- Opowiadanie: mwwronska.pisze - O wadach i zaletach posiadania czterometrowego koguta

O wadach i zaletach posiadania czterometrowego koguta

In­spi­ro­wa­ne mic­kie­wi­czow­ską “Panią Twar­dow­ską”.

I moim snem, z któ­re­go wyrzuciłam je­dy­nie zie­lo­ne ufo­lud­ki, lą­du­ją­ce spodkiem na Księ­ży­cu, a zostawiłam Mistrza dyskutującego z aniołem. I Stasia.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

BasementKey, ninedin, Finkla

Oceny

O wadach i zaletach posiadania czterometrowego koguta

Pan Twar­dow­ski, nie od­ry­wa­jąc spoj­rze­nia od wło­skie­go buta, kłó­cił się z ar­cha­nio­łem.

– Raf­ciu, to naj­zwy­klej­szy przy­pa­dek. Nie wie­dzia­łem, że ona tam bę­dzie. Nie śle­dzę planu dnia mojej mał­żon­ki.

Anioł na­stro­szył piór­ka, aż za­lśni­ły sre­brzy­stym brza­skiem.

– Nie wal mi tu ście­my pro­sto w oczy, Jasiu. Wie­dzia­łeś, że ona się tam po­ja­wi, bo sam ją za­we­zwa­łeś.

– Bzdu­ry.

– Jasiu, Me­fi­sto śred­nio co ty­dzień przy­ła­zi, jęczy i za­tru­wa Ga­brie­lo­wi rzyć. To ozna­cza, że Ga­briel przy­cho­dzi i jęczy nam. Mi­chał, jak to Mi­chał, słu­cha uprzej­mie za każ­dym razem, ale mnie już uszy więd­ną. Mam dość!

Mistrz Twar­dow­ski ode­rwał w końcu wzrok od wi­do­ku za okrą­głym oknem i osten­ta­cyj­nie ziew­nął, nawet nie uda­jąc, że ma za­miar za­sło­nić usta.

– Oj, no wy­bacz, że nad tobą nie za­pła­czę – rzekł. – Chcesz, to wpro­wadź się do mnie, miej­sce jest. Bę­dziesz miał Ga­brie­la z głowy.

– Kpisz, Twar­dow­ski? – żach­nął się ar­cha­nioł. – Miał­bym za­mie­nić nie­biań­skie sady na tę twoją, pożal się Boże, bazę? Śnież­no­bia­łe świą­ty­nie, w któ­rych dźwię­czy głos Pana, na tę ru­de­rę osa­dzo­ną na ka­wał­ku ko­smicz­nej skały, którą co­dzien­nie wiel­ki kogut za­smra­dza ci ki­lo­gra­ma­mi gówna?

– Nie ob­ra­żaj Sta­sia. To dzię­ki jego od­cho­dom mo­głeś pa­ła­szo­wać plac­ki ziem­nia­cza­ne w sosie grzy­bo­wym z de­li­kat­ną sa­łat­ką z mło­dych liści szpi­na­ku i po­mi­dor­ków, aż ci się lotki trzę­sły.

Rafał bek­nął i z żalem od­su­nął od sie­bie wy­li­za­ny do czy­sta srebr­ny ta­lerz.

– No pa­ła­szo­wa­łem, pa­ła­szo­wa­łem. Ten twój Ma­ciek umie go­to­wać.

– Bo pod­czas każ­de­go wy­pa­du na Zie­mię pod­glą­da naj­lep­szych ku­cha­rzy. I przy­no­si ich naj­lep­sze prze­pi­sy.

– Jasiu, zro­zum. – Anioł znowu ude­rzył w płacz­li­wy ton. – Ga­briel my­ślał nawet o przy­sła­niu tu Mi­cha­ła. Mi­cha­ła, ro­zu­miesz? Z tym jego wy­myśl­nym mie­czem, któ­rym by wy­myśl­nie po­ciął to twoje marne schro­nie­nie na pla­ster­ki. Ga­briel uznał, że to i tak byłby akt łaski – Mi­chał dałby ci dobrą śmierć i za­pro­wa­dził cię od razu przed ob­li­cze Pio­tra. A jeśli idzie o Me­fi­sto… To męki pie­kiel­ne masz jak amen w pa­cie­rzu. On ci tej two­jej mał­żon­ki nie da­ru­je.

Twar­dow­ski przy­su­nął cy­no­wy kie­lich roz­mów­cy, nalał mu i sobie zło­ci­ste­go płynu ze zdo­bio­nej, szkla­nej ka­raf­ki.

– Pij, nie stękaj. – Pchnął na­czy­nie do anio­ła, który zła­pał je zręcz­nym ru­chem, nim zsu­nę­ło się po gład­ko oszli­fo­wa­nym bla­cie okrą­głe­go sto­li­ka na pod­ło­gę. – Sram na to, co mówi Ga­briel i ty też po­wi­nie­neś. Nie, nie prze­ry­waj – po­wie­dział, uno­sząc dłoń, gdy tylko pierw­sze ogni­ki sre­bra za­czę­ły peł­znąć wzdłuż sto­sin w kie­run­ku koń­có­wek naj­więk­szych piór anio­ła. – Trak­tu­je cię jak chłop­ca na po­sył­ki i co z tego masz? Za­wsze, jak jest ro­bo­ta poza nie­bem, to wy­sy­ła się cie­bie. Kiedy ostat­nio wy­mie­nia­li­śmy się re­cep­tu­ra­mi no­wych mik­stur? Bo ja już nie pa­mię­tam. Kiedy ostat­nio wy­le­czy­łeś zła­ma­ne skrzy­deł­ko ja­kie­goś anioł­ka naj­niż­szej klasy? Chyba sam już nie pa­mię­tasz. Od­wa­lasz czar­ną ro­bo­tę, a on spija nie­biań­ską am­bro­zję.

– Nie ob­ra­żaj Ga­brie­la. – Rafał wy­są­czył ostat­nią kro­plę z kie­li­cha. – Jest, jaki jest, ale dba o dobrą ko­mu­ni­ka­cję mię­dzy wszyst­ki­mi. Jasiu, po­słu­chaj… – po­wie­dział, wsta­jąc, po czym prze­cią­gnął się, aż mu się skrzy­dła roz­pro­sto­wa­ły. Jed­nym za­ha­czył o sa­mot­ną szkla­ną men­zur­kę, która spa­dła z la­bo­ra­to­ryj­ne­go blatu i roz­pry­sła z trza­skiem. – Ojć. Prze­pra­szam, mam na­dzie­ję, że nie było tu nic waż­ne­go.

