Inspirowane mickiewiczowską “Panią Twardowską”.
I moim snem, z którego wyrzuciłam jedynie zielone ufoludki, lądujące spodkiem na Księżycu, a zostawiłam Mistrza dyskutującego z aniołem. I Stasia.
Inspirowane mickiewiczowską “Panią Twardowską”.
I moim snem, z którego wyrzuciłam jedynie zielone ufoludki, lądujące spodkiem na Księżycu, a zostawiłam Mistrza dyskutującego z aniołem. I Stasia.
Pan Twardowski, nie odrywając spojrzenia od włoskiego buta, kłócił się z archaniołem.
– Rafciu, to najzwyklejszy przypadek. Nie wiedziałem, że ona tam będzie. Nie śledzę planu dnia mojej małżonki.
Anioł nastroszył piórka, aż zalśniły srebrzystym brzaskiem.
– Nie wal mi tu ściemy prosto w oczy, Jasiu. Wiedziałeś, że ona się tam pojawi, bo sam ją zawezwałeś.
– Bzdury.
– Jasiu, Mefisto średnio co tydzień przyłazi, jęczy i zatruwa Gabrielowi rzyć. To oznacza, że Gabriel przychodzi i jęczy nam. Michał, jak to Michał, słucha uprzejmie za każdym razem, ale mnie już uszy więdną. Mam dość!
Mistrz Twardowski oderwał w końcu wzrok od widoku za okrągłym oknem i ostentacyjnie ziewnął, nawet nie udając, że ma zamiar zasłonić usta.
– Oj, no wybacz, że nad tobą nie zapłaczę – rzekł. – Chcesz, to wprowadź się do mnie, miejsce jest. Będziesz miał Gabriela z głowy.
– Kpisz, Twardowski? – żachnął się archanioł. – Miałbym zamienić niebiańskie sady na tę twoją, pożal się Boże, bazę? Śnieżnobiałe świątynie, w których dźwięczy głos Pana, na tę ruderę osadzoną na kawałku kosmicznej skały, którą codziennie wielki kogut zasmradza ci kilogramami gówna?
– Nie obrażaj Stasia. To dzięki jego odchodom mogłeś pałaszować placki ziemniaczane w sosie grzybowym z delikatną sałatką z młodych liści szpinaku i pomidorków, aż ci się lotki trzęsły.
Rafał beknął i z żalem odsunął od siebie wylizany do czysta srebrny talerz.
– No pałaszowałem, pałaszowałem. Ten twój Maciek umie gotować.
– Bo podczas każdego wypadu na Ziemię podgląda najlepszych kucharzy. I przynosi ich najlepsze przepisy.
– Jasiu, zrozum. – Anioł znowu uderzył w płaczliwy ton. – Gabriel myślał nawet o przysłaniu tu Michała. Michała, rozumiesz? Z tym jego wymyślnym mieczem, którym by wymyślnie pociął to twoje marne schronienie na plasterki. Gabriel uznał, że to i tak byłby akt łaski – Michał dałby ci dobrą śmierć i zaprowadził cię od razu przed oblicze Piotra. A jeśli idzie o Mefisto… To męki piekielne masz jak amen w pacierzu. On ci tej twojej małżonki nie daruje.
Twardowski przysunął cynowy kielich rozmówcy, nalał mu i sobie złocistego płynu ze zdobionej, szklanej karafki.
– Pij, nie stękaj. – Pchnął naczynie do anioła, który złapał je zręcznym ruchem, nim zsunęło się po gładko oszlifowanym blacie okrągłego stolika na podłogę. – Sram na to, co mówi Gabriel i ty też powinieneś. Nie, nie przerywaj – powiedział, unosząc dłoń, gdy tylko pierwsze ogniki srebra zaczęły pełznąć wzdłuż stosin w kierunku końcówek największych piór anioła. – Traktuje cię jak chłopca na posyłki i co z tego masz? Zawsze, jak jest robota poza niebem, to wysyła się ciebie. Kiedy ostatnio wymienialiśmy się recepturami nowych mikstur? Bo ja już nie pamiętam. Kiedy ostatnio wyleczyłeś złamane skrzydełko jakiegoś aniołka najniższej klasy? Chyba sam już nie pamiętasz. Odwalasz czarną robotę, a on spija niebiańską ambrozję.
– Nie obrażaj Gabriela. – Rafał wysączył ostatnią kroplę z kielicha. – Jest, jaki jest, ale dba o dobrą komunikację między wszystkimi. Jasiu, posłuchaj… – powiedział, wstając, po czym przeciągnął się, aż mu się skrzydła rozprostowały. Jednym zahaczył o samotną szklaną menzurkę, która spadła z laboratoryjnego blatu i rozprysła z trzaskiem. – Ojć. Przepraszam, mam nadzieję, że nie było tu nic ważnego.
Mistrz spojrzał z niechęcią na rozlewającą się po okrągłych kafelkach błękitną ciecz, z której natychmiast zaczęła ulatniać się jasnożółta, naelektryzowana mgiełka.
– Wielkie dzięki, Rafał, wielkie dzięki. Moje doświadczenie ostatniego półrocza poszło się chędożyć. Weź ty mi tutaj uważaj z tymi skrzydłami, bo przerobię je na pióra wieczne. Akurat cierpię na niedostatek.
Jakby zawezwany myślą pojawił się Maciek, służący i uczeń Mistrza. Bez słowa ruszył do wysokiej szafki w kształcie walca, wyciągnął dużą, cynową miskę, szmatę i zaczął sprzątać bałagan.
– On nie czaruje? – wyszeptał Rafał, robiąc przy tym dziwną minę.
– Czaruje, kiedy ma godziny czarowania. To prosty chłopak, więc ma też poznać trudy pracy gminu, z którego się wywodzi.
– Aha… To ja ten… Raz jeszcze przepraszam.
– Masz za co. – Twardowski podniósł się powoli, odsuwając znacznie krzesło, by móc wynieść ponad kamienny blat swój opasły brzuch. Wskazał ręką szmatę, z której Maciek wyżymał do misy krople bladoniebieskiej cieczy. – Czy ty wiesz, co to było? Nad czym pracowałem…? A pal diabli, powiem ci. Coś, przy czym woda święcona to jak zwykła woda. Szykowałem tę miksturę na Mefisto, gdyby odważył się pokazać tu czy gdziekolwiek indziej swój parszywy pysk, a ty mi żeś to rozdupczył w drobny mak.
– Ojej. – Anioł spojrzał na Jana z miną czterolatka, złapanego na jedzeniu łakoci przed obiadem. – Nie chciałem. To był wypadek. Jak mogę naprawić szkodę?
– Idź i powiedz Gabrielowi, Mefisto czy kto cię tam zechce słuchać, że miejsce imć Jana Twardowskiego jest na Księżycu, a nie w piekle, w czarcim kotle. Przed oblicze Piotra Skały też mi niespieszno. Krótko mówiąc: a dajcież wy mnie święty spokój.
Twardowski podszedł do dużego, okrągłego okna, za którym rozpościerał się wymarły czarno-biały pejzaż Krateru Kopernika. Spojrzał do góry, na Ziemię. Włochy były jeszcze dobrze widoczne. Westchnął.
– Mistrzu Twardowski, czy to twoja ostateczna odpowiedź? – spytał beznamiętnie archanioł, choć Jan wyczuwał raczej niż słyszał, że w jego głosie pobrzmiewają tony błagalne, współczujące wręcz.
– Ostateczna. Niech się Mefisto chędoży z kozłami Azazela. Zrobię kolejny ekstrakt, choćbym i kolejny rok miał na to poświęcić.
– Nie będzie kolejnego roku. – Tym razem w głosie Rafał wybrzmiał szczery żal. – To koniec, Janie.
– Co? – Pan Twardowski odwrócił się ze zmarszczonymi brwiami w stronę anioła. Anioła, który w jednej sekundzie dokonał przemiany i teraz stał przed nim zamiast w prostą, powłóczystą szatę ubrany w lśniącą, rubinową zbroję, dzierżąc długą laskę, pokrytą inskrypcjami w języku aniołów. Jego skrzydła przybrały barwę antracytu, a z całej sylwetki emanował srebrny poblask. – Rafał, co to ma znaczyć? Co ty żeś zrobił?
Archanioł, zaciskając usta, pokręcił głową. Wskazał ostrym końcem laski miejsce, gdzie jeszcze przed paroma minutami Maciek ścierał plamę.
– Woda święcona. Podbita ziołami, kwiatami i pewnymi związkami, które – dopracowane – mogłyby stać się naprawdę niebezpieczne dla Mefisto. Myślałeś, że nie wyczuję? Ostrzegał mnie, że możesz coś na niego szykować.
Twardowski odsunął się powoli od okna, zerknął w korytarz, w którym niedawno zniknął Maciek.
– Nawet nie próbuj wołać chłopaka – rzuci Rafał, magicznie wydłużając laskę i zagradzając nią dostęp czarodziejowi. – Zresztą, jak miałby ci pomóc? Zamieniając się w pajączka i gryząc mnie w palec? Daj spokój, Jasiu. Chodź ze mną dobrowolnie, a wynegocjuję u Lucyfera, by łagodnie cię potraktowali.
– Ty zdradziecka, obsmarkana kupo puchu – wycedził Twardowski. – A ja cię plackami karmiłem, księżycówkę ci lałem.
– No lałeś, lałeś i szczerze mówiąc ten twój kurak bardziej się w niebie przyda niż na tej zapyziałej skale. A przepis na bimber już mam, znalazłem, jak byłeś w wygódce. Niech Bóg ci w dzieciach wynagrodzi. A nie, czekaj, nie będzie miał okazji…
– Rafał, czy ty naprawdę sprzymierzyłeś się z Mefistofelesem? – Jan pokręcił głową z niedowierzaniem. – Czy ty wiesz, co powie na to Gabriel?
Archanioł wzruszył ramionami, aż brzęknęły naramienniki.
– Pogratuluje wykonanej roboty. We dwójkę obmyśliliśmy plan. My już naprawdę mieliśmy dosyć Mefisto. A chowanie tego… Stasia tylko dla siebie, gdy całe niebo mogłoby skorzystać z jego odchodów, to doprawdy samolubne z twojej strony, Jasiu. Ale nie dziwi mnie to nic a nic. Całe życie myślałeś tylko o sobie i swoich przyjemnościach. Całe życie uciekałeś od odpowiedzialności. Ale wreszcie natrafiłeś na ścianę. Pora stawić czoła swoim grzechom.
Twardowski prychnął, zezując jednocześnie w korytarz.
– Jak to mówią – rzekł, powoli przesuwając dłonią w stronę jednej z wielu tajemnych kieszeni w przepastnym, białym żupanie – Boga na języku, a diabła ma w sercu.
– Dość, Twardowski. – Anioł przewrócił oczami. – Co ty, kołka na mnie tam szukasz? Srebrnych naboi? Chodź po dobroci, zanim stanie się coś gorszego.
– Nie na ciebie, na siebie – rzucił Mistrz i jednym płynnym ruchem wyjął niewielką fiolkę, włożył do ust i przegryzł.
Chrzęst szkła uwolnił zapach krwi i czegoś, czego anioł w pierwszym osłupiałym momencie nie rozpoznał. Gdy rozpoznał, jego oczy rozszerzyły się w niedowierzaniu, doskoczył do Twardowskiego, ale było za późno. Martwy czarodziej upadł na podłogę. Zwabiony hałasem do pracowni wbiegł Maciek, na widok ciała złapał się teatralnie za szyję i równie teatralnie zawołał:
– Och, nie!
– Och, tak. – Rafał mechanicznie pokiwał głową. – Twój pan, przyznam, nieoczekiwanie i dość głupio, co jest już dość zastanawiające, postanowił ułatwić mi zadanie i zabił się sam.
– Czyżby? – spytał Maciek piskliwym tonem, nie odwodząc dłoni od dekoltu. – Moim zdaniem to wyście go zabili.
– Co? – Rafał uniósł brwi. – Przecież…
– ARCHANIOŁ RAFAŁ ZABIŁ MISTRZA! STASIU, MORDUJĄĄĄ!
Na pisk Maćka zadrżały i zabrzęczały wszystkie szklane przedmioty w laboratorium. I stało się coś jeszcze. Najpierw okrągłe i półokrągłe elementy konstrukcji i dekoracji – okna, kafelki, archiwolty, sztukaterie, okalające okrągłe lustra i obrazy – zalśniły złotym blaskiem, którego moc wzrastała z każdą sekundą. A następnie dał się słyszeć ryk tak potężny, że zatrzęsło całym budynkiem. Ryk przeszedł w gdaknięcie, wibrujące unisono w uszach, jak gdyby chór kogutów naraz dał głos w największej bazylice na świecie. Rozległ się tętent i, nim Rafał zdążył zareagować, fragment ściany między zwłokami a służącym wybuchł mu w twarz zimną pustką kosmosu, bieląc ją mieszaniną tynku i pyłu międzygwiezdnego. Ogłupiały, zdążył jedynie przesunąć dłonią po oczach, rozcierając szarawą smugę po policzku i gdy widział już lepiej, otworzył usta do krzyku. Ale krzyk zamarł mu w gardle. W wybitym otworze stało monstrum Twardowskiego, czterometrowy kogut, Staś we własnej osobie. Teraz wpatrywał się w niego złotymi oczami, a szkarłatne podgardle falowało, zbierając w sobie kolejne gdaknięcie.
– Boże, zmiłuj – sapnął Rafał i złapał pewniej laskę. Cofnął jedną nogę, przełknął ślinę i…
Kogut błyskawicznym ruchem doskoczył, otworzył dziób i ścisnął. Nim gnieciony anioł zacharczał, Staś obrócił się na kopycie, wypadł na zewnątrz, szarpnął łbem do tyłu i z całą mocą cisnął strzaskanym ciałem w przestrzeń kosmiczną.
Maciek zaczekał, aż pole siłowe naładuje się w pełni i zasklepi złotym blaskiem wyrwę w ścianie po ataku Stasia, a następnie zdjął skrywany pod dłonią wisiorek, składający się z dwóch zawieszek, z których jedna była niewielkim flakonikiem i wlał jego zawartość trupowi Jana do gardła. Odczekał kilka minut, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę, aż w końcu, gdy zauważył niewielki ruch stopy Twardowskiego, podbiegł do walcowatej etażerki w rogu pokoju, z trudem ściągnął z najwyższej półki zapieczętowany gąsiorek, otulony wiklinową osłonką i zaciągnął go do coraz żwawiej ruszającego się ciała. Zza pazuchy wyjął srebrny nożyk, którym rozciął magiczną pieczęć, po czym wyciągnął korek. Z baniaka natychmiast zaczęła wydobywać się karminowa mgła. Maciek zawzięcie wachlował dłońmi, nakierowując ją na twarz Mistrza. Gdy tylko obłok znalazł się nad nim, Jan zaciągnął się z wyraźnie słyszalnym rzężeniem. Pierwsze pasma mgły znikały w jego nozdrzach, a w nim zaczęła następować przemiana – trupio woskowa twarz nabierała zdrowego, rumianego odcienia, klatka piersiowa pracowała coraz bardziej równomiernie, a w kończyny wracała pełna sprawność. W końcu otworzył oczy i spojrzał na Maćka.
– Czemu zajęło ci to tyle czasu? Przyznaj się, chciałabyś zostawić mnie w tym stanie?
Maciek wymownie postukał się w czoło.
– Pomóż mi wstać. Mamy mało czasu. Gdzie Staś?
– Abo ja wiem? – Maciek wzruszył ramionami, po czym nachylił się do Jana, podając mu dłoń. – Pewnie jeszcze goni truchło archanioła, podskubując je co jakiś czas. Gabrielowi się to nie spodoba.
– A to już nie będzie twoje zmartwienie – powiedział Twardowski, otrzepując pośladki. – Dawaj kluczyk.
Maciek zdjął z łańcuszka drugą zawieszkę, kluczyk z niezwykłego srebrno-czarnego metalu, występującego wyłącznie na tym księżycu. Podał go z ociąganiem zniecierpliwionemu Janowi.
– Czyli to już niedługo?
– Ano. Nie bój nic, nic ci nie grozi.
Twardowski podszedł do ściany i, na wysokości klatki piersiowej, wykonał dłonią z wyciągniętym kluczykiem ruch po idealnym kole. Niebieskawy okrąg tej samej średnicy zalśnił pulsującym blaskiem na ścianie, po czym na środku uformował się niewielki otwór. Jan wsadził klucz, wyszeptał pod nosem zaklęcie i odsunął się. Rozległo się buczenie, błękitny okrąg drgnął, a następnie wysunął się na kilkanaście centymetrów ze ściany i opadł łagodnie na podłogę. Twardowski zbliżył się do odsłoniętej skrytki i zajrzał do wnętrza. Pośrodku, na niskim trójnogu, wykonanym z tego samego metalu, co kluczyk, leżała prosta złota obrączka, z której wydobywał się gęsty dym bursztynowej barwy, przez który przenikały z głośnymi trzaskami granatowe wyładowania. W tle wnęki, wyłożonej metalowymi płytkami, przemknęło niewielkie, włochate stworzonko. Jan delikatnie pogładził je po malutkim, czarnym łebku.
– No, bierz, Maciuś. – Podał pierścień służącemu, który skrzywił się, gdy tylko obrączka dotknęła skóry.
– Nieprzyjemne to.
– Bo nie ma być przyjemne. Oho! – Mistrz nadstawił ucha. – A kogoż to diabli niosą?
Zamachał kluczykiem, a okrągły kawałek ściany uniósł się z podłogi i z cichym stuknięciem wpasował w otwór. Niebieska krawędź zniknęła, nie zostawiając śladu po wejściu do skrytki.
Przewrócony na stoliku kielich nagle potoczył się po łuku z głośnym świstem, zatrzymując się tuż przed końcem blatu. Drgnął, a następnie potoczył się z powrotem. Wrócił do wyjściowego położenia, drgnął ponownie, podskoczył, a Maciek zrobił krok do tyłu. Twardowski nie spuszczał wzroku ze stołu, na którym kielich rozskakał się na dobre. Wzlatywał coraz wyżej i wyżej, aż w końcu opadł niespiesznie na blat, stając pewnie na grubej nóżce. Ze środka dało się słyszeć zgrzyt, po chwili kolejny, jak gdyby ktoś przekładał zardzewiałą wajchę, aż wreszcie płynną polszczyzną rozległo się w całej pracowni:
– Witam, bracie, mój Twardowski! Jużci, chwila, wychodzę tu do was!
Kielich wyprysnął nagle pod sufit. Zawisnąwszy w powietrzu, obrócił się powoli nóżką do góry, a średnica czary powiększyła się parokrotnie. Zza jej krawędzi wysunęły się szponiaste stopy, następnie chude, pokryte czarną szczeciną krzywe nogi, wychodzące z nogawek bufiastych pludrów i wreszcie oczom mężczyzn ukazała się reszta ciała Mefista, przyodziana w czerwony, aksamitny kubrak. Gdy tylko jego wąska, zakończona ostro wyciętą brodą twarz wychynęła z kielicha, Maciek zrobił ruch, jakby chciał rzucić się do korytarza, ale Twardowski był szybszy – złapał ucznia za kołnierz i mocno osadził w miejscu. Szeroki, złośliwy uśmiech wykrzywił brzydką twarz diabła.
– Cóż to, Mistrzu, strach obleciał? Samemu nie w smak naprzeciwko mnie stawać?
Twardowski ostentacyjnie machnął ręką.
– A gdzieżby. Toż i sam Maciek by ci dał rady, kumie. Ja jedynie nie chcę pozbawiać go tej sposobności.
Diabeł, gdy tylko jego stopy dotknęły wreszcie podłogi, zazgrzytał po niej haczykowatymi pazurami. Zachichotał.
– Uczeń, co to nie umie czarować. Zmienia się w pajączka i kradnie przepisy. Żeś sobie następcę znalazł, Mistrzu.
– Ja tam się nigdzie nie wybieram, diabliku. Za to ciebie zatrzymywać nie będę. Właź z powrotem do kielicha i znikaj do piekła, kotły szorować. Nie masz tu czego szukać.
Mefisto gwałtownie wskazał palcem Jana.
– Nie mam, bo już dawno znalazłem! Winny! Oskarżony imć Jan Twardowski! Lucyfer mi nie odpuści, jeśli znowu bez ciebie wrócę. Dosyć, Mistrzu! Chowasz się poza Ziemią, ale Rzym ciągle opromienia cię oskarżycielskim blaskiem! Jeszcze widać Włochy, jeszcze widać Europę! Dosyć twoich drwin, Twardowski. Idziesz do piekła.
– Nie taka to była umowa, panie biesie. Blask Rzymu mnie nie straszny, bo na tobie większe słowa złamanie leży – moja żonka, Twardowska, wygląda cię od wielu miesięcy i przykrzy jej się samej. Wzdycha, bo czarciej miłości i poddaństwa doczekać się nie może.
Mefisto splunął z obrzydzeniem na podłogę. Tam, gdzie ślina dotknęła posadzki, rozszedł się zapach zgniłego jaja, a w kafelku powstał płytki dołek, niczym wydrążony kwasem.
– A weź mnie o swojej samicy nie przypominaj. Myślałeś, że dam sobie stryczek na szyję założyć? Jeszcze czego! To podłość najpodlejsza, Twardowski, żoną porządnego diabła straszyć! Nikt nigdy nie korzystał z tych zapisków drobnym druczkiem, tylko ty jeden musiałeś się dopatrzeć. Ale nic to, twej lubej tu nie ma, wyraźnie obwąchałem całą twoją kryjówkę, inaczej noga moja by tu nie stanęła. Dość, waść, oszczędź sobie wstydu.
– Taaak? No to nie będziesz miał nic przeciwko, jak ci na rozchodne mój Maciek wina naleje?
– Co ty mnie tu…?
Maciek, lekko dygocząc, ruszył z ledwo co wyczarowaną tacą, zastawioną szklaną karafką i cynowym kielichem w stronę diabła. Ten cofnął się o krok.
– Czy ty, Twardowski, myślisz, że na mnie srebro podziała? Naprawdę? Spodziewałem się większej finezji po tobie.
– To czemu uskakujesz, jak zając przed ogarem?
– Nie uskakuję! – Mefisto złapał kielich i rzucił z rozmachem w Maćka, który nagłym skręceniem tułowia zdążył się uchylić, ale karafka już dosięgnęła celu. Trafiła prosto w czoło, aż głowa poleciała mu do tyłu wraz z resztą ciała. Wypuścił z rąk tacę, która wylądowała niewzruszonemu Mistrzowi pod nogami. Służący zwalił się na kafelki, a zadowolony Mefisto wziął się pod boki i wybuchnął śmiechem.
– Oj, Twardowski. Srebro i woda święcona? Już to przerabiałem, w Rzymie. Drugi raz ci nie spełnię takiego rozkazu.
– Ale spełnić musiałeś.
– Ano musiałem, bo tak w kontrakcie stało. Ale tylko trzy rozkazy miałeś, a żaden się powtarzać nie mógł. To i się skąpałem, i nałykałem jak ten głupi. Dość twoich sztuczek. Idziemy!
– Nigdzie nie idziemy, kumie. Ostatni rozkaz cię nadal obowiązuje.
– Nie ma tu twojej żony, Twardowski! Za późno! Przepadło! Jakże mi nie szkoda!
– Taaak? To patrz, kogo żeś poturbował. Krew przelana czar odsłania.
Mefisto spojrzał w dół i zamarł.
Z Maćka opadał złocisty pył. Rozcięcie na jego czole zasklepiało się w szybkim tempie, a spod pyłu ukazywały się kobiece rysy. Kości policzkowe stawały się coraz wydatniejsze, usta różowiły się i pęczniały, rzęsy wydłużały, a nos wysmuklał. Włosy rozlały się bujnymi kasztanowymi falami po wąskich, szpiczastych ramionach. Sznurek w pasie rozwiązał się, gdy biodra się poszerzyły, a przód bluzki nagle został wypchnięty dwoma kształtnymi wzniesieniami. Spod gęstych, czarnych rzęs na diabła spojrzały zielone jak wiosenna trawa oczy. Pani Twardowska, żona Jana, wstała niezdarnie, na chwiejnych nogach.
– Nie, nie! – Mefisto złapał się za brodę i pociągnął, wyrywając kępkę sztywnych włosów. – To nie może być prawda! Twojej żony tu nie ma! Ja sprawdzałem!
– To źle sprawdziłeś, diable. Bo oto stoi tu przed tobą moja żoneczka, Twardowska. Rok małżeństwa cię czeka. A poznasz ty, co to gorąca, polska krew kobieca, jak cię ta moja weźmie w obroty.
Twardowska, stanęła już bardziej pewnie i uśmiechnęła się wymuszenie do Mefistofelesa. Bez słowa wyciągnęła przed siebie pięść.
Diabeł zrobił krok w tył, zezując to na nią, to na Mistrza przerażonym wzrokiem.
– Czego ona znowu chce ode mnie?
– Patrz.
Twardowska powoli rozchyliła palce. Na jej dłoni zalśniła prosta, złota obrączka.
– Że co?! – krzyknął diabeł, wyrywając kolejną garść włosów z brody. – Nie ma mowy! Nie zgadzam się.
– Nie masz nic do zgadzania, biesie. Masz za jej męża robić, to i obrączkę trza ci nosić. Bierz!
– Bierz – szepnęła Twardowska, robiąc krok w stronę czarta, nie odrywając od niego intensywnie zielonych oczu.
Mefisto zasłonił się rękami, zamachał, jakby próbując się od niej odgonić.
– Nie, nie… Nieee…! – Obronnym gestem wyciągnął przed siebie obie dłonie, szpony skierował na Twardowską.
Ta zerwała się i jednym zwinnym susem znalazła tuż przy diable. Wyciągnęła dłoń z przygotowaną obrączką, drugą złapała za jego palec wskazujący.
– NIEEEEE!!! – zawył Mefisto, gdy obrączka wsunęła się na pazur.
Szarpnął się do tyłu, raz jeszcze desperackim ruchem odganiając się od Twardowskiej. Odepchnięta poleciała w stronę Mistrza. Grzmotnęła o ścianę obok niego i znieruchomiała. Kasztanowe fale przykryły jej twarz.
– Ja nie chcę! Belzebubie, ratuuuj…! – Mefisto zasłonił sobie oczy, okręcił się tanecznym ruchem dookoła własnej osi, zamachał panicznie ręką, próbując zrzucić złotą obręcz. Ale tyle osiągnął, że pierścień jedynie zsunął się niżej, zatrzymując się na granicy szpona i skóry. Diabeł odsłonił oczy, nabrał powietrza i skierował twarz w stronę Twardowskiego, ale zdrętwiał z otwartą gębą, wybałuszając oczy na coś obok niego. Twardowski podążył za jego spojrzeniem i powiedział:
– Ups.
Z pani Twardowskiej opadał złoty pył. Bujne loki kurczyły się i prostowały, przyjmując kremową barwę. Kończyny traciły swoją sztywność, flaczały niczym przekłuty balon, a następnie zwijały się w stronę ciała, z którego znikały wszystkie zbędne wypukłości. Uszy, wargi i nos zostały wessane przez twarz, z której zniknęły zupełnie wszelkie włosy. Oczy wywróciły się białkami do góry i wtopiły w twardniejącą, pokrywającą się jakby tynkiem skórę. Szyja poszerzyła swoją średnicę, zrównując się objętością z głową. Całe ciało kurczyło się i wygładzało, przybierając jednolity biały kolor. Ubranie rozwiało się w złotym pyle i nie skrywało już nikogo, kogo można by określić człowiekiem.
Delikatnie kołysząc się w tę i we w tę na podłodze obok Twardowskiego spoczywało dwudziestocentymetrowe jajo.
Twardowski skoczył w stronę Mefista, który za późno zorientował się w sytuacji.
– Twardowski, ty chu…! – Zdążył jedynie krzyknąć, nim Mistrz dosunął mu obrączkę do końca.
Złociste pioruny rozstrzelały się ze złotego owalu po całym laboratorium, zmuszając Jana do zasłonięcia oczu. Okropny wizg wypełnił mu uszy, gdy kolejne błyskawice zamieniały wyposażenie pracowni w drobny mak. Cofnął się o krok, a potem kolejny, kiedy Mefisto rozwrzeszczał się w agonii. Przeraźliwy ryk palonego diabła wwiercił mu się mózg, zmuszając jego ciało do zgięcia się i zwrócenia zawartości żołądka. Nic nie widział, złocisty blask szalejącej burzy elektrycznej wypełniał całe pole widzenia. Na oślep cofał się powoli, starając oddalić na tyle, na ile to możliwe od smrodu zwęglonego truchła, w które zamienił się Mefisto. Nagle poczuł, jak na coś wchodzi, a jednocześnie plecami zetknął się ze ścianą. W tym samym momencie burza ucichła, a wyładowania się skończyły. Niepewnie otworzył oczy i głęboko westchnął.
Po drugiej stronie pomieszczenia dymiła czarna kupa sierści, kości i tkanek, cuchnąca tak, że Jana ponownie zgięło wpół, ale na brodę po języku wydostała się jedynie cienka strużka żółtawej śliny. Ściany, sufit i podłoga, a także wszystkie powierzchnie płaskie, jak blaty i fronty szafek były poczerniałe i osmalone. Całe szklane wyposażenie porozbijane, cynowe misy, puchary, garnce i rondle poobijane, odkształcone, niektóre podziurawione jak sita. Lustra strzaskane, obrazy porozdzierane, poszarpane.
Twardowski ponownie westchnął, a następnie wydobył z jednej z tajemnych kieszeni żupana niewielki kluczyk, którym otworzył skrytkę. Tym razem z otworu, zachęcany łagodnymi gestami Mistrza, wychynął czarny pajączek, który po zejściu na podłogę od razu zaczął transformować w człowieka. Jan poczekał, aż przemiana dobiegnie końca, po czym zamaszystym ruchem ramienia zaprezentował Maćkowi, swojemu uczniowi i słudze, ogrom zniszczeń:
– Zobacz, Maciek, jak rozpizgało mi laboratorium. Do stu tysięcy czartów! Ma moc to zaklęcie!
Maciek na spokojnie lustrował poniszczone wyposażenie. W końcu jego wzrok wylądował na dymiących pozostałościach diabła.
– Mistrzu, najważniejsze, że biesowi w dupę poszło – powiedział z sobie właściwą flegmatycznością. – Pierdolnikiem się nie przejmuj. Posprzątam.
Twardowski, jak gdyby dopiero teraz, zorientował się, że w czymś stoi. Podniósł stopę.
– Obiecałem, że uczynię to człowiekiem – rzekł Twardowski w zadumie, wpatrując się w żółto-białą plamę.
– Chodź, Mistrzu. – Maciek pociągnął go za rękaw. Drugą dłonią wykonał kilka machnięć nad ubrudzoną podłogą. Rozbite jajko zaczęło znikać. – Nadeszła pora śniadania.
– Wiesz co, Maciek? Sprawdź, czy Stasio zniósł kolejne. Naszła mnie ochota na jajecznicę.
Witaj.
Przezabawna opowieść. :) Bardzo lubię teksty, oparte na poezji Mickiewicza. :) Ten żupan Mistrza, to pomieścił wiele! :) A taki kogut przydałby się każdemu. :)
Gratuluję pomysłowości oraz… snu. :)
Z technicznych:
Rozległ się tętent i, nim Rafał zdążył zareagować, fragment ściany między zwłokami a służącym wybuchł mu w twarz zimną pustką kosmosu, bieląc jego i tak bladą twarz mieszaniną tynku i pyłu międzygwiezdnego. – powtórzenie
Pierwsze pasma mgły zaczęły znikać w jego nozdrzach, a w nim zaczęła następować przemiana – trupio woskowa twarz nabierała zdrowego, rumianego odcienia, klatka piersiowa pracowała coraz bardziej równomiernie, a w kończyny wracała pełna sprawność. – tu także
Twardowski ponownie westchnął, a następnie wydobył z jednej z tajemnych kieszeni żupana niewielki kluczyk, którym ponownie otworzył skrytkę.– i tu
Można wspomnieć o wulgaryzmach.
Pozdrawiam noworocznie. :)
Pecunia non olet
Pomysłowe i zabawne.
Witaj mwwronska.pisze !!!
Dużo jest w twoim opowiadani humoru i niezwykle dużo akcji. Fajne są też pomysły np. z tym jajkiem na końcu. Dla mnie momentami trochę zagmatwane, bo myliły mi się postacie, ale akcja była non-stop i to wyróżnia twoje opowiadanie.
Pozdrawiam!!!
Jestem niepełnosprawny...
Pomysł był, nawet wspomniany sen nie zaszkodził opowiadaniu, ale nie mogę powiedzieć, że ta historia mnie rozbawiła, zwłaszcza że wykonanie pozostawia nieco do życzenia, a wulgaryzmy są, moim zdaniem, absolutnie zbędne.
…nawet nie udając, że ma zamiar zasłonić buzię. → Buzie mają dzieci.
Proponuję: …nawet nie udając, że ma zamiar zasłonić usta.
To męki piekielne masz jak w amen w pacierzu. → Dwa grzybki w barszczyku.
Przed oblicze Piotra Skały też mi nie spieszno. → Przed oblicze Piotra Skały też mi niespieszno.
…wyjął niewielką fiolkę, włożył do buzi i przegryzł. → …wyjął niewielką fiolkę, włożył do ust i przegryzł.
Z chrzęstem szkła zmieszał się zapach krwi… → W jaki sposób dźwięk miesza się z wonią?
– ARCHANIOŁ RAFAŁ ZABIŁ MISTRZA! STASIU, MORDUJĄĄĄ! → Maciek umiał piszczeć wielkimi literami?
…wszystkie szklane przedmioty w laboratorium. I stało się coś jeszcze. Najpierw wszystkie okrągłe… → Czy to celowe powtórzenie?
…gdaknięcie, wibrujące w uszach w unisono… → Dwa grzybki w barszczyku.
…sapnął Rafał i złapał pewniej za laskę. → …sapnął Rafał i złapał pewniej laskę.
Staś obrócił się na kopycie… → Kogut miał kopyta?
…z ledwo co wyczarowaną tacą, zastawioną szklaną karafką i cynowym kielichem. Ten cofnął się o krok. → Czy dobrze rozumiem, że kielich się cofnął?
…nagłym skręceniem tułowia zdążył się uchylić, ale karafki już nie ominął. → …nagłym skręceniem tułowia zdążył się uchylić, ale karafka już go nie ominęła.
Trafiła go w czoło, głowa poleciała mu do tyłu, a za nią reszta ciała. Taca wypadła mu z rąk… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
– NIEEEEE!!! – zawył Mefisto… → Mefisto wył wielkimi literami?
Ale pierścień trzymał dobrze, jedynie zsunął się niżej… → Co trzymał pierścień?
…ale zdrętwiał z otwartą buzią… → …ale zdrętwiał z otwartą gębą…
Ubranie rozwiało się w złotym pyle, ale nie skrywało już nikogo… → Ubranie rozwiało się w złotym pyle i nie skrywało już nikogo…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
@bruce, dziękuję za miłe słowa, faktycznie jego żupan w zamyśle miał skrywać jeszcze więcej gadżetów. A Stasia bardzo przyjemnie mi się wymyślało.
Wszystkie powtórzenia poprawiłam. Jak to jest, że czyta się tekst X razy, a takie rzeczy i tak się skryją przed człowieka okiem? :)
@Koala75, dziękuję, cieszę się, że się podobało.
@dawidiq150, również, dziękuję za przeczytanie.
@reg, dziękuję za wypunktowanie wszystkich błędów, które – ponownie – skryły się przed moimi oczami, choć tekst wielokrotnie czytałam w ich poszukiwaniu. Przekleństwa – stety, niestety – muszą zostać, ale jedno wymieniłam. A Stasio, tak, ma cztery metry i kopyta :)
Ja czytam dwieście i nadal mam u siebie usterki, norma.:)
Dziękuję i pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
@reg, dziękuję za wypunktowanie wszystkich błędów…
Mwwronska, miło mi, że mogłam się przydać, ale pragnę też dodać, że opowiadanie przeczytałam tylko raz, a to trochę za mało, by móc utwierdzić Cię w mniemaniu, że dostrzegłam wszystkie usterki.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
@reg i tak jak na jednokrotne czytanie, to bardzo wiele rzeczy zauważyłaś i dużo mi pomogłaś, więc jeszcze raz dziękuję. Człowiek czasami już tyle razy czytał swoją pracę, że pewne błędy jakoś naturalnie stają się niewidoczne, choć u innych z miejsca by raziły. Pozdrawiam :)
No cóż, powszechnie wiadomo, że najtrudniej zauważyć błędy we własnym tekście, ale jestem przekonana, że z czasem będziesz popełniać ich coraz mniej. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Całkiem ciekawe opowiadanie z podwójnym twistem.
Pisząc o Twardowskim to teraz trudno nie mieć skojarzeń z tym. U Ciebie jednak troszkę inna konwencja i wykonanie całkiem niezłe :)
entropia nigdy nie maleje
Hej,
dużo akcji, walki, zmiany perspektywy – raz Twardowski przegrywa, żeby za chwilę obronną ręką wyjść z kłopotów. Zabawne i lekkie, podobało mi się.
Daję +1 do biblioteki.
Pozdrawiam!
Che mi sento di morir
Przyjemny, inteligentny i pomysłowy tekst, z jednej strony ogrywający legendę i jej literackie opracowania, z drugiej – wnoszący coś odautorskiego, własnego, do fabuły. Bardzo lubię takie przetworzenia (sama mam Twardowską na warsztacie w opowiadaniu, którego nie mogę skończyć) i bardzo doceniam Twoją robotę.
ninedin.home.blog
@Jim, dzięki, że wpadłeś i fajnie, że przypadło do gustu. Tak, widziałam jakiś czas temu obie części :D I chyba dlatego przyśnił mi się sen, będący jedną z inspiracji dla tego opowiadania
@BasementKey, cieszę się, że się podobało i dzięki za + 1 :)
@ninedin, naprawdę dzięki za miłe słowa, wiele dla mnie znaczy docenienie prosto z Loży mojej próby zmierzenia się z legendą oraz utworem najlepszego (;))wieszcza
Sympatyczny tekst. Faktycznie, dobrze mieć wielkiego ptaka, zwłaszcza podczas zsyłki na Księżycu. Tytuł jakiś zwrot akcji zdradza, ale pozostałe zadziałały należycie.
Babska logika rządzi!