- Opowiadanie: Verus - Gdy zaczyna się noc

Gdy zaczyna się noc

Powiem tylko we wstępie: niech drzwi ścisną licznik portalowy. :D

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Gdy zaczyna się noc

Gdy zaczyna się noc, zbierają się koszmary.

Marlene de Montaigne była zdania, że istnieją takie miejsca na ziemi, gdzie słowa te są zadziwiająco przewrotnie prawdziwe.

Jeszcze chwilę pozwoliła sobie patrzyć w okno, za którym widać było głównie dachy kamienic pogrążonych w mroku. Niebo spowijały chmury, nie pozwalając wyjrzeć ani jednej gwieździe, a nieliczni ludzcy mieszkańcy miasteczka w noce takie jak ta nie zapalali świateł. Tak było bezpieczniej.

Marlene uważała jednak, że zalicza się do grona „tutejszych”, a że podobnie twierdził pewien list z czerwoną pieczęcią, sala obrad została jasno oświetlona. Dzięki temu widziała w odbiciu w szybie, że zebrani zaczynają się niecierpliwić, więc odwróciła się do nich.

O tyle dobrze, że nie musiała wymuszać uśmiechu. I tak by go nie docenili.

Przy okrągłym stole krzesła zajmowały cztery osoby. Dwa miejsca były puste. Zajęła jedno z nich i od razu skierowała spojrzenie na drugie.

– Witam – zaczęła. – Jak rozumiem, porucznik Abelforth nie wrócił?

– Nie, pani – odpowiedział natychmiast mężczyzna po drugiej stronie stołu. Siedział wyprostowany, a aurę spokoju, którą roztaczał, psuły jedynie niespokojne ruchy, w szczególności nosa. Wzroku jednak nie spuszczał z Marlene. – Od ostatniego nowiu minął miesiąc. To…

– …zbyt długo – przerwał mu syk z miejsca obok. Siedząca tam osoba wiecznie wydawała się nieco… rozmyta. Gdy skupiło się wystarczająco mocno, kształty zarysowywały się wyraźniej, żeby zaraz znowu umknąć percepcji. – Wiemy, wszyscy wiemy. I wiemy też przecież, co tam zastał!

– Pęknięty krąg – rzuciła tylko trzecia osoba. Słowa zawisły w powietrzu, jak gdyby wszyscy wstrzymali oddech.

Marlene westchnęła głośno, przerywając ciszę. Przesunęła wzrokiem po kolei po wszystkich, którzy zabrali głos – sir Nathanielu, M. Tone i lady Graciene – aż jej wzrok spoczął na czwartym obecnym. Kobieta ta odróżniała się od pozostałych ubiorem. Marlene najbardziej intrygowały jednak oczy Giselle, zawsze zasłonięte przepaską. Mimo to starucha bez wątpienia wyczuła spojrzenie, które na niej spoczęło.

– Mówiliśmy ci to już i nie słuchałaś – powiedziała głosem starym jak pajęczyny w piwnicy, niosącym ze sobą wspomnienie deszczowego lata i ledwie słonecznej jesieni.

– Nie słuchałam. Ale Abelforth też nie, a jemu chyba nikt nie zarzuci, że jest tutaj gościem. Jego rodzina włada tymi ziemiami od stuleci.

– A teraz przepadł. Szklane kule, które ze sobą zabrał, milczą.

– Miałaś odbudować krainę, a zignorowałaś takie zagrożenie! – wykrzyknęło M. Tone. Echo syku nadal było wyczuwalne, ale ten rok nauczył Marlene trzymać emocje na wodzy.

– Zignorowałam? Nie. Imperator przysłał mnie tutaj, ponieważ uważał, że toniecie i potrzebujecie kogoś, kto patrzy na rzeczy z zewnątrz. I to właśnie zrobiłam, a w moim „na zewnątrz” pęknięte kręgi się nie zdarzają. Jednak – Marlene uniosła dłoń, powstrzymując lady Graciene przed odezwaniem się – rozumiem, że aby doprowadzić nas do szczęśliwego zakończenia – urwała, dając sobie sekundę na delektowanie się ich skrzywieniami na dźwięk tych słów – wewnątrz i na zewnątrz muszą stać się może nie tym samym, ale przynajmniej wystarczająco podobnym. I dlatego wyruszę śladem porucznika Abelfotha.

Przy stole zapadło milczenie, obecni wymienili spojrzenia, aż w końcu przerwał to śmiech Giselle, zgrzytliwy jak stare zawiasy. Marlene ponownie zwróciła na nią wyczekujący wzrok, nie otrzymała jednak odpowiedzi.

– Czy tymczasem możemy przejść do pozostałych spraw? – podjęła. – Nie tylko to wydarzyło się od ostatniego nowiu.

 

Spotkanie trwało, dopóki wszystkie zegary w rezydencji nie zaczęły wybijać trzeciej, a zanim przebrzmiał ostatni z nich, obecni opuścili salę.

Marlene przeciągnęła się na krześle. Drzwi otworzyły się ponownie i głośny stukot obcasów zapowiedział nadejście Doriana w nienagannie wyprasowanej marynarce i lściącej czernią koszuli. Mężczyzna zatrzymał się tuż obok.

– Czy czegoś potrzebujesz, pani?

Przez niemal rok, który tu spędziła, poznał ją wystarczająco, żeby nie wyskoczyć z uwagami w rodzaju „czy naprawdę zamierzasz wyruszyć, pani?”.

– Przygotowania wszystkiego na jutrzejszą trasę – powiedziała Marlene, wstając i kierując się do okna. – I powiedz mi, Dorianie… czym jest pęknięty krąg?

Pozwoliłem sobie pomyśleć, że nie zaskoczy mnie już niczym, pomyślał doradca. Niczym, poza ujawnieniem rasy, spośród których wykluczono do tej pory tylko wilkołaka i wampira…

Zrozumiała, że nawet jak na tutejsze standardy, w których budowanie napięcia grało w konwersacji zadziwiająco istotną rolę, czeka na odpowiedź zbyt długo.

– Wzięłam to za przesąd, ponieważ brzmiało jak on. Większość rzeczy otoczona tutaj takim niemym strachem, taką tajemnicą okazuje się być mirażem. Gdyby jednak… wolałabym wiedzieć.

Zebrał się w sobie, odchrząknął. Jedno musiał przyznać – bywała bezpośrednia i zdecydowanie się tego od niej uczył. Nawet w sprawach, przed mówieniem o których ostrzegała go przeklętej pamięci babka.

– O pękniętych kręgach faktycznie stworzono wiele podań, istnieją również opracowania na ich temat… autorstwa raczej dalekich obserwatorów, należy zaznaczyć, jako że ci którzy zbliżyli się do kręgu, nie mieli okazji wrócić, aby o tym opowiedzieć lub wracali bez zdrowych zmysłów. Mówi się, że to osobliwość, która przebija się przez osnowę świata i ujawnia to, co jest za zasłoną, a jednak relacje obserwatorów niemal nigdy się nie zgadzają. To co wiadomo jednak na pewno, to że pęknięte kręgi się rozszerzają, połykając wszystko na swojej drodze. Nie umiemy tego zatrzymać, a gdy w końcu… zamykają się, znikają czy jak należy to nazwać, zostawiają po sobie jedynie gołą ziemię, na której nic nie rośnie i na którą żadne zwierzę nie tylko nie odważy się wejść, ale również nie pozwoli się wciągnąć.

– Niech służba zapakuje do mego powozu opracowania, które są dostępne w naszej bibliotece – odparła od razu Marlene. – Zapoznam się z nimi w drodze. Przygotuj podróż. Wierzę, że sam najlepiej wiesz, jak to zrobić. Chciałabym wyruszyć jutro po południu.

– Jak sobie życzysz, pani. – Doradca skłonił się delikatnie i odszedł, gdy dała mu znak dłonią. Poczekała aż zamkną się drzwi i kolejny raz zwróciła się ku milczącemu miastu.

– Pęknięty krąg, tak?

 

Wyjazd, planowany po południu, opóźnił się do wczesnego wieczoru. Była to noc po nowiu, na ulicach dało się zobaczyć przechodniów, a w oknach ciepłe światło ognia.

Marlene obserwowała służących, gdy wnosili do jej powozu ostatnią skrzynię z opasłymi tomiszczami. Bez zdziwienia zareagowała na czarny pojazd znaczony srebrnymi wzorami, który wtoczył się przez bramę i zatrzymał za rzędem powozów. Spodziewała się, że ktoś z rady postanowi do niej dołączyć – nie ufali jej, szczególnie M. Tone – ale nie postawiłaby złamanego grosza, że będzie to Giselle.

Kare konie prychnęły, gdy woźnica zeskoczył z kozła, żeby otworzyć drzwi przed wiedźmą. Ta, mimo przepaski na oczach, kroki skierowała wprost do stojącej na schodach Marlene.

– Lady – powiedziała, ale nie skłoniła głowy nawet odrobinę. – Przyłączę się do wyprawy.

– Chętnie skorzystam z twojego wsparcia, Najwyższa.

Giselle chyba spodziewała się protestu, bo nawet na jej poznaczonej głębokimi zmarszczkami twarzy, która zazwyczaj wyrażała co najwyżej kpinę, pojawiła się szczypta zdziwienia. Zaraz jednak wypełzł spod niego bardziej naturalny wyraz.

– To dobrze. Może przeżyjemy.

Z tymi słowami wiedźma skierowała się do powozu i zamknęła za sobą drzwi. Dopiero wtedy Marlene pozwoliła sobie na westchnienie. Giselle nie była jej wielką entuzjastką, to pewne. Niemniej, ta krótka wymiana zdań kazała zastanowić się jeszcze raz nad jej motywacjami. Czy rzeczywiście ryzykowałaby życiem, bo jej nie ufa? W końcu co Marlene mogła zrobić, jadąc do pękniętego kręgu w pojedynkę? Najwyżej umrzeć, co im wszystkim byłoby na rękę.

– Pani, wszystko gotowe. – Głos Doriana wyrwał ją z zamyślenia.

Zaraz potem siedzieli w wozie – ich dwoje, trzy skrzynie ksiąg i wszechobecny kurz, który podnosił się z tomów przy każdym wyboju. Za oknem widać było rezydencję – ciemne bloki kamienia z pojedynczą wieżą – i pomarańczowe niebo, zwiastun gasnącego dnia.

Nawet ten kolor zdawał się w krainie inny niż gdziekolwiek. Gdy była dzieckiem, jej świętej pamięci ojciec często mawiał, że dzień ma takie same włosy jak Marlene i dlatego po szczęśliwym czasie zmierzch jest rudy – to słońce żegna się, zarzucając lokami.

Tutaj jednak kolor wpadał w czerwień, aż człowiekowi przychodziło na myśl, że wampir przygotował sobie koktajl z pomarańczy i krwi.

 

Droga wśród ponurych miasteczek dłużyła się. Mijane miejscowości, bez względu na swój rozmiar czy położenie – wśród rozległych pól, ciemnych, nigdy niezasypiających lasów, krętych zakoli rzeki niegroźnej tylko na pierwszy rzut oka – były ciche i pozornie spokojne. Cienie jednak poruszały się, co w świetle gwiazd lub nielicznych latarni ujawniał wzrok, a w mroku jedynie przeczucie.

Dorian obserwował świat za oknem powozu, a Marlene przeglądała tomiszcza. Większość była dziennikami podróżników o kartkach cienkich i zżółkniętych, zapisanych drobnym pismem z licznymi plamami atramentu. Za to kroniki karty miały grube i sztywne, a równe rzędy liter tylko z rzadka urozmaicały szkice.

Gdy noc przemieniała się w świt, a Marlene ciężko było już walczyć z opadającymi powiekami – tym bardziej, że czytanie przy świetle chyboczącej w takt drogi lampy tylko bardziej męczyło oczy – westchnęła w końcu i zamknęła skrzynię.

– Nie ma tu nic pożytecznego. Suche fakty albo poetyckie opisy. Oczywiście, mam lepsze wyobrażenie, co do samego zjawiska, ale… dalej nie wiem, jak się z tym zmierzyć. Czy jeśli porucznik wiedział, że to pęknięty krąg… a przecież musiał wiedzieć… czy by się tam zbliżył? Jest tu dużo informacji o tych, którzy podeszli zbyt blisko i zostali pochłonięci, ale on zrobił na mnie wrażenie rozsądnego.

– Istotnie, cieszył się opinią osoby trzymającej się zasad, trzeźwo myślącej i niezbyt porywczej – odparł Dorian. – Wnioskowałbym więc, że jeżeli się tam zbliżył, miał ku temu dobry powód. Albo nie zrobił tego z własnej woli.

– Sądzisz, że ktoś mógł go zmusić.

– Powinniśmy się liczyć z taką ewentualnością. Historia – skinął głową na skrzynie z księgami – pokazuje, że w okolicach kręgów dzieją się złe rzeczy.

– Jeden z kronikarzy napisał, że mieszkańcy dziczeli. Że źle sypiali, miewali zwidy, słyszeli głosy, byli agresywni. Inny pokusił się o większą poetyckość. – Otworzyła notatnik, chwilę go kartkowała aż znalazła odpowiedni zapisek. – Wydawało się, że całe otoczenie czuje, że coś jest nie w porządku. Zwierzęta milczą, a ludzie wręcz przeciwnie, chcą krzyczeć. Ich gesty są nerwowe, dzieci nie wychodzą z podwórzy, wszyscy mocniej ściskają broń. Zdaje się, że szczególnie wtedy, kiedy są nią zwykłe grabie. – Marlene zamilkła, zatrzasnęła tomik. Chwilę patrzyła na okazałe góry w oddali. – Prawda jest taka, że nie rozumiem, z czym się zetkniemy. Porozmawiam z Giselle… jutro, na postoju.

– To dobry pomysł, pani.

– Nie musisz mnie ostrzegać – przerwała mu, zanim zdążył dodać coś jeszcze. – Pamiętam, że nie znam jej intencji.

 

Woźnica wiedźmy, będący jej jedynym towarzyszem podróży, powiedział, że stara śpi. Powtarzał to jeszcze trzy razy przez następne dni, aż Marlene przestała próbować i utyskiwała tylko pod nosem. Monotonia drogi nie pomagała w ukojeniu nastrojów, przyprawiając o bezsenne dni, podczas których wpatrywała się w sufity przydrożnych karczm, nie różniących się niczym poza nazwami. Czasami tylko zapachy z kuchni były mniej uciążliwe, a odgłosy z zewnątrz bardziej różnorodne, świadczące o bliskości strumieni lub bardziej ruchliwego traktu.

Coś zaczęło się zmieniać dopiero dzień drogi od miejsca docelowego. Najpierw zauważyli, że szklane kule przestały działać, a potem było już tylko gorzej.

Miasteczko położone najbliżej rzekomego pękniętego kręgu było miejscem do bólu przypominającym stolicę. Kamienice z ciemnego kamienia nachylały się nad drogami w większości zbyt wąskimi, aby mogły się tam wygodnie minąć dwa powozy. Mieszkańcy za dnia przemykali pod ścianami, podczas gdy w nocy w czasie tak dalekim od nowiu kroczyli głównymi ulicami, mówili głośno, myśląc – wiedząc – że okolica należy do nich, że są w niej panami. Tym razem nie przyjechała tu jednak mierzyć się z politykami, klanami wampirów, stadami wilkołaków, sabatami, mgławicami czy szlachtą. Mieli ważniejszą sprawę do załatwienia.

– Za kilka godzin pojedziemy konno wraz z oddziałem do wzgórza, z którego ponoć zobaczyć można krąg – powiedziała Marlene, gdy przed świtem zebrała doradcę, kapitana straży i przewodniczącego służby w niewielkim salonie, którego użyczył im właściciel karczmy. – To godzina drogi. Wszyscy powinni zachować czujność, dopóki nie dowiemy się, co się stało z porucznikiem. Czy pańscy ludzie, kapitanie, zaczęli już o niego rozpytywać?

Kapitan, postawny mężczyzna o zwierzęcych ruchach, skinął głową.

– Wspaniale – rzuciła. – Wyruszamy w południe. Podjedziemy do tego czegoś najbliżej jak się da.

Nikt nie skomentował, choć służący po wyjściu ze spotkania musiał wypić trzy kieliszki mętnego trunku, a kapitan osiem razy wystawić i schować pazury.

W południe jednak byli gotowi. Po niespełna godzinie za kolejnym wzniesieniem, zupełnie bez zapowiedzi, ukazała się plama mieniącej się czerni i Marlene w jednej chwili zrozumiała wszystkie niejasne opisy.

Zwiastun zagłady.

Obietnica zbawienia.

Pustka.

I nieskończoność.

Widok, który przyciągał, odpychał, rozgrzewał, ogarniał chłodem, napawał radością i wywoływał wściekłość.

Nie dziwne, że ludzie od tego wariowali.

Wrażenie minęło po… sekundzie? Minucie? Godzinie? Słońce nie drgnęło nawet na niebie, pora dnia się nie zmieniła. Musiała minąć zaledwie chwila.

– Nie wierzyłaś, a jednak tu jest – rozległ się nagle głos obok Marlene. Drgnęła nie tylko ona, ale również strażnicy. Na całkiem czarnym koniu bez jednego jasnego wioska siedziała starucha z zasłoniętymi oczami. – Co ty na to, lady?

Marlene spojrzała ponownie. Krąg dalej się zmieniał, ale teraz była na to przygotowana, zdusiła wrażenie ogarniającego ją chaosu, zepchnęła je głębiej. I w obliczu tego wydawało jej się, że to jedynie…

– …dziura – powiedziała na głos. – Magiczna dziura.

Giselle roześmiała się znowu tym chrapliwym śmiechem, który przywodził na myśl padające drzewa i wygasające dynastie.

– Magiczna dziura, która się powiększa – podjęła w końcu. – I co z nią zrobisz, lady de Montaigne?

Zamknę, chciała powiedzieć w pierwszej chwili. Powstrzymała się jednak.

– A co powinnam, Najwyższa?

– Znaleźć porucznika.

– Czyżbyś wiedziała o jego miejscu pobytu coś, czego ja nie wiem?

– Ja? Nie. Ten posłaniec, który pędzi tak, że zajechałby konia, gdybyśmy byli trochę dalej? Prawdopodobnie.

Marlene i oddział odwrócili się natychmiast. Faktycznie, z poprzedniego wzgórza gnał właśnie człowiek. Promienie słońca odbijały pot na bokach jego konia. Wyhamował z trudem przed linią strażników, którzy natychmiast rozpoznali w nim jednak swojego.

– Melduję, że znaleźliśmy porucznika, lady! – wykrzyczał niemal, dławiąc się podnieceniem i świeżym powietrzem.

– Gdzie więc jest?

– Zamknięty w lochu.

Marlene uniosła brwi, a Giselle swoim zwyczajem znów rozdarła powietrze śmiechem.

 

Loch miasteczka był jak wszystkie inne – wilgotny, ciemny, śmierdzący. Strażnicy nie chcieli słyszeć o dopuszczeniu kogokolwiek do więźniów, jednak wystarczyło kilka ostrych słów, a już prowadzono ich wąskimi korytarzami.

– Przyjechali, prowadzili dochodzenie… w końcu postanowili zbliżyć się do kręgu, ludzie obserwowali ich ze wzgórza – powiedział im w drodze powrotnej posłaniec. – Dotarli do połowy drogi i wtedy obserwatorzy stracili ich z oczu na niecałą godzinę. Gdy wracali, było ich o połowę mniej. Pędzili z bronią na gapiów. Ludzie uciekli, dotarli do miasta, tu kupą złapali pozostałych przy życiu i wrzucili do lochu. Jeden z mieszkańców zginął, ponoć porucznik obciął mu głowę. Mówią, że są agresywni, że mówią do siebie i krzyczą, że…

Cały ten opis bardzo pasował do tego, co Marlene przeczytała w drodze ze stolicy, a i widok w celi jak najbardziej przystawał do tego obrazu. Ludzie mieli wytrzeszczone oczy, rany na ciele – samookaleczenia, podpowiedziała mroczniejsza część jej umysłu – włosy i ubrania w nieładzie. Niektórzy siedzieli pod ścianami, inni krążyli po celi. Wypatrzyła porucznika w głębi pomieszczenia. Kiwał się w przód i w tył na pryczy.

– Poruczniku! Poruczniku! – powiedziała kilka razy. – Abelforth!

Nic. Nie reagował. Za to inny – człowieczek o bladej cerze i powolnych ruchach, bez wątpienia wampir – podszedł drobnymi krokami do krat i chwycił za nie. Nie miał ani jednego paznokcia.

– Lady! Krąg… krągkrąg się powiększa! – zaskowyczał.

– Wszystkie się powiększają, czyż nie? – spytała Marlene, powstrzymując gestem strażnika, który pałką chciał odgonić więźnia dalej.

– Nie tak jak ten, ooo, nie tak jak ten. Ten szybciej, coraz szybciej, szybciej i szybciej! On zje nas, nie uchowamy się, nikt z nas, o nie nie nie nie zje pożre szybko ja liczyłem liczyłem wszystko ja wiem to się staniestanie stanie niedługo bardzo niedługo.

Potrzebowała chwili, aby zrozumieć, nagle jednak całe jej ciało ogarnął chłód.

– Przyspiesza? Powiększa się coraz szybciej? – powtórzyła wolniej. W odpowiedzi otrzymała trzy chaotyczne skinienia. – I dotrze do miasta. Jak szybko?

– Cztery dni, nie więcej. Nie więcej z pewnością. Zginiemy, umrzemy nie nienie, o nie to gorsze niż śmierć dużo dużo dużogorsze.

– Porucznik wiedział?

– Powiedziałem mu, powiedziałem od razu. Dlatego zeszliśmy na dół zeszliśmy nie powinniśmy, o nienie nie nigdy nie powinniśmy. Nie schodźcie nie róbcie błędu nie. Uciekajcie zabierzcie nas zabierzcie zabierzciewszystkich. Wszystkich!

Z ostatnim słowem wyciągnął rękę przez kratę, chwycił przód koszuli Marlene i przyciągnął ją do siebie gwałtownie. Nie zdążyła zareagować, kły w jego ustach powiększyły się, znalazły się tuż obok jej szyi, ktoś krzyknął, strażnik rzucił się w ich stronę, w powietrzu zawirował skrzący proszek… Wampir cofnął się, gwałtownie chwytał powietrze. Jego ręce i twarz w chwilę pokryły się chrostami, jęknął przeszywająco, powietrze zawibrowało. Marlene, blada i drżąca, odwróciła się i napotkała tuż obok siebie twarz Giselle.

– Szaleniec, jak każdy, który zobaczył krąg ze zbyt bliska – szepnęła tylko wiedźma.

– Myślisz więc, że kłamał? – Marlene zacisnęła pięści, aby powstrzymać drżenie, ale w jej głosie wciąż słychać było ugryzienie, do którego na szczęście nie doszło.

– Nie. Myślę, że dowiedział się za dużo. I myślę, że zginiemy, jeśli nic nie zrobimy.

 

To teraz twoja kraina, Marlene. Musisz sama zrozumieć, jak z nią postępować.

Tak jej powiedział z tym nieodłącznym uśmieszkiem, do którego unosił tylko jeden kącik ust. Lucjusz O’Hara mógł być imperatorem, ale zdaniem Marlene, był przede wszystkim potwornym dupkiem… co pewnie przydawało mu się w pracy.

Krążyła po salonie (pięć kroków, obrót w lewo, siedem kroków…) i zastanawiała się, co dalej. Odrzuciła pomysł wzięcia najszybszego konia, jakiego mieli, żeby wrócić do obszaru, gdzie szklane kule jeszcze działały i skontaktować się z imperatorem. Nie miała jednak ochoty go o nic prosić. Rządzenie krainą od roku nie było łatwe – poza Dorianem nie spotkała zbyt wielu osób jej życzliwych – ale odzywanie się do O’Hary nadal jawiło się jako ostateczność.

Wydeptałaby dziurę w parkiecie, gdyby nie pukanie do drzwi. Nie czekając na odpowiedź, do środka wszedł doradca.

– Pułkownika i jego ludzi bada miejscowy medyk.

– A Giselle?

– Zniknęła.

– Szlag by to. Akurat teraz starucha mogłaby się przydać… Wiedźmy wiedzą więcej, tylko się do tego nie przyznają.

– Owszem, zazwyczaj rzeczywiście tak jest. Czy coś jeszcze powinienem załatwić, pani?

– Posłańcy pojechali już do stolicy oraz na tę uczelnię, o której mówiłeś?

– Tak. Jeżeli ktoś będzie wiedział więcej o pękniętych kręgach, to tylko tam.

– Przejrzę księgi jeszcze raz. Weź kapitana i… pomyślcie o organizacji przeniesienia ludzi, gdyby krąg miał pochłonąć miasto. Sprawdźcie na mapach, ile wiosek jest zagrożonych.

Dorian skłonił się delikatnie i wyszedł, a Marlene z westchnieniem opadła na kanapę, z której ruch ten wydusił zapach stęchlizny. Sięgnęła po pierwszą z ksiąg.

Tak właśnie zastał ją wieczór, który wydłużył cienie, a potem noc, która zastąpiła je ciemnością. Wraz z ostatnim promieniem słońca znikającego za budynkami, zgasła też z cichym sykiem lampa oświetlająca grube stronice księgi.

– Szlag – przeklęła znowu Marlene.

Rozprostowawszy zdrętwiałe nogi, po omacku przeszła pomieszczenie i z torby podróżnej wyciągnęła naftę. Uzupełniła lampę, delikatny płomień zapałki – a po chwili stabilniejsze światło lampy – rozświetliły mrok.

I Marlene przeklęła po raz trzeci, gdy cienie odsłoniły postać przy drzwiach.

– Najwyższa. Gdzie się podziewałaś w takim czasie?

Starucha postawiła krok do przodu, do światła.

– Szukałam sposobu, którego ty nie potrafiłaś znaleźć.

– Sposobu na co? Na zatrzymanie kręgu? Wszystkie księgi twierdzą, że nie można zrobić nic poza czekaniem.

Odpowiedziało jej najpierw tylko prychnięcie. Giselle postawiła kilka powolnych kroków do fotela i opadła na niego.

– Księgi nic nie wiedzą.

– Ale wiedźmy tak?

– Oczywiście. To zła wiedza, dlatego trzymana w tajemnicy. Można zamknąć krąg.

– Zawsze jest cena – zauważyła Marlene, zanim pomyślała, że to może powiedzieć rozmówczyni zbyt dużo. Brwi Giselle poszybowały w górę.  

– Tak. Życie i krew człowieka. Mogę to zrobić, mogę odprawić rytuał… ale musiałabyś znaleźć ofiarę.

– Nie oczekujesz ode mnie chyba poświęcenia?

Znowu prychnięcie.

– Nie. Obie wiemy, że poświęcenie to bzdura. Oczekuję, że znajdziesz kogoś, kto i tak nie zasługuje na życie. Są tu lochy. Może mają skazańców… a potem pójdziemy do kręgu.

– Do kręgu? Widziałam, co się stało z porucznikiem i jego ludźmi.

– Umiem temu zapobiec.

– Dlaczego miałabym ci ufać? Nie darzysz mnie tym samym.

Przez chwilę panowało milczenie, podczas gdy nieświadomi niczego mieszkańcy budzili się ze snu przy świetle wschodzącego księżyca. Niepokój rozchodził się po miasteczku, pęknięty krąg o to zadbał, ale jeszcze nie mieli świadomości, co może im zagrażać.

 W końcu Giselle przerwała ciszę.

– Wiem, kim jesteś. Nie zdradziłam im, nie zdradziłam nikomu. Czy to nie powód, aby mi zaufać? – Marlene zacisnęła pięści. Nie tego się spodziewała, ale… w końcu musiało do tego dojść. Musiała pogodzić się z rzeczywistością, choć sądziła, że będzie miała na to więcej czasu. – Wiesz, co tutaj robi się z takimi jak ty.

– Z charłakami? – spytała. Na twarz przywołała krzywy uśmiech. – Słyszałam, że je zjadacie. Na surowo.

– Tylko niektórzy, ale zawsze po upieczeniu na stosie. Inni… tylko je palą.

– A ty? Do której grupy należysz?

– A ja sądzę, że O’Hara musiał wiedzieć, kim jesteś. I gdzie cię wysyła. Albo więc chciał się ciebie pozbyć bez brudzenia sobie rąk… albo jesteś większym graczem niż sądziłam. Niż wszyscy sądziliśmy. I że bez względu na prawdę, nie pali się kogoś takiego jak ty.

– Nie uważasz więc, że istnienie dziecka krwi wiedźm, które nie ma ani odrobiny magii, jest herezją?

– Uważam. I nigdy nie powinnaś mieć wstępu na sabat. Ale uważam też, że możesz się okazać pożyteczną herezją, a ostatni rok twoich rządów… cóż, raczej utwierdzał mnie w tym przekonaniu. – Gdyby Giselle miała oczy, przewróciłaby teraz nimi z pewnością. – Zaufasz mi więc i zejdziesz ze mną bliżej kręgu?

– O północy? – spytała po chwili Marlene.

– O północy. Jak wszystkie ważne sprawy tutaj. Poza tymi, które załatwiamy o trzeciej.

Jaki miała wybór, skoro człowiek porucznika uważał, że rozszerzanie się kręgu przyspiesza, za niecały tydzień pochłonie miasto i nie wiadomo, kiedy wyhamuje? Jaki miała wybór, skoro siedząca przed nią kobieta znała tajemnicę, od której zależało jej życie?

– Czy zamierzasz szantażować mnie swoją wiedzą?

Śmiech w pomieszczeniu rozchodził się inaczej, jakby ściany miały szansę wywołać echo. W końcu jednak Giselle odpowiedziała.

– Nie. Nie zamierzam.

– Więc zejdę z tobą do kręgu.

 

Spotkały się na wzgórzu za miastem, dokąd straż eskortowała Marlene wraz ze skazanym za morderstwo więźniem. Giselle bez słowa ruszyła przodem. Nie zabierały koni, więc Marlene spętanego i otumanionego miksturami więźnia prowadziła pod rękę. Starucha szła szybkim krokiem, nieprzystającym do swojej postury i pomarszczonego ciała.

Po drodze zaczęła mamrotać coś pod nosem, podpaliła pęk ziół, który pachniał pieprzem i bazylią. Okadzała całą trójkę, dodając nowy zapach do wilgotnej, zimnej mgły, w którą wkroczyli.

Kroki wydawały się nienaturalnie ciche, oddechy przytłumione. Im bliżej byli, tym bardziej ciemność przytłaczała dźwięki, barwy i zapachy, czyniąc wszystko matowym. Ale czary Giselle musiały działać, Marlene czuła, że głowę ma czystą i spokojną, a krąg… krąg znów był tylko dziurą.

– Zastanawiałaś się, dlaczego określają go pękniętym? – spytała Giselle, gdy jeszcze były w salonie, gdy mówiły o charłakach i magii. – Bo to wyrwa w osnowie. Tutaj, w krainie zasłona jest cienka, zbyt cienka. I czasami coś się wyrywa.

– Co jest za nią?

– Nie wiemy. I nie chcemy się dowiedzieć. Ale pęknięcie trzeba zaszyć i zrobimy to dzisiaj krwią.

Kazała Marlene rozglądać się, szukać zaburzenia na linii idealnego okręgu. To miało być miejsce, w którym zasłona puściła pierwotnie i to właśnie w nim musiały odprawić rytuał. Szły więc wśród ponurych drzew, brodząc w mokrych od rosy trawach i wlepiając oczy w absolutną czerń.

– Jest – szepnęła w końcu Marlene. Mimo opaski Giselle skierowała głowę we wskazanym kierunku.

– Wypij to. – Wiedźma wyciągnęła do Marlene małą fiolkę, kolejną sama ściskała w dłoni. – Przytłumi zmysły. Nie pozwoli ci zajrzeć za zasłonę. Widziałaś, jak kończyli ci, którzy to zrobili.

Widziała, więc łyknęła gorzkiego płynu. Z początku nic nie poczuła, ale im bliżej wyrwy podchodziły, tym bardziej uporczywie towarzyszyło jej wrażenie, że coś próbuje bombardować jej głowę, przełamać bariery i wedrzeć się do jej wnętrza.

W końcu stanęły dosłownie kilka metrów od kręgu, który zdawał się ciągnąć po horyzont. Można by go porównać do klifu, gdyby nie to, że z klifów widać, co jest na dole. Tu była tylko całkowita ciemność i Marlene miała przeczucie, że powinna cieszyć się z niewiedzy, jaka śmierć czekałaby ją po wpadnięciu w te odmęty.

Gdy ona snuła ponure rozmyślania, Giselle ustawiała wokół pęknięcia świece. Potem kijem wyrysowała w piachu symbole i skinęła na Marlene.

– Odprawię rytuał, a gdy poczujesz, że już pora – a poczujesz na pewno – poderżniesz mu gardło i pchniesz przed siebie, tak żeby wpadł pomiędzy świece. I nie zdejmiesz opaski z oczu, dopóki ci nie pozwolę.

– Opaski?

– Chcesz zachować zdrowe zmysły, czyż nie?

Nie był to argument, z którym należało się kłócić, więc Marlene pozwoliła wiedźmie zawiązać szmatę na swojej twarzy, a potem ustawić się w odpowiednim miejscu i wcisnąć sobie w dłoń nóż. Przez chwilę było jeszcze słychać, jak starucha przestawia rzeczy, obchodzi krąg i zaraz zaczęła inkantację.

Marlene, wychowywana przez wiedźmy do wieku, w którym powinna przejść inicjację do sabatu, wiedziała jak wyglądają rytuały, ale siła tego wiatru, który poderwał jej włosy była niespodziewana. Do tej pory nieruchome powietrze ruszyło pędem i napełniło uszy świstem, z którym to hałasem konkurować mógł jedynie głos staruchy.

Inkantacje były stare, dało się to usłyszeć w ich brzmieniu, nawet jeżeli nie znało się języka. A otoczenie odpowiadało – w tym wypadku hukiem tysiąca skał, podmuchami milionów oddechów. To była potężna magia, potężniejsza niż Marlene kiedykolwiek widziała i choć słyszała, że w krainie wszystkie okruchy mocy są większe, nie spodziewała się tej zamieci bez śniegu, urwania chmury bez kropli deszczu.

Poczuła iskry na skórze i wiedziała, że to znak, podcięła więc więźniowi gardło sprawnym, wyćwiczonym ruchem i pchnęła go do kręgu, i ziemia zadrżała, i świat zadrżał, i Marlene musiała włożyć całą siłę woli by nie upaść. To była nie tylko potężna magia, ale również czarna, czarna jak sama otchłań kilka kroków od ich stóp. Inkantacja wznosiła się, nie opadała ani na chwilę aż urwała się zupełnie bez zapowiedzi… a wraz z nią wszystko inne.

Ustał hałas lawiny bez kamieni, ustał sztorm bez morza, ustało bicie jakiegoś serca, a stuk świadczył, że ktoś upadł.

– Już? – odezwała się w końcu Marlene, zaskoczona że jej głos wreszcie słychać normalnie.

– Już.

Zsunęła materiał na szyję i zobaczyła Giselle leżącą w kałuży krwi, choć ciała, z którego wyciekła ciecz nigdzie nie było widać. Wiedźma wyglądała jak gdyby ubyło jej połowy masy, a przybyło drugie tyle lat. Krąg zniknął, choć przed nimi nadal rozciągała się czerń. Tym razem była to jednak czerń jałowych ziem.

 

Marlene wyruszyła w drogę powrotną, pozostawiając starą pod opieką medyków. I kiedy już stała przy oknie, patrząc na ciemne miasto, tak urzekające w swoim mroku, z lampką wina w dłoni, jej szklana kula rozbłysła. Westchnęła i zbliżyła się do stołu, gdzie bez zaskoczenia zobaczyła twarz Lucjusza O’Hary. Przywitał ją tym samym kpiącym uśmiechem, co zawsze.

– Ptaszki wyśpiewały, że poradziłaś sobie z poważnym problemem, lady.

– Wiesz dobrze, imperatorze, że tutaj ptaki co najwyżej krzyczą.

– Gratulacje.

– Nie sądziłam, że mały problem kilku miasteczek przyciągnie twoją uwagę, imperatorze.

– On? Nie. Ale to, że przetrwałaś tam rok zasłużyło na kilka słów. Mówiłem, że jeśli ty nie dasz rady, kraina jest już skazana na potępienie.

– I tak jest. A ja razem z nią.

Roześmiał się i dźwięk ten w niczym nie przypominał rechotania Giselle.

– Nie sądzę, lady de Montaigne. Więcej by trzeba było, aby cię pokonać. Gratulacje raz jeszcze. I ciesz się rocznicą.

– Pieprz się, imperatorze – powiedziała Marlene, choć niestety już do ponownie przezroczystej kuli. Wpatrywała się w nią jeszcze moment, aż zdecydowanym krokiem podeszła do okna.

Dopiero tam pozwoliła sobie na triumfalny uśmiech.

To była jej kraina.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Z technicznych – sugestie:

… na dźwięk tych słów – wewnątrz i (na?) zewnątrz muszą stać się może nie tym samym,…

… należy zaznaczyć, jako że ci (przecinek?) którzy zbliżyli się do kręgu, nie miel …

Chciałabym wyruszyć jutro popołudniu. – osobno?

Wyjazd, planowany późnym popołudniem, opóźnił się do wczesnego wieczoru. – nieco zgrzyta

… ciemne bloki kamienia z pojedynczą (przecinek?) mierzącą w niebo wieżą – i pomarańczowe niebo, zwiastun gasnącego dnia. – powtórzenie

– Sądzisz, że ktoś mógł go zmusić. – czy to nie powinno być zdanie pytające?

Woźnica wiedźmy, będący jej jedynym towarzyszem podróży, powiedział, że stara śpi. Powtarzał to jeszcze trzy razy przez następne dni podróży, aż Marlene przestała próbować i utyskiwała tylko pod nosem. – powtórzenie

– Lady! Krąg… krągkrąg się powiększa! – zaskowyczał. – albo o wyraz za dużo, albo chcesz rozdzielić je przecinkiem

On zje nas, nie uchowamy się, nikt z nas, o nie nie nie nie zje pożre szybko ja liczyłem liczyłem wszystko ja wiem to się staniestanie stanie niedługo bardzo niedługo. (…) Zginiemy, umrzemy nie nienie, o nie to gorsze niż śmierć dużo dużo dużogorsze. (…) Dlatego zeszliśmy na dół zeszliśmy nie powinniśmy, o nienie nie nigdy nie powinniśmy. Nie schodźcie nie róbcie błędu nie. Uciekajcie zabierzcie nas zabierzcie zabierzciewszystkich. – w tych zdaniach pouciekały przecinki i spacje; czy to celowe?

– Szaleniec, jak każdy (przecinek?) który zobaczył krąg ze zbyt bliska …

Rozprostowawszy zdrętwiałe nogi (przecinek?) po omacku przeszła pomieszczenie …

Przez chwilę panowało milczenie, kobiety mierzyły się wzorkiem, … – literówka i moje zapytanie – czy wiedźma nadal miała opaskę?

Jaki miała wybór, skoro siedząca przed nią kobieta znała tajemnicę (przecinek) od której zależało jej życie?

… Marlene spętanego i otumanionego miksturami więźnia prowadziła pod rękę. Starucha prowadziła szybkim krokiem, nieprzystającym … – powtórzenie

Po drodze zaczęła mamrotać coś pod nosem, podpaliła pęk ziół, który pachniał pieprzem i ziołami. – i tu

Okadzała całą trójkę, dodając dodatkowy zapach do wilgotnej, zimnej mgły, w którą wkroczyli. – i tutaj

Im bliżej byli (przecinek?) tym bardziej ciemność przytłaczała dźwięki, barwy i zapachy, czyniąc wszystko matowym.

 

Pomysł niebanalny, przerwany krąg oraz jego tajemnica i poszerzanie – bardzo przyzwoicie opisane, ze szczegółami oraz charakterystyką działania magii na ludzi i otoczenie.

 

Pozdrawiam serdecznie, klik. ;)

Pecunia non olet

Cześć bruce! Dzięki za tak wczesnoporanne odwiedziny. :D Tak to jest, jak się poprawia tekst o dziwnych godzinach w nocy – ponanosiłam poprawki, poza tymi, gdzie błędy rzeczywiście są celowe. Cieszę się, że przypadło Ci do gustu i (osobiście) że nie ścięłam za dużo szczegółów w procesie skracania opka pod limit. :D

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Wiem, wiem, limity są trudne. :)

Pozdrawiam serdecznie i również dziękuję. :)

Pecunia non olet

Klik teraz, komentarz za jakiś czas.

 

EDIT.

Z uwag miałabym kilka – głównie drobne niezręczności – ale zwyczajnie nie chciało mi się ich wypisywać. Wolałam rozkoszować się opowieścią. Bardzo mi się podobało.

Fabuła prosta, a grozy i niesamowitości nie odczułam, ale inne elementy opowiadania nadrabiają te braki. Przede wszystkim świetna postać Marlene, kompetentnej i interesującej kobiety, a przy tym bezwzględnej i moralnie szemranej. Podziwiam, że udało się ją wykreować w tak niewielkiej liczbie znaków i chętnie poznałabym jej dalsze losy.

Do tego ciekawie zarysowany świat i Bloodborne vibes – pod tymi względami idealnie się wstrzeliłaś w moje gusta i żałuję tylko, że było takie krótkie. Chętnie poczytałabym coś dłuższego w tym świecie; coś nieskrępowanego konkursowym limitem. Zwłaszcza, że pozostało sporo niejasności, które można dalej eksplorować; nie traktuję tego jako wady tekstu, wręcz przeciwnie, pewne niedopowiedzenia tylko rozbudzają apetyt. Z drugiej strony pozostawiają niedosyt, ale potraktuj to, proszę, jako komplement – zainteresowałaś mnie i chcę więcej ;)

Jeśli chodzi o styl, to czytało się bardzo lekko, opisy były plastyczne, a cały setting mocno niepokojący i klimatyczny.

Sumując: świetny tekst, szkoda tylko, że taki krótki. Mam nadzieję, że wrócisz jeszcze kiedyś do Marlene, być może w czymś dłuższym i bardziej rozbudowanym?

 

Dziękuję za miłą lekturę!

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Gravel, dziękuję serdecznie za komentarz i klika. :D

Bardzo miło mi słyszeć, że przypadła Ci do gustu postać Marlene – to jedna z tych bohaterek, które przyszły mi do głowy na granicy snu i zmusiły do wstania po kawałek kartki, żeby pomysł nie umknął. Tworzenie wiarygodnych bohaterów i oddawanie ich charakteru wydaje mi się nadal trudne, tym bardziej więc cieszę się, że to się udało. Sama chętnie bym do tej postaci i świata wróciła, więc mam cichą nadzieję, że uda mi się jeszcze wpaść na jakiś pomysł.

Ze stwierdzeniem, że nie ma tu grozy pozostaje mi się właściwie tylko zgodzić, więc tym bardziej dobrze, że coś ten brak nadrabiało.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Opowiadanie zaciekawiło mnie od samego początku. Zaintrygowały mnie tajemnicze pęknięte kręgi oraz dziwny, bardzo mroczny, pełen magicznych istot świat przedstawiony. Co do uwag, zgrzytnął mi ten nagły przeskok do głowy Doriana na początku tekstu, podczas kiedy reszta opowiadania jest przedstawiona z punktu widzenia Marlene: 

Zebrał się w sobie, odchrząknął. Jedno musiał przyznać – bywała bezpośrednia i zdecydowanie się tego od niej uczył. Nawet w sprawach, przed mówieniem o których ostrzegała go przeklętej pamięci babka. 

Główna bohaterka jest postacią bardzo wyrazistą i ma mocny charakter, spodobała mi się jej kreacja, tylko w zasadzie sama nic nie zrobiła poza odważną próbą zbadania kręgu – resztę zrobiła za nią wiedźma. Marlene była tak mocnym charakterem, że oczekiwałam po niej czegoś więcej, ale to świadczy o tym, że naprawdę dobrze ją zbudowałaś. 

Co do fabuły, to właściwie za dużo też się nie zadziało, zaszyły jedną dziurę, ale nic więcej się nie zdarzyło – nie dowiedziałam się wiele o samej naturze tych kręgów, ale to pewnie przez limit znaków. Ten pomysł ma potencjał na dłuższą historię, ale i tak jestem pod wrażeniem, że udało Ci się zmieścić tu tyle świata i tylu przeróżnych bohaterów. Ogółem mi się podobało i lecę dać klika :) 

Tekst, co już zauważyły osoby powyżej, stoi główną bohaterką – i choćby za nią zasługuje na klika, bo to postać ciekawa, niejednoznaczna i jak dla mnie wiarygodna. Do tego – dobrze się czyta, bo fabuła, choć nie jest jakoś bardzo złożona (co jest w sumie oczywiste, limit 30 000 znaków to mało na komplikacje fabularne), intryguje i wciąga.

ninedin.home.blog

Sonato, świetnie słyszeć, że opowiadanie “złapało”, mimo pewnych kulawości. Jak już pisałam gravel, słuchanie, że wyszedł mi bohater sprawia mi dużą przyjemność, bo to kreacja postaci jest dla mnie nadal trudną kwestią. Masz rację, że rola Marlene nie była bardzo aktywna, acz jestem zdania, że nadal jej rola była tu kluczowa. Może uda mi się kiedyś napisać jeszcze coś, gdzie bardziej przejmie pałeczkę. Dzięki za czas poświęcony na tekst oraz za opinię. <3

 

ninedin, również serdecznie dziękuję, że wpadłaś i przeczytałaś tekst. Co do złożoności fabuły, przyznaję, że aby zmieścić się w limicie całkowicie wycięłam jeden wątek i mam szczerą nadzieję, że tekst na tym nie ucierpiał. Rozumiem jednak, że się podobało i bardzo mnie to cieszy!

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Całościowo bardzo interesujące, ale za mocno wchodzi w klimaty fantasy i tym samym trochę zbacza z konkursowej tematyki.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Cześć Verus !!!

 

Ależ wspaniała opowieść!!! Jestem zachwycony, wciągnęło mnie bez reszty i czytałem z wielką przyjemnością. Masz talent. Dodatkowo ja lubię opowiadania gdzie występują wampiry, więc scena z wampirem bardzo mnie zainteresowała i spodobała się. Warto było przeczytać. Pozdrawiam serdecznie :)))

Jestem niepełnosprawny...

Przeczytawszy.

Jest to dobre, wciągające dark fantasy z paroma mocniejszymi akcentami grozy, jednak nie ma tu horroru. Kreacja bohaterki podobnie jak wartka i sensownie skrojona pod limit fabuła są tutaj dużymi plusami. Językowo trochę widać, że były szybkie cięcia w tekście np. słowa te są zadziwiająco przewrotnie prawdziwe – czyli jakie właściwie? oba te przysłówki mocno rozmywają treść zdania. Niemniej, czytało się płynnie, a to w tego typu tekstach też duża zaleta.

Bardzo zainteresowane misię czytało zaciekawione tak, że nie wie, czy były jakieś usterki. 

Miło, że nie horror, chociaż konkursowe, gdzie większość to horrory. To duży plus.

Cześć wszystkim!

 

fanthomas, oidrin, dziękuję za komentarze i przy okazji za ogarnięcie konkursu, który zmusił mnie wreszcie do dociągnięcia jakiegoś tekstu do końca. <3 Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem terminu ogłoszenia wyników. :D Faktycznie, horroru jest niewiele, przyjmuję zarzut i cieszę się, że chociaż pod innymi względami się podobało.

 

dawid, niezmiernie miło mi słyszeć takie pochwały! Zawsze dobrze wiedzieć, że komuś Twoje opowiadanie sprawiło przyjemność. Dzięki, że poświęciłeś swój czas na przeczytanie. :D

 

Koalo, to w sumie chyba dobrze, że fabuła chwyciła tak, że usterki umknęły w toku. I że brak horroru nie wadził. :D Dziękuję za wizytę i za Twój czas.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Interesujący pomysł z wadliwym kręgiem.

Poza tym – klasyczne fantasy. Zgodzę się, że bohaterka ładnie zbudowana. I nie mam na myśli jej figury. ;-)

Niczym, poza ujawnieniem rasy, spośród których wykluczono do tej pory tylko wilkołaka i wampira…

Nie rozumiem tego zdania.

a równe rzędy liter tylko z rzadka urozmaicały szkice.

Czyli co urozmaicało, a co było urozmaicane? Dwuznaczna konstrukcja.

Babska logika rządzi!

Cześć, Finklo, jak zawsze bardzo miło Cię widzieć. Powyższe zdanie faktycznie jest delikatnie kopnięte, coś spróbuję z nim zrobić. Przy drugim z kolei – tekst był urozmaicony przez szkice, acz nie jestem przekonana, czy to ma głębsze znaczenie tutaj. :D Cieszę się, że podobał się bohater i że podzielasz opinię o bohaterce. Dzięki za wizytę!

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Z drugim zdaniem – ogólnie odradzam takie dwuznaczne konstrukcje. Lepiej pokombinować coś ze zdaniem – może strona bierna, może da się zmienić rodzaj któregoś rzeczownika…

Babska logika rządzi!

Ano, rozumiem. Tutaj nie robi wielkiej różnicy, ale w innym przypadku może. Biorę to pod uwagę i w spróbuję przeformułować. :D Dzięki!

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Dziękuję, Anet. :)

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Nowa Fantastyka