nie wiedzieli, że daleko od nich szykowali się wojskowi snajperzy z karabinami snajperskimi AW. Po minucie z hakiem trzech snajperów namierzyło bojowników. Wykonali strzał synchroniczny.

Pociski spenetrowały głowy bojowników, zabijając ich na miejscu, lecz ten który trzymał Fionę, tuż po trafieniu pociągnął za spust pistoletu. Pocisk trafił ją w prawy policzek i wyszedł przez lewą skroń, rozchlapując obficie krew z obu ran . Kobieta padła na ziemię martwa.

Anais była zszokowana nagłą śmiercią bojowników i mamy. Po otrząśnięciu się przyklękła do niej.

– Mamo! – krzyczała. – NIE! MAMO!

Przytuliła się do niej, cała zapłakana. Nie puszczała jej przez dłuższy czas, gdy policjanci próbowali ją odciągnąć od ciała.

– Musimy cię stąd zabrać – mówili – Nie możesz nic na to poradzić.

Anais nie odpowiedziała, nie mówiła nic, tylko łkała i tuliła do siebie ciało matki, gdy jej krew wsiąkała w jej ubrania.

 

⦿

 

Starr nie mówiła nic przez dłuższą chwilę, zszokowana opowieści.

– W mordę…

– Ale odkąd dołączyłam do draojów, to mi trochę ulżyło, bo okazało się że da się przywołać duchów zmarłych. Słyszałaś zresztą o Draojach Duszy i ich związkach z duchami.

– No tak.

– W sumie to jak o nich wspominałam, to może ich odwiedzimy.

– Teraz?

– Tak, chodź.

Wstały i ruszyły w stronę wyjścia. Starr jednak znowu dopadł sen i padła na podłogę.

– Co ci jest? – zaniepokoiła się i zawołała barmanów. – Trent, Nath, pomóżcie!

 

⦿

 

Starr zaczęła się powoli rozbudzać i otworzyła na chwilę oczy, ale je zamknęła, wciąż czuła się zmęczona.

Znowu to samo, pomyślała.

Po dłuższej chwili usłyszała nieznajomy męski głos.

– Obudź się.

Otworzyła oczy i zwróciła głowę w stronę źródła głosu. Nieco się przestraszyła. Na krześle siedział starszy siwy człowiek z siwą brodą i fryzurą ubranym w płaszcz i kaszkiet. Miał bladą cerę.

– Pan jest lekarzem? – Przetarła oczy.

– Nie, twoim pradziadkiem.

Starr przez dłuższą chwilę przetwarzała to stwierdzenie.

– Ale… moi dziadkowie są za starzy, bym miała żywych pradziadków.

– No to kim w takim razie jestem?

Odpowiedź była oczywista, zwłaszcza po tym co mówiła Anais. Do tego mężczyzna nie rzucał cienia na światło magicznej lampki.

– Duchem.

– Dokładnie.

– Czyli jak jest po śmierci? Jest Annwn, Mag Mell, czy inne zaświaty?

– W sumie, to tak.

– Serio?

– Tak, jednak zaświaty zależy zależą od tego, w jakiej grupie etnicznej był umierający. W moim wypadku był to Mag Mell.

– O – zaskoczyła się Starr. – To ci dopiero. Ale to w sumie fajnie, bo czasami się obawiałam, że jeśli umrę, to nie będzie.

– Bycie duchem wcale nie jest bez wad. Owszem, nie czuje się bólu fizycznego, ale nie czuje się głodu, pragnienia, snu, węchu. A przez to nie można czuć smaku jedzenia i picia, nie czuć miękkości łóżka, nie czuć zapachu czegokolwiek. Poza tym życie wieczne jako duch może się po prostu znudzić.

– Och – Angielka zawiodła się trochę – Ale możesz przynajmniej obserwować jak zmienia się świat.

– Niby tak – zgodził się pradziadek – Ale gdyby tak spojrzeć na historię świata, to jest ona dość przewidywalna. Na przykład różne mocarstwa jak Rzym, Grecja, Egipt, Wielka Brytania albo Związek Radziecki powstawały, ale upadały w podobny sposób. Były zbyt potężne, by upadły z zewnątrz, ale nie na tyle silnę, by nie rozpadły się od środka. Nie zdziwiłbym się, gdyby za twojego życia upadłyby Stany Zjednoczone, jakie znasz.

– Och – Starr zdumiała się wypowiedzią. – No to będe miała co rozmyślać. Ale zaraz, skoro tak jest jak mówisz to chyba fajnie by było, by niewierzących w życie po śmierci do tego przekonać.

– Lepiej nie – odparł duch – Czasami lepiej pozwolić ludziom wierzyć, w co chcą. Często jest tak, że gdy pokazujesz ludziom prawdę, zwłaszcza tą niewygodną dla ich światopoglądu, to uznają cię za kłamcę.

Starr zamilkła. Słowa pradziadka jeszcze dźwięczały w głowie.

– Zresztą zaświaty to nie tylko miejsce pozagrobowe – ciągnął. Planety, takie jak te nasze w Układzie Słonecznym też są zaświatami, bo są poza światem Ziemi. A duchy mogą udawać się na planety.

– Serio? I jak tam jest?

– Na takim Marsie widoki to w sumie to samo co na wysuszonym terenie, powiedzmy w Afryce. Tylko niebo jest inne. No i jako że jestem duchem, nie wiem, jak działa tutejsza atmosfera czy grawitacja. Na taką okazję być może natrafią twoje dzieci albo wnuki.

– Prędzej wnuki. Coś naszym albo innym  się nie spieszy by wysyłać swoich na Księżyc, odkąd Jankesi parę razy tam lądowali.

Nagle Starr poczuła senność i zasnęła na około 5 minut, po czym się zbudziła. Na duchu nie zrobiło to wielkiego wrażenia.

– Co ze mną jest? – pytała draojka światła. – Czemu tak przysypiam?

– To narkolepsja. Choroba, po której można zasnąć w każdej chwili. To rodzinne. Ja też to miałem.

Fakt. Tata Starr też często przysypiał, jednak ona uznawała, że to ze zmęczenia po pracy.

– Jest na to lek?

– Tak, ale bardziej ufałbym ziółkom. Guarana i rozmaryn powinny pomóc. Zresztą macie ten swój Internet, może on więcej coś powie.

Starr zaśmiała się pod nosem, mając w myśli, że pradziadek, który pamiętał czasy, gdy nie było Internetu, nawet jako idei, przypomina jej jak szuka się odpowiedzi na pytania we współczesnym świecie.

– Jak mnie w ogóle znalazłeś? – Angielka zmieniła temat.

– Obserwowałem twojego dziadka, tatę, a potem ciebie, odkąd umarłem. Chciałem się pojawić, kiedy odkryją, że są draojami. Ale padło tylko na ciebie.

– Czemu ja o draojach wcześniej nie słyszałem od mojego dziadka?

– Terry ma krótką pamięć. Nie za bardzo angażował się w te sprawy i wiek zrobił swoje.

– Widziałeś też moich kolegów?

– Tak, i słyszałem też o tym reifreannie na ujawnianie draojów. Nie bardzo mi się to podoba. Ale może jest już czas, żeby magia się ujawniła.

– Ta magia była sztucznie stworzona – zauważyła Starr.

– Tak – odparł pradziadek. Ale działa mniej więcej tak jak część ludzi od dawna uważała, więc to mimo wszystko magia.

– Czy powinnam coś z tym ujawnianiem zrobić? – spytała.

– Sam nie wiem – odpowiedział niepewnie. – Powinnaś sama o tym pomyśleć albo porozmawiać o tym z rodziną albo twoimi nowymi kolegami. Oni lepiej wiedzą ode mnie jak działa dzisiejszy świat. Moja rozeznanie w świecie jest od prawie stu lat nieaktualne.

– Świat aż tak się chyba nie zmienił. Internet zmienił trochę świat, ale nie nie do poznania.

– Może na wsi. Możesz nie doceniać postępu, jaki u was jest.

– Co to za postęp, jak ludzie się nie bardzo zmienili na lepsze?

– Być może przyjdzie czas, że ty to możesz zmienić.

– Jestem zwykłym człowiekiem – odparła Starr – Co ja zrobię, zaprotestuję Jankesów na śmierć?

– Niekoniecznie, są o wiele skuteczniejsze sposoby.

W głowie Angielki zaczęły kłębić się myśli pomieszane z sennością.

– Może i masz rację. Ale teraz chcę jeszcze trochę pospać.

Zaczęła kłaść głowę na poduszce.

– Spokojnych snów – pozdrowił swoją prawnuczkę mężczyzna – A, i jeszcze jedno. Mów mi dziadek Arthie.

Koniec

Komentarze

o rudych włosach przyprószonych siwizną, zawiązanych w warkocz przerzuconym przez ramię.

 To się samemu tego uczysz.  crying

 

   Słodki aromat ciasta rozniósł się do domu.

 

   i że cierpi będzie jeszcze więcej.  crying

 

Sory, dalej nie mogę, posiwiałem…wink

 

 

dum spiro spero

Baku11, witaj raz jeszcze. :)

Podziwiam, że zaledwie trzy dni po przywitaniu już zamieszczasz tutaj czwarty, tak obszerny fragment. :)

Musisz jednak pamiętać (o czym mowa w Poradniku dla Nowoprzybyłych), że fragmenty nie są tutaj zbyt często czytane, szczególnie aż tak obszerne i publikowane w aż tak szybkim tempie (zwłaszcza, że nie są one bezbłędne). :)

Warto najpierw samemu na spokojnie je przejrzeć, sprawdzić i nanieść poprawki, a dopiero potem publikować.

 

Przykłady technicznych usterek z tej części:

– Celtyckie – odparła Holly (brak kropki) – A niby jakie inne?

Wyszła z gospody i ruszyła do sklepu z ciuchami, po chwili była na miejscu. Nazwa była taka jak mówiła jej Holly. – powtórzenie

– Fáilte go Gúnaí Ó Fallúin.– przywitała się. – Cad is féidir liom a dhéanamh ar do shon? – czy gdzieś podasz czytelnikom tłumaczenie tej wypowiedzi?; dlaczego jest ona zapisana kursywą?

Nawet gdyby by ją wprowadzono, utrudniło by to tylko handel. – powtórzenia i gramatyczny błąd

No tak, ale chodziło mi o ludzi z poza. – razem i przez „s”

 

Nad dialogami trzeba koniecznie popracować, ponieważ są zapisane zbyt pospiesznie i nielogicznie, np.:

– Pytałem cię, gdzie pracujesz? (czy to jest zdanie pytające?) – podjął Seth do Starr, gdy zwiedzali Trefenter.

– Nie, w sklepie muzycznym Camden Guitars. A ty? – do czego odnosi się słowo „nie”? – czy do tego, że nie pytał? Jeśli tak, odpowiedź trzeba nieco rozbudować.

– W sklepie z airsoftem, mówiłem ci.

– I co tam robisz?

– Polecam ludziom jakie repliki, szpej i tak dalej. A u ciebie? – poleca ludziom – co? – też brak rozwinięcia

– Podobnie, tyle że z gitarami. – dlaczego taka jest odpowiedź na pytanie „A u ciebie?”? Też “poleca repliki i szpej”? 

 

Potem zaczął budować te miasteczko, co teraz mówicie na nie Plaendraig, jeździł za granicę i robił to samo, co u nas. – miasteczko jest rodzaju nijakiego

 

Ludzie cieszą się, że zabito tysiące i że cierpi będzie jeszcze więcej. (…) A gdy zaczęła zimna wojna i zaczęto straszyć Rosjanami i wojną atomową. – w tych zdaniach brakuje ich części

 

A zatem musisz najpierw sam pod kątem językowym poprawić solidnie każdy fragment powieści i dopiero potem go publikować, dzieląc się nim z czytelnikami.

 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

 

Pecunia non olet

Warto zajrzeć do Hyde Parku, gdzie są ciekawe konkursy z super nagrodami dla Nowych Użytkowników (np. “Przygoda z cytatem”). :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka