- Opowiadanie: Madej90 - Ścieżka rycerza

Ścieżka rycerza

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Ścieżka rycerza

W średniowieczu kartografowie orientowali mapy na wschód. Wierzyli, że tam, na końcu świata, znajduje się Eden. Na środku mapy ulokowana była Jerozolima, centrum wszechświata, blisko niej Morze Czerwone, szkarłatne w dosłownej interpretacji. Tworzyli mapy mentalne – nie opisywali jak wygląda świata, ale jak powinien wyglądać. Mapy czasoprzestrzeni, które przedstawiały zarazem świat i historię świata. Afryka kończyła się na Egipcie, Nil wypływał z Azji. Miejsca mieszały się z narracjami, mitami, przypowieściami, były pełne psiogłowych i feniksów. Z czasem mapy myślicieli zostały wyparte mapami przyziemniejszych potrzeb. Handel i połów zmieniał ich kontury przez stulecia, aż osiadła na nich rzeczywistość. Dokonania żeglarzy wypychały Eden i Terrę Incognitę poza margines. Znikały bestie, znikały opowieści, znikały całe lądy.

W jednym z nich, daleko na rubieżach, na krótko zatliło się życie. Zrodzone w snach Zaem, kraina wieków i przyszłości straconych. W jej mgłach pływały ruchome wyspy miast i pól. Wewnątrz wiecznie zmiennych mozaiek stało wiele zamków, wielkich twierdz i krzywych wież. W jednej z nich spał Rozwid, rycerz.

Czterdzieści wiosen odłożyło srebro na jego skroni, po której chodził teraz żuk. Wokół cykały świerszcze. Pająk topił się w kielichu, a łania obwąchiwała stół. Kaszel ją spłoszył, zrzucił żuka, pogonił ptaki z gniazd na stropie. Kaszel ustąpił, a z ust Rozwida wyciekła krew i ślina. Długimi nićmi spłynęła po wargach na kolana. Rozwid zarzęził, odzyskując przytomność. Odkleił czoło od blatu stołu i podniósł głowę. Zmrużył oczy porażone światłem dnia.

– Borgost… – wychrypiał ledwo słyszalnie. Zamiast tego kopnął giermka pod stołem. – Borgost, wstawaj!

Razem potoczyli błędnym wzrokiem po ruinach wokół. Znajdowali się w refektarzu, całym pozieleniałym. Ściany wyszczerbione w zęby i dziedzińce zalane w sadzawki. Porzucone meble oplotły pajęczyny i mech, gobeliny przykrył bluszcz. