Próbowałem doczyścić lustro, w którym dostrzegałem jakieś nędzne jajo. Żylaste, dziwnie porowate. Tarłem szmatą w szaleńczym tempie i zdołałem jedynie uderzyć się łokciem w pralkę. Nadal wyglądałem źle, a przecież umówiłem się z Anną, miała dla mnie przygotowaną niespodziankę. Niedawno ją poznałem, fascynowała się Egiptem, ale nie wiem, ile w tym było powagi. Zjadłem kawałek kaszanki, szorstkiej na wierzchu i jakby podpieczonej od samego leżenia. Pierwszy kęs nasycił obrzydliwością, drugi przebiegł ze względną przyjemnością. Na trzeci musiałem sobie zasłużyć poprzestając na wyobrażeniach, mieląc resztki rozlazłej kaszy. Przepłukałem usta, domyłem zęby i zbiegłem klatką schodową na dół, trąc ręką gumowaną obręcz, którą niejeden opluł, polizał, ścierał monetą. Wspólne, czyli niczyje. Klatka schodowa była miejscem partyzanckiej walki o wyrażenie swojego niezadowolenia.
Na ulicy jesień zagrała jak ze strony B kasety magnetofonowej. Ciepłe hity mieliśmy już za sobą, zostały tylko dogorywające dźwięki pożegnanego dawno lata. Podniosłem głowę żeby zobaczyć słońce, ale tam wisiały chmury i nagle dotarła do mnie woń spirytusu. Sąsiad wracał – nieważne skąd. Była wolna sobota, oaza człowieka pracy. Pomachałem sąsiadowi ręką i widząc uniesiony lekko kaszkiet, poczułem, że sąsiedzki obowiązek został wypełniony. Utrzymałem społeczną więź. Został jeszcze tylko chłód i ranek do pogodzenia. Z nimi musiałem wyrównać rachunki i ufałem, że niespodzianka Ani mi w tym pomoże. Zawinąłem się bardziej w płaszcz, aż w końcu dotarłem do sklepiku z różnymi dziwactwami pana Antoniego. Przy otwieraniu zadzwonił zaczepiony dzwonek na druciku. Powitał mnie właściciel:
– O dzień dobry Marcinku! Co tak wcześnie dzisiaj? – zapytał odrywając się od malowania małych dzbaneczków.
– Dzień dobry. Przyszedłem po pamiątkę, ten specjał dla kobiety.
Sprzedawca spojrzał mrużąc oczy i wykrzywiając usta w uśmieszek. Sięgnął do szuflady i po chwili na ladzie stanęła drewniana piramidka.
– Proszę bardzo. Jest ostatnia, już takich więcej nie będę miał. Co ty na to? – zapytał zerkając spod przymrużonych oczu.
– Dziwny zbieg okoliczności, prawda? Ostatnia, akurat jak sobie wymyśliłem, że potrzebuję – odpowiedziałem, niezbyt wierząc w takie brednie. Sprzedawca nie przestał się uśmiechać:
– Możesz mi nie wierzyć, co za różnica. Człowiek, który je robił już nie żyje. Trzymałem dla siebie, ale przy takiej historii nie mogłem odmówić. Ta dziewczyna… Ona jest jeszcze dziennikarką, jak mówiłeś? Może coś nagrają o moim sklepiku?
– Może coś się uda załatwić, jak dorzuci pan trochę do taśmy nagraniowej.
– Taśma się znajdzie i bez dorzucania.
– Nie wątpię. Trzeba jeszcze ją nawinąć, ale pan chyba się bardziej na naciąganiu zna?
– Na tym też się znam, ale tobie nie trzeba tego. Ty sam się wciągniesz, naciągniesz i co tam jeszcze w słownikach wymyślą. W każdym razie… życzę powodzenia z moją córką! – dodał Antoni domalowując jakieś kółko w dzbaneczku.
– Córką? No tak, wszystko jasne.
Pożegnałem się i wyszedłem ze sklepiku myśląc o konflikcie zimna z ciepłem.
Pod sklepem stał sąsiad, a z jego ust wydobył się trupi odór, po czym uleciał wraz z dymem w przestrzeni. Prawdopodobnie połowa papierosa, którą dopiero co wypalił, przykryła ogrom skali rozkładu w jego jamie ustnej. Chciałem przejść obok, ale wyciągnął rękę obejmując mnie. Nie mogłem się ruszyć i zniecierpliwiony zapytałem się:
– O co chodzi, panie Staszku? Pan też już żebra, czy o co chodzi?
Staszek zabrał rękę i odpowiedział:
– Ty mnie tutaj gówniarzu nie obrażaj. Ja bym mógł ci kupić chatę i tam jeszcze wstawić bursztynową komnatę, a ty tu jałmużnę proponujesz. Lepiej powiedz mi, co tam masz zawinięte.
Chytrość w jego oczach przekonała mnie, że trzeba się stąd zwijać.
– Nie pańska sprawa!
Nie zważając na konwenanse przyśpieszyłem kroku, ale Staszek szedł za mną. Zacząłem biec, ale on też przyśpieszył. Po jakichś trzystu metrach biegu zziajany zatrzymałem się, dostrzegając, że pan Staszek został daleko w tyle. Machał tylko groźnie ręką, ale nic poza tym. Poczułem jakiś glut w gardle, zacząłem kaszleć. Przyłożyłem rękę do ust i kaszlnąłem jakbym miał wypluć płuca. Na ręce zauważyłem dziwne strzępki wśród zakrzepłej krwi. Dotknąłem twarzy drugą ręką. Coraz bardziej przypominała szorstką powierzchnię, trochę jak papier ścierny średnioziarnisty.
Doszedłem do przystanku autobusowego i po chwili przyjechał mój numer. Po kilkunastu minutach wysiadłem i stałem już pod klatką Anny, ściskając piramidkę ukrytą pod warstwą papieru. Zadzwoniłem przez domofon, ale prawie dostałem drzwiami w twarz. Anna wybiegła z klatki, złapała mnie za ramię i pociągnęła w dal. Biegliśmy przez park i tylko usłyszałem jej syknięcie:
– O nic nie pytaj, leć za mną.
Odwróciłem się na chwilę i zauważyłem, że ktoś za nami biegnie. Przyśpieszyliśmy, ale czułem coraz bardziej jak charczy mi w płucach. Może to była cholerna astma. Zapluwałem się coraz bardziej. Zatrzymałem się przy parku, Anna mnie ponaglała, ale nie dawałem już rady. Goniący nas mężczyzna zwolnił kroku, ale zbliżał się coraz bardziej. Nagle z alejki, obok krzaku róży wyjechał z impetem beżowy Wartburg plując spalinami. Walnął w idącego mężczyznę, który momentalnie zwalił się na ziemię, rąbiąc głową w maskę. Została krwawa plama. Anna szybko podbiegła do samochodu i próbowała zetrzeć plamę chustą. Efekt był taki, że chusta ubrudziła się krwią, a maska raczej nie wypiękniała. Kierowca otworzył drzwi i krzyknął nisko:
– Anka, dawaj do samochodu. Tam jest tyle rdzy, że nikt nie będzie pytał o taką plamkę. Wsiadajcie i jedziemy od razu.
Dziewczyna wyrzuciła chustę na leżące ciało. Wsiedliśmy do samochodu i wśród trzasków, ruszyliśmy alejką parku w stronę ubitej drogi. Wśród drzew jechaliśmy dość długo, czasami przekopując się przez błotne wgłębienia. Anna przytuliła się do mnie, ale na jej twarzy nie widziałem już zaniepokojenia. Była uśmiechnięta. Trasa stawała się coraz łagodniejsza. Gdy jazda wydała już się całkiem przyjemna, zatrzymaliśmy się pod wielką bramą. Wyłaniała się spośród drzew i krzewów.
Kierowca wysiadł z samochodu i pomachał w stronę jednego z drzew. Brama otworzyła się. Po drugiej stronie nie rosło już nic, poza przyciętą trawą. Przez szybę samochodu widziałem dokładnie całe otoczenie. Anna szturchnęła mnie w ramię i wysiadła z pojazdu. Otworzyłem drzwi od swojej strony i stanąłem na równe nogi. Zrobiłem kilka kroków w stronę kierowcy, spoglądając na cały teren za bramą. Na środku stały ogromne dźwigi, jakby trwała budowa. Gotowe prefabrykowane ściany były stawiane, ale nie prosto jak na osiedlu mieszkaniowym. One były ustawiane pod kątem, w formie piramid. Kierowca ruszył w stronę sporego budynku, złożonego z kontenerów. Z zewnątrz widoczne były uruchomione wiatraki chłodnicze. Poszliśmy za nim. Wyszedł do nas mężczyzna ubrany w lekarski kitel.
– Wszystko gotowe. Myślę, że możemy zaczynać – powiedział, rozgniatając wyrzuconego papierosa na ziemi.
– W porządku, ale czy wszystko zostało przygotowane? – zapytał kierowca.
– Oczywiście szefie. Jednego z wydziału zawieźli już jakiś czas temu, przerzucili go z dziesięć razy przez płot. Jednemu zaszyliśmy w ciele pełną popielniczkę. Mamy też tego z wpisanymi niemieckimi słowami wewnątrz skóry.
– Czy to na pewno potrzebne? Nie można inaczej przekazać instrukcji?
– Szefie, może jest sposób. Jednak zdecydowaliśmy się na treningi zaraz po mumifikacji, jakim cudem mamy teraz przemawiać do świeżo wydrążonych towarzyszy? Przetrenujemy ich w taki sposób, a jak się wybudzą na tamtym świecie, będą już wszystko wykonywać jak należy.
Słuchałem tych opowieści z niedowierzaniem. Jakiej mumifikacji? Co to za domy dziwaczne? Jakiś ośrodek dla bogatych dygnitarzy? Widziałem gdzieś już takie pochyłe konstrukcje w jednym z kurortów. Anna wzięła mnie za rękę i pociągnęła do kontenera. Szeptała mi do ucha:
– Marcinie, nie chciałam cię martwić. Po studiach wciągnęli mnie w ten cały program. My po prostu potrzebujemy ludzi na tamtym świecie, rozumiesz? Wydaje mi się, że to dla ciebie szansa.
– Na jakim tamtym świecie?
Dziewczyna usiadła na kanapie przy szklanym stoliku. Wyciągnęła rękę do mnie.
– Masz dla mnie prezent, prawda? Podaj mi go.
Przypomniałem sobie o piramidce. No tak, teraz już rozumiałem. Fanka Egiptu, a może jednak wariatka. Trudno, odwinąłem figurkę z papieru i postawiłem na stoliku. Anna uśmiechała się, ucałowała mnie nawet delikatnie w usta.
– Dziękuję Marcinie. przepiękna ręczna robota. Trudno taki towar dostać.
Złapała mnie za rękę i położyła ją na swoim kolanie, przysunęła ją bliżej uda. Drugą ręką dotknęła piramidki i przechyliła jej szczyt na bok. Rzeźba otworzyła się, odkrywając dwie pastylki w futerale. Anna wyciągnęła jedną, zbliżyła moją rękę nieco wyżej swojego ciała, pocałowała mnie po czym wcisnęła pastylkę w moje usta. Drugą sama połknęła i zaczęła mnie całować znacznie mocniej. Próbowałem ją powstrzymać, ale kiedy zabrałem rękę z jej ciała, złapała mój język zębami jak zwierzę, chcące pożreć ofiarę kawałek po kawałku. Nie byłem w stanie się wyrwać. Zabrała rękę z powrotem na swoje ciało. Połknąłem pastylkę, żeby się nie udławić i poczułem jak pocałunek na nowo staje się przyjemny. Złapałem ją teraz mocniej, dwiema rękami. Traciłem przytomność.
***
Obudziłem się nagle w jakiejś zimnej sali. Obraz był dziwaczny, jakbym patrzył przez siatkę. Ciało miałem zesztywniałe, mogłem wyłącznie obserwować. Widziałem ludzi, którzy wyglądali jak mumie. Wszyscy byli usadzeni przy dość dużym stole, ale tak, że każda mumia była w zasadzie skierowana w stronę każdej innej. Stół był okrągły. Rycerze okrągłego stołu w bandażach? Słyszałem rozmowy, to był głos Anny, ale jakiś charczący:
– Nie, nie… Nie chcę!
– Cicho siedź, na razie nie żyjesz, mamy jeszcze trochę czasu do północy. Muszę cię uśpić.
– Ale ja już się przebudziłam, po co mam dosypiać. Czy to już jest nowy świat?
Mężczyzna zaczął się śmiać. Słychać było szuranie krzesła, szarpaninę i jęki Anny.
– Tutaj jeszcze nie Europa, nie szarp się. Musimy cię odstawić na bok. Towarzyszu? – zwrócił się do drugiego mężczyzny – proszę wymienić ją na zapasowego.
– Jak to na zapasowego? To już ostatnia kobieta, którą mieliśmy. Jak to będzie wyglądało?
Mężczyzna znowu się zaśmiał.
– Będzie bardzo dobrze wyglądało towarzyszu. My jeszcze nie Ameryka, na razie po staremu załatwimy, z chłopami. Zanieś ją do małej sali, może się przyda do czegoś. I zaraz tego szampana dawaj. Za godzinę kończymy ten cholerny osiemdziesiąty ósmy i zaczniemy od balu. Trzeba podlać te truchła, a potem podtrzymywać ile potrzeba. Pamiętaj, zawsze trzeba im lać, przy każdej okazji.
Dobrze usłyszałem, osiem osiem. Minęło niemal dziesięć lat od mojego pocałunku z Anną. Przynajmniej to się udało. Myślałem chwilę o tym, gdzie ją wynieśli, ale starałem się nie zwracać na siebie uwagi. Zasypiając słyszałem w oddali wybuchy przedwcześnie odpalonych fajerwerków. Nie czułem płuc, nie czułem ciała, jednak dziwna powinność kazała mi trwać w milczeniu.