Mistrz spoj­rzał z nie­chę­cią na roz­le­wa­ją­cą się po okrą­głych ka­fel­kach błę­kit­ną ciecz, z któ­rej na­tych­miast za­czę­ła ulat­niać się ja­sno­żół­ta, na­elek­try­zo­wa­na mgieł­ka.

– Wiel­kie dzię­ki, Rafał, wiel­kie dzię­ki. Moje do­świad­cze­nie ostat­nie­go pół­ro­cza po­szło się chę­do­żyć. Weź ty mi tutaj uwa­żaj z tymi skrzy­dła­mi, bo prze­ro­bię je na pióra wiecz­ne. Aku­rat cier­pię na nie­do­sta­tek.

Jakby za­we­zwa­ny myślą po­ja­wił się Ma­ciek, słu­żą­cy i uczeń Mi­strza. Bez słowa ru­szył do wy­so­kiej szaf­ki w kształ­cie walca, wy­cią­gnął dużą, cy­no­wą miskę, szma­tę i za­czął sprzą­tać ba­ła­gan.

– On nie cza­ru­je? – wy­szep­tał Rafał, ro­biąc przy tym dziw­ną minę.

– Cza­ru­je, kiedy ma go­dzi­ny cza­ro­wa­nia. To pro­sty chło­pak, więc ma też po­znać trudy pracy gminu, z któ­re­go się wy­wo­dzi.

– Aha… To ja ten… Raz jesz­cze prze­pra­szam.

– Masz za co. – Twar­dow­ski pod­niósł się po­wo­li, od­su­wa­jąc znacz­nie krze­sło, by móc wy­nieść ponad ka­mien­ny blat swój opa­sły brzuch. Wska­zał ręką szma­tę, z któ­rej Ma­ciek wy­ży­mał do misy kro­ple bla­do­nie­bie­skiej cie­czy. – Czy ty wiesz, co to było? Nad czym pra­co­wa­łem…? A pal dia­bli, po­wiem ci. Coś, przy czym woda świę­co­na to jak zwy­kła woda. Szy­ko­wa­łem tę mik­stu­rę na Me­fi­sto, gdyby od­wa­żył się po­ka­zać tu czy gdzie­kol­wiek in­dziej swój par­szy­wy pysk, a ty mi żeś to roz­dup­czył w drob­ny mak.

– Ojej. – Anioł spoj­rzał na Jana z miną czte­ro­lat­ka, zła­pa­ne­go na je­dze­niu ła­ko­ci przed obia­dem. – Nie chcia­łem. To był wy­pa­dek. Jak mogę na­pra­wić szko­dę?

– Idź i po­wiedz Ga­brie­lo­wi, Me­fi­sto czy kto cię tam ze­chce słu­chać, że miej­sce imć Jana Twar­dow­skie­go jest na Księ­ży­cu, a nie w pie­kle, w czar­cim kotle. Przed ob­li­cze Pio­tra Skały też mi niespiesz­no. Krót­ko mó­wiąc: a daj­cież wy mnie świę­ty spo­kój.

Twar­dow­ski pod­szedł do du­że­go, okrą­głe­go okna, za któ­rym roz­po­ście­rał się wy­mar­ły czar­no-bia­ły pej­zaż Kra­te­ru Ko­per­ni­ka. Spoj­rzał do góry, na Zie­mię. Wło­chy były jesz­cze do­brze wi­docz­ne. Wes­tchnął.

– Mi­strzu Twar­dow­ski, czy to twoja osta­tecz­na od­po­wiedź? – spy­tał bez­na­mięt­nie ar­cha­nioł, choć Jan wy­czu­wał ra­czej niż sły­szał, że w jego gło­sie po­brzmie­wa­ją tony bła­gal­ne, współ­czu­ją­ce wręcz.

– Osta­tecz­na. Niech się Me­fi­sto chę­do­ży z ko­zła­mi Aza­ze­la. Zro­bię ko­lej­ny eks­trakt, choć­bym i ko­lej­ny rok miał na to po­świę­cić.

– Nie bę­dzie ko­lej­ne­go roku. – Tym razem w gło­sie Rafał wy­brzmiał szcze­ry żal. – To ko­niec, Janie.

– Co? – Pan Twar­dow­ski od­wró­cił się ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi w stro­nę anio­ła. Anio­ła, który w jed­nej se­kun­dzie do­ko­nał prze­mia­ny i teraz stał przed nim za­miast w pro­stą, po­włó­czy­stą szatę ubra­ny w lśnią­cą, ru­bi­no­wą zbro­ję, dzier­żąc długą laskę, po­kry­tą in­skryp­cja­mi w ję­zy­ku anio­łów. Jego skrzy­dła przy­bra­ły barwę an­tra­cy­tu, a z całej syl­wet­ki ema­no­wał srebr­ny po­blask. – Rafał, co to ma zna­czyć? Co ty żeś zro­bił?

Ar­cha­nioł, za­ci­ska­jąc usta, po­krę­cił głową. Wska­zał ostrym koń­cem laski miej­sce, gdzie jesz­cze przed pa­ro­ma mi­nu­ta­mi Ma­ciek ście­rał plamę.

– Woda świę­co­na. Pod­bi­ta zio­ła­mi, kwia­ta­mi i pew­ny­mi związ­ka­mi, które – do­pra­co­wa­ne – mo­gły­by stać się na­praw­dę nie­bez­piecz­ne dla Me­fi­sto. My­śla­łeś, że nie wy­czu­ję? Ostrze­gał mnie, że mo­żesz coś na niego szy­ko­wać.

Twar­dow­ski od­su­nął się po­wo­li od okna, zer­k­nął w ko­ry­tarz, w któ­rym nie­daw­no znik­nął Ma­ciek.

– Nawet nie pró­buj wołać chło­pa­ka – rzuci Rafał, ma­gicz­nie wy­dłu­ża­jąc laskę i za­gra­dza­jąc nią do­stęp cza­ro­dzie­jo­wi. – Zresz­tą, jak miał­by ci pomóc? Za­mie­nia­jąc się w pa­jącz­ka i gry­ząc mnie w palec? Daj spo­kój, Jasiu. Chodź ze mną do­bro­wol­nie, a wy­ne­go­cju­ję u Lu­cy­fe­ra, by ła­god­nie cię po­trak­to­wa­li.

– Ty zdra­dziec­ka, ob­smar­ka­na kupo puchu – wy­ce­dził Twar­dow­ski. – A ja cię plac­ka­mi kar­mi­łem, księ­ży­ców­kę ci lałem.

– No lałeś, lałeś i szcze­rze mó­wiąc ten twój kurak bar­dziej się w nie­bie przy­da niż na tej za­py­zia­łej skale. A prze­pis na bim­ber już mam, zna­la­złem, jak byłeś w wy­gód­ce. Niech Bóg ci w dzie­ciach wy­na­gro­dzi. A nie, cze­kaj, nie bę­dzie miał oka­zji…

– Rafał, czy ty na­praw­dę sprzy­mie­rzy­łeś się z Me­fi­sto­fe­le­sem? – Jan po­krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. – Czy ty wiesz, co powie na to Ga­briel?

Ar­cha­nioł wzru­szył ra­mio­na­mi, aż brzęk­nę­ły na­ra­mien­ni­ki.

– Po­gra­tu­lu­je wy­ko­na­nej ro­bo­ty. We dwój­kę ob­my­śli­li­śmy plan. My już na­praw­dę mie­li­śmy dosyć Me­fi­sto. A cho­wa­nie tego… Sta­sia tylko dla sie­bie, gdy całe niebo mo­gło­by sko­rzy­stać z jego od­cho­dów, to do­praw­dy sa­mo­lub­ne z two­jej stro­ny, Jasiu. Ale nie dziwi mnie to nic a nic. Całe życie my­śla­łeś tylko o sobie i swo­ich przy­jem­no­ściach. Całe życie ucie­ka­łeś od od­po­wie­dzial­no­ści. Ale wresz­cie na­tra­fi­łeś na ścia­nę. Pora sta­wić czoła swoim grze­chom.

Twar­dow­ski prych­nął, ze­zu­jąc jed­no­cze­śnie w ko­ry­tarz.

– Jak to mówią – rzekł, po­wo­li prze­su­wa­jąc dło­nią w stro­nę jed­nej z wielu ta­jem­nych kie­sze­ni w prze­past­nym, bia­łym żu­pa­nie – Boga na ję­zy­ku, a dia­bła ma w sercu.

– Dość, Twar­dow­ski. – Anioł prze­wró­cił ocza­mi. – Co ty, kołka na mnie tam szu­kasz? Srebr­nych naboi? Chodź po do­bro­ci, zanim sta­nie się coś gor­sze­go.

– Nie na cie­bie, na sie­bie – rzu­cił Mistrz i jed­nym płyn­nym ru­chem wyjął nie­wiel­ką fiol­kę, wło­żył do ust i prze­gryzł.

Chrzę­st szkła uwolnił za­pach krwi i cze­goś, czego anioł w pierw­szym osłu­pia­łym mo­men­cie nie roz­po­znał. Gdy roz­po­znał, jego oczy roz­sze­rzy­ły się w nie­do­wie­rza­niu, do­sko­czył do Twar­dow­skie­go, ale było za późno. Mar­twy cza­ro­dziej upadł na pod­ło­gę. Zwa­bio­ny ha­ła­sem do pra­cow­ni wbiegł Ma­ciek, na widok ciała zła­pał się te­atral­nie za szyję i rów­nie te­atral­nie za­wo­łał:

– Och, nie!

– Och, tak. – Rafał me­cha­nicz­nie po­ki­wał głową. – Twój pan, przy­znam, nie­ocze­ki­wa­nie i dość głu­pio, co jest już dość za­sta­na­wia­ją­ce, po­sta­no­wił uła­twić mi za­da­nie i zabił się sam.

– Czyż­by? – spy­tał Ma­ciek pi­skli­wym tonem, nie od­wo­dząc dłoni od de­kol­tu. – Moim zda­niem to wy­ście go za­bi­li.

– Co? – Rafał uniósł brwi. – Prze­cież…

– AR­CHA­NIOŁ RAFAŁ ZABIŁ MI­STRZA! STA­SIU, MOR­DU­JĄ­ĄĄ!

Na pisk Maćka za­drża­ły i za­brzę­cza­ły wszyst­kie szkla­ne przed­mio­ty w la­bo­ra­to­rium. I stało się coś jesz­cze. Naj­pierw okrą­głe i pół­okrą­głe ele­men­ty kon­struk­cji i de­ko­ra­cji – okna, ka­fel­ki, ar­chi­wol­ty, sztu­ka­te­rie, oka­la­ją­ce okrą­głe lu­stra i ob­ra­zy – za­lśni­ły zło­tym bla­skiem, któ­re­go moc wzra­sta­ła z każdą se­kun­dą. A na­stęp­nie dał się sły­szeć ryk tak po­tęż­ny, że za­trzę­sło całym bu­dyn­kiem. Ryk prze­szedł w gdak­nię­cie, wi­bru­ją­ce uni­so­no w uszach, jak gdyby chór ko­gu­tów naraz dał głos w naj­więk­szej ba­zy­li­ce na świe­cie. Roz­legł się tę­tent i, nim Rafał zdą­żył za­re­ago­wać, frag­ment ścia­ny mię­dzy zwło­ka­mi a słu­żą­cym wy­buchł mu w twarz zimną pust­ką ko­smo­su, bie­ląc ją mie­sza­ni­ną tynku i pyłu mię­dzy­gwiezd­ne­go. Ogłu­pia­ły, zdą­żył je­dy­nie prze­su­nąć dło­nią po oczach, roz­cie­ra­jąc sza­ra­wą smugę po po­licz­ku i gdy wi­dział już le­piej, otwo­rzył usta do krzy­ku. Ale krzyk za­marł mu w gar­dle. W wy­bi­tym otwo­rze stało mon­strum Twar­dow­skie­go, czte­ro­me­tro­wy kogut, Staś we wła­snej oso­bie. Teraz wpa­try­wał się w niego zło­ty­mi ocza­mi, a szkar­łat­ne pod­gar­dle fa­lo­wa­ło, zbie­ra­jąc w sobie ko­lej­ne gdak­nię­cie.

– Boże, zmi­łuj – sap­nął Rafał i zła­pał pew­niej laskę. Cof­nął jedną nogę, prze­łknął ślinę i…

Kogut bły­ska­wicz­nym ru­chem do­sko­czył, otwo­rzył dziób i ści­snął. Nim gnie­cio­ny anioł za­char­czał, Staś ob­ró­cił się na ko­py­cie, wy­padł na ze­wnątrz, szarp­nął łbem do tyłu i z całą mocą ci­snął strza­ska­nym cia­łem w prze­strzeń ko­smicz­ną.

Ma­ciek za­cze­kał, aż pole si­ło­we na­ła­du­je się w pełni i za­skle­pi zło­tym bla­skiem wyrwę w ścia­nie po ataku Sta­sia, a na­stęp­nie zdjął skry­wa­ny pod dło­nią wi­sio­rek, skła­da­ją­cy się z dwóch za­wie­szek, z któ­rych jedna była nie­wiel­kim fla­ko­ni­kiem i wlał jego za­war­tość tru­po­wi Jana do gar­dła. Od­cze­kał kilka minut, prze­stę­pu­jąc nie­cier­pli­wie z nogi na nogę, aż w końcu, gdy za­uwa­żył nie­wiel­ki ruch stopy Twar­dow­skie­go, pod­biegł do wal­co­wa­tej eta­żer­ki w rogu po­ko­ju, z tru­dem ścią­gnął z naj­wyż­szej półki za­pie­czę­to­wa­ny gą­sio­rek, otu­lo­ny wi­kli­no­wą osłon­ką i za­cią­gnął go do coraz żwa­wiej ru­sza­ją­ce­go się ciała. Zza pa­zu­chy wyjął srebr­ny nożyk, któ­rym roz­ciął ma­gicz­ną pie­częć, po czym wy­cią­gnął korek. Z ba­nia­ka na­tych­miast za­czę­ła wy­do­by­wać się kar­mi­no­wa mgła. Ma­ciek za­wzię­cie wa­chlo­wał dłoń­mi, na­kie­ro­wu­jąc ją na twarz Mi­strza. Gdy tylko obłok zna­lazł się nad nim, Jan za­cią­gnął się z wy­raź­nie sły­szal­nym rzę­że­niem. Pierw­sze pasma mgły zni­kały w jego noz­drzach, a w nim za­czę­ła na­stę­po­wać prze­mia­na – tru­pio wo­sko­wa twarz na­bie­ra­ła zdro­we­go, ru­mia­ne­go od­cie­nia, klat­ka pier­sio­wa pra­co­wa­ła coraz bar­dziej rów­no­mier­nie, a w koń­czy­ny wra­ca­ła pełna spraw­ność. W końcu otwo­rzył oczy i spoj­rzał na Maćka.

– Czemu za­ję­ło ci to tyle czasu? Przy­znaj się, chcia­ła­byś zo­sta­wić mnie w tym sta­nie?

Ma­ciek wy­mow­nie po­stu­kał się w czoło.

– Pomóż mi wstać. Mamy mało czasu. Gdzie Staś?

– Abo ja wiem? – Ma­ciek wzru­szył ra­mio­na­mi, po czym na­chy­lił się do Jana, po­da­jąc mu dłoń. – Pew­nie jesz­cze goni tru­chło ar­cha­nio­ła, pod­sku­bu­jąc je co jakiś czas. Ga­brie­lo­wi się to nie spodo­ba.

– A to już nie bę­dzie twoje zmar­twie­nie – po­wie­dział Twar­dow­ski, otrze­pu­jąc po­ślad­ki. – Dawaj klu­czyk.

Ma­ciek zdjął z łań­cusz­ka drugą za­wiesz­kę, klu­czyk z nie­zwy­kłe­go srebr­no-czar­ne­go me­ta­lu, wy­stę­pu­ją­ce­go wy­łącz­nie na tym księ­ży­cu. Podał go z ocią­ga­niem znie­cier­pli­wio­ne­mu Ja­no­wi.

– Czyli to już nie­dłu­go?

– Ano. Nie bój nic, nic ci nie grozi.

Twar­dow­ski pod­szedł do ścia­ny i, na wy­so­ko­ści klat­ki pier­sio­wej, wy­ko­nał dło­nią z wy­cią­gnię­tym klu­czy­kiem ruch po ide­al­nym kole. Nie­bie­ska­wy okrąg tej samej śred­ni­cy za­lśnił pul­su­ją­cym bla­skiem na ścia­nie, po czym na środ­ku ufor­mo­wał się nie­wiel­ki otwór. Jan wsa­dził klucz, wy­szep­tał pod nosem za­klę­cie i od­su­nął się. Roz­le­gło się bu­cze­nie, błę­kit­ny okrąg drgnął, a na­stęp­nie wy­su­nął się na kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów ze ścia­ny i opadł ła­god­nie na pod­ło­gę. Twar­dow­ski zbli­żył się do od­sło­nię­tej skryt­ki i zaj­rzał do wnę­trza. Po­środ­ku, na ni­skim trój­no­gu, wy­ko­na­nym z tego sa­me­go me­ta­lu, co klu­czyk, le­ża­ła pro­sta złota ob­rącz­ka, z któ­rej wy­do­by­wał się gęsty dym bursz­ty­no­wej barwy, przez który prze­ni­ka­ły z gło­śny­mi trza­ska­mi gra­na­to­we wy­ła­do­wa­nia. W tle wnęki, wy­ło­żo­nej me­ta­lo­wy­mi płyt­ka­mi, prze­mknę­ło nie­wiel­kie, wło­cha­te stwo­rzon­ko. Jan de­li­kat­nie po­gła­dził je po ma­lut­kim, czar­nym łebku.

– No, bierz, Ma­ciuś. – Podał pier­ścień słu­żą­ce­mu, który skrzy­wił się, gdy tylko ob­rącz­ka do­tknę­ła skóry.

– Nie­przy­jem­ne to.

– Bo nie ma być przy­jem­ne. Oho! – Mistrz nad­sta­wił ucha. – A kogoż to dia­bli niosą?

Za­ma­chał klu­czy­kiem, a okrą­gły ka­wa­łek ścia­ny uniósł się z pod­ło­gi i z ci­chym stuk­nię­ciem wpa­so­wał w otwór. Nie­bie­ska kra­wędź znik­nę­ła, nie zo­sta­wia­jąc śladu po wej­ściu do skryt­ki.

Prze­wró­co­ny na sto­li­ku kie­lich nagle po­to­czył się po łuku z gło­śnym świ­stem, za­trzy­mu­jąc się tuż przed koń­cem blatu. Drgnął, a na­stęp­nie po­to­czył się z po­wro­tem. Wró­cił do wyj­ścio­we­go po­ło­że­nia, drgnął po­now­nie, pod­sko­czył, a Ma­ciek zro­bił krok do tyłu. Twar­dow­ski nie spusz­czał wzro­ku ze stołu, na któ­rym kie­lich roz­ska­kał się na dobre. Wzla­ty­wał coraz wyżej i wyżej, aż w końcu opadł nie­spiesz­nie na blat, sta­jąc pew­nie na gru­bej nóżce. Ze środ­ka dało się sły­szeć zgrzyt, po chwi­li ko­lej­ny, jak gdyby ktoś prze­kła­dał za­rdze­wia­łą waj­chę, aż wresz­cie płyn­ną pol­sz­czy­zną roz­le­gło się w całej pra­cow­ni:

– Witam, bra­cie, mój Twar­dow­ski! Jużci, chwi­la, wy­cho­dzę tu do was!

Kie­lich wy­pry­snął nagle pod sufit. Za­wi­snąw­szy w po­wie­trzu, ob­ró­cił się po­wo­li nóżką do góry, a śred­ni­ca czary po­więk­szy­ła się pa­ro­krot­nie. Zza jej kra­wę­dzi wy­su­nę­ły się szpo­nia­ste stopy, na­stęp­nie chude, po­kry­te czar­ną szcze­ci­ną krzy­we nogi, wy­cho­dzą­ce z no­ga­wek bu­fia­stych plu­drów i wresz­cie oczom męż­czyzn uka­za­ła się resz­ta ciała Me­fi­sta, przy­odzia­na w czer­wo­ny, ak­sa­mit­ny ku­brak. Gdy tylko jego wąska, za­koń­czo­na ostro wy­cię­tą brodą twarz wy­chy­nę­ła z kie­li­cha, Ma­ciek zro­bił ruch, jakby chciał rzu­cić się do ko­ry­ta­rza, ale Twar­dow­ski był szyb­szy – zła­pał ucznia za koł­nierz i mocno osa­dził w miej­scu. Sze­ro­ki, zło­śli­wy uśmiech wy­krzy­wił brzyd­ką twarz dia­bła.

– Cóż to, Mi­strzu, strach ob­le­ciał? Sa­me­mu nie w smak na­prze­ciw­ko mnie sta­wać?

Twar­dow­ski osten­ta­cyj­nie mach­nął ręką.

– A gdzież­by. Toż i sam Ma­ciek by ci dał rady, kumie. Ja je­dy­nie nie chcę po­zba­wiać go tej spo­sob­no­ści.

Dia­beł, gdy tylko jego stopy do­tknę­ły wresz­cie pod­ło­gi, za­zgrzy­tał po niej ha­czy­ko­wa­ty­mi pa­zu­ra­mi. Za­chi­cho­tał.

– Uczeń, co to nie umie cza­ro­wać. Zmie­nia się w pa­jącz­ka i krad­nie prze­pi­sy. Żeś sobie na­stęp­cę zna­lazł, Mi­strzu.

– Ja tam się ni­g­dzie nie wy­bie­ram, dia­bli­ku. Za to cie­bie za­trzy­my­wać nie będę. Właź z po­wro­tem do kie­li­cha i zni­kaj do pie­kła, kotły szo­ro­wać. Nie masz tu czego szu­kać.

Me­fi­sto gwał­tow­nie wska­zał pal­cem Jana.

– Nie mam, bo już dawno zna­la­złem! Winny! Oskar­żo­ny imć Jan Twar­dow­ski! Lu­cy­fer mi nie od­pu­ści, jeśli znowu bez cie­bie wrócę. Dosyć, Mi­strzu! Cho­wasz się poza Zie­mią, ale Rzym cią­gle opro­mie­nia cię oskar­ży­ciel­skim bla­skiem! Jesz­cze widać Wło­chy, jesz­cze widać Eu­ro­pę! Dosyć two­ich drwin, Twar­dow­ski. Idziesz do pie­kła.

– Nie taka to była umowa, panie bie­sie. Blask Rzymu mnie nie strasz­ny, bo na tobie więk­sze słowa zła­ma­nie leży – moja żonka, Twar­dow­ska, wy­glą­da cię od wielu mie­się­cy i przy­krzy jej się samej. Wzdy­cha, bo czar­ciej mi­ło­ści i pod­dań­stwa do­cze­kać się nie może.

Me­fi­sto splu­nął z obrzy­dze­niem na pod­ło­gę. Tam, gdzie ślina do­tknę­ła po­sadz­ki, roz­szedł się za­pach zgni­łe­go jaja, a w ka­fel­ku po­wstał płyt­ki dołek, ni­czym wy­drą­żo­ny kwa­sem.

– A weź mnie o swo­jej sa­mi­cy nie przy­po­mi­naj. My­śla­łeś, że dam sobie stry­czek na szyję za­ło­żyć? Jesz­cze czego! To pod­łość naj­po­dlej­sza, Twar­dow­ski, żoną po­rząd­ne­go dia­bła stra­szyć! Nikt nigdy nie ko­rzy­stał z tych za­pi­sków drob­nym drucz­kiem, tylko ty jeden mu­sia­łeś się do­pa­trzeć. Ale nic to, twej lubej tu nie ma, wy­raź­nie ob­wą­cha­łem całą twoją kry­jów­kę, ina­czej noga moja by tu nie sta­nę­ła. Dość, waść, oszczędź sobie wsty­du.

– Taaak? No to nie bę­dziesz miał nic prze­ciw­ko, jak ci na roz­chod­ne mój Ma­ciek wina na­le­je?

– Co ty mnie tu…?

Ma­ciek, lekko dy­go­cząc, ru­szył z ledwo co wy­cza­ro­wa­ną tacą, za­sta­wio­ną szkla­ną ka­raf­ką i cy­no­wym kie­li­chem w stro­nę dia­bła. Ten cof­nął się o krok.

– Czy ty, Twar­dow­ski, my­ślisz, że na mnie sre­bro po­dzia­ła? Na­praw­dę? Spo­dzie­wa­łem się więk­szej fi­ne­zji po tobie.

– To czemu uska­ku­jesz, jak zając przed oga­rem?

– Nie uska­ku­ję! – Me­fi­sto zła­pał kie­lich i rzu­cił z roz­ma­chem w Maćka, który na­głym skrę­ce­niem tu­ło­wia zdą­żył się uchy­lić, ale ka­raf­ka już dosięgnęła celu. Tra­fi­ła prosto w czoło, aż głowa po­le­cia­ła mu do tyłu wraz z resz­tą ciała. Wypuścił z rąk tacę, która wylą­dowała nie­wzru­szo­ne­mu Mi­strzo­wi pod no­ga­mi. Słu­żą­cy zwa­lił się na ka­fel­ki, a za­do­wo­lo­ny Me­fi­sto wziął się pod boki i wy­buch­nął śmie­chem.

– Oj, Twar­dow­ski. Sre­bro i woda świę­co­na? Już to prze­ra­bia­łem, w Rzy­mie. Drugi raz ci nie speł­nię ta­kie­go roz­ka­zu.

– Ale speł­nić mu­sia­łeś.

– Ano mu­sia­łem, bo tak w kontr­ak­cie stało. Ale tylko trzy roz­ka­zy mia­łeś, a żaden się po­wta­rzać nie mógł. To i się ską­pa­łem, i na­ły­ka­łem jak ten głupi. Dość two­ich sztu­czek. Idzie­my!

– Ni­g­dzie nie idzie­my, kumie. Ostat­ni roz­kaz cię nadal obo­wią­zu­je.

– Nie ma tu two­jej żony, Twar­dow­ski! Za późno! Prze­pa­dło! Jakże mi nie szko­da!

– Taaak? To patrz, kogo żeś po­tur­bo­wał. Krew prze­la­na czar od­sła­nia.

Me­fi­sto spoj­rzał w dół i za­marł.

Z Maćka opa­dał zło­ci­sty pył. Roz­cię­cie na jego czole za­skle­pia­ło się w szyb­kim tem­pie, a spod pyłu uka­zy­wa­ły się ko­bie­ce rysy. Kości po­licz­ko­we sta­wa­ły się coraz wy­dat­niej­sze, usta ró­żo­wi­ły się i pęcz­nia­ły, rzęsy wy­dłu­ża­ły, a nos wy­smu­klał. Włosy roz­la­ły się buj­ny­mi kasz­ta­no­wy­mi fa­la­mi po wą­skich, szpi­cza­stych ra­mio­nach. Sznu­rek w pasie roz­wią­zał się, gdy bio­dra się po­sze­rzy­ły, a przód bluz­ki nagle zo­stał wy­pchnię­ty dwoma kształt­ny­mi wznie­sie­nia­mi. Spod gę­stych, czar­nych rzęs na dia­bła spoj­rza­ły zie­lo­ne jak wio­sen­na trawa oczy. Pani Twar­dow­ska, żona Jana, wsta­ła nie­zdar­nie, na chwiej­nych no­gach.

– Nie, nie! – Me­fi­sto zła­pał się za brodę i po­cią­gnął, wy­ry­wa­jąc kępkę sztyw­nych wło­sów. – To nie może być praw­da! Two­jej żony tu nie ma! Ja spraw­dza­łem!

– To źle spraw­dzi­łeś, dia­ble. Bo oto stoi tu przed tobą moja żo­necz­ka, Twar­dow­ska. Rok mał­żeń­stwa cię czeka. A po­znasz ty, co to go­rą­ca, pol­ska krew ko­bie­ca, jak cię ta moja weź­mie w ob­ro­ty.

Twar­dow­ska, sta­nę­ła już bar­dziej pew­nie i uśmiech­nę­ła się wy­mu­sze­nie do Me­fi­sto­fe­le­sa. Bez słowa wy­cią­gnę­ła przed sie­bie pięść.

Dia­beł zro­bił krok w tył, ze­zu­jąc to na nią, to na Mi­strza prze­ra­żo­nym wzro­kiem.

– Czego ona znowu chce ode mnie?

– Patrz.

Twar­dow­ska po­wo­li roz­chy­li­ła palce. Na jej dłoni za­lśni­ła pro­sta, złota ob­rącz­ka.

– Że co?! – krzyk­nął dia­beł, wy­ry­wa­jąc ko­lej­ną garść wło­sów z brody. – Nie ma mowy! Nie zga­dzam się.

– Nie masz nic do zga­dza­nia, bie­sie. Masz za jej męża robić, to i ob­rącz­kę trza ci nosić. Bierz!

– Bierz – szep­nę­ła Twar­dow­ska, ro­biąc krok w stro­nę czar­ta, nie od­ry­wa­jąc od niego in­ten­syw­nie zie­lo­nych oczu.

Me­fi­sto za­sło­nił się rę­ka­mi, za­ma­chał, jakby pró­bu­jąc się od niej od­go­nić.

– Nie, nie… Nieee…! – Obron­nym ge­stem wy­cią­gnął przed sie­bie obie dło­nie, szpo­ny skie­ro­wał na Twar­dow­ską.

Ta ze­rwa­ła się i jed­nym zwin­nym susem zna­la­zła tuż przy dia­ble. Wy­cią­gnę­ła dłoń z przy­go­to­wa­ną ob­rącz­ką, drugą zła­pa­ła za jego palec wska­zu­ją­cy.

– NIE­EEEE!!! – zawył Me­fi­sto, gdy ob­rącz­ka wsu­nę­ła się na pazur.

Szarp­nął się do tyłu, raz jesz­cze de­spe­rac­kim ru­chem od­ga­nia­jąc się od Twar­dow­skiej. Ode­pchnię­ta po­le­cia­ła w stro­nę Mi­strza. Grzmot­nę­ła o ścia­nę obok niego i znie­ru­cho­mia­ła. Kasz­ta­no­we fale przy­kry­ły jej twarz.

– Ja nie chcę! Bel­ze­bu­bie, ra­tu­uuj…! – Me­fi­sto za­sło­nił sobie oczy, okrę­cił się ta­necz­nym ru­chem do­oko­ła wła­snej osi, za­ma­chał pa­nicz­nie ręką, pró­bu­jąc zrzu­cić złotą ob­ręcz. Ale tyle osiągnął, że pier­ścień je­dy­nie zsu­nął się niżej, za­trzy­mu­jąc się na gra­ni­cy szpo­na i skóry. Dia­beł od­sło­nił oczy, na­brał po­wie­trza i skie­ro­wał twarz w stro­nę Twar­dow­skie­go, ale zdrę­twiał z otwar­tą gębą, wy­ba­łu­sza­jąc oczy na coś obok niego. Twar­dow­ski po­dą­żył za jego spoj­rze­niem i po­wie­dział:

– Ups.

Z pani Twar­dow­skiej opa­dał złoty pył. Bujne loki kur­czy­ły się i pro­sto­wa­ły, przyj­mu­jąc kre­mo­wą barwę. Koń­czy­ny tra­ci­ły swoją sztyw­ność, fla­cza­ły ni­czym prze­kłu­ty balon, a na­stęp­nie zwi­ja­ły się w stro­nę ciała, z któ­re­go zni­ka­ły wszyst­kie zbęd­ne wy­pu­kło­ści. Uszy, wargi i nos zo­sta­ły we­ssa­ne przez twarz, z któ­rej znik­nę­ły zu­peł­nie wszel­kie włosy. Oczy wy­wró­ci­ły się biał­ka­mi do góry i wto­pi­ły w tward­nie­ją­cą, po­kry­wa­ją­cą się jakby tyn­kiem skórę. Szyja po­sze­rzy­ła swoją śred­ni­cę, zrów­nu­jąc się ob­ję­to­ścią z głową. Całe ciało kur­czy­ło się i wy­gła­dza­ło, przy­bie­ra­jąc jed­no­li­ty biały kolor. Ubra­nie roz­wia­ło się w zło­tym pyle i nie skry­wa­ło już ni­ko­go, kogo można by okre­ślić czło­wie­kiem.

De­li­kat­nie ko­ły­sząc się w tę i we w tę na pod­ło­dze obok Twar­dow­skie­go spo­czy­wa­ło dwu­dzie­sto­cen­ty­me­tro­we jajo.

Twar­dow­ski sko­czył w stro­nę Me­fi­sta, który za późno zo­rien­to­wał się w sy­tu­acji.

– Twar­dow­ski, ty chu…! – Zdą­żył je­dy­nie krzyk­nąć, nim Mistrz do­su­nął mu ob­rącz­kę do końca.

Zło­ci­ste pio­ru­ny roz­strze­la­ły się ze zło­te­go owalu po całym la­bo­ra­to­rium, zmu­sza­jąc Jana do za­sło­nię­cia oczu. Okrop­ny wizg wy­peł­nił mu uszy, gdy ko­lej­ne bły­ska­wi­ce za­mie­nia­ły wy­po­sa­że­nie pra­cow­ni w drob­ny mak. Cof­nął się o krok, a potem ko­lej­ny, kiedy Me­fi­sto roz­wrzesz­czał się w ago­nii. Prze­raź­li­wy ryk pa­lo­ne­go dia­bła wwier­cił mu się mózg, zmu­sza­jąc jego ciało do zgię­cia się i zwró­ce­nia za­war­to­ści żo­łąd­ka. Nic nie wi­dział, zło­ci­sty blask sza­le­ją­cej burzy elek­trycz­nej wy­peł­niał całe pole wi­dze­nia. Na oślep cofał się po­wo­li, sta­ra­jąc od­da­lić na tyle, na ile to moż­li­we od smro­du zwę­glo­ne­go tru­chła, w które za­mie­nił się Me­fi­sto. Nagle po­czuł, jak na coś wcho­dzi, a jed­no­cze­śnie ple­ca­mi ze­tknął się ze ścia­ną. W tym samym mo­men­cie burza uci­chła, a wy­ła­do­wa­nia się skoń­czy­ły. Nie­pew­nie otwo­rzył oczy i głę­bo­ko wes­tchnął.

Po dru­giej stro­nie po­miesz­cze­nia dy­mi­ła czar­na kupa sier­ści, kości i tka­nek, cuch­ną­ca tak, że Jana po­now­nie zgię­ło wpół, ale na brodę po ję­zy­ku wy­do­sta­ła się je­dy­nie cien­ka struż­ka żół­ta­wej śliny. Ścia­ny, sufit i pod­ło­ga, a także wszyst­kie po­wierzch­nie pła­skie, jak blaty i fron­ty sza­fek były po­czer­nia­łe i osma­lo­ne. Całe szkla­ne wy­po­sa­że­nie po­roz­bi­ja­ne, cy­no­we misy, pu­cha­ry, garn­ce i ron­dle po­obi­ja­ne, od­kształ­co­ne, nie­któ­re po­dziu­ra­wio­ne jak sita. Lu­stra strza­ska­ne, ob­ra­zy po­roz­dzie­ra­ne, po­szar­pa­ne.

Twar­dow­ski po­now­nie wes­tchnął, a na­stęp­nie wy­do­był z jed­nej z ta­jem­nych kie­sze­ni żu­pa­na nie­wiel­ki klu­czyk, któ­rym otwo­rzył skryt­kę. Tym razem z otwo­ru, za­chę­ca­ny ła­god­ny­mi ge­sta­mi Mi­strza, wy­chy­nął czar­ny pa­ją­czek, który po zej­ściu na pod­ło­gę od razu za­czął trans­for­mo­wać w czło­wie­ka. Jan po­cze­kał, aż prze­mia­na do­bie­gnie końca, po czym za­ma­szy­stym ru­chem ra­mie­nia za­pre­zen­to­wał Mać­ko­wi, swo­je­mu ucznio­wi i słu­dze, ogrom znisz­czeń:

– Zo­bacz, Ma­ciek, jak roz­pi­zga­ło mi la­bo­ra­to­rium. Do stu ty­się­cy czar­tów! Ma moc to za­klę­cie!

Ma­ciek na spo­koj­nie lu­stro­wał po­nisz­czo­ne wy­po­sa­że­nie. W końcu jego wzrok wy­lą­do­wał na dy­mią­cych po­zo­sta­ło­ściach dia­bła.

– Mi­strzu, naj­waż­niej­sze, że bie­so­wi w dupę po­szło – po­wie­dział z sobie wła­ści­wą fleg­ma­tycz­no­ścią. – Pier­dol­ni­kiem się nie przej­muj. Po­sprzą­tam.

Twar­dow­ski, jak gdyby do­pie­ro teraz, zo­rien­to­wał się, że w czymś stoi. Pod­niósł stopę.

– Obie­ca­łem, że uczy­nię to czło­wie­kiem – rzekł Twar­dow­ski w za­du­mie, wpa­tru­jąc się w żół­to-bia­łą plamę.

– Chodź, Mi­strzu. – Ma­ciek po­cią­gnął go za rękaw. Drugą dło­nią wy­ko­nał kilka mach­nięć nad ubru­dzo­ną pod­ło­gą. Roz­bi­te jajko za­czę­ło zni­kać. – Na­de­szła pora śnia­da­nia.

– Wiesz co, Ma­ciek? Sprawdź, czy Sta­sio zniósł ko­lej­ne. Na­szła mnie ocho­ta na ja­jecz­ni­cę.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Przezabawna opowieść. :) Bardzo lubię teksty, oparte na poezji Mickiewicza. :) Ten żupan Mistrza, to pomieścił wiele! :) A taki kogut przydałby się każdemu. :) 

Gratuluję pomysłowości oraz… snu. :)

 

Z technicznych:

Rozległ się tętent i, nim Rafał zdążył zareagować, fragment ściany między zwłokami a służącym wybuchł mu w twarz zimną pustką kosmosu, bieląc jego i tak bladą twarz mieszaniną tynku i pyłu międzygwiezdnego. – powtórzenie

Pierwsze pasma mgły zaczęły znikać w jego nozdrzach, a w nim zaczęła następować przemiana – trupio woskowa twarz nabierała zdrowego, rumianego odcienia, klatka piersiowa pracowała coraz bardziej równomiernie, a w kończyny wracała pełna sprawność. – tu także

Twardowski ponownie westchnął, a następnie wydobył z jednej z tajemnych kieszeni żupana niewielki kluczyk, którym ponownie otworzył skrytkę.– i tu

 

Można wspomnieć o wulgaryzmach.

 

Pozdrawiam noworocznie. :)

Pecunia non olet

Pomysłowe i zabawne.

Witaj mwwronska.pisze !!!

 

Dużo jest w twoim opowiadani humoru i niezwykle dużo akcji. Fajne są też pomysły np. z tym jajkiem na końcu. Dla mnie momentami trochę zagmatwane, bo myliły mi się postacie, ale akcja była non-stop i to wyróżnia twoje opowiadanie.

 

Pozdrawiam!!!

Jestem niepełnosprawny...

Pomysł był, nawet wspomniany sen nie zaszkodził opowiadaniu, ale nie mogę powiedzieć, że ta historia mnie rozbawiła, zwłaszcza że wykonanie pozostawia nieco do życzenia, a wulgaryzmy są, moim zdaniem, absolutnie zbędne.

 

nawet nie uda­jąc, że ma za­miar za­sło­nić buzię. → Buzie mają dzieci.

Proponuję: …nawet nie uda­jąc, że ma za­miar za­sło­nić usta.

 

To męki pie­kiel­ne masz jak amen w pa­cie­rzu. → Dwa grzybki w barszczyku.

 

Przed ob­li­cze Pio­tra Skały też mi nie spiesz­no.Przed ob­li­cze Pio­tra Skały też mi niespiesz­no.

 

wyjął nie­wiel­ką fiol­kę, wło­żył do buzi i prze­gryzł. → …wyjął nie­wiel­ką fiol­kę, wło­żył do ust i prze­gryzł.

 

Z chrzę­stem szkła zmie­szał się za­pach krwi… → W jaki sposób dźwięk miesza się z wonią?

 

– AR­CHA­NIOŁ RAFAŁ ZABIŁ MI­STRZA! STA­SIU, MOR­DU­JĄ­ĄĄ! → Maciek umiał piszczeć wielkimi literami?

 

wszyst­kie szkla­ne przed­mio­ty w la­bo­ra­to­rium. I stało się coś jesz­cze. Naj­pierw wszyst­kie okrą­głe… → Czy to celowe powtórzenie?

 

gdak­nię­cie, wi­bru­ją­ce w uszach uni­so­no… → Dwa grzybki w barszczyku.

 

sap­nął Rafał i zła­pał pew­niej za laskę. → …sap­nął Rafał i zła­pał pew­niej laskę.

 

Staś ob­ró­cił się na ko­py­cie… → Kogut miał kopyta?

 

z ledwo co wy­cza­ro­wa­ną tacą, za­sta­wio­ną szkla­ną ka­raf­ką i cy­no­wym kie­li­chem. Ten cof­nął się o krok. → Czy dobrze rozumiem, że kielich się cofnął?

 

na­głym skrę­ce­niem tu­ło­wia zdą­żył się uchy­lić, ale ka­raf­ki już nie omi­nął. → …na­głym skrę­ce­niem tu­ło­wia zdą­żył się uchy­lić, ale ka­raf­ka już go nie omi­nęła.

 

Tra­fi­ła go w czoło, głowa po­le­cia­ła mu do tyłu, a za nią resz­ta ciała. Taca wy­pa­dła mu z rąk… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

– NIE­EEEE!!! – zawył Me­fi­sto… → Mefisto wył wielkimi literami?

 

Ale pier­ścień trzy­mał do­brze, je­dy­nie zsu­nął się niżej… → Co trzymał pierścień?

 

ale zdrę­twiał z otwar­tą buzią… → …ale zdrę­twiał z otwar­tą gębą

 

Ubra­nie roz­wia­ło się w zło­tym pyle, ale nie skry­wa­ło już ni­ko­go… → Ubra­nie roz­wia­ło się w zło­tym pyle i nie skry­wa­ło już ni­ko­go

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@bruce, dziękuję za miłe słowa, faktycznie jego żupan w zamyśle miał skrywać jeszcze więcej gadżetów. A Stasia bardzo przyjemnie mi się wymyślało.

Wszystkie powtórzenia poprawiłam. Jak to jest, że czyta się tekst X razy, a takie rzeczy i tak się skryją przed człowieka okiem? :)

@Koala75, dziękuję, cieszę się, że się podobało.

@dawidiq150, również, dziękuję za przeczytanie.

@reg, dziękuję za wypunktowanie wszystkich błędów, które – ponownie – skryły się przed moimi oczami, choć tekst wielokrotnie czytałam w ich poszukiwaniu. Przekleństwa – stety, niestety – muszą zostać, ale jedno wymieniłam. A Stasio, tak, ma cztery metry i kopyta :)

 

Ja czytam dwieście i nadal mam u siebie usterki, norma.:)

Dziękuję i pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

@reg, dziękuję za wypunktowanie wszystkich błędów…

Mwwronska, miło mi, że mogłam się przydać, ale pragnę też dodać, że opowiadanie przeczytałam tylko raz, a to trochę za mało, by móc utwierdzić Cię w mniemaniu, że dostrzegłam wszystkie usterki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@reg i tak jak na jednokrotne czytanie, to bardzo wiele rzeczy zauważyłaś i dużo mi pomogłaś, więc jeszcze raz dziękuję. Człowiek czasami już tyle razy czytał swoją pracę, że pewne błędy jakoś naturalnie stają się niewidoczne, choć u innych z miejsca by raziły. Pozdrawiam :)

No cóż, powszechnie wiadomo, że najtrudniej zauważyć błędy we własnym tekście, ale jestem przekonana, że z czasem będziesz popełniać ich coraz mniej. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Całkiem ciekawe opowiadanie z podwójnym twistem.

Pisząc o Twardowskim to teraz trudno nie mieć skojarzeń z tym. U Ciebie jednak troszkę inna konwencja i wykonanie całkiem niezłe :)

 

entropia nigdy nie maleje

Hej,

 

dużo akcji, walki, zmiany perspektywy – raz Twardowski przegrywa, żeby za chwilę obronną ręką wyjść z kłopotów. Zabawne i lekkie, podobało mi się.

 

Daję +1 do biblioteki.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Przyjemny, inteligentny i pomysłowy tekst, z jednej strony ogrywający legendę i jej literackie opracowania, z drugiej – wnoszący coś odautorskiego, własnego, do fabuły. Bardzo lubię takie przetworzenia (sama mam Twardowską na warsztacie w opowiadaniu, którego nie mogę skończyć) i bardzo doceniam Twoją robotę.

ninedin.home.blog

@Jim, dzięki, że wpadłeś i fajnie, że przypadło do gustu. Tak, widziałam jakiś czas temu obie części :D I chyba dlatego przyśnił mi się sen, będący jedną z inspiracji dla tego opowiadania

@BasementKey, cieszę się, że się podobało i dzięki za + 1 :)

@ninedin, naprawdę dzięki za miłe słowa, wiele dla mnie znaczy docenienie prosto z Loży mojej próby zmierzenia się z legendą oraz utworem najlepszego (;))wieszcza 

Sympatyczny tekst. Faktycznie, dobrze mieć wielkiego ptaka, zwłaszcza podczas zsyłki na Księżycu. Tytuł jakiś zwrot akcji zdradza, ale pozostałe zadziałały należycie.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka