- Opowiadanie: Ślimak Zagłady - U upadłego mnicha

U upadłego mnicha

Poniekąd wprawka, próba zmierzenia się z problemami, na które zwracano mi uwagę przy poprzednich opowiadaniach, między innymi: zmniejszenie rozmiaru kreacji świata w stosunku do istotnej treści, oparcie fabuły na nieco odmiennych założeniach i starania o uzyskanie bardziej satysfakcjonującego zakończenia, pokazywanie zamiast opowieści. Jak mi się wydaje, stosunkowo największe trudności miałem z pogłębieniem charakterów postaci. Mam nadzieję, że oprócz tej warstwy techniczno-motywacyjnej tekst da się także czytać. Zapraszam do lektury i dzielenia się uwagami!

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

U upadłego mnicha

Historia, jak wiele innych, zaczęła się trywialnie. Troje młodych studentów postanowiło spędzić wiosenny tydzień w Krągłej Kotlinie. Chęć podjęcia ścisłych badań tamtejszych zjawisk magicznych, ponoć istotnie różnych od resztkowej, nieprzewidywalnej magii spotykanej nawet w miastach, podawali raczej jako pretekst wyprawy, także przed sobą nawzajem. W rzeczywistości zależało im na tym, aby pozwiedzać okalające kotlinę Góry Krągłe, nie bardzo jeszcze dotknięte turystyką, i odpocząć nieco od obowiązków.

– Powinniście się koniecznie zatrzymać „U Upadłego Mnicha” w Toflsztynie – poradził im przed wyjazdem jeden z profesorów, zapalony krajoznawca.

W obranym terminie odbyli nocną podróż pociągiem, wobec wielkiej ciasnoty rozkładając śpiwory w komórce do transportu rowerów, a w Grodzie Smoka przesiedli się do autobusu, ruszając już na dobre ku Krągłej Kotlinie. Z początku jechali przez małe miasteczka i faliste pola. W miarę jak ranek ustępował miejsca przedpołudniu, droga zagłębiała się w coraz to gęstsze lasy, aż zaczęła wznosić się serpentynami na Przełęcz koło Rogu.

– Czyli, Rysiu, za chwilę przetniemy grzbiet Gór Krągłych? – zapytał Janek, po czym odchylił się w przeciwną stronę, aby pocałować Juleczkę.

– Owszem – Rysio, student matematyki, był odpowiedzialny za przygotowanie wyprawy pod kątem merytorycznym. Zazwyczaj chętnie rozwinąłby wyjaśnienia, ale doskwierał mu ból głowy, jak zresztą często w podróży.

– Czyli to tędy prowadzi ten słynny szlak? – nalegał jego przyjaciel.

– Tak właśnie – przyświadczył Rysio, pomału zapalając się do rozmowy – Wielki Szlak Gór Krągłych, niebieski, biegnie wzdłuż całego grzbietu górskiego, tworząc kształt wielkiej podkowy, której ramiona niemal się stykają nad przełomem Pysznej poniżej Zielonego Klasztoru.

– I my go zwiedzimy, prawda? – upewniła się Juleczka.

– Całość szlaku to nie, ale klasztor i przełom na pewno – odpowiedział czule Janek. Mylił się.

 

Osiągnąwszy przełęcz, kierowca autobusu zatrzymał się na czymś, co mogłoby być nieślubnym dzieckiem parkingu i kamienistej łączki, aby pozwolić pasażerom na rozprostowanie nóg czy też nacieszenie się widokami. Te zaś mogły się podobać, ponieważ wierzchołki gór skrzyły się w jaskrawym słońcu, aż dopiero w oddali wybarwiały się na niebiesko i wreszcie nikły; tymczasem na dnie kotliny widniały jeszcze strzępy porannych chmur, jak srebrne jeziora. Janek uczynił gest, jakby chciał upaść w bujną trawę.

– Uwaga na żmije! – przestrzegli jednym głosem Rysio i Juleczka, która studiowała biologię. Wprawdzie ze specjalizacją w zakresie życia wód, ale przecież musiała wiedzieć, że żmije wylegują się na nasłonecznionych polanach.

– Jak wysoko jesteśmy? – chciała wiedzieć.

– Około tysiąc metrów nad poziomem morza – odparł matematyk – jeden z najniższych punktów w pierścieniu wokół Krągłej Kotliny. Najniżej jest oczywiście przełom Pysznej, ale on się nie nadaje do komunikacji. W dolnej części to jest pionowy wąwóz skalny, w najwęższym miejscu wszystkiego sześć metrów spienionej wody.

Na tym zakończyli na razie rozmowę o górach, pakując się ponownie do autobusu. Janek, który prowadził już poważne badania w kierunku fizycznego ugruntowania zjawisk magicznych, zaproponował za to, aby pomierzyć współczynnik załamania światła w obrębie kotliny. Problem polegał na tym, że ewentualnych drobnych różnic nie dałoby się wykryć bez specjalistycznego sprzętu, a sprzęt mieli ze sobą wyłącznie turystyczny.

Droga wiła się znów przez dzikie bory i łąki pokrywające górskie zbocza. Pokazało się jedno miasteczko, potem drugie – wiele starych domów, już to drewnianych, już to z szarego kamienia, którego w okolicy było pod dostatkiem. Aż wtem…

– Krągła Środa, koniec trasy! – oznajmił zadowolony z siebie kierowca, zajeżdżając do zatoczki przy murze uroczego cmentarzyka.

– Co to znaczy „koniec trasy”? Według rozkładu mieliśmy jechać przez Toflsztyn do Krągłej Nowej Wsi – zaprotestował Janek.

– Koniec trasy to koniec trasy. Według rozkładu to jeździ się w miastach wojewódzkich, a tutaj nikt nie będzie się telepał dziesiątki kilometrów po górskich drogach dla pięciu turystów na krzyż.

– Można by złożyć skargę do przewoźnika – zaproponował Rysio, kiedy już nieco zmieszani wypakowali się na ulicę.

– Przewoźnik to raczej popiera takie praktyki – odparła Juleczka – a innego może nie być, bo zdaje się, że urząd komunikacji w ogóle miał problem z obsadzeniem tej trasy… Przepraszam panią, jeździ tu coś do Toflsztyna?

– Jeździ, jeździ. Ino że latem – oznajmiła zmierzająca na cmentarz staruszka w luźnej sukni.

– W sumie to tylko jakieś dwadzieścia kilometrów – westchnął Rysio, przekonując sam siebie, że nie warto psuć nastroju na samym początku wyprawy. Przynajmniej ból głowy zaczynał ustępować.

– A jest jakiś ciekawy szlak w tę stronę?

Janek rozłożył mapę, pochylili się we troje.

– Żółty. Powinien być ładny, prowadzi chyba taką odkrytą trawiastą grańką.

– Gdzie my dokładnie mamy dojść? Jaki tam był adres w tym Toflsztynie?

– Plac Zamkowy jeden.

 

Kiedy rozglądali się po Placu Zamkowym, było już późne popołudnie. Początkowo nie zauważali żadnego budynku, który mógłby pełnić funkcję pensjonatu. Dopiero podchodząc bliżej zrujnowanego zamku, natknęli się przy bramie dziedzińca na tabliczkę z numerem „1”.

– Czyżby?…

– Bądź co bądź można wejść i zapytać.

– Czekaj, ty poważnie nie sprawdziłeś, że niby mamy nocować w zamku?

– Po prostu zapisałem adres od profesora, żeby popytać na miejscu… Gdzieś przecież tak czy inaczej znajdziemy nocleg.

Drzwi ustąpiły z naznaczonym wiekiem skrzypieniem. W przedsionku okazałej budowli nie było żywej duszy, spostrzegli jednak coś jakby biurko recepcyjne i staromodną kołatkę. Po minucie czy dwóch oczekiwania z dalszych pomieszczeń wyłonił się niemłody mężczyzna. Chudy i wysoki, w szarobrązowym kaftanie, kojarzył się ze strachem na wróble. Był niemal całkiem łysy, tylko wokół ciemienia sterczał mu jeszcze pierścień włosów.

– Przepraszamy, czy to tutaj pensjonat „U Upadłego Mnicha”? – zapytała Juleczka, która radziła sobie lepiej od chłopców w sytuacjach wymagających kontaktu społecznego.

– Dokładnie tak, mili państwo. Jak do mnie trafiliście?

– Polecił nam to miejsce profesor Sz. z Uniwersytetu Nadmorskiego.

– Ach, profesor Sz.! Wspaniały człowiek, bardzo mi pomógł w inwentaryzacji zabytkowych drobnych przedmiotów użytkowych. Pozdrówcie go ode mnie koniecznie.

– A dlaczego „U Upadłego Mnicha”? – wyrwał się Rysio.

– To na mnie wołają „Upadły Mnich” – wyjaśnił gospodarz bez skrępowania. – Rzeczywiście byłem zakonnikiem w Zielonym Klasztorze, ale po incydencie ze spływem kajakowym harcerek trzy lata temu uznałem, że równie dobrze mogę podążać ku potępieniu własną drogą. Mam wykształcenie z historii sztuki, już wcześniej zdarzało mi się oprowadzać tu gości po zamku w ramach pracy społecznej, dzięki czemu urząd gminy zatrudnił mnie wtedy jako kustosza. Zgodził się nawet udostępnić mi trochę pokojów w mniej zrujnowanej części na potrzeby własne, w tym udzielanie noclegów.

– Jak w takim razie powinniśmy się zwracać?…

– Możecie mówić „ojcze Janie”, jak w wierszu, albo „panie Janie”, jak w innym wierszu, a jak bardzo chcecie, to i „synu Janie”, właściwie wszystko mi jedno – roześmiał się były mnich.

– Ja też Jan, bardzo nam miło! – Janek również zaprezentował szeroki uśmiech.

– Nie można powiedzieć, aby się pan bardzo starał o gości – zauważyła ośmielona Juleczka – nie tylko że nie prowadzi pan strony internetowej, ale nawet tabliczkę z nazwą pensjonatu trudno znaleźć.

– Odpowiadam przecież za stan zabytku, nie mogę tutaj zapraszać przypadkowych osób. Zadowalam się gośćmi z polecenia, prawdziwymi miłośnikami gór i historii. Czy mielibyście może ochotę na małe wstępne zwiedzanie zamku? – Kustosz zagarnął powietrze szerokim zapraszającym gestem.

– Z wielką przyjemnością – przytaknął Janek – chcielibyśmy jednak zjeść wpierw obiad.

– Wędrowaliśmy tutaj od Krągłej Środy, a noc spędziliśmy w pociągu na podłodze, jesteśmy nieco zdrożeni – dopowiedział Rysio.

– W takim razie radzę wam zajrzeć do restauracji „Hersztówna”, dwie przecznice stąd. Podają znakomity placek zbójnicki. Umawiamy się za godzinę.

 

– To najstarsza zachowana część zamku – wyjaśnił gospodarz, gdy wydostali się na resztki poszczerbionego muru nad przepaścią. Dalej, za zieloną dolinką porośniętą kwiatami, grunt wznosił się znowu stromą skarpą i zarastał lasem, odchodząc ku wysokim górom.

