- Opowiadanie: slqn - Wielki zły wilk

Wielki zły wilk

Od­lud­ny dwo­rek w Kum­brii, za­gi­nię­cia dzie­ci i ta­jem­ni­czy je­go­mość z Fran­cji – taki tam kla­syk hor­ro­ru go­tyc­kie­go po mo­je­mu. Smacz­ne­go!

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Wielki zły wilk

 Kiedy mon­sieur Louis de Graf­fe przy­był do domu lorda Sa­dwic­ka, Mary Sa­dwick stwier­dzi­ła, że nigdy wcze­śniej nie spo­tka­ła tak pięk­ne­go czło­wie­ka.

 Na tle resz­ty miesz­kań­ców ma­łe­go dwor­ku przy­po­mi­nał ko­lo­ro­we­go pawia po­śród prze­pió­rek; jego mło­dzień­czą, de­li­kat­ną twarz oka­la­ła ja­sno­zło­ta au­re­ola gę­stych loków, błę­kit­ne oczy po­ły­ski­wa­ły we­so­ło spod nie­mal bia­łych rzęs, a zgrab­ną syl­wet­kę za­wsze zdo­bi­ły wy­szu­ka­ne stro­je z naj­barw­niej­szych je­dwa­bi i drob­no dzia­nej wełny. Jego spo­sób bycia także nie przy­sta­wał do su­ro­wej, nie­mal smut­nej at­mos­fe­ry od­lud­ne­go dwor­ku gdzieś po­śród wrzo­so­wisk pół­noc­nej Kum­brii; wszę­dzie tam, gdzie po­ja­wiał się pan de Graf­fe, po­ja­wiał się też pe­wien ro­dzaj przy­jem­ne­go na­pię­cia, jakby sama jego obec­ność wzbu­dza­ła w lu­dziach eks­cy­ta­cję. Nie stro­nił od wina i opium, a jego głos miał brzmie­nie tak miłe, że do­praw­dy nie było ważne, co mówił; li­czy­ła się je­dy­nie jego me­lo­dia, z jed­nej stro­ny gład­ka i mięk­ka, z dru­giej – żywa i in­try­gu­ją­ca, pod­kre­śla­ją­ca dow­cip i by­strość umy­słu.

 Mary była onie­śmie­lo­na go­ściem ojca. Z po­cząt­ku bała się choć­by ode­zwać w jego to­wa­rzy­stwie; miała za­le­d­wie je­de­na­ście lat i po­mi­mo szla­chec­kie­go ro­do­wo­du nie czuła się nikim waż­nym. Jej matka zmar­ła przed pa­ro­ma laty na su­cho­ty, po­zo­sta­wia­jąc dom smut­nym, za­nie­dba­nym i ci­chym, nie­mal po­zba­wio­nym życia to­wa­rzy­skie­go. Oj­ciec nie miał głowy do po­dej­mo­wa­nia gości ani utrzy­my­wa­nia re­la­cji z resz­tą kum­bryj­skiej szlach­ty, Mary nie mogła więc po­szczy­cić się oby­ciem. Nie opu­ści­ła ro­dzin­nej po­sia­dło­ści wła­ści­wie nigdy, nie miała też żad­nych szla­chet­nie uro­dzo­nych to­wa­rzy­szek ani dam dworu w zbli­żo­nym wieku, dzie­ląc sa­mot­ny los je­dy­nie z Annie, star­szą o pięć lat sio­strą, którą Mary tyleż ko­cha­ła, co się jej bała. Annie sa­mot­ność przy­ję­ła jak naj­droż­szy dar od Boga i roz­ko­szo­wa­ła się nią na co­dzień, pie­lę­gnu­jąc w sobie go­rycz i roz­cza­ro­wa­nie świa­tem; było tak z po­wo­du pew­ne­go de­fek­tu, który już przy uro­dze­niu ska­zał ją na los dzi­wo­lą­ga i od­szcze­pień­ca – za­ję­czej wargi, szpe­cą­cej jej usta i zmu­sza­ją­cej do ukry­wa­nia ich pod róż­ne­go ro­dza­ju sza­la­mi i apasz­ka­mi. Przez wła­sne cier­pie­nie Annie stała się zu­peł­nie nie­czu­ła na los in­nych ludzi, mało więc ob­cho­dzi­ła ją sio­stra i stary, coraz bar­dziej scho­ro­wa­ny oj­ciec. Za­miast przej­mo­wać się nimi, Annie wo­la­ła za­szy­wać się na całe dnie w bi­blio­te­ce, by tam za­przą­tać swój umysł zdo­by­wa­niem wie­dzy oraz prze­ży­wa­niem przez li­te­ra­tu­rę mi­ło­snych unie­sień i wspa­nia­łych przy­gód.

 Ich życie to­czy­ło się po­wo­li i mo­no­ton­nie, prze­cie­ka­jąc mię­dzy ko­lej­ny­mi nie­dziel­ny­mi msza­mi, skrom­ny­mi po­sił­ka­mi w chłod­nej, wil­got­nej ja­dal­ni i lek­cja­mi z dok­to­rem Dy­la­nem, ich gu­wer­ne­rem i le­ka­rzem ojca. Nie­ca­ły rok temu lord Sa­dwick oże­nił się po­now­nie z przed­wcze­śnie owdo­wia­łą córką ich da­le­kie­go wuja, panią Elizą Bigod, ma­co­cha jed­nak nie­chęt­nie spę­dza­ła czas z pa­sier­bi­ca­mi. Cza­sem Mary ba­wi­ła się z cór­ka­mi ku­cha­rek i po­ko­jó­wek, te jed­nak nie­zbyt ją lu­bi­ły. Dziew­czyn­ka mó­wi­ła cicho i nie­wie­le, i choć­by bar­dzo chcia­ła, nie po­tra­fi­ła żar­to­wać w spo­sób, który bawił jej ró­wie­śni­ków z gminu, rzad­kie chwi­le za­ba­wy z nimi były więc dla obu stron prze­ży­ciem dość nie­zręcz­nym.

 A potem wiej­skie dzie­cia­ki za­czę­ły zni­kać.

Za­czę­ło się od ro­dzeń­stwa, które nie wró­ci­ło na noc do domu. Za­nie­po­ko­je­ni chło­pi szu­ka­li chłop­ca i dziew­czyn­ki trzy dni, nim w końcu dali za wy­gra­ną. “Wilki”, padło wów­czas wy­ja­śnie­nie, i na tym spra­wa uci­chła. Jak miało się oka­zać, nie na długo; już po ty­go­dniu za­gi­nę­ła Lucy, sze­ścio­let­nia córka wiej­skie­go obe­rży­sty, a dwa dni póź­niej ko­lej­na dziew­czyn­ka, dzie­się­cio­let­nia Molly. Ich ciał szu­ka­no już dłu­żej, bo pięć dni. Po tym cza­sie do ojca przy­był wiej­ski wie­leb­ny, oj­ciec Boyd, w sta­nie wiel­kie­go wzbu­rze­nia. Za­żą­dał bez­zwłocz­nej au­dien­cji, po czym za­mknął się z ojcem, Elizą i dok­to­rem Dy­la­nem w ga­bi­ne­cie na parę dłu­gich go­dzin, po któ­rych wszy­scy ro­ze­szli się w wy­jąt­ko­wo pa­skud­nych hu­mo­rach.

 Na od­chod­ne, ksiądz krzyk­nął do ojca Mary:

– Zo­ba­czysz, panie, że ta opie­sza­łość cię zgubi! Twoi lu­dzie giną, nę­ka­ni przez wy­słan­ni­ków pie­kła, a ty za­miast być im obroń­cą, pła­wisz się we wła­snej gnu­śno­ści i żalu! Za­kli­nam cię, za­wróć z tej drogi!

 Mary nie wie­dzia­ła, co to może ozna­czać, lecz już wkrót­ce miała się prze­ko­nać; pani Eliza, po ostrej wy­mia­nie słów z mężem za­sia­dła do pi­sa­nia listu, a po nie­ca­łych trzech ty­go­dniach, kiedy to za­gi­nę­ła ko­lej­na piąt­ka wiej­skich pa­cho­ląt, do ich dworu za­wi­tał pan de Graf­fe ze swoją nie­zwy­kłą świtą. Pani Eliza przed­sta­wi­ła go jako swo­je­go sta­re­go przy­ja­cie­la, który nie­raz już sta­wał na­prze­ciw po­dob­nym, ta­jem­ni­czym oko­licz­no­ściom i który wy­ra­ził żywe za­in­te­re­so­wa­nie ich pro­ble­mem. Na­zwa­ła go “uczo­nym” i “gno­sty­kiem”, a lord Sa­dwick z ulgą za­trud­nił go jako in­spek­to­ra, ma­ją­ce­go pomóc w śledz­twie księ­dzu i dok­to­ro­wi Dy­la­no­wi.

 Mary śle­dzi­ła no­wych gości z za­par­tym tchem. Nie­wie­le wie­dzia­ła o spra­wie za­gi­nio­nych dzie­ci, lecz tym, co miało dla niej zna­cze­nie, była zmia­na w at­mos­fe­rze ich domu, która do­ko­na­ła się nie­mal na­tych­miast po ich przy­by­ciu. Dwo­rza­nie pana Lo­uisa sta­no­wi­li barw­ną, gło­śną i we­so­łą gro­ma­dę, która po raz pierw­szy od lat wy­peł­ni­ła dom Mary od­gło­sa­mi ra­do­ści, śmie­chu i za­ba­wy. W parę dni, nie wia­do­mo skąd, w ba­wial­ni i na sa­lo­nach po­ja­wi­li się graj­ko­wie i cała gama in­stru­men­tów mu­zycz­nych; w po­rach po­sił­ków pito nie­spo­ty­ka­ne wcze­śniej ilo­ści wina, bran­dy i in­nych trun­ków, a ogród wy­peł­nił się od­gło­sa­mi roz­mów i spa­ce­ru­ją­cy­mi po nim mło­dy­mi ludź­mi, da­ma­mi w mod­nych, barw­nych suk­niach i mło­dzień­ca­mi prak­ty­ku­ją­cy­mi dla spor­tu szer­mier­kę. Za­wsze, ale to za­wsze, w cen­trum tej nie­zwy­kłej ra­do­ści był on, oto­czo­ny swoim we­so­łym or­sza­kiem jak na­ma­lo­wa­ny na skle­pie­niu ka­pli­cy Bóg w oto­cze­niu che­ru­bów; Louis de Graf­fe. Choć w teo­rii więk­szość każ­de­go dnia po­świę­cał na śledz­two, ob­jeż­dża­jąc z dok­to­rem Dy­la­nem i ojcem Boy­dem oko­licz­ne go­spo­dar­stwa, Mary dziw­nym tra­fem bez prze­rwy wi­dy­wa­ła go na sa­lo­nach, pół­le­żą­ce­go na tap­cza­nie z kie­lisz­kiem wina w jed­nej dłoni i fa­jecz­ką do opium w dru­giej, za­ba­wia­ją­ce­go roz­mo­wą panią Elizę i damy dworu, bądź też sa­mot­nie ćwi­czą­ce­go szer­mier­kę w ogro­dzie, w ob­ci­słych weł­nia­nych ge­trach i roz­pię­tej ko­szu­li, zwiew­ne­go i ja­sne­go jak duch.

 Ku jej zdu­mie­niu jed­nak, nie wszy­scy we dwo­rze po­ko­cha­li pana de Graf­fe. Dok­tor Dylan, czło­wiek so­lid­ny, uczci­wy i do cna po­zba­wio­ny po­czu­cia hu­mo­ru, któ­re­go Mary za­wsze ce­ni­ła za uprzej­mość i życz­li­wość, teraz zmie­nił się nie do po­zna­nia; stał się po­dejrz­li­wy i zimny, a każdy po­wrót z wy­praw w to­wa­rzy­stwie pana de Graf­fe koń­czył blady i wy­koń­czo­ny, szyb­ko uda­jąc się do swych kom­nat. Pierw­szy raz od wielu lat od­wo­łał też za­ję­cia, które ona i Annie miały odbyć w tym ty­go­dniu.

 Mary czę­sto sły­sza­ła, jak no­ca­mi wy­kra­da się ze swo­je­go ga­bi­ne­tu; kilka razy udało się jej wy­pa­trzeć nocą konia dok­to­ra, gdy biegł w stro­nę wio­ski, nio­sąc na grzbie­cie za­kap­tu­rzo­ne­go jeźdź­ca z la­tar­nią w ręce. Z lę­kiem my­śla­ła o tym, co też jej na­uczy­ciel wy­ra­bia; przez wszyst­kie wspól­ne lata po­ko­cha­ła go jak ojca, a teraz, w ob­li­czu tajemniczych za­gi­nięć bała się, że przez te nocne wy­pra­wy może gro­zić mu fak­tycz­ne nie­bez­pie­czeń­stwo. Nagła nie­chęć do pana de Graf­fe tym bar­dziej wy­peł­nia­ła ją tro­ską; oba­wia­ła się, że stary dok­tor nie wy­trzy­mu­je pre­sji śledztwa i naj­zwy­czaj­niej mie­sza mu się w gło­wie. Raz nawet sły­sza­ła, jak w pod­nie­ce­niu tłu­ma­czy jed­nej z dzie­wek słu­żeb­nych;

– Kró­li­ki! Na Boga, czy wy nic nie wi­dzi­cie? Odkąd ten czło­wiek tu jest, sam jeden prze­trze­bił nie­mal po­ło­wę stada, a on nawet nie je ich mięsa! Wi­dzia­łem, za­pew­niam… wi­dzia­łem, co on robi tym bied­nym zwie­rzę­tom! 

Mary nie miała po­ję­cia, co pan de Graf­fe może robić kró­li­kom, z cie­ka­wo­ści jed­nak zaj­rza­ła do kró­li­kar­ni. Do­strze­gła, że zwie­rząt jest fak­tycz­nie mniej, ale nie miała po­ję­cia, co o tym my­śleć. Uzna­ła, że być może ich gość je wy­pusz­cza lub or­ga­ni­zu­je sobie uprosz­czo­ne po­lo­wa­nie na te zwie­rzę­ta, by zabić nudę w wol­nej chwi­li. Nie miała po­ję­cia, o co in­ne­go mogło cho­dzić dok­to­ro­wi i przez wzgląd na sza­cu­nek do niego, bała się za­py­tać.

Po­cząt­kiem wio­sny, gdy wi­zy­ta pana de Graf­fe trwa­ła drugi mie­siąc, dwór obie­gła strasz­na wia­do­mość; nocą spło­nę­ła ple­ba­nia przy wiej­skim ko­ście­le, grze­biąc pod roz­ża­rzo­nym gru­zem wie­leb­ne­go Boyda i jesz­cze kogoś, kogo zwło­ki były tak zwę­glo­ne, że trud­no było je roz­po­znać. Szyb­ko za­uwa­żo­no też nie­obec­ność dok­to­ra Dy­la­na; kiedy przez parę dni nie wra­cał do dworu, toż­sa­mość dru­gie­go za­bi­te­go w po­ża­rze stała się aż na­zbyt oczy­wi­sta.

– To kara Boża – szep­ta­no w ku­lu­arach, głów­nie po­mię­dzy daw­ny­mi miesz­kań­ca­mi dworu. Mary za­uwa­ży­ła, że dwo­ra­cy pana de Graf­fe mają na ten temat spoj­rze­nie bar­dziej przy­ziem­ne;

– Był w nie­wła­ści­wym miej­scu w nie­wła­ści­wym cza­sie, bie­da­czy­sko…

 Pan de Graf­fe wy­da­wał się bar­dzo roz­ża­lo­ny. Przez kilka dni cho­dził w kom­plet­nie zmierz­wio­nych wło­sach i tym samym ze­sta­wie ubrań, pijąc dużo wię­cej niż zwy­kle. Kilka razy za­ła­mał mu się głos, gdy wspo­mi­nał dok­to­ra:

– Dylan… to był zna­mie­ni­ty czło­wiek, o do­praw­dy nie­prze­cięt­nym umy­śle. Nie wiem, co pod­ku­si­ło go do tak… nie­roz­sąd­ne­go za­cho­wa­nia. W ob­li­czu na­sze­go śledz­twa oczy­wi­stym było, że po­wi­nien na sie­bie uwa­żać, a on co noc rzu­cał się wprost w pasz­czę lwa, jakby nic na nie­bie ani ziemi nie było w sta­nie go wy­stra­szyć…

 Tak mówił, po czym zwie­szał głowę i krył twarz w dło­niach, a lu­dzie wo­ko­ło po­cie­sza­li go, jakby to jego, a nie dok­to­ra i wie­leb­ne­go Boyda tra­ge­dia ta do­tknę­ła naj­moc­niej. Mary czuła wów­czas, że serce się jej kraje; wie­czo­ra­mi mo­dli­ła się go­rą­co, by pan de Graf­fe nie po­dzie­lił losu dok­to­ra i księ­dza, i by cho­ciaż nad nim Bóg spra­wo­wał pie­czę. Wy­da­wa­ło się jej, że Bóg sły­szy jej modły, bo dziw­nym tra­fem pan de Graf­fe za­czął śnić się jej nie­mal co noc; wi­dzia­ła w tych snach sie­bie i jego tań­czą­cych pod nie­bem peł­nym gwiazd, świe­cą­cych tak jasno, jakby to był dzień; cza­sem nie mieli na sobie ubrań. Bu­dzi­ła się wtedy, czu­jąc, jak po­licz­ki płoną jej ze wsty­du; cza­sem też czuła w pod­brzu­szu dziw­ne, przy­jem­ne uczu­cie, ja­kie­go nie znała nigdy wcze­śniej. Pod­cho­dzi­ła wtedy do okna i patrzyła w niebo, ma­rząc, by pan de Graf­fe przy­szedł do niej, gdy bę­dzie kie­dyś sama. By móc fak­tycz­nie zo­ba­czyć go na­gie­go, od­sło­nię­te­go; ta­kie­go, jakim nie zo­ba­czy go nikt inny.

 Pew­ne­go dnia jej ma­rze­nia się speł­ni­ły, choć może nie w spo­sób, ja­kie­go by sobie ży­czy­ła. Spa­ce­ro­wa­ła wów­czas po ogród­ku, cier­piąc na nad­miar wol­ne­go czasu po stra­cie je­dy­ne­go gu­wer­ne­ra, kiedy do­strze­gła pod roz­ło­ży­stą wierz­bą syl­wet­ki dwój­ki ludzi, sple­cio­nych w mi­ło­snym uści­sku. Ko­bie­ta o dłu­gich, kasz­ta­no­wych wło­sach obej­mo­wa­ła ra­mio­na męż­czy­zny, ob­na­żo­ne spod bia­łej, je­dwab­nej ko­szu­li, a jego ręce błą­dzi­ły gdzieś na wy­so­ko­ści jej talii. Mary bez trudu roz­po­zna­ła w nich Elizę oraz pana de Graf­fe. Gdy zdała sobie spra­wę, co się dzie­je, my­śla­ła, że jej serce wy­sko­czy z pier­si, tak mocno za­czę­ło jej bić. Sko­czy­ła za naj­bliż­szą kępę ostro­krze­wu i za­czę­ła go­rącz­ko­wo ob­my­ślać, co robić. Z jed­nej stro­ny czuła, że po­win­na po­in­for­mo­wać ojca; z dru­giej stro­ny, oba­wia­ła się, że przez wiek, słabe zdro­wie i sumę wszyst­kich zgry­zot, które ostat­nio go spo­tka­ły, lord Sa­dwick może nie prze­żyć tej wia­do­mo­ści. Nim zdo­ła­ła ob­my­ślić sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce roz­wią­za­nie spra­wy, zo­ba­czy­ła, jak Eliza wy­pusz­cza z objęć Lo­uisa, skła­da na jego ustach ostat­ni, ner­wo­wy po­ca­łu­nek i po­spiesz­nym kro­kiem od­cho­dzi w stro­nę dworu. Pan de Graf­fe po­zo­stał pod drze­wem; wy­do­był z sakwy przy pasku fa­jecz­kę do opium i za­pa­lił. Wtedy też Mary za­de­cy­do­wa­ła, że po­dej­dzie do niego i wpierw po­ka­że, że wszyst­ko wi­dzia­ła; może wtedy sta­nie się dla niej ja­snym, co po­win­na zro­bić.

Po­de­szła do niego pew­nym kro­kiem. Dy­gnę­ła mu grzecz­nie.

– Dzień dobry, panie – po­wie­dzia­ła, ner­wo­wo prze­ły­ka­jąc ślinę. Louis wy­pu­ścił nosem struż­kę bia­łe­go dymu i uśmiech­nął się do niej uprzej­mie.

– Witaj, mad­mo­isel­le. Pięk­na po­go­da, praw­da?

– Bar­dzo, pro­szę pana. 

 Za­mil­kła. Nie była w sta­nie wy­du­sić ko­lej­nych słów, wi­dząc spo­koj­ną i pewną sie­bie twarz pana de Graf­fe.

– Och tak. Zu­peł­nie jak na kon­ty­nen­cie. Byłaś kie­dyś w Eu­ro­pie, kwia­tusz­ku?

– Nigdy, panie – przy­zna­ła.

– Po­win­naś wy­brać się tam kie­dyś, choć raz. Do Fran­cji lub Włoch, gdzie niebo jest za­wsze czy­ste, a la­zu­ro­we wody Mare No­strum ob­my­wa­ją zie­mię go­rą­cą od słoń­ca.

– Ja… wszyst­ko wi­dzia­łam – wy­szep­ta­ła Mary, czu­jąc, jak jej twarz z za­ru­mie­nio­nej staje się blada. Spoj­rza­ła na Lo­uisa z lę­kiem, jed­nak ku wła­sne­mu zdu­mie­niu nie za­uwa­ży­ła, by wy­war­ło to na nim ja­kie­kol­wiek wra­że­nie.

– Wiem – rzu­cił bez­tro­sko. – Ja też cię wi­dzia­łem. Tam, za ostro­krze­wem.

– Tak nie wolno, pro­szę pana.

– Dla­cze­go?

– Pan wie.

 Louis wes­tchnął i wy­pro­sto­wał się, oparł­szy o pień.

– Po­słu­chaj mnie, kwia­tusz­ku. Lord Sa­dwick jest… w po­de­szłym wieku, a pani Eliza jest jesz­cze bar­dzo młoda. Wiesz prze­cież, że nawet nie miesz­ka­ją w jed­nej kom­na­cie. Czy mam rację?

– Masz rację, panie.

– Wła­śnie. Oby­dwo­je do­brze znamy stan two­je­go czci­god­ne­go ojca i tak samo nie chce­my czy­nić mu kło­po­tu, czyż nie? Po­myśl więc, kiedy ostat­nio twój oj­ciec z wła­snej woli opu­ścił swą sy­pial­nię? Kiedy po­pro­sił cię, byś do niego przy­szła? Kiedy za­ofe­ro­wał ci swoją pomoc, gdy Annie była dla cie­bie nie­mi­ła lub też wiej­skie dzie­ci zro­bi­ły ci jakąś przy­krość?

 Mary mil­cza­ła. Było praw­dą, że odkąd umar­ła jej matka, oj­ciec także prze­stał być obec­ny w życiu dziew­czyn­ki. Louis miał rację; wła­sne zgry­zo­ty lorda Sa­dwic­ka uczy­ni­ły z niego czło­wie­ka za­mknię­te­go we wła­snym świe­cie, za­rów­no w zna­cze­niu prze­no­śnym, jak i zu­peł­nie do­słow­nym, gdyż od nie­mal pół roku nie opusz­czał swo­jej sy­pial­ni.

– Wi­dzisz, kwia­tusz­ku. Ja nie czy­nię krzyw­dy two­je­mu ojcu. Twój oj­ciec wie o wszyst­kim. Ja zwy­czaj­nie uwal­niam go od obo­wiąz­ku męża wobec żony, tak jak uwal­niam panią Elizę od jej trosk nie­szczę­śli­wie po­ślu­bio­nej, mło­dej wdowy. Tutaj nie ma ni­czy­jej szko­dy!

 Mary po­ki­wa­ła głową. Wła­ści­wie, to po­czu­ła swego ro­dza­ju ulgę. Przez chwi­lę przy­po­mnia­ła sobie ro­ze­dr­ga­ne­go dok­to­ra Dy­la­na wy­ga­du­ją­ce­go te bred­nie o kró­li­kach, teraz jed­nak, po krót­kim prze­my­śle­niu, opo­wieść pana de Graf­fe uspo­ko­iła ją.

– Je­stem in­spek­to­rem two­je­go dworu, czło­wie­kiem lorda Sa­dwic­ka – dodał jesz­cze, wi­dząc, jak dziew­czyn­ka się waha. – Znam jego po­trze­by i zgy­zo­ty, i znam też lek, który mu po­mo­że. 

– Jaki?

Louis nie od­po­wie­dział, za­miast tego płyn­nym ru­chem ręki ze­rwał z ziemi po­dłuż­ną, sze­ro­ką traw­kę i roz­cią­gnął ją mię­dzy kciu­ka­mi jak stru­nę. Przy­ło­żył do niej usta i za­gwiz­dał; dźwięk brzmiał jak prze­cią­gły skrzek kacz­ki albo ja­kie­goś in­ne­go, ba­gien­ne­go stwo­ra. 

– Za­ba­wa – po­wie­dział. – Śmiech. Mu­zy­ka.

Mary za­chi­cho­ta­ła. Po­cząt­ko­wy strach zda­wał się ula­ty­wać z jej pier­si. Naraz śmiesz­nym wy­da­ło się jej, jak jesz­cze chwi­lę temu są­dzi­ła, że pan de Graf­fe jest w sta­nie zro­bić co­kol­wiek złego.

– Prze­spa­ce­ru­je­my się? – za­py­ta­ła, gła­dząc rąbek su­kien­ki, Louis jed­nak po­krę­cił głową. 

– Nie­ste­ty, ale tylko pod jed­nym wa­run­kiem.

– Jakim?

 Ze­rwał się na równe nogi, zga­sił fa­jecz­kę i po­kle­pał pień wierz­by. Na jego pięk­ną twarz wy­pły­nął fi­glar­ny uśmiech.

– Naj­pierw mu­sisz mnie zna­leźć! Od­wróć się i po­licz do stu, potem mo­żesz szu­kać!

 Mary ro­ze­śmia­ła się w głos, za­sko­czo­na tym ob­ro­tem spraw. Bez­zwłocz­nie od­wró­ci­ła się, wspar­ła czoło na drze­wie i speł­ni­ła ży­cze­nie Lo­uisa. Ba­wi­li się w naj­lep­sze dobrą go­dzi­nę, szu­ka­jąc na zmia­nę po bu­dzą­cym się do życia, wio­sen­nym ogro­dzie; czy to przez lep­szą zna­jo­mość miej­sca, czy też przez na­tu­ral­ny, dzie­cię­cy ta­lent do wci­ska­nia się w różne za­ka­mar­ki, Mary za­wsze uda­wa­ło się bądź to zna­leźć pana de Graf­fe, bądź unik­nąć bycia zna­le­zio­ną przez niego. Za któ­rymś z ko­lej­nych razów, bie­gnąc bez tchu do wierz­by, przy któ­rej trze­ba było się za­kle­pać, Mary wpa­dła na pe­wien po­mysł; za­trzy­ma­ła się parę kro­ków od pnia, uno­sząc rękę w pro­wo­ku­ją­cym ge­ście. Od­da­lo­ny o pa­rę­dzie­siąt me­trów Louis nie miał szan­sy tym wy­grać i tym razem.

– Dam panu szan­sę! – wy­krzyk­nę­ła, uśmie­cha­jąc się psot­nie. – Pod jed­nym wa­run­kiem.

 Przy­gry­zła wargę. Po­my­śla­ła o swo­ich snach i tych no­cach, które spę­dzi­ła sie­dząc w oknie i fan­ta­zju­jąc o tym, by po­znać Lo­uisa bar­dziej, niż kto­kol­wiek miał oka­zję.

– Musi mi pan zdra­dzić, czego się pan boi, naj­bar­dziej w świe­cie – po­wie­dzia­ła, gdy już zbli­żył się na tyle, że mogła po­zwo­lić sobie na ści­sze­nie głosu.

– W po­rząd­ku, jeśli ty po­wiesz mi to pierw­sza – po­wie­dział, pod­cho­dząc do dziew­czyn­ki na od­le­głość ra­mie­nia. Jego twarz była za­ru­mie­nio­na z wy­sił­ku, a kilka ko­smy­ków ja­snych wło­sów wy­su­nę­ło się spod ak­sa­mit­ki. W ro­sną­cym zde­ner­wo­wa­niu, dziew­czyn­ka po­my­śla­ła krót­ko, czy jej serce nie bije aby na tyle gło­śno, by Louis mógł to usły­szeć. Po­sta­no­wi­ła jed­nak nie dać nic po sobie po­znać.

– Du­chów – po­wie­dzia­ła uro­czy­stym szep­tem. – I tego, że po śmier­ci sama mogę się jed­nym stać.

 Ode­tchnę­ła z ulgą. Było po wszyst­kim. Teraz czeka ją upra­gnio­na na­gro­da.

– Twoja kolej, panie. Po­wiedz mi, czego boisz się naj­bar­dziej?

 Louis mil­czał dłuż­szą chwi­lę.

– Na pewno chcesz to usły­szeć? – za­py­tał cicho.

– Tak po­wie­dzia­łam.

– Nie chcę, byś miała przeze mnie kosz­ma­ry, pa­nien­ko.

 Mary za­chi­cho­ta­ła i z nie­cier­pli­wo­ścią po­cią­gnę­ła rękaw Lo­uisa.

– Pro­szę, panie! No już!

 Twarz pana de Graf­fe, jesz­cze chwi­lę temu po­god­ną i jasną, wy­krzy­wił nie­okre­ślo­ny, pa­skud­ny gry­mas. Zrazu wydał się Mary kimś zu­peł­nie innym, czło­wie­kiem, któ­re­go nigdy w życiu nie wi­dzia­ła; od­py­cha­ją­cym i groź­nym, i dużo, dużo star­szym.

– Boję się mąk, które cze­ka­ją po śmier­ci duszę ludz­ką, która jest zbyt spla­mio­na grze­chem, by móc li­czyć na ja­kie­kol­wiek od­ku­pie­nie. Ciem­nej ot­chła­ni po­zba­wio­nej cze­go­kol­wiek, co ludz­kie i zna­jo­me; zim­nej, pu­stej i wy­peł­nio­nej je­dy­nie cier­pie­niem i wy­ciem po­tę­pio­nych. Boję się tym bar­dziej, że do­kład­nie wiem, jak ona wy­glą­da, po­nie­waż wi­dzia­łem ją i spo­tka­łem isto­tę, która tam miesz­ka. I za­pew­niam cię, Mary; jest się czego bać.

 Mary po­czu­ła się, jakby jej krew za­mar­z­ła; po­stą­pi­ła parę kro­ków do tyłu i aż przy­sia­dła na tra­wie. Od­dy­cha­ła cięż­ko, a przed jej ocza­mi pły­wa­ły roz­bły­ski bieli. Louis chwy­cił ją za rękę i po­mógł jej wstać.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, pa­nien­ko? – za­py­tał tro­skli­wie, po czym wziął ją pod ramię i za­pro­wa­dził w stro­nę dwor­ku. – Chyba zro­bi­ło ci się słabo. Może łapie cię prze­zię­bie­nie? Je­steś taka blada…

 Za­uwa­ży­ła na jego man­kie­tach le­d­wie do­strze­gal­ne, ciem­no­czer­wo­ne plam­ki, może trzy lub czte­ry. Bar­dzo chcia­ła wie­rzyć, że po­cho­dzi­ły od wina.

 Tej nocy śniła o kró­li­kach. Dzie­siąt­kach, set­kach kró­li­ków. Mar­twych. Le­ża­ły na wiel­kim, krwa­wym sto­sie w płyt­kim gro­bie, a ich czasz­ki i grzbie­ty były roz­pru­te. Są­czą­ca się z nich krew spły­wa­ła po­wo­li do mie­dzia­nej wanny, w któ­rej ktoś sie­dział, a jego zło­ci­ste loki ota­cza­ły głowę jasną au­re­olą. Jadł coś ró­żo­we­go i bar­dzo śli­skie­go.

 Od tam­te­go dnia ra­czej uni­ka­ła to­wa­rzy­stwa pana de Graf­fe. Nie było to trud­ne, bo gość jej ojca, po­zba­wio­ny po­mo­cy dok­to­ra i księ­dza, teraz spę­dzał na swoim śledz­twie jesz­cze wię­cej czasu. Wkrót­ce ogło­sił, że wie już, kto, a ra­czej – co stoi za po­rwa­nia­mi.

– Loup Garou – po­wie­dział tylko. – Wilk w ludz­kiej skó­rze. Prze­bie­gła be­stia. Szu­ka­łem go długo, lecz oto mam win­ne­go; miesz­kał tutaj cały czas, tu, nie­mal pod samym dwo­rem! To ten dzi­wak, stary Faw­lett. Jego cała ro­dzi­na kryje go, lecz mam pew­ność. Jutro trafi do aresz­tu, a po prze­słu­cha­niu, które bę­dzie le­d­wie for­mal­no­ścią, ten demon za­wi­śnie.

Dwo­rza­nie wy­da­wa­li się za­do­wo­le­ni wy­ro­kiem. Jak­kol­wiek prze­ra­że­ni, że w ich wła­snej wio­sce mógł ucho­wać się taki po­twór, teraz przy­naj­mniej znali win­ne­go i wie­dzie­li, co z tym zro­bić. Szyb­ko ze­bra­no grup­kę męż­czyzn i pod wodzą pana de Graf­fe, w wi­gi­lię nocy Wal­pur­gii, do­ko­na­no aresz­to­wa­nia sta­re­go Faw­let­ta. Mary nie znała tego czło­wie­ka; raz czy dwa może wi­dzia­ła go na nie­dziel­nej mszy, dla niej jed­nak był po pro­stu jed­nym z wielu chło­pów za­miesz­ku­ją­cych wieś. Gdy przy­pro­wa­dzo­no go do dworu, uj­rza­ła brud­ne­go, za­bie­dzo­ne­go star­ca, z człon­ka­mi wy­krę­co­ny­mi ar­tre­ty­zmem i twa­rzą za­ro­śnię­tą splą­ta­ną brodą. Tylko jego spoj­rze­nie zdra­dza­ło ogrom­ną, plu­ga­wą nie­na­wiść.

– Grzesz­ni­cy! – sapał, plu­jąc i sza­mo­cząc się w uści­sku pa­rob­ków, gdy pro­wa­dzi­li go do piw­ni­cy, gdzie miał cze­kać dnia sądu. – Szuje! Nie­go­dziw­cy! Wszy­scy bę­dzie­cie sma­żyć się za to w pie­kle! Prze­ko­na­cie się wkrót­ce, jaki błąd po­peł­nia­cie!

 Mary wo­la­ła go jed­nak nie słu­chać. Miała tylko na­dzie­ję, że to już ko­niec i że po wy­da­niu wy­ro­ku na tego czło­wie­ka pan de Graf­fe opu­ści ich dom. Louis nadal bu­dził w jej sercu dziw­ną tę­sk­no­tę i fa­scy­na­cję, jed­nak po tej nie­po­ko­ją­cej, bluź­nier­czej chwi­li, gdy opa­dły po­zo­ry i uka­zał jej swe dru­gie ob­li­cze, skry­cie ma­rzy­ła, by po pro­stu znik­nął z jej życia i po­zo­stał tylko pięk­nym, nie­rze­czy­wi­stym wspo­mnie­niem.

 Dzień po aresz­to­wa­niu sta­re­go Faw­let­ta, Mary obu­dził ogrom­ny raban, kiedy do sy­pial­ni, którą współ­dzie­li­ła z Annie, wpa­dła spa­ni­ko­wa­na i roz­trzę­sio­na Eliza.

– Dziew­czyn­ki… moje dro­gie dziew­czyn­ki! – łkała tylko, nie mogąc wy­do­być z sie­bie słowa. Sio­stry przy­pa­dły do niej z tro­ską, prze­ra­żo­ne sta­nem ma­co­chy.

– Spo­koj­nie, pani Lizzy! Spo­koj­nie! Co też się stało? Pro­szę po­wie­dzieć! – szep­ta­ła Annie gła­dząc jej włosy. Na bla­dej twa­rzy Elizy ma­lo­wa­ła się praw­dzi­wa, nie­opi­sa­na groza.

– Ten po­twór, Faw­lett… nie ma go w celi! Zbiegł! – wy­krztu­si­ła wresz­cie. – A gdy pani Spen­cer po­szła do wa­sze­go ojca, by za­nieść mu śnia­da­nie…

 Urwa­ła, łka­jąc spa­zma­tycz­nie. Oczy oby­dwu dziew­cząt spo­tka­ły się. Mary po­czu­ła, jakby ktoś we­pchnął jej do gar­dła cięż­ką, lo­do­wa­tą kulę.

– Tatuś… och, Liz­zie, co z nim? – jęk­nę­ła słabo, przy­sia­da­jąc na łóżku. Nie od­cze­ka­ła jed­nak od­po­wie­dzi. Po chwi­li do sy­pial­ni we­szła po­ko­jów­ka i kilku pa­rob­ków, któ­rzy wy­pro­wa­dzi­li szlo­cha­ją­cą i roz­trzę­sio­ną Elizę. Upew­ni­li się tylko, że Annie i Mary nic się nie stało, po czym su­ro­wym tonem za­bro­ni­li im ru­szać się na krok z po­ko­ju i wy­szli, za­my­ka­jąc za sobą drzwi. Annie wy­glą­da­ła, jakby zo­ba­czy­ła ducha.

– Mu­si­my ucie­kać – za­wy­ro­ko­wa­ła. Mi­nę­ła zmar­twia­łą z prze­ra­że­nia Mary, po­de­szła do szafy i wy­do­by­ła z niej płaszcz, raj­sto­py i buty dziew­czyn­ki. – On tu po nas wróci. Na pewno.

 Mary nie mogła po­zbie­rać myśli. Drża­ła na całym ciele, jakby wła­śnie zo­ba­czy­ła ducha; nie jed­ne­go, a cały upior­ny or­szak.

– Nie mo­że­my – wy­szep­ta­ła. – On nas znaj­dzie. On nas za­bi­je. Jak te dzie­ci z wio­ski. Och, Annie!

 Wy­sko­czy­ła z łóżka i spró­bo­wa­ła wtu­lić się w sio­strę, jed­nak Annie ujęła ją za ra­mio­na i spoj­rza­ła głę­bo­ko w oczy. Jej wła­sne były okrą­głe i sze­ro­kie z prze­ra­że­nia.

– Nie, Mary. Po­słu­chaj. On wie, gdzie miesz­ka­my. Skoro drzwi piw­ni­cy, kraty i pa­rob­ko­wie na stra­ży nie byli w sta­nie go po­wstrzy­mać, skąd wiesz, że nie wróci tu po nas? Mu­si­my iść. Pójdę po pana de Graf­fe. On nam po­mo­że. Za­pro­wa­dzi nas w ja­kieś bez­piecz­ne miej­sce. Za­ufaj mi.

 Mary miała w gło­wie praw­dzi­wy mę­tlik, jed­nak zde­cy­do­wa­ła się za­ufać sio­strze; jeśli te okrut­ne słowa były praw­dą, kto inny wszak jesz­cze po­zo­stał jej na tym świe­cie? Ubra­ła się, spa­ko­wa­ła do po­dróż­nej torby parę naj­po­trzeb­niej­szych rze­czy, po czym wspól­nie z sio­strą udała się do kom­nat pana de Graf­fe. Ze zdu­mie­niem za­uwa­ży­ła, że jest w nich tłum ludzi; wy­da­wa­ło­by się, że po śmier­ci lorda Sa­dwic­ka to Eliza przej­mie pie­czę nad dwo­rem, teraz jed­nak stało się ja­snym, że już od dawna fak­tycz­ne de­cy­zje le­ża­ły w rę­kach in­spek­to­ra dworu. Annie wy­stą­pi­ła przed sio­strę i po­de­szła do Lo­uisa, ubra­ne­go w je­dwab­ny szla­frok na­rzu­co­ny na ko­szu­lę nocną, rzu­ca­ją­ce­go do po­ko­jó­wek i pa­rob­ków po­le­ce­nia znad kie­li­cha wina. Ten wy­słu­chał jej z naj­wyż­szą tro­ską ma­lu­ją­cą się na aniel­skiej twa­rzy i po­ki­wał głową. Nie minął kwa­drans, jak wszy­scy we trój­kę, ubra­ni w po­dróż­ne płasz­cze, prze­mie­rza­li ogród, kie­ru­jąc się w stro­nę lasu Ayton.

– Dokąd idzie­my? – spy­ta­ła Mary słabo. W jed­nej ręce ści­ska­ła lalkę, w dru­giej dłoń Annie. Choć nogi nadal jej drża­ły, z każ­dym kro­kiem czuła się tro­chę raź­niej; świa­do­mość, że nie­bez­pie­czeń­stwo po­zo­sta­ło za nimi we dwo­rze, a ich kroki kie­ru­ją się w stro­nę bez­piecz­ne­go miej­sce, oka­za­ła się do­praw­dy krze­pią­ca.

 Louis od­wró­cił do niej pełne tro­ski spoj­rze­nie.

– Za­ufaj mi, kwia­tusz­ku. Zna­la­złem to miej­sce, ba­da­jąc oko­li­cę. Tam nic złego ci nie grozi, już ja o to za­dbam.

 Gdy do­szli na miej­sce, przed nimi roz­cią­ga­ły się ruiny daw­nej ka­pli­cy, omsza­łe i ciem­ne od wil­go­ci. Reszt­ki kry­te­go łup­kiem dachu, po­ro­śnię­te­go blusz­czem i ol­brzy­mi­mi kę­pa­mi ro­so­cha­tych po­ro­stów, za­pa­dły się do środ­ka, nad wej­ściem zaś wzno­si­ły się po­zo­sta­ło­ści sta­re­go krzy­ża cel­tyc­kie­go, obec­nie skru­szo­ne­go do po­ło­wy. Mary przy­lgnę­ła trwoż­li­wie do ra­mie­nia sio­stry.

– To tutaj? Tu je­ste­śmy bez­piecz­ni?

– Loup Garou nie ma wstę­pu na po­świę­co­ną zie­mię, kwia­tusz­ku. Tutaj nic nie grozi tobie ani na­szej ko­cha­nej Annie.

 Mary ro­zej­rza­ła się wo­ko­ło. Na prze­kór jego sło­wom, coś w tym miej­scu prze­ra­ża­ło ją do­głęb­nie; może były to siły na­tu­ry, które tak bez­względ­nie za­gar­nę­ły prze­strzeń, która kie­dyś nie­po­dziel­nie na­le­ża­ła do ludzi? Może były to sym­bo­le chrze­ści­jań­stwa w sta­nie nie­za­prze­czal­ne­go roz­kła­du, strza­ska­ne, zmur­sza­łe i dawno za­po­mnia­ne? A może po pro­stu nie była w sta­nie do końca uwie­rzyć ich za­pew­nie­niom o bez­pie­czeń­stwie w miej­scu, które wi­dzia­ła pierw­szy raz w życiu?

W ko­ro­nach sta­rych buków oka­la­ją­cych ka­plicz­kę za­szem­rał wiatr, przy­wo­dząc na myśl chór pod­nie­co­nych szep­tów.

– Chodź, Mary – po­wie­dzia­ła Annie, sta­wia­jąc przy chrzciel­ni­cy swoją torbę po­dróż­ną. Się­gnę­ła do środ­ka i wy­do­by­ła z niej szpu­lę cien­kie­go, lnia­ne­go po­wro­zu. Mary spoj­rza­ła na nią ze zdzi­wie­niem.

– Co to jest, Annie?

Jej sio­stra bez słowa roz­wi­nę­ła sznur i się­gnę­ła do dłoni dziew­czyn­ki. Ob­ró­ci­ła ją de­li­kat­nie, zło­ży­ła jej ręce za ple­ca­mi i za­czę­ła krę­po­wać nad­garst­ki. Mary szarp­nę­ła się nie­pew­nie, lecz Annie przy­trzy­ma­ła ją, ła­god­nie i sta­now­czo.

– Za­ufaj mi – wy­szep­ta­ła. – Wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Wiatr za­wiał ponownie, jed­nak tym razem Mary nie wy­czu­ła go na po­licz­kach. Od­wró­ci­ła głowę w stro­nę ka­pli­cy. Z prze­ra­że­niem za­uwa­ży­ła w jed­nym z ma­łych, ciem­nych okie­nek twarz ja­kiejś ko­bie­ty; ta naj­wy­raź­niej wy­stra­szy­ła się, bo gdy tylko ich oczy się spo­tka­ły, bły­ska­wicz­nie od­su­nę­ła się w ciem­ność. A potem szem­ra­nie roz­le­gło się znowu, tym razem już wy­raź­nie z wnę­trza bu­dyn­ku.

Mary po­czu­ła, jakby jej trze­wia ści­snę­ła czy­jaś lo­do­wa­ta pięść. Nogi ugię­ły się pod nią, a przed ocza­mi po­ciem­nia­ło. Szarp­nę­ła się raz jesz­cze, usi­łu­jąc uwol­nić od rąk Annie, jed­nak chwyt sio­stry stał się roz­pacz­li­wie mocny; jej palce wbiły pa­znok­cie w przed­ra­mio­na Mary, a sznur we­rż­nął się bo­le­śnie w jej nad­garst­ki. 

– Annie, sio­strzycz­ko! Prze­stań! To boli!

– Milcz – usły­sza­ła w od­po­wie­dzi. Głos sio­stry stra­cił nagle całą swoją ser­decz­ność; spod cie­płej fa­sa­dy wy­ło­ni­ła się naraz zimna nie­na­wiść. Mary ro­zej­rza­ła się str­wo­żo­na wo­ko­ło, a jej wzrok na­po­tkał spoj­rze­nie Lo­uisa. In­spek­tor dworu stał parę kro­ków od nich, wspar­ty o drze­wo, paląc swoją fa­jecz­kę do opium. Na jego twa­rzy ma­lo­wa­ła się ra­do­sna eks­cy­ta­cja gra­ni­czą­ca z eu­fo­rią.

– Świet­nie, kwia­tusz­ku. Je­steś bar­dzo grzecz­na. Już zaraz po­znasz kil­ko­ro… moich zna­jo­mych. Je­stem pe­wien, że będą tobą za­chwy­ce­ni.

 Annie skoń­czy­ła wią­zać sznur. Bo­le­śnie po­cią­gnę­ła młod­szą sio­strę za nad­garst­ki w stro­nę ka­pli­cy.

– Chodź, Mary – wy­szep­ta­ła. – Wszy­scy na cie­bie cze­ka­ją.

– Annie… bła­gam… roz­wiąż mnie… nie rób mi krzyw­dy!

– Chodź, głu­pia smar­ku­lo!

 Wnę­trze ru­de­ry roz­świe­tla­ły przy­twier­dzo­ne do ścian łu­czy­wa, któ­rych stłu­mio­ne świa­tło tań­czy­ło na śli­skiej, mo­krej pod­ło­dze i roz­rzu­co­nych w nie­ła­dzie, gni­ją­cych reszt­kach ław. Stru­chla­ła Mary do­strze­gła pod ścia­na­mi ludzi – nie­zna­jo­me twa­rze skry­te w pół­mro­ku, rzu­ca­ją­ce jej spoj­rze­nia tyleż wy­stra­szo­ne, co pod­nie­co­ne. Gdy minął ich idący za nimi Louis, Mary do­strze­gła po ich cie­niach, że ze­bra­ni gną się w ukło­nach.

 Na po­sadz­ce przed nimi, w miej­scu, w któ­rym kie­dyś wzno­sił się oł­tarz, ma­ja­czył okrąg, wy­ma­lo­wa­ny na ziemi czer­wo­ną farbą. W jego śro­dek wpi­sa­ne były dziw­ne sym­bo­le, któ­rych zna­cze­nia Mary mogła się tylko do­my­ślać. Pod ścia­ną stała na ka­mien­nym co­ko­le ol­brzy­mia misa, nie­gdyś za­pew­ne peł­nią­ca rolę chrzciel­ni­cy. 

– Moje dzie­ci! – Mary usły­sza­ła za ple­ca­mi śpiew­ny głos pana de Graf­fe, pod­nie­sio­ny jak do prze­mo­wy. – Nasza naj­pięk­niej­sza gwiaz­da świe­ci dziś jasno na nie­bie! Nasza uko­cha­na kró­lo­wa wzdy­cha, spo­wi­ta w roz­kosz! Jej wargi wil­got­ne, jej dło­nie – szczo­dre! Jej bio­dra go­to­we ob­da­rzyć nas wspa­nia­ły­mi da­ra­mi!

 Minął ich i wkro­czył w wy­ma­lo­wa­ny na po­sadz­ce krąg. Na jego nie­ska­zi­tel­nej twa­rzy roz­cią­gał się obłą­kań­czy uśmiech.

– A oto i jej ulu­bie­ni­ca, która dziś do­stą­pi za­szczy­tu łaski na­szej Pani, Ischkh’ Taar! Kwiat nocy, serce ze sre­bra! Moja uczen­ni­ca!

 Ski­nął dło­nią na Annie. Ze­bra­ni pod ścia­na­mi lu­dzie padli na ko­la­na.

– Po­dejdź tu, kwia­tusz­ku.

 Annie zbli­ży­ła się do niego po­wo­li, z na­boż­ną czcią. Mary po­dą­ży­ła trwoż­li­wie za nią.

– Ale jest jesz­cze jeden kwia­tu­szek, do któ­re­go na­le­ży ta noc! Pięk­na ró­życz­ka, któ­rej dar bę­dzie nam dziś nie­oce­nio­ny! Jej uroda, która do­pie­ro co roz­kwi­tła, trafi stąd wprost do wiecz­no­ści. Moja uczen­ni­co…

 Na­chy­lił się do Annie i ujął jej twarz w dło­nie.

-… wiesz co zro­bić.

 Bez słowa, Annie zbli­ży­ła się do sta­rej chrzciel­ni­cy. Szarp­nę­ła za sznur.

– Chodź, sio­strzycz­ko – po­wie­dzia­ła gło­śno. Mary stra­ci­ła ostat­nie reszt­ki od­wa­gi, jakie jesz­cze jej zo­sta­ły; padła przed sio­strą na ko­la­na, wyjąc i szlo­cha­jąc jak małe, prze­ra­żo­ne zwie­rząt­ko.

– Nie, bła­gam! Annie, pro­szę! Zro­bię wszyst­ko… wszyst­ko, czego ze­chcesz…

 Po­czu­ła na ra­mie­niu mięk­ki, ko­ją­cy dotyk dłoni Lo­uisa.

– Ależ moja ma­lut­ka – po­wie­dział ła­god­nie. – Ty wiesz, czego ona chce. Chcia­ła tego za­wsze. Chcia­ła cza­sem tak bar­dzo, że my­śla­ła o śmier­ci, by unik­nąć życia w twoim cie­niu. Czy nie chcesz oca­lić swo­jej sio­stry od jej od­wiecz­ne­go kosz­ma­ru? Nie chcesz oddać jej tego, co masz naj­cen­niej­sze?

 Po­gła­skał jej włosy.

– Nie martw się. Twoja uroda dalej bę­dzie żyła w Annie. Do końca jej dni… a może dłu­żej.

 Ból prze­ciął jej gar­dło tak nagle, że nie zdą­ży­ła nawet krzyk­nąć. Szczu­pła, cie­pła dłoń Annie chwy­ci­ła ją za usta, a w szyję wgry­zło się chłod­ne ostrze noża. W roz­sną­cym szoku spo­wo­do­wa­nym bólem i prze­ra­że­niem, dziew­czyn­ka po­czu­ła, że jej sio­stra po­py­cha ją nad chrzciel­ni­cę.

 Na­czy­nie wy­peł­ni­ła czer­wień, po czym świat znik­nął, wi­ru­jąc w mroku, by nigdy już nie po­wró­cić pod po­wie­ki Mary.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Z technicznych:

Dziewczynka miała głęboko zakorzeniony, wpojony jej jeszcze przed matkę przymus… – literówka

… była zmiana w atmosferze ich domu, która dokonała się niemal natychmiast po ich przybyciu. – powtórzenie

Bawili się w najlepsze dobrą godzinę, szukając się na zmianę po budzącym się do życia, wiosennym ogrodzie; czy to przez lepszą znajomość miejsca, czy też przez naturalny, dziecięcy talent do wciskania się w różne zakamarki, Mary zawsze udawało się bądź to znaleźć pana de Graffe, bądź uniknąć bycia znalezioną przez niego. – powtórzenia

Oddalony o parędziesiąt metrów Louis nie miał szansy tym wygrać i tym razem. – posypała się tu składnia

… wszędzie tam, gdzie ludziom przydażyło się jakieś wielkie nieszczęście. – ortograficzny

– Nie chcę, byś miała mieć przez mnie koszmary, panienko. – literówka i składniowy

 

Na razie tyle, opowieść ciekawie potęguje grozę, fajne opisy wydarzeń i charakterystyka bohaterów, czuje się narastający niepokój oraz zło, pożerające nie tylko niewinne dzieci. :)

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Witam serdecznie. ;) Wracam do lektury. ;)

Z technicznych:

… dla niej jednak był po prostu rolnikiem, jednym z wielu chłopów zamieszkujących wieś. Gdy przyprowadzono go do dworu, przypominał po prostu brudnego, … – powtórzenie

Nie odczekała jednak odpowiedzi. – literówka

– Dokąd idziemy? – spytała Marie słabo. – czy celowo taka forma imienia?

Wiatr zawiał jeszcze raz, jednak tym razem Mary nie wyczuła go na policzkach. – powtórzenie

W rozsnącym szoku spowodowanym bólem, przerażeniem i szokiem, dziewczynka poczuła, że jej siostra popycha ją nad chrzcielnicę. – literówka oraz powtórzenie

 

 

Makabryczne zakończenie… Co za potworne zachowanie siostry wobec Mary! Bo – że inspektor był podejrzany, to wyczuwało się od razu. :)

Super horror, gratuluję pomysłu. ;)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Od razu rzuca się w oczy, że limit znaków przekroczony. I co z tym fantem zrobić?

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Od razu rzuca się w oczy, że limit znaków przekroczony. I co z tym fantem zrobić?

A, no tak w Konkursie jest przecież limit. 

Nie spojrzałam dokładniej podczas czytania, bo nie przyszło mi do głowy, że przekroczony. 

A dziś przecież ostatni dzień zgłoszeń. Może Slqn jeszcze zdąży pousuwać/poskracać fragmenty? 

Pecunia non olet

Opowieść wciągająca i interesująca. Postacie co prawda szablonowe, ale za to człowiek mknie i się nie nudzi.

 

Z to zaimkoza jest dość potężna.

Mary była onieśmielona gościem jej ojca. Z początku bała się choćby odezwać w jego towarzystwie; miała zaledwie jedenaście lat i pomimo swego szlacheckiego rodowodu nie czuła się nikim ważnym.

 

Pierwszy i trzeci do usunięcia z korzyścią dla opowiadania i limitu;)

 

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

O kurczę! Już lecę ciachać… :)

Lepiej sobie zostaw wersję sprzed ciachania, bo takie cięcia czasem są bolesne i szkodliwe dla tekstu. Tak tylko mówię w kontekście antologii.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Dobra rada! 

Pecunia non olet

Uff! Zrobione. Dzięki za uwagi, Bruce i Ambush!

Dziękuję również. :)

Pozdrawiam, powodzenia! :)

Pecunia non olet

Niby klasyk horroru gotyckiego, ale fajnie odmalowany. Językowo parę wpadek się przytrafiło, za to fabularnie jest to, co powinno być: tajemnica, mroczny klimat, ponure, rozsypujące się budowle i czające się pośród nich zło. Podobało mi się.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Przeczytawszy.

Historia bardzo klasyczna, wręcz podręcznikowa. Ma jednak wszystkie elementy na właściwym miejscu i odpowiedni klimat. Językowo niestety jest tu trochę potknięć, zwłaszcza dość mocna zaimkoza, której wypadałoby się przyjrzeć z uwagą. Niemniej, nie zepsuła mi ona dość dobrych wrażeń z lektury.

Cześć!

Zgodzę się z oidrin: bardzo podręcznikowa historia, która niczym nie zaskakuje, ponieważ nawet tytuł zawiera spoiler. Czytało mi się nieźle, chociaż gdybym bawiła się w wypisywanie wszystkich niezgrabności, pewnie trochę by się ich znalazło: nic poważnego, po prostu tu i ówdzie jakieś kulawe zdanko albo nie do końca trafiony dobór słów.

Historia jest bardzo prosta i przewidywalna. Dużo streszczasz, zwłaszcza na początku; potem idzie już bardziej gładko. Najbardziej podobała mi się scena z zabawą w chowanego i zdradzaniem największego lęku de Graffe’a. Było w niej napięcie i pewnego rodzaju niepokój; dużo bardziej odczuwalny i lepiej pasujący do tematyki konkursu niż scena końcowa, w której, moim zdaniem, to napięcie opadło. Znowu utwierdzam się w przekonaniu, że niedopowiedzenia i postawienie na subtelność działają w przypadku opowieści grozy znacznie lepiej niż wyłożenie kawy na ławę i pokazanie czytelnikowi, z jakiego rodzaju potworem mierzy się bohater.

Niemniej czytało mi się przyjemnie, a klimacik był cały czas obecny ;)

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Cześć,

 

Niezły i ciekawy horror, wciągnął mnie. Może dlatego, że lubię takie klimaty, tj. jakieś zamczyska, ruiny, dwory, tajemnicze morderstwa i dziwne, zmanierowane postacie. Na duży plus to jak budujesz klimat i opisujesz bohaterów, zarówno ich powierzchowność, jak i motywacje, np. de Graffa czy siostry.

Odbiór tekstu nieco popsuła mi wspomniana przez innych przewidywalność (dość szybko można domyślić się ten cały de Graff coś knuje i nie jest to pozytywna postać, że raczej nie ma tego wilka wspomnianego w tytule itp.) oraz zakończenie, które może jest niezbyt typowe, bo negatywne i trochę wstrząsające, to jednak liczyłem po cichu na jakiś zwrot akcji, końcowy twist.

 

Pozdrawiam

Atmosfera przywiodła mi na myśl dodatek do “Wiedźmina” “Krew i Wino” :) Sielankowa, baśniowa – lekko zmącona niepokojącymi wieściami – która następnie przechodzi w mroczną i brutalną. Podobnie jak gravel, najbardziej spodobała mi się scena zabawy w chowanego. Jak to już zostało powiedziane, rozwiązanie zagadki rzeczywiście przewidywalne. Louis jest zbyt idealny, żeby był pozytywną postacią, a z kolei siostra pojawia się na początku, a potem znika, co sugeruje, że pewnie powróci w zakończeniu, i to z przytupem. Też chyba nie do końca rozumiem, co tam się w ogóle wydarzyło, jeśli chodzi np. o Fawletta. Ale czytało się bardzo przyjemnie!

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Zadbałeś o należytą atmosferę i stosowną scenografię, bohaterów też stworzyłeś niczego sobie, dodałeś do tego dramatyczne wydarzenia związane z zaginięciem kilkorga wiejskich dziatek, skutkiem czego powstała historia odpowiednio mroczna, ale, niestety, także dość przewidywalna. Mimo wszystko czytałam opowiadanie ze sporym zainteresowaniem, jednak liczne potknięcia, usterki i błędy sprawiły, że nie mogę mówić o pełnej satysfakcji.

 

stro­je z naj­barw­niej­szych je­dwa­bi i drob­no dzia­nej wełny. → Czy mon­sieur Louis de Graf­fe nosił swetry i inne wyroby dziewiarskie, czy może raczej stroje uszyte z delikatnej, tkaniny wełnianej?

Na czym polega drobne dzianie wełny?

 

roz­ko­szo­wa­ła się nią na co­dzień… → …roz­ko­szo­wa­ła się nią na co ­dzień

 

A potem wiej­skie dzie­cia­ki za­czę­ły zni­kać.

Za­czę­ło się od ro­dzeń­stwa… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Po tym cza­sie do ojca przy­był wiej­ski wie­leb­ny… → A może: Po tym cza­sie do ojca przy­był miejscowy wie­leb­ny

Wiadomo, że rzecz dzieje się na wsi, a duchownych chyba nie dzielono na miejskich i wiejskich.

 

Raz nawet sły­sza­ła, jak w pod­nie­ce­niu tłu­ma­czy jed­nej z dzie­wek słu­żeb­nych; → Zdanie powinien kończyć dwukropek, nie średnik.

 

– To kara Boża – szep­ta­no w ku­lu­arach, głów­nie po­mię­dzy daw­ny­mi miesz­kań­ca­mi dworu. → Czy we dworze na pewno były kuluary? Szeptano w kuluarach czy pomiędzy mieszkańcami?

A może miało być: – To kara Boża – szep­ta­li po kątach, głów­nie między sobą, daw­ni miesz­kań­cy dworu.

 

Mary za­uwa­ży­ła, że dwo­ra­cy pana de Graf­fe mają na ten temat spoj­rze­nie bar­dziej przy­ziem­ne; → Zdanie powinien kończyć dwukropek, nie średnik.

 

Przez kilka dni cho­dził w kom­plet­nie zmierz­wio­nych wło­sach… → Obawiam się, że nie można chodzić we włosach. No, chyba że ktoś rozsypie potargane ścięte włosy, to wtedy będzie mógł w nich chodzić.

Pewnie miało być: Przez kilka dni cho­dził z kom­plet­nie zmierz­wio­nymi wło­sami

 

choć może nie w spo­sób, ja­kie­go by sobie ży­czy­ła. → …choć może nie w spo­sób, w ja­ki by sobie ży­czy­ła.

 

do­strze­gła pod roz­ło­ży­stą wierz­bą syl­wet­ki dwój­ki ludzi… → …do­strze­gła pod roz­ło­ży­stą wierz­bą syl­wet­ki dwojga ludzi

 

my­śla­ła, że jej serce wy­sko­czy z pier­si, tak mocno za­czę­ło jej bić. → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Dy­gnę­ła mu grzecz­nie. ->Dy­gnę­ła grzecz­nie.

 

– Znam jego po­trze­by i zgy­zo­ty… ->Literówka.

 

Od­da­lo­ny o pa­rę­dzie­siąt me­trów Louis nie miał szan­sy tym wy­grać i tym razem. → Obawiam się, że w czasach o których piszesz, w Anglii nie posługiwano się systemem metrycznym.

Dwa grzybki w barszczyku.

 

przed jej ocza­mi pły­wa­ły roz­bły­ski bieli. Louis chwy­cił za rękę i po­mógł jej wstać. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

teraz spę­dzał na swoim śledz­twie jesz­cze wię­cej czasu. → Zbędny zaimek – czy spędzałby czas na cudzym śledztwie?

 

po­de­szła do szafy i wy­do­by­ła z niej płaszcz, raj­sto­py i buty dziew­czyn­ki. → Czy w czasach, o których piszesz, dziewczynki na pewno nosiły rajstopy?

 

Ubra­ła się, spa­ko­wa­ła do po­dróż­nej torby parę naj­po­trzeb­niej­szych rze­czy… → Skąd w szafie Mary torba podróżna, skoro dziewczynka nigdy nigdzie nie wyjeżdżała?

 

szla­frok na­rzu­co­ny na ko­szu­lę nocną, rzu­ca­ją­ce­go do… → Brzmi to fatalnie.

 

rzu­ca­ją­ce­go do po­ko­jó­wek i pa­rob­ków po­le­ce­nia znad kie­li­cha wina. Ten wy­słu­chał jej z naj­wyż­szą tro­ską… → Czy dobrze rozumiem, że kielich wina wy­słu­chał jej z naj­wyż­szą tro­ską?

 

wy­do­by­ła z niej szpu­lę cien­kie­go, lnia­ne­go po­wro­zu. → Sprzeczność – powróz jest gruby z definicji.

 

-… wiesz co zro­bić. → Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Szarp­nę­ła za sznur.Szarp­nę­ła sznur.

 

W roz­sną­cym szoku spo­wo­do­wa­nym bólem… → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka