- Opowiadanie: mcraptorking - Rozmowa pana Partulana z Klarencem

Rozmowa pana Partulana z Klarencem

To miał być nok­turn, lecz za­bra­kło mi czasu.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Rozmowa pana Partulana z Klarencem

Wy­sy­pa­na żwi­rem ścież­ka wiła się mię­dzy klom­ba­mi, ja­śnie­jąc w mroku nocy. Ciem­na zie­leń liści klonu oraz cy­pry­so­wych igieł na­pa­wa­ła mdlą­cym nie­po­ko­jem. Czer­wień hi­bi­sku­sów przy­wo­dzi­ła na myśl za­krze­płą krew i nawet jasny róż aza­lii, za dnia tak de­li­kat­nych i lek­kich, w ciem­no­ści na­bie­rał cię­ża­ru, jakby prze­mie­nio­ny w kłęby du­szą­ce­go dymu.

Ścież­ka pro­wa­dzi­ła do ka­mien­nej chaty. Z wnę­trza nie­wiel­kie­go bu­dyn­ku wy­do­by­wa­ło się cie­płe świa­tło, z każdą se­kun­dą coraz in­ten­syw­niej­sze. Wtem po­ma­rań­czo­we pło­my­ki wpeł­zły na szyby okien, a przez szcze­li­ny w drzwiach za­czynał prze­są­czać się dym. Ze środ­ka do­bie­gły trza­ski.

Żółty blask zalał klony, cy­pry­sy i płat­ki kwia­tów. Nagle ro­ślin­no­ścią wstrzą­snę­ła fala ude­rze­nio­wa. To­wa­rzy­szą­cy jej huk roz­darł na strzę­py nocną ciszę. Deszcz ka­mien­nych odłam­ków spadł na klom­by, ła­miąc ga­łę­zie oraz ło­dy­gi, gnio­tąc czer­wień hi­bi­sku­sów i róż aza­lii. Chata prze­mie­ni­ła się w pło­ną­ce gruzy. W od­da­li uja­da­ły psy. Bił dzwon alar­mo­wy.

Żwir za­chrzę­ścił pod sto­pa­mi po­sta­ci odzia­nej w biel. Mi­ja­jąc spu­sto­sze­nie szyb­kim kro­kiem, roz­glą­da­ła się z wy­ra­zem nie­do­wie­rza­nia w wy­trzesz­czo­nych oczach. Gdy do­tar­ła do końca ścież­ki, jej skóra przy­bra­ła kolor odzie­nia. Spoj­rze­nie opu­ści­ły wąt­pli­wo­ści. Wie­dzia­ła już, co się stało. Chwy­ci­ła się za głowę i roz­war­ła usta do krzy­ku.

 

***

 Gład­ko ogo­lo­ny męż­czy­zna ostat­ni raz po­wiódł wzro­kiem po ar­ty­ku­le, po czym odło­żył ga­ze­tę na sto­lik. Legł na ple­cach, kła­dąc ręce pod głową. Wziął głę­bo­ki wdech. W po­ko­ju ho­te­lo­wym było odro­bi­nę dusz­no. Łóżko nie za­chwy­ca­ło mięk­ko­ścią. W po­rów­na­niu z wy­go­da­mi, do któ­rych przy­wykł w prze­cią­gu ostat­nich mie­się­cy, to miej­sce spra­wia­ło wra­że­nie ma­łe­go czyść­ca. Kom­plet­nie mu to nie prze­szka­dza­ło. Miał dość ob­ra­sta­nia tłusz­czem. Nad­szedł czas od­no­wy.

 Dźwi­gnął się z łóżka, prze­szedł po skrzy­pią­cej pod­ło­dze do okna i je otwo­rzył. Za­drżał do­tknię­ty chłod­nym po­dmu­chem. Oce­anicz­na piana roz­bry­zgi­wa­ła się o skały u pod­nó­ża wznie­sie­nia, na któ­rym stał hotel. Słoń­ce na­bie­ra­ło ru­mień­ców, zbli­ża­jąc się do ho­ry­zon­tu. Do­cho­dzi­ło wpół do ósmej.

Zer­k­nął na sto­lik w kącie po­ko­ju. Na sza­rym bla­cie ide­al­nie star­czy­ło­by miej­sca dla ma­szy­ny do pi­sa­nia oraz pod­ręcz­ne­go ka­je­tu. Męż­czy­zna za­czął się za­sta­na­wiać. Jeśli wy­szedł­by na mia­sto w tym mo­men­cie, może zdą­żył­by zajść do skle­pu wie­lo­bran­żo­we­go. Jadąc au­to­bu­sem w stro­nę ho­te­lu, wi­dział jeden po dro­dze. Wy­da­wa­ło mu się, że na ta­blicz­ce z go­dzi­na­mi otwar­cia wid­nia­ła dwu­dziest­ka. Za­ku­pił­by ma­szy­nę i już dziś w nocy roz­po­czął pracę nad nowym de­biu­tem.

 Prze­kro­czyw­szy próg ho­te­lu, z lu­bo­ścią za­cią­gnął się rześ­kim po­wie­trzem. Tak wspa­nia­le sma­ku­je świe­ży start. Sprę­ży­ście ru­szył drogą zbie­ga­ją­cą ze wzgó­rza. 

Prze­cho­dził obok ko­lej­nych knaj­pek oraz sie­dzą­cych przed nimi męż­czyzn. Roz­piąw­szy górne gu­zi­ki ko­szul, eks­po­no­wa­li si­wie­ją­ce wło­ski. Wy­po­sa­że­ni w szklan­ki z winem oraz pa­pie­ro­sy ba­daw­czo spo­glą­da­li na przy­by­sza, za­pew­ne pró­bu­jąc od­gad­nąć miej­sce jego po­cho­dze­nia po samym wy­glą­dzie. Z po­cząt­ku uśmie­chał się do nich i po­sy­łał do­bro­dusz­ne ski­nie­nia, jed­nak oni po­zdra­wia­li go nie­chęt­nie. Po­dejrz­li­wie marsz­czy­li brwi. Przy­śpie­szył kroku, opusz­cza­jąc głowę coraz niżej.

Wła­ści­cie­lem skle­pu oka­zał się po­dob­ny osob­nik. Cał­kiem już po­si­wia­ły, drob­ny sta­ru­szek palił pa­pie­ro­sa wspar­ty o fra­mu­gę drzwi. Męż­czy­zna wy­du­kał „dobry wie­czór” i na tym skoń­czy­ła się jego zna­jo­mość ję­zy­ka. Sta­rzec za­cią­gnął się jesz­cze parę razy, bez skrę­po­wa­nia stu­diu­jąc po­stać po­ten­cjal­ne­go klien­ta. Wresz­cie zga­sił papierosa w po­piel­nicz­ce usta­wio­nej na pa­ra­pe­cie, po czym wszedł do skle­pi­ku.

Wstą­pił za ladę, prze­ci­na­ją­cą w pół cia­sne wnę­trze. Na re­ga­łach, usta­wio­nych wzdłuż ścian bez za­cho­wa­nia choć­by po­zor­ne­go ładu wa­la­ły się przed­mio­ty prze­róż­nej ka­te­go­rii. Od drob­nych szpar­ga­łów, jak puste sło­iki, pę­dzel­ki, ze­gar­ki, talie kart i masa in­ne­go ba­dzie­wia, przez stosy uży­wa­nych ksią­żek, po garn­ki, ron­dle, pa­tel­nie, dzba­ny, wa­zo­ny, bu­tel­ki wy­peł­nio­ne jakąś sa­mo­rób­ką i tak można by wy­mie­niać w nie­skoń­czo­ność skła­do­we wie­lo­barw­nej mo­zai­ki. 

Jed­nak ma­szy­ny do pi­sa­nia nie było widać. Przy­bysz na migi pró­bo­wał prze­ka­zać sprze­daw­cy, czego szuka, stu­ka­jąc pal­ca­mi w kla­wi­sze z po­wie­trza. Sta­rzec po­dra­pał się po gło­wie, potem wy­szcze­rzył zęby i wzru­szył ra­mio­na­mi. Za­pro­po­no­wał jesz­cze kart­kę pa­pie­ru oraz pióro, lecz męż­czy­zna od­mó­wił. W ostat­nim wcie­le­niu two­rzył w ten spo­sób, po­trze­bo­wał od­mia­ny. Po­że­gnaw­szy się z wła­ści­cie­lem skle­pu, wy­szedł na ulicę.

Obej­rzaw­szy się na ścież­kę, którą tu do­tarł, po­czuł nie­smak. Oto­cze­nie po­ciem­nia­ło. Do by­wal­ców knaj­pek do­łą­czy­li ko­lej­ni. Pod­śpie­wy­wa­li i prze­krzy­ki­wa­li się na­wza­jem. Bar­dzo nie chciał po­now­nie czuć na sobie wścib­skich spoj­rzeń. Wy­brał się więc w głąb mia­stecz­ka, uznaw­szy, że bę­dzie to dobra oka­zja do zwie­dze­nia oko­li­cy.

Miej­sco­wość mimo świet­ne­go po­ło­że­nia, nie przy­cią­ga­ła wielu tu­ry­stów. Z ja­kie­goś po­wo­du stra­ci­ła ich uwagę, na rzecz po­dob­nych punk­tów na mapie, lecz wła­śnie dzię­ki temu ide­al­nie pa­so­wa­ła, by się w niej za­szyć i za­cząć nowe życie.

Męż­czy­zna na­po­tkał znak wska­zu­ją­cy drogę do ruin. Bez zbęd­ne­go na­my­słu udał się w od­po­wied­nim kie­run­ku. Ma­sze­ro­wał mię­dzy ka­mien­ny­mi bu­dyn­ka­mi, sta­wia­jąc każdy ko­lej­ny krok w coraz głęb­szej ciem­no­ści. 

Wspiął się na nie­wy­so­kie wzgó­rze. Na szczy­cie wy­bra­ko­wa­ny murek z pia­skow­ca ota­czał po­zo­sta­ło­ści bu­dyn­ku: łuk wej­ścia, frag­ment ścia­ny oraz ko­lum­nę nie­pod­trzy­mu­ją­cą już ni­cze­go. 

Męż­czy­zna prze­szedł przez wyrwę w murze, na­stęp­nie ru­szył w stro­nę wej­ścia. Za pro­giem roz­cią­ga­ła się po­sadz­ka z po­pę­ka­nych ka­mien­nych płyt, wy­zna­cza­jąc wy­mia­ry bu­dyn­ku. Na oko, nie więcej niż sie­dem­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych. Na frag­men­cie ścia­ny wi­sia­ła ramka. Umiesz­czo­no w niej ry­ci­nę, przed­sta­wia­ją­cą ko­ściół. Mru­żył oczy, by od­czy­tać pod­pis. Nie znał ję­zy­ka, więc je­dy­na in­for­ma­cja, jaką z tego wy­cią­gnął, to licz­ba: 1798. Z pew­no­ścią rok, ale czy po­wsta­nia ry­ci­ny, czy zbu­do­wa­nia ko­ścio­ła, czy też jego zbu­rze­nia, nie był w sta­nie stwier­dzić.

 W miej­scu prze­ciw­le­głej ścia­ny roz­cią­gał się widok na mia­stecz­ko. Świa­tła w oknach domów ja­rzy­ły się jak iskry w po­pie­le. Dalej, za za­bu­do­wa­nia­mi, oce­anicz­ne fale po­ły­ski­wa­ły sre­brzy­ście, od­bi­ja­jąc blask roz­gwież­dżo­ne­go nieba.

 Gdy trwał za­pa­trzo­ny w ten kra­jo­braz, nagle po­czuł, że skost­nia­ły mu dło­nie. Ni z tego, ni z owego zro­bi­ło się o wiele zim­niej. I ci­szej. Wiatr prze­stał szu­mieć. Tak samo ocean i mia­sto za­mil­kły, jakby od­dzie­lo­no je dźwię­kosz­czel­ną ba­rie­rą. Z lewej stro­ny wy­ła­pał jakiś sze­lest. Pod łu­kiem stał nie­zna­jo­my w prochowcu i ka­pe­lu­szu. Jego po­kaź­ny brzuch opi­na­ła ka­mi­zel­ka. Sze­ro­ko­ścią bar­ków ide­al­nie wpa­so­wał się w wej­ście. Pod pachą trzy­mał ga­ze­tę i to ona tak sze­le­ści­ła. Nie wy­glą­dał na tu­tej­sze­go.

Po­sta­wił krok na­przód. Ma­leń­kie oczka, wąsko osa­dzo­ne w bul­wia­stej gło­wie, były pełne we­so­ło­ści, mię­si­ste usta zaś sze­ro­ko roz­cią­gnię­te.

– Dobry wie­czór, panie Par­tu­la­nie – rzekł.

Męż­czy­zna gło­śno prze­łknął ślinę. Skąd ten czło­wiek zna jego nowe na­zwi­sko?

 Rosły nie­zna­jo­my za­trzy­mał się przy ry­ci­nie ko­ścio­ła. Rzew­nie wes­tchnął.

 – Nic nie trwa wiecz­nie, czyż nie? – pod­jął. – Świą­ty­nia, czło­wiek, wszyst­ko prę­dzej czy póź­niej uko­rzy się przed bie­giem wska­zó­wek ze­ga­ra.

 Par­tu­lan nie od­po­wia­dał. Ster­czał jak słup, mając wra­że­nie, że śni.

 – Pa­mięć nie prze­mi­nie przez jakiś czas – cią­gnął rosły. – Być może nigdy. – Wyjął ga­ze­tę spod pachy, roz­pro­sto­wał ją.

 Par­tu­lan wy­ba­łu­szył oczy. To był eg­zem­plarz, który ze sobą przy­wiózł.

 – Skąd…? Jak…? – mam­ro­tał.

 Tam­ten nie zwró­cił uwagi, tylko prze­czy­tał:

 – Eks­plo­zja w po­sia­dło­ści na­le­żą­cej do bo­ga­tej miesz­czan­ki! – wy­krzy­ki­wał niby ulicz­ny sprze­daw­ca prasy. – Zgi­nął młody poeta, dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­ni René Daqen, do­pro­wa­dziw­szy do wy­bu­chu kil­ku­na­stu be­czek z rumem. Do zda­rze­nia do­szło w nocy z czter­na­ste­go na pięt­ny paź­dzier­ni­ka. Jak po­da­ją źró­dła, wcze­śniej młody twór­ca, za­miesz­ku­ją­cy w po­sia­dło­ści ma­da­me Parru, wy­ka­zy­wał ob­ja­wy sil­nej chan­dry. Coraz czę­ściej za­glą­dał do kie­lisz­ka. Praw­do­po­dob­nie zabrawszy ze sobą zapas dynamitu, prze­kradł się do skła­dzi­ku na al­ko­hol. Spo­żył duże ilo­ści trun­ków, co do­pro­wa­dzi­ło do utra­ty przez niego przy­tom­no­ści. Świe­ca zrzu­co­na na po­sadz­kę wznie­ci­ła pożar. Ładunki wybuchowe eksplodowały. Me­ce­na­ska, a wraz z nią miej­skie śro­do­wi­sko twór­cze, po­grą­ża­ją się w ża­ło­bie.

 Uniósł wzrok znad ga­ze­ty.

– Poeci to takie de­li­kat­ne stwo­rze­nia. Nie są w sta­nie udźwi­gnąć wła­sne­go ge­niu­szu. Co pan sądzi na ten temat, panie Par­tu­lan?

 – Czego chcesz? Pie­nię­dzy?

 Wiel­ko­lud się uśmiech­nął. Wsa­dził rękę do kie­sze­ni. 

– Albo pro­szę po­słu­chać tego. – Roz­pro­sto­wał skra­wek pa­pie­ru na dłoni. Za­czął czy­tać z nie­na­gan­nym nie­miec­kim ak­cen­tem: – Jo­achim Blum­men­ste­in, po­wie­ścio­pi­sarz ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia za­gi­nął wśród wy­so­kich gór ma­sy­wu Ber­ni­na. Do Szwaj­ca­rii przy­był razem z na­rze­czo­ną oraz za­przy­jaź­nio­ną parą. Jako je­dy­ny z czwór­ki ob­sta­wał przy wy­bo­rze trud­niej­sze­go szla­ku i w końcu wy­brał się nim sa­mot­nie. Od ranka wy­mar­szu nikt go nie wi­dział. Służ­by wie­lo­krot­nie prze­szu­ka­ły teren. Zna­le­zio­no wy­łącz­nie kij do wspi­nacz­ki bę­dą­cy wła­sno­ścią Blum­men­ste­ina… I po co mu to było? Pra­gnął wy­zwa­nia? Przy­go­dy? – za­py­tał.

Nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, wy­cią­gnął ko­lej­ny wy­ci­nek.

– To też nie­złe: Tytus Kło­siń­ski, kra­kow­ski pi­sarz mło­de­go po­ko­le­nia, za­strze­lo­ny przez po­li­cjan­ta! – Pol­sz­czy­zną także po­słu­gi­wał się bez za­rzu­tu. – Pod­czas jed­nej z hucz­nych ba­lang, urzą­dza­nych w Za­ko­pa­nem przez grupy ar­ty­stycz­ne, nie­daw­ny de­biu­tant odu­rzo­ny ete­rem oraz prze­bra­ny za pi­ra­ta roz­po­czął po­chód przez Kru­pów­ki. Jedna z na­po­tka­nych ko­biet nie na żarty prze­stra­szy­ła się atra­py pi­sto­le­tu, w który wy­po­sa­żo­ny był Kło­siń­ski. Po­bie­gła, by za­wia­do­mić po­li­cjan­ta. Stróż prawa nie prze­bie­rał w środ­kach. Dobył pistoletu i nie mogąc wy­mu­sić po­słu­szeń­stwa na uzbro­jo­nym, nad­po­bu­dli­wym osob­ni­ku po­cią­gnął za spust. Kłosiński zgi­nął na miej­scu. Po­cho­wa­no go wczo­raj na za­ko­piań­skim cmen­ta­rzu. W po­grze­bie uczest­ni­czy­ły wiel­kie artystyczne osobistości. Zgod­nie stwier­dzo­no, iż młody Tytus świet­nie się za­po­wia­dał i to wiel­ka stra­ta dla li­te­ra­tu­ry pol­skiej.

 Po­mi­mo pa­nu­ją­ce­go zimna, Par­tu­lan czuł, jak spły­wa­ją po nim kro­ple potu. Za­schło mu też w ustach. Nie był w sta­nie drgnąć ani wy­du­sić z sie­bie słowa.

 – To ci heca – stwier­dził wiel­ko­lud. – Praw­dzi­wy mi­ło­śnik moc­nych wra­żeń. Pod­su­muj­my: pierw­sze­go zabił smu­tek, dru­gie­go chęć zdo­by­wa­nia szczy­tów, trze­cie­go dobra za­ba­wa. Co ich łączy?

 Par­tu­lan do­sko­na­le znał od­po­wiedź na to py­ta­nie, lecz gar­dło wciąż miał ści­śnię­te.

 – Nie żyją, rzecz jasna. A oto oni. – Rosły wy­cią­gnął rękę w stro­nę łuku wej­ścia.

 Do ruin jedna za drugą wkro­czy­ły czte­ry po­sta­cie. Jako pierw­szy szedł szczu­pły, dłu­go­wło­sy i bro­da­ty je­go­mość w do­brze skro­jo­nym li­mon­ko­wym sur­du­cie. Za nim nieco tęż­szy wą­sacz w po­dróż­nym płasz­czu. Ko­lej­ny mu­sku­lar­ny, ze zwi­chrzo­ną fry­zu­rą, w roz­cheł­sta­nej bia­łej ko­szu­li spla­mio­nej czer­wie­nią na lewej pier­si. Ostat­ni przy­gar­bio­ny mi­ze­ro­ta, wy­raź­nie naj­młod­szy z czwór­ki, z rzad­kim wą­si­kiem pod nosem.

 Gdy usta­wi­li się w rzę­dzie jeden obok dru­gie­go, dało się do­strzec, że mie­rzą tyle samo i posiadają iden­tycz­ne ry­sy twa­rzy. Par­tu­lan spo­glą­dał na swe po­przed­nie toż­sa­mo­ści ster­czą­ce bez ruchu w srebr­nym świe­tle noc­ne­go nieba. Na usta ci­snę­ło mu się wiele pytań, spo­śród któ­rych zadał jedno:

 – Coś ty za jeden? – rzu­cił w stro­nę wiel­ko­lu­da.

 – Mo­żesz mówić mi Kla­renc – od­parł tam­ten, na­stęp­nie, wska­zu­jąc na czwór­kę, dodał – A pa­no­wie to się chyba już znają.

 Nie dało się za­prze­czyć.

 – Ale jak to…? – wy­ją­kał Par­tu­lan, wo­dząc wzro­kiem po wła­snych ob­li­czach.

 Kla­renc od­chrząk­nął i za­czął wy­ja­śniać:

 – Spra­wa nie wy­glą­da tak pro­sto, jakby to się mogło wy­da­wać z pań­skiej per­spek­ty­wy. Pan fin­gu­je wła­sną śmierć, wy­ra­bia nowe do­ku­men­ty, zmie­nia fry­zu­rę i do przo­du! To, co za panem, pana nie ob­cho­dzi. Tym­cza­sem żadne z pań­skich dzia­łań nie po­zo­sta­je bez kon­se­kwen­cji. – Kar­cą­co po­ki­wał gru­bym pal­cem. – I tak oto stwo­rzył pan czte­ry od­dziel­ne dusze. Dusze ka­le­kie i nie­peł­ne. Kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­ne du­sze-wy­dmusz­ki. – Za­czął po­wo­li zbli­żać się w stro­nę Par­tu­la­na bla­de­go i dy­go­cą­ce­go. – Po­cho­wa­no pana już czte­ro­krot­nie. Za każ­dym razem speł­nio­no ob­rząd­ki, pła­ka­no za panem, wspo­mi­na­no pana. Za­zwy­czaj to wła­śnie ener­gia po­wsta­ją­ca przy tych ry­tu­ałach po­zwa­la świa­do­mo­ści się od­ro­dzić, lecz pan tak na­praw­dę żyje, a ener­gia i tak musi zna­leźć uj­ście. Stąd te, prze­pra­szam za wy­ra­że­nie, ano­ma­lie. Oczy­wi­ście, wielu przed panem urzą­dza­ło po­dob­ne mi­sty­fi­ka­cje, jed­nak­że za­zwy­czaj po­prze­sta­wa­li na jed­nym zgo­nie albo po pew­nym cza­sie wra­ca­li do życia, co też wiąże się z masą pa­pier­ko­wej ro­bo­ty, ale na pewno nie wy­wo­łu­je ta­kie­go za­mie­sza­nia jak pań­skie dzia­ła­nia. Krót­ko mó­wiąc: do­ło­żył nam pan mnó­stwa pracy. To musi się skoń­czyć, panie Par­tu­la­nie!

 Wy­cią­gnię­ty pa­luch Kla­ren­ca nie­mal do­tknął jego pier­si.

– Jakim wam? Ja­kiej pracy? – mam­ro­tał Par­tu­lan, pró­bu­jąc uło­żyć wszyst­ko, co usły­szał w jakąś ca­łość. Nijak nie znaj­do­wał ra­cjo­nal­nych wy­ja­śnień. – Ty je­steś śmier­cią? – wy­pa­lił, spo­glą­da­jąc pro­sto w małe oczka osa­dzo­ne w bul­wia­stej gło­wie.

Oczka bły­snę­ły. Sine usta po­ni­żej skrzy­wi­ły się brzyd­ko.

– Po­nie­kąd. – Kla­renc mla­snął. – Acz­kol­wiek nie je­stem ko­stu­chą we wła­snej oso­bie, a tylko jed­nym z try­bów de­par­ta­men­tu Śmier­ci i Życia Po Niej.

Par­tu­lan zmie­rzył wiel­ko­lu­da od stóp do głów. Cien­kie, krzy­we nóżki jak że­liw­ny sto­jak pod­trzy­my­wa­ły ogrom­ne brzu­szy­sko, przy­wo­dzą­ce na myśl antał wina. Po bo­kach zwi­sa­ły dłu­gie ręce. Po­wy­żej znaj­do­wa­ła się przy­twier­dzo­na do an­ta­ła bryła gliny, to jest głowa. Tak wy­glą­dał wy­słan­nik za­świa­tów. Anioł, można by rzec. 

Nie wia­do­mo skąd w dłoni Kla­ren­ca po­ja­wi­ła się czar­na ak­tów­ka. Wy­do­był z niej plik ró­żo­wych pa­pie­rów. Cien­kie kart­ki były ze sobą ze­spo­lo­ne i po roz­ło­że­niu utwo­rzy­ły­by kil­ku­me­tro­wy ogon. 

Par­tu­lan prze­bie­ga­jąc wzro­kiem po do­ku­men­tach, od­czy­ty­wał na­zwi­ska, które sam wcze­śniej nosił, a także te na­le­żą­ce do ludzi spo­tka­nych w ko­lej­nych wcie­le­niach. Poza tym daty „na­ro­dzin” i „śmier­ci”, prze­róż­ne wskaź­ni­ki w więk­szo­ści po­ozna­cza­ne skró­ta­mi, któ­rych nie ro­zu­miał, z wy­jąt­kiem „tę­sk­no­ty per ca­pi­ta”, war­to­ści te­re­nu zaj­mo­wa­ne­go na cmen­ta­rzu wy­ra­żo­nej w fun­tach i kilku in­nych. Wszyst­ko ujęte w ta­be­lach, po­przem­na­ża­ne przez sie­bie we­dług ja­kichś ta­jem­ni­czych wzo­rów i osta­tecz­nie spro­wa­dzo­ne do jed­nej licz­by, za­pi­sa­nej na końcu ogona po­gru­bio­ną czcion­ką: dwie­ście dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy osiem­set sie­dem­dzie­siąt jeden fun­tów bry­tyj­skich. Strach za­py­tać co to wszyst­ko zna­czy, jed­nak Kla­renc nie cze­ka­jąc, aż Par­tu­lan po­pro­si o wy­ja­śnie­nia, rzekł:

– Tyle po­nad­pro­gra­mo­wo nas pan kosz­to­wał. Oczy­wi­ście my nie pła­ci­my za nic fun­ta­mi, ale wy­ra­ża­my kwoty w naj­sil­niej­szej ziem­skiej wa­lu­cie dla przej­rzy­sto­ści.

Par­tu­lan roz­dzia­wił usta.

– Toż to for­tu­na! – wy­du­sił z sie­bie.

Wiel­ko­lud wy­buch­nął grom­kim śmie­chem.

– Tu się z panem zgo­dzę! – za­wo­łał. – Ale po co to wszyst­ko? – Obej­rzał się na ka­le­kie dusze. – Zu­ży­wać tyle środ­ków dla ko­lej­nych na­zwisk? Prze­cież nikt pana nie ściga, tyle wiemy. W takim razie, jaki jest powód?

Par­tu­lan z po­cząt­ku ogrom­nie się zdzi­wił, sły­sząc, że za­świa­to­wy de­par­ta­ment nie od­krył wszyst­kich jego kart. Potem skie­ro­wał spoj­rze­nie na naj­młod­szą z czte­rech po­sta­ci, na mi­ze­ro­tę sto­ją­ce­go naj­bli­żej progu świą­ty­ni. Wes­tchnął cięż­ko, my­śla­mi po­wra­ca­jąc do zda­rzeń, dawno temu okre­ślo­nych mia­nem roz­dzia­łu ukoń­czo­ne­go i za­mknię­te­go.

– Za­czę­ło się to pięt­na­ście lat wstecz – pod­jął. – Nie­ja­ki Wa­cław Ko­la­sa, osiem­na­sto­let­ni chło­pak z wiej­skiej ro­dzi­ny, od­krył w sobie pra­gnie­nie. Zo­stać pi­sa­rzem, twór­cą li­te­ra­tu­ry. Do cięż­kiej pracy nie było mu śpiesz­no, jed­nak jako pier­wo­rod­ny pro­mi­nent­ne­go go­spo­da­rza mu­siał ją wy­ko­ny­wać, a w przy­szło­ści za­pew­ne odzie­dzi­czyć morgi. Wolał roz­my­ślać, ma­rzyć i two­rzyć. Pod­czas prób pi­sar­skich za­uwa­żył, że pierw­sze aka­pi­ty i stro­fy do­pie­ro co za­czę­tych dzieł po­wsta­ją z o wiele więk­szą ła­two­ścią. Gdy mę­czy­ła go praca nad opo­wia­da­niem bądź wier­szem, wra­cał do po­cząt­ku, do pu­stej kart­ki i tak z każ­dym ko­lej­nym po­dej­ściem pisał wię­cej i spraw­niej mu szło. Wresz­cie przy­szła myśl: a co gdyby po­trak­to­wać w ten spo­sób życie? Zmiąć do tej pory za­pi­sa­ne kart­ki, wy­rzu­cić, pójść dalej, nie oglą­da­jąc się. Spa­lić stary ma­nu­skrypt. Wy­zbyć się brze­mie­nia prze­szłych błę­dów…

– Do­brze, do­brze – prze­rwał mu Kla­renc – wy­da­je mi się, że zro­zu­mia­łem. Chyba po pro­stu bra­ku­je panu wy­trwa­ło­ści – dodał z prze­ką­sem.

Na ten ko­men­tarz Par­tu­lan zmarsz­czył brwi, lecz słowa sprze­ci­wu sta­nę­ły mu w gar­dle. Uznał za nie­takt kłó­cić się z sądem osta­tecz­nym. Za­miast tego spy­tał wy­słan­ni­ka:

– Cóż po­cząć w tej sy­tu­acji?

Na twa­rzy Kla­ren­ca po­now­nie za­go­ścił enig­ma­tycz­ny uśmiech. Grube palce raz jesz­cze za­nu­rzy­ły się we wnę­trzu ak­tów­ki. Par­tu­lan otrzy­mał po­je­dyn­czą kart­kę. Jej za­war­tość przy­pra­wi­ła go o za­wrót głowy.

– Nie cof­nie pan już daw­nych błę­dów, panie Par­tu­la­nie. Można by po­roz­bi­jać dusze, po­przez ujaw­nie­nie praw­dy wszyst­kim zwią­za­nym z pań­ski­mi po­przed­ni­mi wcie­le­nia­mi, lecz to po­now­nie wią­za­ło­by się z całą masą pracy i wąt­pię, by oka­za­ło się miłym do­świad­cze­niem dla tych ludzi. Dla­te­go też da­je­my panu moż­li­wość po raz ostat­ni za­cząć od nowa. Przy­go­to­wa­li­śmy dla pana umowę.

Par­tu­lan gło­śno prze­łknął ślinę.

– Dwa i pół funta na go­dzi­nę? To zaj­mie wieki, nim od­pra­cu­ję ćwierć mi­lio­na!

– Je­dy­nie nie­ca­łe pół wieku. Pra­cu­je­my też w świę­ta, dla­te­go szyb­ko to idzie. Poza tym do­sta­je pan nie­śmier­tel­ność w pa­kie­cie pra­cow­ni­czym, więc o sta­rze­nie pro­szę się nie mar­twić. Za pię­ćdzie­siąt lat bę­dzie pan wy­glą­dał iden­tycz­nie. Mnie w tym roku stuk­nie dwie­ście trzy­dzie­ści i pro­szę spoj­rzeć. – Roz­ło­żył ra­mio­na, wy­ko­nał obrót.

Par­tu­lan nic na to nie od­rzekł. Przy­jął pióro od wy­słan­ni­ka i zło­żył pod­pis, gdzie na­le­ża­ło. Na znak Kla­ren­ca ka­le­kie dusze ko­lej­no opu­ści­ły świą­ty­nię. W końcu pra­cow­ni­cy de­par­ta­men­tu sta­nę­li pod łu­kiem. Wiel­ko­lud pu­ścił no­wi­cju­sza przo­dem, klep­nąw­szy go w ramię dla otu­chy. Prze­szli z księ­ży­co­we­go świa­tła w ciem­ność, po­zo­sta­wia­jąc za sobą puste ruiny ko­ścio­ła.

Koniec

Komentarze

Witaj. Kopiuję opinię z bety:

Ogólnie podobało mi się, dobry horror, interesujące dialogi, czyta się z zaciekawieniem do samego końca jednym tchem. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Zaintrygowała mnie opisana sytuacja, ale obawiam się, że chyba nie do końca pojęłam, co tam się wydarzyło i na czym polegała umowa, którą Portulan zawarł z Klarencem.

Czytało się dobrze.

 

w nocy z czter­na­ste­go na pięt­na­ste­go paź­dzier­ni­ka. → …w nocy z czter­na­ste­go na pięt­na­sty paź­dzier­ni­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

HA, HA, HA – JAK WENA ZAWODZI – TO DO ZBYT SZCZEGÓLNIASTYCH RECENZJI – CHOĆ NIE CHCĘ – COŚ MNIE ZWODZI.

 

UWAGA – jak zawsze – najpierw piszę komentarz, a dopiero potem czytam inne i dodatkowo je komentuję.

 

Mcraptorking

Zacznę od cytatu z recenzji – do ciebie od krokusa.

krokus /04.08.21/ – do Mcraptorking – „Powinność wskrzeszonego”

Hej, KróluRaptorze!

Kilka razy się za tekst zabierałem (…) ale spory udział miało też otwarcie tekstu – nie jestem zwolennikiem malowania wielu zamglonych obrazów, zanim jeszcze cokolwiek się wydarzy w tekście.

 

Drogi i szanowny Mr Mcraptorking.

Potwierdzam powyższe tym razem w opowiadaniu „Rozmowa pana Partulana z Klarencem” – opis ogródka u babci Krysi (do 1/15 utworu) – ponownie „zamglone obrazy” bez związku z tematem utworu.

1. *** W jednym opowiadaniu ZAROIŁO SIĘ od zdecydowanie DWÓCH STYLÓW PISANIA toż to przyszły noblista nam się narodził.

*** Jednak JUŻ od połowy opowieści zaistniał połowiczny konkret treści pt. „Co autorowi nareszcie udało się podpowiedzieć czytelnikowi”!

Przez 1/15 utworu – początek pisany w stylu 13-letniej panienki “z okienka”, z dobrego domu z roku np. 1850 – oczywiście o poranku, błądzącej pośród swego ogródka (oczywiście) w samej koszulce – opis przed domciem. Początek opowieści zatem jest (być może) pisany przez innego autora – np. córeczkę autora…

Wybrane ze zbioru (tak, tak, chciało mi się pokazać to dziewczyńskie dziwo-słowie):

**„…ścieżka wiła się między klombami, jaśniejąc”.

**”Czerwień hibiskusów przywodziła na myśl (…) jasny róż azalii, za dnia tak delikatnych i lekkich”.

**”Wtem pomarańczowe płomyki wpełzły na szyby okien”.

**”…blask zalał klony, cyprysy i płatki kwiatów” – itp.

 

2. Od 1/15 opowieści zaroiło się od MNÓSTWA BŁAHYCH POWTÓRZEŃ LICHEGO KROJU (pisywanych przez początkujących autorów):

Gładko ogolony mężczyzna ostatni raz powiódł wzrokiem;

Legł na plecach;

Łóżko nie zachwycało miękkością;

Zadrżał dotknięty chłodnym podmuchem;

Słońce nabierało rumieńców;

Sprężyście ruszył;

posyłał dobroduszne skinienia;

Światła w oknach domów jarzyły się jak iskry w popiele.

…oceaniczne fale połyskiwały srebrzyście, odbijając blask rozgwieżdżonego nieba” – nagle 19-wieczny romantyzm opisu – och!!;

Gdy trwał zapatrzony w ten krajobraz;

2a. I jeszcze – „Wyposażeni w szklanki”;

 

3. Dodatkowo – autor ZASTOSOWAWSZY (Lab) – rzadko, raczej niechętnie stosowane formy gramatyczne czasowników:

**Jeśli wyszedłby na miasto w tym momencie, może zdążyłby zajść;

**Zakupiłby maszynę;

**Przekroczywszy próg;

**Rozpiąwszy górne guziki koszul, eksponowali siwiejące WŁOSKI” – faceci 190, brzuchy na kolanach – jednak na piersiątkach – WŁOSKI – achchch…).

**Obejrzawszy się na ścieżkę;

Pod łukiem stał nieznajomy w prochowcu i kapeluszu” – DO TEGO MIEJSCA – // 8534 zn. – POŁOWA OPOWIADANIA!// – brak sensownej akcji – nic się nie dzieje – lelum polelum!!

 

Streszczenie opowiadania:

Główny bohater „czegoś szuka”:

** – krążywszy (Lab) po ogródku i napawawszy (Lab) się już wystarczająco kwiatkami i podążywszy (Lab) do przodu…;

** – napawa swój wzrok okalającymi go kawiarenkami i oczywiście siedzącymi obok nich mężczyźni z siwymi WŁOSKAMI na klateczkach!!,

** – następnie (oczywiście nagle) pojawia się ruina.

** – a w niej ZWALISTY FACIO!

** – który czyta TRZY – (o 'wielkości' 2200 znaków) NIC NIE ZNACZĄCE TEKŚCIKI!! PT.: zginął poeta (ze smutku), zginął Blumenstein (ze szczytu), zginął Kłosiński (z zabawy) – rozczulił mnie autor – napawawszy (Lab) wcześniej nudą!!!!!!

** – och – dysponują-czywszy (Lab) identycznymi rysami twarzy – wkroczyły cztery postacie!

** Partulan spoglądał na swe poprzednie tożsamości:

– Możesz mówić mi Klarenc.

– Pochowano pana już czterokrotnie.

– Ty jesteś śmiercią?

****:…antał wina. Po bokach zwisały długie ręce. Powyżej znajdowała się przytwierdzona do antała bryła gliny.

****Interesujące pytanie do autora – (rozpiąwszy (Lab) górne guziki koszul i eksponując siwiejące WŁOSKI) – jak też autor nam w ostatnim zdaniu wytłumaczywszy (Lab) się z tak żmudnie skołowanego opowiadania:

– Zużywać tyle środków dla kolejnych nazwisk?

– Przecież nikt pana nie ściga, tyle wiemy.

– W takim razie, jaki jest powód?

„Zaczęło się to piętnaście lat wstecz” – podjął autor (stereotyp myślowo-zdaniowy):

* A co gdyby potraktować w ten sposób życie?

* Zmiąć do tej pory zapisane kartki.

* Wyrzucić.

* Pójść dalej, nie oglądając się.

* Spalić stary manuskrypt.

* Wyzbyć się brzemienia przeszłych błędów…

****„Dlatego też” MY CZYTELNICY – „dajemy panu”, AUTORZE – „możliwość po raz ostatni zacząć od nowa”.

** „Przygotowaliśmy dla pana umowę”.

** „Dostaje pan nieśmiertelność w pakiecie pracowniczym, więc o starzenie proszę się nie martwić”.

** „Za pięćdziesiąt lat będzie pan wyglądał identycznie…”.

Jeśli w którymkolwiek punkcie mego esej-K-u nt. „Rozmowy pisarza ze mną”, autor ma inne zdanie – uprzejmie proszę o kontakt, najchętniej tutaj i pisemny.

Pozdrawiam twórczo, lecz bez weny.

LabinnaH

Nie wiem czym sobie zasłużyłem na tak dokładną analizę, nawet z zaliczeniem przeglądu komentarzy z poprzednich opowiadań. Przeczytawszy i wziąwszy sobie do serca wszystkie uwagi, przyznaję, że boję się pisać odpowiedź, bo i tu pewnie się wygłupię, lecz pewnie do wieczora zapomnę i wrócę do pracy nad nowym arcydziełem.

Pozdrawiam.

Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...

Dyżurna przybywa z łapanką :)

Nie skupiałam się na interpunkcji, bo to nie jest moja specjalność, ale warto przejrzeć tekst pod tym kątem, bo trochę przecinków brakowało.

w ciemności nabierał ciężaru, jakby przemieniony w kłęby duszącego dymu.

Zestawienie ciężar-dym mnie nie przekonuje.

Spojrzenie opuściły wątpliwości.

Nie podoba mi się to. Nie wiem czy to błąd, nie mam na to “paragrafu”, ale na tak zwanego czuja – nie podoba mi się.

Wreszcie zgasił fajka w popielniczce ustawionej na parapecie, po czym wszedł do sklepiku.

Fajkę. Ta fajka mi tu nie pasuje. Rozumiem, że chodzi o fajkę jako slangowe określenie papierosa, nie o dosłowną fajkę, a to nie pasuje to stylu.

Miejscowość mimo swego świetnego położenia, nie przyciągała wielu turystów.

Za progiem rozciągała się posadzka z popękanych kamiennych płyt, wyznaczając wymiary budynku.

Zgrzyta mi ta posadzka, która wyznacza wymiary.

Na oko, nie przekraczały siedemdziesięciu metrów kwadratowych.

Nie wiem czy wymiary mogą przekraczać x metrów kwadratowych. Powierzchnia by mogła.

Polszczyzną także posługiwał się bez zarzutów.

Bez zarzutu.

Dobył własny rewolwer

Dobył rewolwera. I ten rewolwer mi tu zgrzyta. Nie znam się na broni, więc może sie mylę, ale tak mi się coś wydaje, że rewolwer w rękach polskiego policjanta nie ma racji bytu.

Rzecz jasna Kłosiński nie odpowiedział ogniem.

Zbyt dowcipnie to brzmi jak na zdanie z artykułu w gazecie relacjonującego tragiczne mimo wszystko zdarzenie.

 dysponują identycznymi rysami twarzy.

Rysami twarzy się nie dysponuje.

 – Możesz mówić mi Klarenc – odparł tamten, następnie, wskazując na czwórkę, dodał: – A panowie to się chyba już znają.

Niepotrzebny dwukropek po “dodał”.

Poza tym daty „narodzin” i śmierci

Skoro narodziny są w cudzysłowie to i śmierć powinna być, nie? Przecież naprawdę nie umarł.

Poza tym dostaje pan nieśmiertelność w pakiecie pracowniczym,

Pakiet pracowniczy kompletnie nie pasuje do realiów/stylistyki reszty opowiadania.

 

Podoba mi się pomysł na nieco przewrotne potraktowanie motywu paktu z diabłem (czy śmiercią raczej w tym przypadku). Czytało się ogólnie dobrze, ale stylistycznie tekst jest nieco nierówny. Czuć w nim ten nokturnowy nastrój, ale rozbijają go np. wstawki o pakiecie pracowniczym, zdecydowanie zbyt współczesne.

Mam też ogromny problem z umieszczeniem wydarzeń w czasie i przestrzeni. Maszyna do pisania sugeruje, że jest przynajmniej końcówka XIX wieku, może nawet bardziej początek XX wieku, ale równie dobrze mogłaby być druga połowa XX wieku. Jeśli takie było Twoje zamierzenie, żeby miejsca i czasu nie dookreślać, to w porządku, ale mnie to przeszkadzało trochę w czytaniu.

Nie rozumiem niestety jak pierwsza część tekstu z opisem ogrodu i wybuchającej chaty ma się do reszty opowiadania. Nie wiem, kim jest postać w bieli i czemu krzyczy na widok rozwalonej chaty. Bo jeśli to śmierć, to skąd ten szok i krzyk?

Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!

Ta postać w bieli to hrabina z pierwszego artykułu cytowanego przez Klarenca. Dzięki za komentarz i przepraszam za nieodpisywanie, ale sesja trwa i nie miałem czasu tu zajrzeć. Nie no, tak się tylko tłumaczę, miałem czas, ale mi się nie chciało, bo nie wiąże się to z niczym przyjemnym ;p. Znowu w życiu mi nie wyszło, to znaczy opowiadanie wyszło, lecz marnie. Styl pomieszany, konstrukcja fe, a ja chciałbym, żeby było fenomenalnie. Powinienem się z tym kryć? Przecież to anonimowe forum, nie muszę dbać o dobre imię, w razie czego nadam sobie nowe ;). Trzeba się bardziej przyłożyć, wziąć sobie do serca nauki, skupić się, przemyśleć. Innymi słowy pójść po rozum do głowy! Tylko gdzie? Przecież wiem: do słownika! Marsz czytać, pisać. I raz, dwa, trzy, cztery! I raz, dwa… i tak dalej.

Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...

Do zdarzenia doszło w nocy z czternastego na piętny października. ← piętnasty ?

Wyciągnięty paluch Klarenca niemal dotknął jego piersi.<- Partulana

 

Powyższe na dowód, że czytałem. Było nieźle do zakończenia, w którym zabrakło mi informacji, jak Partulan miał odpracować dług przez pół wieku.

Nowa Fantastyka