– I ten mur tak się rozpadł ze starości? – spytał Rysio, który przezornie trzymał się z tyłu, jako dotknięty umiarkowanym lękiem wysokości.

– To także, ale głównie od ostrzału rosyjskiego, gdy bronili się tutaj konfederaci. W dolince często pokazuje się duch generała Samozbanskiego, którego zabił wtedy nasz strzelec celny srebrnym guzem od żupana. Ma mało estetyczny brak w prawym boku.

– Brak czego?

– Głównie fragmentów żeber, wątroby i płuca.

– A czy wnętrze zamku także jest nawiedzone? – Janek wzdrygnął się lekko.

– Ach, jeszcze jak! Zaraz wam pokażę.

Po zejściu przez kilka korytarzy do wilgotnej komnaty podjął temat:

– Według legendy to tutaj zbójnik Gawron zażądał od margrabiego Illiaczyego zwrotu swojej frajerki Hanki, którą ten wziął jako nałożnicę. Po dyskusji doszli do porozumienia, nie pytając zresztą Hanki wcale o zdanie, że dostanie ją ten, który szybciej potrafi ją zaspokoić. Właśnie kiedy kłócili się o kolejność, dziewczyna otruła obydwu herbatą zaprawioną kwieciem tojadu i szczwołu. A potem siadła i zapłakała, nie odgadnąć czemu… I patrzcie, ten oto zaciek na ścianie, jakkolwiek go nie czyścić, zawsze ujawnia twarz ślicznej Hanki.

– To bardzo ciekawe… Wie pan, dużo słyszy się o tym, że magia w Krągłej Kotlinie może być silniejsza i bardziej przewidywalna niż w miejscach bliższych cywilizacji. Chcielibyśmy to jakoś porządnie zmierzyć.

– Ho, ho! Uwielbiam błyskotliwą młodzież, bardzo się cieszę, że profesor polecił wam mój skromny zamek. – Kustosz okazywał wyraźną radość. – Gdybyście potrzebowali jakichś przyrządów, powiedzcie, może uda mi się coś wygrzebać. Pokażę wam zaraz jeszcze coś ciekawego, mam na piętrze dwie komnaty, które (jak mi się zdaje) zamieniają się miejscami przy trzeciej kwadrze księżyca. Na pewno warto to zbadać.

– A cóż to tak stuka i skrzypi w ścianach? – przerwała Juleczka.

– Stuka w kanalizacji, a skrzypienie to jakieś inne zjawisko, ale chyba niegroźne.

Wyprowadzał ich teraz wąskim korytarzykiem znów wyżej. Atmosfera była niesamowita, oświetlenie w postaci sztucznych pochodni zapalających się automatycznie przed gośćmi i gasnących za nimi, ściany obwieszone pożółkłymi portretami arystokratów o obcobrzmiących nazwiskach.

– Chwileczkę – zastanowił się Rysio – ma pan tutaj kanalizację?

– A jakże. Sam zrenowowałem całe to skrzydło. Pomału zabieram się za segment frontowy zamku.

– Przecież to praca na wiele lat dla dużej firmy budowlanej ze wsparciem archeologów!

– Jak ktoś pracuje dla pieniędzy, to mu się nie chce, a mnie się robota pali w rękach. Nie ukrywam, ułatwiam sobie różnymi sztuczkami magicznymi. Mam zresztą niezwykłą pomocnicę… – upadły mnich zakrył usta dłonią, jakby obawiał się powiedzieć słowo za dużo, i wrócił do tematu przemiennych komnat.

Wentylator nad drzwiami nachylił się sugestywnie ku grupce i zaczął się kręcić pojedynczymi obrotami, to w prawo, to w lewo.

– Nie przejmujcie się, takie rzeczy to tutaj norma. Mówię wam, silna aura magiczna. Naprawdę warto to zbadać…

 

Gościnność gospodarza miała swoje granice, nie chcieli zresztą jej nadużywać, więc ze względów budżetowych zdecydowali się wziąć jeden pokój we troje. Wewnątrz dźwięki dobiegające gdzieś z głębi zamczyska, może ze ścian, wydawały się dużo bardziej natarczywe.

Skrzyp, stuk, skrzyp, stuk, stuk. Skrzyp, stuk, stuk, skrzyp, stuk. Stuk, stuk, stuk, stuk, skrzyp. Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk. Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk.

Starając się ignorować denerwujący hałas, młodzi turyści spożyli skromną kolację z przyniesionych zapasów, rozłożyli mapę i zaczęli zastanawiać się nad jutrzejszą trasą. Postanowili wreszcie wybrać się w stronę Krągłego Piątku i Bamsztyna, potem przejść kawałek głównego grzbietu i wrócić do zamku doliną Osuwicy – porządna wycieczka na trzy czwarte dnia, bez elementów wspinaczki.

Janek z Juleczką wyprawili Rysia pod prysznic jako ostatniego, zwykł spędzać tam dosyć czasu, aby mogli sobie dowolnie urozmaicić wieczór. Ciągły akompaniament nie pomagał jednak skupić się na pieszczotach.

Stuk, stuk, skrzyp, stuk, skrzyp. Stuk, skrzyp, skrzyp, stuk, stuk. Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk. Skrzyp, stuk, skrzyp, stuk, stuk.

Kiedy Rysio w końcu wrócił, wypucowany do czysta i nieco poczerwieniały od gorącej wody, oczywiście zapomniał zapukać – możliwe jednak, że i tak nie byłoby to słyszalne wśród tamtych dźwięków. Pozostałych dwoje rozsunęło się niezgrabnie, mimo wszystko trochę zakłopotani nagłą obecnością przyjaciela. Teraz trzeba było już tylko nastawić budziki półtorej godziny przed świtem, zawinąć się między śpiworem a poduszką i próbować zasnąć.

Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk. Stuk, stuk, skrzyp, stuk, skrzyp. Stuk, stuk, skrzyp, stuk, stuk. Stuk, skrzyp, stuk, stuk, stuk. Stuk, stuk, skrzyp, stuk, skrzyp.

„Ciągle te stuknięcia i skrzypnięcia” – myślał półprzytomnie Rysio, przecież matematyk z kształcenia i pasji – „jedna z dwóch możliwości, blokami po pięć. Dwa do piątej daje trzydzieści dwa. Trzydzieści dwie litery alfabetu…”

I naraz poderwał się jak oparzony, macając po szafce nocnej w poszukiwaniu latarki czołowej.

– Co tam się znowu dzieje? – ziewnęła nerwowo Juleczka.

– Słuchajcie! Przecież to niemożliwe, żeby dwa tak różne dźwięki nadawane ciągle po pięć stanowiły czysty przypadek. Ktoś nadaje sygnały.

– Sygnały? Jakie sygnały? Kto mógłby tu nadawać sygnały o tej porze?

– Duch?

– Jaki tam duch – mruknął ponuro Janek, najlepiej spośród nich znający teorię magii – duchy to puste emanacje, nie wykazują krzty inteligencji. Niemożliwe, aby na terenie Krągłej Kotliny zachodziły aż tak podstawowe różnice, zresztą ktoś by to już dawno zauważył.

– To co, jakiś człowiek? Gdzieś… w głębi zamku?

– Nie ma mowy, żeby człowiek tak przeraźliwie skrzypiał i stukał. Musiałby chyba walić młotem w rury kanalizacyjne i obracać jakiś ogromny zardzewiały kołowrót.

– Wiecie co – uciął Rysio – ja to po prostu odkoduję i wtedy zobaczymy, co o tym myśleć.

Na próbę przyjął stuknięcie jako zero, skrzypnięcie jako jeden.

– Stuk, stuk, stuk, stuk, skrzyp.

– Jeden, niech będzie a.

– Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk.

– Szesnaście, pe.

– Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk.

– Szesnaście, pe.

– App? Application? Jakaś reklama aplikacji? – zapytała z powątpiewaniem Juleczka.

– Czekaj! A – pe – pe – e – de – ha – e – el – pe – te – er – a – pe – pe…

– „Trapped, help”.

– To raczej poważna sprawa.

– Obawiam się – powiedział powoli Janek – że ten ktoś nie jest w zamku. Macie rację, człowiek w zwyczajnej pułapce nie miałby sposobu, aby tak nadawać sygnały. Ten ktoś jest zamkiem. Paskudny przypadek, taki zamek to raczej nie ma zmysłu wzroku ani słuchu. Aż dziwne, że zachowuje jakąś śladową zdolność ruchu. Na nizinach nałożenie tak skomplikowanego czaru ze względną pewnością co do skutków byłoby całkiem niemożliwe, ale jeżeli tutaj magia jest rzeczywiście bardziej przewidywalna… Od jak dawna może tu tkwić?

– Najwyżej od parudziesięciu lat – ocenił Rysio – starszy wolałby nadawać po francusku lub łacinie, aby go uniwersalnie zrozumieli.

– Najwyżej od paru – poprawiła Juleczka – po dłuższym czasie prawie na pewno straciłby chęć porozumiewania się i życia. Niestety, bardzo możliwe, że nasz gospodarz jest w to zamieszany.

– A pamiętacie, co mówił o swojej niezwykłej pomocnicy?

Wszyscy rozejrzeli się niespokojnie, jakby spodziewając się, że ojciec Jan lada chwila wparuje do pokoju i pozamienia ich w co bądź. Uchyliwszy drzwi, nie stwierdzili jednak żadnej groźby na korytarzu.

– Musimy nawiązać kontakt, prawda? – Rysio popisał się kolejnym ze swoich „trafnych” pytań.

– Pytanie brzmi – zastanowił się jego przyjaciel – jak mianowicie nadamy zrozumiały sygnał. Jeżeli ona może ruszać różnymi ruchomymi elementami zamku, to pewnie też ma jakieś czucie. Pamiętacie, jak światła w korytarzu zapalały się i gasły? To akurat mogłoby działać zwyczajnie na fotokomórkę, ale wyczuwanie lamp tłumaczy też, skąd mogłaby wiedzieć, że jesteśmy akurat w tym pokoju. Godna uwagi hipoteza robocza. Poza tym wolę na razie próbować kontaktu błyskając żarówkami niż waląc czymś w ścianę. Dobrze, że mamy dwie lampy.

– To stań tutaj, ty przy tamtej, a ja będę dyrygował nadawanie tym samym kodem binarnym. Krótkie błyśnięcia, zgoda? Ustalmy tylko komunikat…

 

– De. Janek. Janek. Jula. Janek. Janek. … O. Janek. Jula. Jula. Jula. Jula. … Y. Jula. Jula. Janek. Janek. Jula. … O. Janek. Jula…

Niespodziewanie skrzypienie i stukanie zamilkło.

– Znakomicie! Ciągniemy do końca i powtarzamy…

– D-O-Y-O-U-H-E-A-R-U-S

– Y-E-S

– H-O-W-A-R-E-Y-O-U

– T-H-A-N-K-S-W-E-L-L…

Rozmowa toczyła się miarowo, w tempie około sześciu znaków na minutę. W ciągu następnego kwadransa zdążyli się przedstawić (lokatorka szczęśliwie zwała się Ula, a nie na przykład Hermenegilda) i odrzucić propozycję nadawania po polsku, gdyż jak wyjaśnił Rysio:

– Angielski jest zwięźlejszy co do liczby znaków na typowe zdanie. I tak chyba nie pośpimy tej nocy.

– D-O-Y-O-U-S-E-E-S-T-H

– N-O

– H-E-A-R

– N-O

– H-O-W-T-O-H-E-L-P-Y-O-U

Przez co najmniej kilkadziesiąt kolejnych minut matematyk zajmował się dekodowaniem, dosyć męczącym, gdyż Ula nadawała coraz szybciej. Pozostałych dwoje odczytywało jego notatki, zastanawiając się szeptem, o co należy dopytać.

– Czyli wychodziłoby na to, że należy udać się do jakiejś jaskini nieopodal źródeł Osuwicy, aby wyprowadzić zaklętą, a zarazem zejść do najniższej partii zamkowych lochów i przycisnąć czarny ołtarz z czterech rogów. Jak duża ta płyta, dwie osoby to zrobią?

Okazało się, że jest to zupełnie możliwe, postanowili zatem o naturalnym podziale ról: Janek z Juleczką do lochów, Rysio w góry. Potem przedyskutowali kwestię dokładnej lokalizacji jaskini, a wreszcie nastąpiła pogawędka i pytania dowolne:

– S-H-O-U-L-D-W-E-B-E-A-F-R-A-I-D-O-F-F-A-L-L-E-N-M-O-N-K

– N-O-T-S-O-M-U-C-H-G-R-E-A-T-M-A-N

– I-S-H-E-N-O-W

– I-L-O-V-E-D-H-I-M

I po chwili, dużo cichszymi skrzypnięciami i stuknięciami:

– I-S-T-I-L-L-D-O

Tutaj nastąpiły życzenia dobrej nocy, towarzystwo było zdeterminowane, aby złapać jeszcze choćby ze dwie godziny snu.

 

– Wiecie w ogóle, jak trafić do tego ołtarza? – zapytał rozmytym głosem Rysio, usiłując trafić w nogawkę spodni, które (jak zwykle o tej porze) wydawały się osobliwe topologicznie.

– Zejście do niższej części lochów wczoraj widzieliśmy. Potem Ula będzie nas naprowadzać dźwiękami i otwierać drzwi. A ty z tą grotą?

– Poradzę sobie. Nie musimy przypadkiem podjąć działań dokładnie w tym samym czasie?

– To zsynchronizujmy zegarki i… ile czasu potrzebujesz, żeby dojść tam w góry?

– Do dziewiątej na pewno zdążę.

– Zgoda, dziewiąta.

Wychodząc z zamku, choć jeszcze dobrze przed brzaskiem, chłopcu nie udało się ominąć kustosza, który stał na rusztowaniu, łatając sklepienie jednej z sal obok recepcji. Naprawa szła mu szparko: mamrotał coś po łacinie i wykonywał kręte gesty, a oryginalne kamienie podnosiły się z gruzu, trafiały na swoje miejsca, spękania zarastały.

– Dokąd to zmierzasz tak wcześnie, mój drogi?

Rysio przypomniał sobie zasłyszane gdzieś zdanie, że częściowa prawda zwykle jest skuteczniejsza od kłamstwa, więc odpowiedział spokojnie:

– Wybieram się na poranną przebieżkę do źródeł Osuwicy. Tym leniwcom nie chce się dotrzymać mi towarzystwa.

I chociaż wydało mu się, że dostrzega w oczach upadłego mnicha jakby cień zrozumienia, ten nie zareagował i tylko go bladą ręką przeżegnał na drogę.

Student matematyki skręcił najpierw wzdłuż muru i za zamkiem zszedł na dno oglądanej poprzedniego dnia dolinki, demonstracyjnie ignorując krwawe widmo Samozbanskiego. Przekroczywszy ją, rozpoczął drapanie się po stromym, trawiastym przeciwstoku. Uważał, gdzie stąpa – najmniejszy błąd prowadziłby łatwo do zjazdu lub stoczenia się znów na dno niczym po olbrzymiej zjeżdżalni, co skończyłoby się w najlepszym razie bolesnymi potłuczeniami. Dotarł wreszcie do lasu, gdzie sękate korzenie i nisko zawieszone gałęzie zapewniały więcej punktów podparcia, teren nieco się też wypłaszczył, aż na niewielkiej polanie pojawił się znakowany szlak wzdłuż doliny Osuwicy.

Odtąd wędrówka była znacznie łatwiejsza, Rysio nie musiał zwracać zbyt wiele uwagi na drogę, pogrążając się raczej we własnych myślach. Minął jakiś niewielki przysiółek, znów zniknął pośród drzew. Poranek był jeszcze ciemny i bardzo chłodny, choć kiedy iglasty las zaczął się przerzedzać, szczyty widoczne pomiędzy gałęźmi mieniły się już w słońcu. Wędrowiec natknął się wreszcie na złotą poświatę w chwili, gdy objęła też granicę lasu, gdy karłowaciejące świerki w nagłym, ostrym odcięciu ustąpiły kosodrzewinie. Wkrótce też pomiędzy gąszczem, przez który na szczęście wycięto dogodną ścieżkę szlakową, coraz gęściej zaczęły się wyłaniać pokaźne głazy gołoborza.

Rysio przysiadł więc na jednym takim głazie, sięgając po butelkę wody i tabliczkę czekolady. W plecaku miał też parę zapasowych ubrań, ustalili bowiem z Ulą, że będzie potrzebowała się przebrać. Na razie dał parę minut wytchnienia mięśniom, które nieco już odczuły wysiłek, pokonał przecież jakieś osiemset metrów różnicy wysokości. Teraz, kiedy słońce zaświeciło nad całą okolicą, zimno ustąpiło natychmiast – z przyjemnością wykorzystywał więc czas, aby przyjrzeć się dalszej drodze. Modrosrebrzysta wstęga Osuwicy, którą szlak trzymał cały czas po lewej stronie na dystans stu, dwustu metrów, niknęła w piętrze hal, nie tak daleko od przełęczy. Według wytycznych należało znaleźć u źródła dwa czerwone, żelaziste kamienie i wziąwszy poprzez nie azymut, po stu krokach natrafić na wylot jaskini.

Reszta drogi minęła również bez większych przygód. Poniżej zagięcie lesistej grani odsłoniło widok na Toflsztyn, malutkie domy i samochody właściwie nie przypominały zabawek, choć trudno o lepszą metaforę. Chłopiec pomyślał raczej, że tak mógłby postrzegać świat ptak drapieżny. Wreszcie źródło: obawiał się kłopotów z orientacją w tym miejscu, jednak dwie rdzawe skałki tworzące kształt podobny do strzały nachalnie rzucały się w oczy. Odliczył jeszcze osiemdziesiąt siedem kroków, zanim dostrzegł wyrwę między stromiejącymi skałami, jak gdyby w regularnej mozaice brakowało jednego kamienia.

Nałożywszy latarkę czołową i rękawiczki, wczołgał się do czarnego otworu z lekkimi obawami: w istocie nie było tak ciasno, aby musiał obawiać się utknięcia, nawet pomimo plecaka. Z zawróceniem wewnątrz miałby na początku problem, liczył się z możliwością odwrotu tyłem. Korytarz jaskini, odrobinę zaskakująco, wznosił się i poszerzał: już wkrótce Rysio mógłby iść przygięty, wobec śliskości stale podmokłych skał wolał jednak postępować na kolanach i dłoniach. Za załomem, całkiem niespodziewanie, wyszedł do obszernej podziemnej komnaty, na środku której…

Na środku której, całkiem jak w baśni, na szklanym czy może kryształowym postumencie leżała cudnej urody dziewczyna. Przybysz nie nazwałby jej najpiękniejszą, którą w życiu poznał, po namyśle dałby pewnie trzecie lub czwarte miejsce. Proporcjom trudno cokolwiek zarzucić, szczupła, ale nie chorobliwie chuda; rysy klasyczne, regularne; nos może nieco zbyt orli; włosy bardzo ciemne, w świetle czołówki niedające refleksów, niemal wpadające w granat; cera blada, ale to zrozumiałe. Musiał ponadto przyznać, że jej strój nie jest szczególnie odpowiedni do wypraw górskich: ani muślinowa sukienka, na którą zużyto tyle materiału, aby choć trochę angażować wyobraźnię, ani buciki na niebezpiecznie wysokich obcasach.

Wyrwawszy się z kontemplacji, spojrzał na zegarek: ósma czterdzieści. Dwadzieścia minut odczekał spokojnie, posilając się nieco i fotografując wnętrze jaskini. Równo o dziewiątej ujął dłoń lokatorki i poprowadził ją ku ujściu komnaty, postępowała za nim sztywno, niezbornie, opuszczając stopy z wysoka, aż przemknęła mu przez głowę krótka niepokojąca myśl: wiąd rdzenia! Z każdym jednak krokiem odzyskiwała płynność ruchów, a lodowata początkowo ręka odzyskiwała prawidłową temperaturę. W korytarzu wyjściowym miał pewne trudności z asekuracją, w końcu spuścił dziewczynę niżej przy użyciu liny, którą miał w plecaku, zaparłszy się plecami o większy głaz. Ześlizgnął się za nią, zdołał przepełznąć obok, pchając tłumok przed sobą. Następnie złapał ją za kostki i wyciągnął na halę, na porośnięte ziołami zbocze nad źródłem Osuwicy. Zaledwie tego dokonał, otworzyła oczy.

– Ty jesteś Rysio, prawda?

– Ula?

– Bardzo ci dziękuję! Wiedziałam na pewno, że ktoś mnie kiedyś znajdzie.

– Jak mogłaś to wiedzieć na pewno?

– Niech będzie, prawie na pewno. – W jej oczach zatańczyły figlarne iskierki. – Jesteś ponoć matematykiem, zastanów się.

– Studentem matematyki… zgoda, to w zasadzie problem z klasy pytań Fermiego. Jaki odsetek populacji zorientuje się, że w pozornym hałasie nadają coś kodem binarnym? Wykładowcy i nauczyciele matematyki, szaradziści, jacyś przypadkowi oczytani bystrzacy? Zbierze się ich wszystkich w kraju spokojnie parędziesiąt tysięcy, co najmniej promil populacji, szacuję z dużym zapasem. Jeżeli w zamku nocuje kilkaset osób rocznie, to średni czas oczekiwania: najwyżej dwa lata. A nie wolałaś nadawać alfabetem Morse’a?

– Osiem miesięcy. Może miałam trochę szczęścia. Morse’a nie bardzo pamiętam.

– Zgodnie z rozmową, mam dla ciebie strój na zmianę.

– Tak? Przyjemnie jest, ciepło, chcę poczuć słońce na skórze. Może tylko gdybyś miał tam jakieś buty…

Podał rezerwowe obuwie Juleczki, mniej więcej pasowało rozmiarem.

– Dokąd idziemy?

– Myślałam, że wrócimy do zamku – odpowiedziała pogodnie.

– A czego tam jeszcze szukać? Przypuszczałem raczej, że zejdziemy dalej do miasta, zawiadomimy służby.

– Nie mamy przecież żadnych dowodów. Chciałabym koniecznie porozmawiać z ojcem Janem, spróbować go zrozumieć. Skoro będzie nas czworo, nie poważy się na nic; nie jest wcale takim potężnym magiem, tylko sprawnym technicznie. Tutaj, w Krągłej Kotlinie, czary rzeczywiście zdają się lepiej działać, ale i tak każdy wymaga zbyt długich przygotowań, aby przydawały się w walce. To jak, pójdziesz ze mną?

– Oczywiście – westchnął zrezygnowany.

Schodząc szlakiem wzdłuż potoku źródłowego, w piętrze kosodrzewiny musieli bardzo uważać, wyrastające na ścieżkę korzenie zdawały się czepiać kostek, groziły potknięciem w każdej chwili. Dopiero w lesie przyszedł czas na swobodniejszą rozmowę:

– Powiedz, proszę, jak to jest: być zamkiem? Czy może nie powinienem pytać?

– Żaden problem. Aby to wiarygodnie oddać, trzeba by pióra wieszcza, ale spróbuję coś przybliżyć. W pierwszych chwilach uczucie samotności jest naprawdę przytłaczające. Nic nie widać, nie słychać, czuć ledwie co i w miejscach, które nie powinny istnieć. Owszem, chyba mam teraz komnaty fantomowe. Z czasem się przyzwyczajasz… zaczynasz rozumieć odbierane sygnały, w pewnym stopniu postrzegać świat. Jana czułam przez cały czas wewnątrz siebie, to zaskakująco intymne wrażenie. Pieścił mnie, leczył, upiększał i rozwijał. Brak wielu organicznych sygnałów odbierał pewne przyjemności, ale też pozwalał uniknąć cierpień, skupić się w pełni na własnych myślach. Czasami już zaczynałam wątpić, czy naprawdę chcę to zakończyć, wrócić do ludzkiej postaci – zamyśliła się smutno.

Zbliżali się z wolna do zamku. Rysio uznał za stosowne odezwać się telefonicznie do przyjaciół, aby tym razem zastać ich przynajmniej kompletnie ubranych, ale żadne z nich nie odbierało. Mogło to oczywiście znaczyć, że wciąż zwiedzają podziemia, nie planowali jednak nic podobnego… I oto stanęły mu przed oczami kolejne sceny, jak straszliwy kalejdoskop:

„Nie tylko że nie prowadzi pan strony internetowej, ale nawet tabliczkę z nazwą pensjonatu trudno znaleźć”.

„Uznałem, że równie dobrze mogę podążać ku potępieniu własną drogą”.

„Uwielbiam błyskotliwą młodzież”.

„I loved him. I still do”.

Poranne błogosławieństwo na drogę, z tym mrugnięciem sugerującym, że kustosz świetnie zna cel wędrówki, ale się nie przeciwi.

Też im profesor polecił nocleg! Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, jaka jest właściwa natura przybytku. Może i nie, upadły mnich umiał przecież wydać się ujmujący, wszystkich nabrał. A starszy pan go zapewne nie interesował, otrzymał więc tylko sugestię, aby przekazywać wiadomość o istnieniu tego miejsca miłym młodym ludziom…

Chłopcu na tych rozważaniach upłynęła prawie cała reszta drogi, ale kiedy stanęli oboje nad owym trawiastym skłonem, po przeciwnej stronie którego wznosił się zamek, nie zdziwił się już wcale, że dwa zamkowe okna mrugały regularnie piątkami:

– E-D-H-E…

– Hmm – powiedział Rysio.

– Hmm – powiedziała Ula.

– Moja słodka, prześliczna przynęta. Chyba już powinienem uciekać?

– Chyba już o wiele za pó… – próbowała odpowiedzieć, ale towarzysz strącił ją ze skarpy nagłym pchnięciem i puścił się pędem znów pod górę.

Nawet po kilkuset metrach nie czuł zmęczenia, wszystko wokół wydawało się wyostrzone. Natychmiast sobie solennie postanowił, że nie będzie szukał żadnej pomocy w tej przeklętej kotlinie. Wróci przez dzikie góry w normalne strony, tam dopiero zejdzie do jakiegoś miasta (przed zmrokiem pewnie nie zdąży, ale nazajutrz rano) i zawiadomi, kogo należy. I wtedy właśnie natknął się z bliska na wielką brunatną bryłę, która zareagowała, wspinając się na tylne łapy.

Rysio usiadł z wrażenia. Przeszło mu przez myśl, aby spróbować nierozsądnej ucieczki, ale nagle nie mógł znaleźć sił, aby się dźwignąć na nogi. W niedźwiedziu jednak telepatyczny rozkaz upadłego mnicha walczył o lepsze z upartą niedźwiedzią naturą, podpowiadającą mu, że o tej porze roku należy pożywiać się rosnącymi już bujnie ziołami. W końcu sapnął gniewnie, opadł na cztery łapy i udał się susami w gęsty chruśniak.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Z technicznych – sugestie:

Początkowo nie zauważali żadnego budynku, który mógłby pełnić funkcję pensjonatu. Dopiero podchodząc bliżej zrujnowanego zamku, zauważyli przy bramie dziedzińca tabliczkę z numerem „1”. – można czymś zastąpić, bo są obok siebie

Po minucie czy dwóch oczekiwania (przecinek?) z dalszych pomieszczeń wyłonił się niemłody mężczyzna.

Był niemal całkiem łysy, tylko wokół ciemienia sterczał mu jeszcze pierścień włosów, chudy i wysoki niczym strach na wróble, w szarobrązowym kaftanie. – tu mi się nieco zlało razem całe zdanie, że niby chudy i wysoki był ów pierścień

– To na mnie wołają „Upadły Mnich” – wyjaśnił gospodarz bez skrępowania (może to kropka i nowe zdanie?) – rzeczywiście byłem zakonnikiem w Zielonym Klasztorze, ale po incydencie ze spływem kajakowym harcerek trzy lata temu uznałem, że równie dobrze mogę podążać ku potępieniu własną drogą

… możliwe jednak, że i tak nie byłoby to słyszalne wśród pozostałych dźwięków. Pozostałych dwoje rozsunęło się niezgrabnie, mimo wszystko trochę zakłopotani przed przyjacielem. Teraz pozostało już tylko nastawić budziki półtorej godziny przed świtem,… – powtórzenia

Pozostałych dwoje rozsunęło się niezgrabnie, mimo wszystko trochę zakłopotani przed przyjacielem. – tu mi trochę zazgrzytało

Musiałby chyba walić młotem w rury kanalizacyjne i obracać jakiś ogromny (przecinek) zardzewiały kołowrót.

W plecaku miał też parę zapasowych ubrań, ustalili bowiem z Ulą, że będzie potrzebowała się przebrać. – jak rozumiem – swoich ubrań? ; czy np. koleżanki?; Podał rezerwowe obuwie Juleczki, mniej więcej pasowało rozmiarem. – ok, wiem już

Aby to naprawdę oddać, trzeba by pióra wieszcza, ale spróbuję coś przybliżyć. W pierwszych chwilach uczucie samotności jest naprawdę przytłaczające. – powtórzenie

… aby przekazywać wiadomość o istnieniu tego miejsca miłym (przecinek?) młodym ludziom…

 

Ciekawie potęgujesz napięcie. Delikatny humor jest świetnym dodatkiem do mrocznej opowieści. Odkąd młodzi ludzie dotarli do mnicha, akcja mocno przyspieszyła.

Chwilami na samym początku miałam luźne skojarzenia z „Blair Witch Project” – horrorem o trójce studentów (także dziewczyna i dwójka chłopaków), którzy spacerują po nieznanym lesie, aby nakręcić dokument o istniejącej w nim magii.

 

Pozdrawiam serdecznie, klik. ;)

Pecunia non olet

Ewidentnie próbujesz mnie przekupić elementami bizarro i pod tym względem faktycznie opowiadanie mi się podoba, bo dialogi skrzą się od dowcipów, a całość jest dość absurdalna. Gorzej, że tutaj horroru to raczej nie ma, to taka parodia historii gotyckich. Dla mnie to i lepiej, bo tekst wyróżnia się spośród pozostałych, ale konkursowo jednak trochę za mało tej grozy.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

 

Hej, podobało mi się! Jest trochę zdań, które bym poprawiła, ale podejrzewam, że to subiektywna kwestia. 

nieprzewidywalnej magii spotykanejw miastach

 

Chyba ładniej by brzmiało bez “i”. 

– Powinniście się koniecznie zatrzymać „U Upadłego Mnicha” w Toflsztynie – poradził im przed wyjazdem jeden z profesorów, zapalony krajoznawca.

Istotnie zatem, odbyli nocną podróż pociągiem, wobec wielkiej ciasnoty rozkładając śpiwory w komórce do transportu rowerów, a w Grodzie Smoka przesiedli się do autobusu, ruszając już na dobre ku Krągłej Kotlinie.

To sformułowanie w ogóle mi tu nie pasuje, bo nie odwołuje się do niczego. 

Te zaś mogły się podobać, ponieważ wierzchołki gór skrzyły się w jasnym słońcu, aż wreszcie wybarwiały się na niebiesko i nikły w oddali;

Tu coś logicznie nie zadziałało. Wierzchołki gór skrzyły się, wreszcie wybarwiały i nikły. Czy to działo się w czasie, czy wszystko naraz? Trochę do przeredagowania. 

Opowieść jest ciekawa, fajne nawiązanie do baśni, do nawiedzonych zamków. Zabrakło mi wątku dwójki pozostałych bohaterów, gdy już się rozdzielili. Ale rozumiem, że przepadli…

Zakończenie z niedźwiedziem bardzo mi się podobało. 

pozdrawiam! :)

Jak miło widzieć pierwsze komentarze! Wywijając czułkami, spieszę z odpowiedziami…

 

Bruce, bardzo dziękuję za uważną lekturę, odnalezienie błędów i uchybień stylistycznych! Naprawdę doceniam pomoc w tym zakresie. Wygląda na to, że kończenie na ostatnią chwilę niestety odbiło się trochę na jakości technicznej tekstu. Na szczęście regulamin konkursu nie zakazuje drobnych poprawek, więc chętnie to wszystko zaraz połatam.

można czymś zastąpić, bo są obok siebie

Można i należy, choćby na “spostrzegli”, “zorientowali się”.

Po minucie czy dwóch oczekiwania (przecinek?) z dalszych pomieszczeń wyłonił się niemłody mężczyzna.

Tutaj przecinek to akurat nie bardzo: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/przecinek-po-okoliczniku;2978.html.

tu mi się nieco zlało razem całe zdanie, że niby chudy i wysoki był ów pierścień

Słusznie, poprawię, może rozdzielę na dwa zdania.

może to kropka i nowe zdanie?

Owszem, chyba lepiej.

powtórzenia

Trzy razy “pozostał” w obrębie trzech zdań, dramat! Koniecznie muszę to doprowadzić do porządku.

tu mi trochę zazgrzytało

W istocie jakieś niezgrabne, zastanowię się, co z tym zrobić.

ogromny (przecinek) zardzewiały kołowrót (…) miłym (przecinek?) młodym ludziom…

To jest ta sama kwestia, sprowadzająca się do równorzędności przydawek (https://sjp.pwn.pl/zasady/383-90-I-1-Przecinek-miedzy-polaczonymi-bezspojnikowo-jednorodnymi-czesciami-zdania;629802). W obu przypadkach można argumentować tak za równorzędnością, jak i za nierównorzędnością, więc wybór jest raczej swobodny. Tutaj mimo wszystko trafniejsza wydała mi się interpunkcja zerowa: ojcu Janowi zależało przede wszystkim na młodych ludziach, którzy nadto będą mili (bo profesora nie zatrzymał, choć też zdawał się miły); kołowrót, aby wydawać tak okropny dźwięk, musiałby być przede wszystkim zardzewiały, a do tego jeszcze ogromny. W każdym razie uwaga warta dyskusji.

Podwójne “naprawdę”, rzecz jasna, także poprawię.

 

Dobrze wiedzieć, że w Twojej opinii trafiłem z proporcjami grozy do humoru i potęgowaniem napięcia. Na pewno masz trochę racji, że początek może się wydać zbyt powolny, nie przykuć uwagi czytelnika. Skojarzeń z Blair Witch Project dotychczas nie miałem, ale jeżeli się zastanowić, to coś przecież w tym jest.

Odwzajemniam pozdrowienia i dziękuję za klik!

 

Fanthomasie, w żadnym razie nie przyznaję się do próby przekupstwa. Zgoda, że całość jest dość absurdalna, ale w obrębie świata przedstawionego cechuje się wynikaniem logicznym, co nie wydawało mi się zbieżne z konwencją bizarro. Trafiłeś natomiast z tym, że zamiar był częściowo parodystyczny w stosunku do typowych opowieści gotyckich. Bardzo mi przyjemnie, że doceniasz obraną konwencję i humor dialogów, istotnie natomiast mogło zabraknąć mi doświadczenia w zakresie horrorów, aby zadowolić wymogi konkursowe pod tym względem, w pełni się z tym liczyłem. Dziękuję za ciekawy komentarz! Nawiasem mówiąc – nie zapominam, że to Twoja “Inwazja bizarro” dała mi na początku zeszłego roku pierwsze wejście do Biblioteki.

 

JolkoK, fantastycznie, że Ci się podobało, ze szczególnym uwzględnieniem niedźwiedzia! Czy kwestia zdań do poprawy jest subiektywna, to można się przekonać dopiero po ich obejrzeniu…

Chyba ładniej by brzmiało bez “i”.

Tutaj “i” w znaczeniu “nawet”, bo “nawet” już jest tuż obok. Mogę tu jednak przywrócić “nawet”, a tamto zmienić na “także”.

To sformułowanie w ogóle mi tu nie pasuje, bo nie odwołuje się do niczego.

Rzeczywiście, podczas pisania widziałem tu jakieś nawiązanie, ale ono jest co najmniej wątpliwe. Przerobię.

Tu coś logicznie nie zadziałało. Wierzchołki gór skrzyły się, wreszcie wybarwiały i nikły. Czy to działo się w czasie, czy wszystko naraz? Trochę do przeredagowania.

To się działo wszystko naraz, ale w przestrzeni: im odleglejsze szczyty, tym bardziej niebieskawe wydają się przy czystym powietrzu. Pomyślę jeszcze, czy i jak to przeredagować.

Zabrakło mi wątku dwójki pozostałych bohaterów, gdy już się rozdzielili. Ale rozumiem, że przepadli…

Przepadli, ale może nie na zawsze, zwłaszcza jeżeli Rysiowi uda się zawiadomić służby. Pewną wskazówkę mamy tutaj:

nie zdziwił się już wcale, że dwa zamkowe okna mrugały regularnie piątkami:

– E-D-H-E…

Jak dla mnie – ołtarz ich wessał w momencie przyciśnięcia, w ten sposób działała pułapka – pozostawiam to jednak trochę niedopowiedziane.

Pozdrawiam nawzajem!

To ja serdecznie dziękuję, Ślimaku Zagłady, za tak profesjonalną odpowiedź i raz jeszcze pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Czołem, mości Ślimaku!

Pozwolę sobie wykorzystać do skomentowania tego tekstu Twoje własne kryteria:

zmniejszenie rozmiaru kreacji świata w stosunku do istotnej treści

Check. Historia jest treściwa i zrozumiała, a przy tym osadzona w znajomych, swojskich realiach. Nie da się zgubić.

 

oparcie fabuły na nieco odmiennych założeniach i starania o uzyskanie bardziej satysfakcjonującego zakończenia

A tutaj wyszło średnio, przynajmniej w temacie zakończenia: chociaż sympatyczne, to wydaje mi się nazbyt otwarte, pozostawia w zasadzie wszystkie wątki zwisające luźno. Jakbyś nagle zorientował się, że znaki Ci się kończą i trzeba szybko domknąć tekst. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie.

 

pokazywanie zamiast opowieści

Check, pomijając kilka drobnych infodumpów. Generalnie na tyle drobnych, że można olać.

 

Jak mi się wydaje, stosunkowo największe trudności miałem z pogłębieniem charakterów postaci.

Postaci są sympatyczne, łatwo im kibicować, chociaż z kilkoma zastrzeżeniami: przede wszystkim zlewają się ze sobą, zwłaszcza w warstwie dialogowej. Wysławiają się w zasadzie tak samo, w dodatku, z przykrością zawiadamiam, niezbyt naturalnie. Pułapka zgrabnego stylu: dialogi, chociaż ładnie napisane i momentami błyskotliwe, brzmią po prostu sztucznie. Jestem w stanie kupić starszego mnicha, który się wypowiada w taki “książkowy” sposób, ale już trójka młodych ludzi, we własnym gronie… Nah.

Grozy nie odczułam, ponieważ cały czas towarzyszyło mi wrażenie “sympatyczności” tego tekstu; jakbym czytała jakąś starej daty powieść dla młodzieży. Ogólnie to opowiadanie daje takie retro vibes ;)

W każdym razie w żadnym momencie nie odczułam, żeby bohaterom coś zagrażało. Mimo to śledziłam historię z zainteresowaniem, czytało się bardzo dobrze. No i trafiło się parę fajnych fragmentów, na przykład:

– Jak w takim razie powinniśmy się zwracać?…

– Możecie mówić „ojcze Janie”, jak w wierszu, albo „panie Janie”, jak w innym wierszu, a jak bardzo chcecie, to i „synu Janie”, właściwie wszystko mi jedno – roześmiał się były mnich.

Klik, bo ładnie napisane i przyjemnie się czytało.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Czułkiem, Gravel!

Podoba mi się Twoje podejście do komentarza – na pewno warto skonfrontować założenia, z jakimi przystąpiłem do pisania, z oceną zewnętrzną.

A tutaj wyszło średnio, przynajmniej w temacie zakończenia: chociaż sympatyczne, to wydaje mi się nazbyt otwarte, pozostawia w zasadzie wszystkie wątki zwisające luźno. Jakbyś nagle zorientował się, że znaki Ci się kończą i trzeba szybko domknąć tekst. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie.

Czyli wciąż marnie pod tym względem. To prawda, zakończenie jest otwarte, ale takie wydawało mi się adekwatne w przyjętej konwencji; dalsze pisanie o tym, jak Rysio sprowadza pomoc, nie byłoby już ciekawe. Jeżeli więc domknięcie fabuły wciąż pozostawia czytelnika bez satysfakcji i z wrażeniem złego rozplanowania tekstu, świadczy to o jakimś nawracającym problemie konstrukcyjno-twórczym, bo pod prawie wszystkimi dotychczasowymi tekstami miałem podobne uwagi. Widział ktoś gdzieś jakąś pracę poświęconą teorii zakończeń?

przede wszystkim zlewają się ze sobą, zwłaszcza w warstwie dialogowej.

Tak, też to zauważyłem: w paru miejscach nie czułem wręcz potrzeby zaznaczania, kto co powiedział. Z drugiej strony – trudno pisać co trzy linijki “Rysio, Janek”, nazywanie ich na przemian “matematyk, chłopiec, siedzący po lewej” jest nienaturalne i utrudnia lekturę (kiedyś mi o tym obszernie pisała Asylum). Mógłbym z jednego zrobić jąkałę, a Juleczce na przykład dać akcent kresowy, ale też zdawałoby mi się to wybitnie sztuczne.

Pułapka zgrabnego stylu: dialogi, chociaż ładnie napisane i momentami błyskotliwe, brzmią po prostu sztucznie. Jestem w stanie kupić starszego mnicha, który się wypowiada w taki “książkowy” sposób, ale już trójka młodych ludzi, we własnym gronie… Nah.

I co, umyślnie pogarszać styl w imię wiarygodności? Klucznik wołał “precz stąd, Żydzie, nie tkaj palców między drzwi, nie o ciebie idzie”, zamiast – jak to zapewne miałoby miejsce w rzeczywistości – puścić wiąchę antysemickich wyzwisk i wulgaryzmów.

Grozy nie odczułam, ponieważ cały czas towarzyszyło mi wrażenie “sympatyczności” tego tekstu; jakbym czytała jakąś starej daty powieść dla młodzieży. Ogólnie to opowiadanie daje takie retro vibes ;)

Myślę, że to akurat nie jest wada, ale jasno tłumaczy, czemu Fanthomas uznał tekst za częściowo chybiający wymogów konkursu.

Klik, bo ładnie napisane i przyjemnie się czytało.

Bardzo dziękuję i pozdrawiam!

 Mógłbym z jednego zrobić jąkałę, a Juleczce na przykład dać akcent kresowy, ale też zdawałoby mi się to wybitnie sztuczne.

Niekoniecznie trzeba od razu popadać w takie skrajności. Przecież ludzie na żywo też wysławiają się różnie: niektórzy mówią zwięźle, inni rozwlekle. Ktoś nadużywa jakiegoś powiedzonka, a ktoś inny stosuje wtręty z angielskiego. Można ten problem załatwić subtelnie i naturalnie.

 

I co, umyślnie pogarszać styl w imię wiarygodności?

Znowu niekoniecznie. Po pierwsze, młodzież nie zawsze wysławia się jak banda niedoedukowanych pijaczków. Rysiu, Janek i Juleczka nadal mogą być kulturalnymi, oczytanymi ludźmi, po prostu ich słownictwo będzie różniło się od słownictwa starszego mnicha. Po drugie, unaturalnienie dialogów nie zawsze musi wiązać się z pogarszaniem stylu. Powiedziałabym, że chodzi raczej o jego urozmaicenie. Weźmy takiego Hyperiona Dana Simmonsa. Mamy w tej książce kilka bardzo różnych od siebie postaci i choć każda wysławia się w sposób poprawny, to jednak specyficzny i inny od pozostałych: lakoniczny Kassad, sardoniczny, meandrujący i stosujący dygresje, klnący jak szewc Silenus, czy spokojny, uduchowiony Weintraub. Podobnie u Pratchetta: Vimes często używa powiedzonka “O bogowie…”, Vetinari stosuje zjadliwą ironię, a rozmaici prości mieszkańcy Ankh-Morpork mówią już zupełnie inaczej, (chociaż w ich przypadku często pojawiają się błędy i kolokwializmy, które dodają jednak książkom kolorytu i życia).

 

Klucznik wołał “precz stąd, Żydzie, nie tkaj palców między drzwi, nie o ciebie idzie”, zamiast – jak to zapewne miałoby miejsce w rzeczywistości – puścić wiąchę antysemickich wyzwisk i wulgaryzmów.

To zależy od tego, jaki tekst piszesz. Wiadomo, że co pasuje do Pana Tadeusza, nie będzie pasowało do powieści, której akcja toczy się we współczesnej Polsce, a jej bohaterami jest grupa niewykształconych skinheadów. Teraz pytanie, czy wolisz umyślnie uczynić dialogi sztucznymi w imię pięknego stylu, czy jednak pójść w coś bardziej wiarygodnego? ;)

three goblins in a trench coat pretending to be a human

lakoniczny Kassad, sardoniczny, meandrujący i stosujący dygresje, klnący jak szewc Silenus, czy spokojny, uduchowiony Weintraub. Podobnie u Pratchetta: Vimes często używa powiedzonka “O bogowie…”, Vetinari stosuje zjadliwą ironię, a rozmaici prości mieszkańcy Ankh-Morpork mówią już zupełnie inaczej

Chyba warto będzie ponownie to przejrzeć ze zwróceniem uwagi na te zróżnicowania.

Teraz pytanie, czy wolisz umyślnie uczynić dialogi sztucznymi w imię pięknego stylu, czy jednak pójść w coś bardziej wiarygodnego?

Zwykle wolałem to pierwsze, ale najwyraźniej muszę to jeszcze przemyśleć…

 

Dzięki za wskazówki!

Przeczytawszy.

Opowiadanie z pomysłem i niezłym zakrętasem bizarro w końcówce. Groza niestety jest dość wzmiankowa i raczej pastiszowa, co powoduje lekki niedosyt gotyku. Ale pogrywanie z klasyką ma swój urok. Poczucie humoru też przednie, bo dobrze bawiłam się przy lekturze. 

Dziękuję za komentarz!

Zgadzam się co do tego, że grozy mogło tutaj trochę zabraknąć, przynajmniej w stosunku do wytycznych konkursu. Cieszę się, że poza tym nie masz większych zastrzeżeń i czerpałaś przyjemność z lektury.

którego zabił wtedy nasz strzelec celny srebrnym guzem od żupana. ← ???

Czytało misię z zaciekawieniem i przyjemnością, ale do zakończenia, które jakoś tak wystrzeliło nagle i jakby nie rozwiązując zagadek. Potrzebny sequel, najlepiej też nie horror. :)

Jeżeli historia świata zbliżona do naszej, to kustosz posłużył się małym anachronizmem, ale formacja jako taka jak najbardziej istniała: https://pl.wikipedia.org/wiki/Strzelcy_celni.

Cieszę się, że Miś miał przyjemność z lektury, a nad konstrukcją zakończeń – jako się rzekło – będę dalej pracował…

Interesująca historia.

Faktycznie, trochę to wygląda jak parodia horroru. Erudycyjna przy tym. Studenci wybierają się w dziwne okolice, gdzie coś może im zrobić kęsim, ale nie zamierzają imprezować, tylko prowadzić badania. A zaczynają od nawiązania kontaktu z obcym bytem.

Wyrażają się przy tym tak prawidłowo, że to aż śmieszne.

Lubię szyfry, więc ten kawałek mi się wyjątkowo podobał. Mam nadzieję, że Rychu jakoś wyciągnie kompanów z kabały. Wierzę w matematykę i matematyka!

Babska logika rządzi!

Bardzo mi przyjemnie, że Cię zainteresowała. “Parodia horroru” spod Twojej klawiatury nie brzmi napastliwie, owszem – może wręcz czule (oczywiście kwestia kontekstu).

Wyrażają się przy tym tak prawidłowo, że to aż śmieszne.

To nie do końca dobrze, bo zupełnie tego nie planowałem. Kwestia zresztą przedyskutowana już z Gravel. Zdecydowanie do zapamiętania i przemyślenia na przyszłość.

Lubię szyfry, więc ten kawałek mi się wyjątkowo podobał.

Bardziej kod niż szyfr, ale mam nadzieję, że znajdzie się więcej fanów!

Wierzę w matematykę i matematyka!

Matematyka to potęga, ale ci matematycy… W każdym razie urwałem w tym miejscu, bo wydało mi się, że nie będzie już ciekawe opisywanie, jak wyrabia kilometraż przez góry i sprowadza pomoc.

No ba! Wiadomo, że parodia jest o wiele fajniejsza niż horror. :-)

Śmiech jest zdrowszy od adrenaliny, podniesionego ciśnienia i takich tam…

Babska logika rządzi!

Owszem, tu się zgadzam, przez to nie bardzo rozumiem horror ideowo i raczej nie umiałbym go dobrze napisać, ale nie jest to przecież powód do dumy, prędzej jakieś – czy ja wiem – ograniczenie warsztatu literackiego?

Jest klik, komentarz wkrótce :)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Bardzo miło widzieć, że wreszcie odzyskałeś konto!

Muszę berylowi jakieś kwiaty i czekoladki posłać :)

Nawet nie wiesz z jaką ulgą sobie klikam, nie musząc biegać do hyde parku. Toż to udręka! (dla leniwych zwłaszcza)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Moją uwagę zwróciły opisy, zwłaszcza przyrody. Są precyzyjne, eleganckie i wyczerpujące, a przy tym nie nużą. Pod tym względem jest, według mnie, naprawdę bardzo dobrze.

Fabularnie tekst aż tak mnie nie porwał, choć doceniam pomysł. Z początku miałem wrażenie, że czeka mnie bardziej swojska i elegancka wersja Blair Witch Project. Sam nie wiem, czy opowiadanie nazwałbym parodią, zwłaszcza że na końcu robi się naprawdę „serio” i gęsto. Chyba wolałbym, żeby to przełamanie nastroju nastąpiło wcześniej. Tak czy inaczej, Twój sprawnie napisany tekst czytało mi się dobrze, wrażenia z lektury mam zdecydowanie pozytywne. Dobijam bibliotekę.

Pozdrawiam!

 

Dziękuję za dobicie i miło słyszeć, że komuś przecież przypadły do gustu opisy przyrody, bo testy na czytelnikach wykazywały groźbę ich “przekartkowania”. Wskazówka z wcześniejszym przełamaniem nastroju cenna, też miałem wrażenie, że początek wciąż jeszcze przegadany, ale mimo starań o zwięzłość potrzebowałem trochę znaków, aby doprowadzić ich do tego Toflsztyna i umieścić w zamku. O Blair Witch Project przy pisaniu nie myślałem, ale widzę, że nie Ty pierwszy masz to skojarzenie, więc na pewno coś jest na rzeczy.

Pozdrawiam i życzę udanych Świąt!

Ślimaku,

 

pozwoliłem sobie w nowym komentarzu, żebyś zauważył :)

Najpierw podzielę się skojarzeniem, które może Cię nieco zdziwi (zapewniam, że to komplement, w razie wątpliwości: Jest tu coś z “Wakacji z duchami” A. Bahdaja. Niewiele już z tej książeczki pamiętam, ale poczułem się zabrany w podobne rejony.

W opowiadaniu uwidacznia się to, o czym rozmawialiśmy u mnie na becie – wiedza o górach i zwyczajna przyjemność z pisania o nich. Łatwo to tutaj dostrzec.

Językowo mi się podobało, operujesz ciekawym i zróżnicowanym słownictwem, które pasuje do opowieści, opisy są przyjemne dla oka i obrazowe. Problem pojawia się przy dialogach. Tu miewałem momenty, podobnie jak gravel, gdy czułem sztuczność wypowiedzi. Brakło, zwłaszcza w wypowiedziach młodych, pewnego luzu, swobody, nieskrępowania. Były zbyt erudycyjne, jak dla mnie, co psuło ogólny wydźwięk. Do tego na Twoim miejscu porzuciłbym nawiasy w dialogach. Być może to poprawne – nie wiem – ale kompletnie mnie nie przekonuje.

Fabularnie jest tak sobie. To znaczy poszczególne elementy, takie jak spotkanie z miśkiem, jak odkodowywanie wypowiedzi “zamku”, jak pierwsze spotkanie z Mnichem – bardzo fajne. Natomiast całościowo jakoś tak bez wyrazu to wyszło, mam wrażenie. Może mylnie, ale czułem, że za długo dochodzimy do pewnych rzeczy, by w finale wszystko się szybciutko rozwiązało (i to nazbyt otwarcie, zauważę, znów za gravel). Finalnie nie dało mi to pełnej satysfakcji. Za to akcenty humorystyczne cenię sobie bardzo, zaznaczę :)

Takaż to opinia, mieszana, ale bardziej pozytywna niż negatywna. Muszę sięgnąć jeszcze po to Twoje piórkowe opko, zobaczymy, cóżeś tam nawymyślał :)

 

Pozdrawiam,

fmsduval

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Dziękuję za lekturę i zajmujący komentarz! I owszem, moim zdaniem zupełnie słusznie w nowym wpisie, zwłaszcza gdy między Twoim poprzednim a tym pojawiło się kilka innych.

Jest tu coś z “Wakacji z duchami” A. Bachdaja. Niewiele już z tej książeczki pamiętam, ale poczułem się zabrany w podobne rejony.

Bahdaja. Też niemal nic nie pamiętam, ale może i jest podobny klimat? A Bahdaj podobno potrafił pięknie pisać o górach (Order z księżyca) – może jeszcze kiedyś przeczytam?

Problem pojawia się przy dialogach. Tu miewałem momenty, podobnie jak gravel, gdy czułem sztuczność wypowiedzi. Brakło, zwłaszcza w wypowiedziach młodych, pewnego luzu, swobody, nieskrępowania.

Zapewne… Obawiam się, że jeżeli ta swoboda nie przychodzi naturalnie, to bardzo trudno będzie ją uzyskać drogą świadomej pracy umysłowej, ale na pewno nie zrezygnuję…

Do tego na Twoim miejscu porzuciłbym nawiasy w dialogach. Być może to poprawne – nie wiem – ale kompletnie mnie nie przekonuje.

I jak pisać te dialogi? Myślników nie chcą, nawiasów nie chcą, przecież ta interpunkcja robi się w pewnym momencie po prostu uboga.

Natomiast całościowo jakoś tak bez wyrazu to wyszło, mam wrażenie. Może mylnie, ale czułem, że za długo dochodzimy do pewnych rzeczy, by w finale wszystko się szybciutko rozwiązało

Zdecydowanie pole do dalszej pracy. Jeżeli robię wszystko od początku do końca wymierzone i zgodne z założeniami, a w efekcie wygląda, jakby mnie limit znienacka dopadł, to wcale nie jest pożądany rezultat.

Takaż to opinia, mieszana, ale bardziej pozytywna niż negatywna. Muszę sięgnąć jeszcze po to Twoje piórkowe opko, zobaczymy, cóżeś tam nawymyślał

Dziękuję! Na pewno będę ciekaw, to akurat jest trochę eksperyment stylistyczny, w znacznie większym stopniu oparty właśnie na dialogach, dałby się prawie bez bólu przerobić na dramat.

 

Pozdrawiam nawzajem,

Ślimak

Tekst mi się bardzo podoba. Wciągnął mnie.

Mam kilka wątpliwości:

“dla pięciu turystów na krzyż.” sugeruje chrześcijański charakter okolicy. Prawda?

Mam problem ze znaczeniem epitetu “obszerna suknia”. Czy to znaczy luźna? Z falbankami?

 

Nie zrozumiałem do końca niestety natury mnicha-maga. Z jakiego powodu (fabularnie) jest on niedźwiedziem? Do czego Ci to było potrzebne?

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Tekst mi się bardzo podoba. Wciągnął mnie.

Cieszę się bardzo.

“dla pięciu turystów na krzyż.” sugeruje chrześcijański charakter okolicy. Prawda?

Mnich i Zielony Klasztor chyba też. Oczywiście mógłby to być mnich i klasztor buddyjski albo całkiem fikcyjna religia, ale nie mam nic przeciwko ogólnemu założeniu, że mowa o chrześcijaństwie.

Mam problem ze znaczeniem epitetu “obszerna suknia”. Czy to znaczy luźna?

Tak. Myślisz, że to nie jest jednoznaczne? Wydawało mi się w pełni zrozumiałe.

Nie zrozumiałem do końca niestety natury mnicha-maga. Z jakiego powodu (fabularnie) jest on niedźwiedziem? Do czego Ci to było potrzebne?

On nie jest niedźwiedziem. Tam jest napisane:

telepatyczny rozkaz upadłego mnicha walczył o lepsze z upartą niedźwiedzią naturą,

czyli on po prostu potrafi komunikować się ze zwierzętami i narzucać im swoją wolę.

 

Pozdrawiam poświątecznie!

czyli on po prostu potrafi komunikować się ze zwierzętami i narzucać im swoją wolę.

Coś mi się z animagami skojarzyło, mój błąd.

 

Co do obszernej sukni, to nie wiem, ale raczej mi się skojarzyło się z przeciwstawieniem do skąpa.

A luźna – ciasna. Ogólnie nie załapałem obrazu w tym miejscu.

 

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

W zasadzie – dlaczego nie? “Luźna” nie brzmi gorzej, więc skoro “obszerna” może komuś przeszkadzać…

Natomiast ta końcówka:

W niedźwiedziu jednak telepatyczny rozkaz upadłego mnicha walczył o lepsze z upartą niedźwiedzią naturą, podpowiadającą mu, że o tej porze roku należy pożywiać się rosnącymi już bujnie ziołami. W końcu sapnął gniewnie, opadł na cztery łapy i udał się susami w gęsty chruśniak.

pojawia się bez wprowadzenia i raczej rozmydla, niż wieńczy fabułę. Wcześniej nie potrafię zgadnąć, że ma taką zdolność i z czego ona wynika.

Kojarzy mi się z opowieściami o panu Sułku, gdzie na końcu objawiał się gajowy Marucha.

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Obawiam się, że to prawda i nawet skojarzenie bardzo trafne (bo przecież “marucha” to gwarowe określenie niedźwiedzia…). Teraz nie będę już rekonstruował zakończenia, byłaby to chyba zbyt poważna ingerencja w opublikowane opowiadanie, niemniej zapamiętam sobie na przyszłość. W ogóle jakość zakończeń wybija się na pierwszy plan jako najpoważniejszy problem z moją “twórczością”. Próbuję się oczywiście uczyć na podstawie lektury autorów o warsztacie lepszym od mojego, ale ponowię pytanie – czy może ktoś widział jakieś dobre opracowanie na ten temat?

Ślimaku, na szybko, kilka fajnych artykułów na temat konstruowania zakończeń (ale nie tylko, bo mowa w nich także m. in. o strukturze historii):

 

https://mythcreants.com/blog/your-plot-is-a-fractal/

https://www.masterclass.com/articles/how-to-write-the-perfect-ending-for-your-novel

https://mythcreants.com/blog/planning-character-arcs/

https://www.tor.com/2020/07/28/never-say-you-cant-survive-the-ending-is-the-beginning/

https://www.campfirewriting.com/learn/writing-endings-arrival-the-dark-knight-adventure-time

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Gravel, śli(ma)cznie dziękuję! Na pewno zapoznam się, przeanalizuję i przemyślę.

A nie ma za co, mam nadzieję, że coś się przyda. Polecam szczególnie poszperać po mythcreants.com, bo mają tam dużo obszernych, szczegółowych analiz konkretnych przykładów z literatury fantastycznej. Ostrzegam zawczasu, że warto ich czytać ze świadomością, że momentami popadają w dość mocne skrajności, zwłaszcza w kontekście tzw. social justice. Ale jeśli chodzi o artykuły na temat budowy tekstu są bardzo pomocni.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Ślimaku, ale przednie pytanie!:-) Ta kwestia zajmuje mnie od dawna i od razu napiszę, że nie znalazłam odpowiedzi, są pewne myki z poradników, lecz mnie nie przekonują. 

Widzę, że Gravel już podrzuciła Ci linki, więc podzielę się swoimi lekturami, aby nie powielać.  Moje typy lekturowe mogą być nieco dziwaczne. Kres – ok, King – też, ale to zabiegi i choć szanuję ich wiedzę/doświadczenie oraz to, że podzielili się swoimi spostrzeżeniami ich porady się lekko zdezaktualizowały. Z radami często tak bywa.

Warsztat – trza nad nim pracować i popełniać kolejne teksty. Interpunkcję, słowa odpuść, od pierwszego wstawionego tutaj opka panujesz nad nimi jak mało kto. Całość, rozłożenie akcentów, zakończenie. Jasne, tu pewnie można byłoby pokombinować..

Dobrze, koniec uników. Moje fascynacje mogą być dziwaczne. Ostatnio, największe wrażenie zrobiła na mnie książka G. Saundersa (tłum.K.Umiński) “Kąpiel w stawie podczas deszczu”. Jest właściwie zapisem seminarium ze studentami analizującymi wybrane rosyjskie opowiadania. Lubię ogromnie Saundersa, choć “Sielanki” były dla mnie zbyt jednorodne – wybór. Wcześniej był to Cortazar z wykładami na Berkeley (co roku zapraszany jest tam bardzo znany pisarz/noblista, aby przeprowadził kurs), niektóre seminaria zostają opracowane, część z tych niektórych wydana w Polsce. Wolę pisarzy nie prawiących o sztuczkach, zabiegach, bo w gruncie rzeczy sami tak nie piszą, chyba że na “przemiał” (sorry za słowo). Są pewne zasady – jasne i trzeba je poznać, warto też czytać, lecz nic – dla mnie – nie zastąpi Autora przy pisaniu. 

Interesujące było dla mnie odczytywanie literatury przez pewnego profesora, musiałabym wygooglać książkę, nie mam już jej. Była stosunkowo głośna.

Ostatnio zażyczyłam sobie w prezencie trzy rzeczy z PIWu: I. Calvino “po co czytać klasyków” (tłum. A. Wasilewska), R. Jacobson “Mój futuryzm…” (tłum. D. Ulicka), G.Manganelli “Literatura jako kłamstwo” (tłum. J. Ugniewska).

Z polskich krytyków, recenzentów niejako bogiem była Janion, teraz R. Koziołek.

pod srd :-) 

 

Edytka: Zorientowałam się, że nie czytałam tego twojego tekstu, zatem będzie szybka recenzja. Dopytaj, jeśli będzie coś niejasne, gdy będę potrafiła spróbuje doprecyzować. :-)

 

Fajne i mi bliskie. Każda wyprawa w góry taką jest, w zasadzie każda wyprawa nawet na nizinach!:-)

,Dwadzieścia minut odczekał spokojnie, posilając się nieco i fotografując wnętrze jaskini. Równo o dziewiątej ujął dłoń lokatorki i poprowadził ją ku ujściu komnaty

Czemu odczekał? Nie rozumiem.

,Studentem matematyki… zgoda, to w zasadzie problem z klasy pytań Fermiego. Jaki odsetek populacji zorientuje się, że w pozornym hałasie nadają coś kodem binarnym? Wykładowcy i nauczyciele matematyki, szaradziarze, jacyś przypadkowi oczytani bystrzacy? Zbierze się ich wszystkich w kraju spokojnie parędziesiąt tysięcy, co najmniej promil populacji, szacuję z dużym zapasem. Jeżeli w zamku nocuje kilkaset osób rocznie, to średni czas oczekiwania: najwyżej dwa lata. A nie wolałaś nadawać alfabetem Morse’a?

Tu parsknęłam szczerym śmiechem. ^^ Nie wytrzymałam. Potrafisz w humor zadziałać! Ten Fermi na początku i Morse'e na końcu rozbroił mnie totalnie  :-))

 

Jak według mnie przedstawia się całość. Świat jest realny, postaci też, Krągła Kotlina również. Coś, nie klei się fabuła. Niekiedy rozciągasz ją dialogami (nie są nienaturalne, są ok, lecz niezbyt "posuwają" akcję do przodu – i pamiętaj, że nie jestem apologetą akcji – dopełniasz wyjaśnieniami. Daj świat i ludzi – tylko tyle, a czytelnicy niech odczytują. Chyba wyostrzyłabym ludzkie charaktery, nie dodając tak neutralnych dopowiedzeń dialogowych.

Końcówkę rozumiem lekko przez mgłę.

Klikałabym biblio za warsztat i samą historię!

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Ależ odpowiedź, Smoczyco! Zaciekawiłaś mnie w szczególności Kąpielą w stawie podczas deszczu, na pierwszy rzut oka zdaje się wartościowa, pewnie będę musiał się do tego dobrać. W szerszym zakresie – chętnie się zgodzę, że typowo poradnikowe sztuczki mają małą wartość przy rozwoju, myślałem raczej o opracowaniach literaturoznawczych, w których mogłaby znaleźć się na przykład analiza porównawcza zakończeń stosowanych przez wybitnych twórców. I owszem, prof. Janion także bardzo cenię (choć czytałem może mniej, niżby należało), na pewno już kiedyś o niej rozmawialiśmy.

Przepraszam za zwięzłość odpowiedzi, ale wydaje mi się, że najważniejsze wnioski wyraziłem. Dziękuję serdecznie i pozdrawiam!

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Anet, dobrze wiedzieć, że sympatyczne, Twoja wizyta zawsze sprawia przyjemność!

 

Asylum, obawiam się teraz, że mogłem przeoczyć Twoją edycję komentarza. Dziękuję zatem za uwagi do tekstu. Zgoda, zdążyłem już sobie od tego czasu trochę poukładać w głowie, byłoby dużo rzeczy do poprawy przy fabule, zwłaszcza końcówka. Zdecydowanie miewam też trudności z różnicowaniem charakterów postaci. Wskazany fragment nie wydał mi się bardzo humorystyczny, ale dobrze wiedzieć, że niektórzy go tak odczytają!

Czemu odczekał? Nie rozumiem.

– Poradzę sobie. Nie musimy przypadkiem podjąć działań dokładnie w tym samym czasie?

– To zsynchronizujmy zegarki i… ile czasu potrzebujesz, żeby dojść tam w góry?

– Do dziewiątej na pewno zdążę.

– Zgoda, dziewiąta.

Bardzo serdeczne pozdrowienia!

Ślimaku, całkiem zgrabnie połączyłeś współczesność z elementami magii, skutkiem czego powstało niezłe opowiadanie. A choć fragment z odczytywaniem wystukiwanego kodu wymknął się mojej zdolności pojmowania, zaciekawienie co do losów bohaterów utrzymało się do końca i cała historię mogę uznać za satysfakcjonującą. ;)

 

wierz­choł­ki gór skrzy­ły się w ja­snym słoń­cu… → Może wystarczy: …wierz­choł­ki gór skrzy­ły się w słoń­cu

Czy bywa ciemne słońce?

 

– Jak wy­so­ko je­ste­śmy? – chcia­ła wie­dzieć.– Jak wy­so­ko je­ste­śmy? – Chcia­ła wie­dzieć.

 

Drzwi ustą­pi­ły z ma­low­ni­czym skrzy­pie­niem.Drzwi ustą­pi­ły z głośnym skrzy­pie­niem.

Na czym polega malowniczość skrzypienia?

 

Czy mie­li­by­ście może ocho­tę na małe wstęp­ne zwie­dza­nie zamku? – ku­stosz za­gar­nął po­wie­trze sze­ro­kim za­pra­sza­ją­cym ge­stem.Czy mie­li­by­ście może ocho­tę na małe wstęp­ne zwie­dza­nie zamku? – Ku­stosz za­gar­nął po­wie­trze sze­ro­kim za­pra­sza­ją­cym ge­stem.

 

Wę­dro­wiec na­tknął się wresz­cie na złotą po­świa­tę nie­mal jed­no­cze­śnie z gra­ni­cą lasu… → Czy dobrze rozumiem, ze wędrowiec i granica lasu niemal jednocześnie natknęli się na złotą poświatę?

 

ani mu­śli­no­wa su­kien­ka ma­ją­ca aku­rat jesz­cze tyle ma­te­ria­łu, aby choć tro­chę an­ga­żo­wać wy­obraź­nię… → Sukienka może być uszyta z materiału, ale materiału mieć nie będzie.

Proponuję: …ani mu­śli­no­wa su­kien­ka, na którą zużyto tyle ma­te­ria­łu, aby choć tro­chę an­ga­żo­wać wy­obraź­nię

 

ani bu­ci­ki na nie­bez­piecz­nie wy­so­kim ob­ca­sie. → Buciki były dwa i każdy z nich miał obcas, więc: …ani bu­ci­ki na nie­bez­piecz­nie wy­so­kich ob­ca­sach.

 

a lo­do­wa­ta po­cząt­ko­wo ręka wra­ca­ła do pra­wi­dło­wej tem­pe­ra­tu­ry. → A może: …a lo­do­wa­ta po­cząt­ko­wo ręka odzyskiwała prawidłową temperaturę.

 

za­parł­szy się ple­ca­mi o więk­szy głaz. Ze­śli­zgnął się za nią, zdo­łał prze­czoł­gać się obok… → lekka siękoza.

 

na­uczy­cie­le ma­te­ma­ty­ki, sza­ra­dzia­rze… → …na­uczy­cie­le ma­te­ma­ty­ki, szaradziści

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję, Regulatorko – zdążyłem zatęsknić za Twoimi przeglądami! Wciąż eksperymentuję z wieloma rzeczami, nie jest to pewnie moje najciekawsze opowiadanie ani najlepiej zredagowane, ale tym bardziej przydadzą się Twoje uwagi. Cieszę się, że ogółem uważasz tekst za niezły. Starałem się opisać wątek odczytywania kodu jak najbardziej klarownie, ale przyznaję, że część czytelników może się w tym miejscu poczuć wyobcowana.

wierzchołki gór skrzyły się w jasnym słońcu… → Może wystarczy: …wierzchołki gór skrzyły się w słońcu

Czy bywa ciemne słońce?

Chodziło mi zasadniczo o to, że nie było zakryte chmurami czy zamglone. Może: w ostrym słońcu

– Jak wysoko jesteśmy? – chciała wiedzieć.– Jak wysoko jesteśmy? – Chciała wiedzieć.

Nigdy dobrze nie czułem tej kwestii ortograficznej, ale trudno mi się tutaj zgodzić. “Chciała wiedzieć” traktuję jako (metaforyczny?) odpowiednik “zapytała”, a nie jako samodzielne zdanie oznajmujące, ponieważ oddzielone od treści wypowiedzi nie ma sensu. Przejrzałem dla pewności Korpus PWN i wszystkie wystąpienia są małą literą, wliczając całkiem porządne przykłady (Niezwyciężony Lema, Dziecko piątku Musierowicz).

Drzwi ustąpiły z malowniczym skrzypieniem.Drzwi ustąpiły z głośnym skrzypieniem.

Na czym polega malowniczość skrzypienia?

Właśnie nie na tym, że jest szczególnie głośne, tylko na tym, że pasuje do ogólnie staroświeckiego nastroju zamku. Nie wiem, przychodzi Ci może do głowy jakiś inny trafny przymiotnik?

Czy mielibyście może ochotę na małe wstępne zwiedzanie zamku? – kustosz zagarnął powietrze szerokim zapraszającym gestem.Czy mielibyście może ochotę na małe wstępne zwiedzanie zamku? – Kustosz zagarnął powietrze szerokim zapraszającym gestem.

A tutaj bez cienia wątpliwości. Dziękuję!

Wędrowiec natknął się wreszcie na złotą poświatę niemal jednocześnie z granicą lasu… → Czy dobrze rozumiem, że wędrowiec i granica lasu niemal jednocześnie natknęli się na złotą poświatę?

Może nie chciałem, abyś dokładnie tak to zrozumiała, ale jak to lepiej zredagować?… Może po prostu: niemal przy samej granicy lasu

ani muślinowa sukienka mająca akurat jeszcze tyle materiału, aby choć trochę angażować wyobraźnię… → Sukienka może być uszyta z materiału, ale materiału mieć nie będzie.

Proponuję: …ani muślinowa sukienka, na którą zużyto tyle materiału, aby choć trochę angażować wyobraźnię

Znacznie lepiej! Sporo się namęczyłem nad tym zdaniem, a i tak nie byłem zadowolony z jego kształtu.

ani buciki na niebezpiecznie wysokim obcasie. → Buciki były dwa i każdy z nich miał obcas, więc: …ani buciki na niebezpiecznie wysokich obcasach.

Spotykałem chyba tę pierwszą formę, ale zgadza się, pod względem logicznym tak lepiej.

a lodowata początkowo ręka wracała do prawidłowej temperatury. → A może: …a lodowata początkowo ręka odzyskiwała prawidłową temperaturę.

Też myślę, że ładniej.

zaparłszy się plecami o większy głaz. Ześlizgnął się za nią, zdołał przeczołgać się obok… → lekka siękoza.

Mogę zmienić na przepełznąć.

nauczyciele matematyki, szaradziarze… → …nauczyciele matematyki, szaradziści

Słusznie, nie wiem nawet, skąd mogłem wziąć ten dziwny wariant.

 

Jeszcze raz pięknie dziękuję za wartościowe uwagi i pozdrawiam!

Bardzo proszę, Ślimaku. Cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne i mam nadzieję, że to, co niżej, także Cię zadowoli. ;)

 

Cho­dzi­ło mi za­sad­ni­czo o to, że nie było za­kry­te chmu­ra­mi czy za­mglo­ne. Może: w ostrym słoń­cu

Skoro słońce świeciło na bezchmurnym niebie i nie było przymglone to może: …wierz­choł­ki gór skrzy­ły się w jaskrawym/ oślepiającym słoń­cu

 

“Chcia­ła wie­dzieć” trak­tu­ję jako (me­ta­fo­rycz­ny?) od­po­wied­nik “za­py­ta­ła”, a nie jako sa­mo­dziel­ne zda­nie oznaj­mu­ją­ce, po­nie­waż od­dzie­lo­ne od tre­ści wy­po­wie­dzi nie ma sensu.

Rozumiem Twoje podejście do sprawy.

 

Wła­śnie nie na tym, że jest szcze­gól­nie gło­śne, tylko na tym, że pa­su­je do ogól­nie sta­ro­świec­kie­go na­stro­ju zamku. Nie wiem, przy­cho­dzi Ci może do głowy jakiś inny traf­ny przy­miot­nik?

Proponuję: Drzwi ustą­pi­ły z nastrojowym/ urokliwym/ naznaczonym wiekiem skrzy­pie­niem.

 

Może nie chcia­łem, abyś do­kład­nie tak to zro­zu­mia­ła, ale jak to le­piej zre­da­go­wać?…

Proponuję: Wę­dro­wiec na­tknął się wresz­cie na złotą po­świa­tę w chwili gdy objęła też gra­ni­cę lasu

 

Spo­ty­ka­łem chyba tę pierw­szą formę, ale zga­dza się, pod wzglę­dem lo­gicz­nym tak le­piej.

Tu pozwolę sobie dodać, że buty na wysokim obcasie rażą mnie tak samo, jak koszula z krótkim rękawem, choć wiadomo, że koszula ma przecież dwa rękawy.  

 

Mogę zmie­nić na prze­peł­znąć.

Tak, pełzanie jest chyba bliższe Twojej naturze… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Owszem – to, co niżej (a teraz już wyżej), zdecydowanie też mnie zadowala!

 

Bardzo podoba mi się “naznaczone wiekiem skrzypienie” oraz “w chwili, gdy objęła też granicę lasu”. Nigdy nie mówiłem inaczej niż “koszula z krótkim rękawem”, więc to naprawdę cenna wskazówka językowa. I wreszcie chętnie przyjmuję “jaskrawe słońce”. Przypomniał mi się tutaj ten cytat:

To scena w brązach i żółcieniach,

w ukośnym świetle, bardzo ostrym,

w powietrzu niczym nurt strumienia,

gdzie w nieczystościach – wodorosty…

Ponownie serdecznie dziękuję!

Ślimaku, nie kryję szczerej i wielkiej radości, że spodobały Ci się moje propozycje. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka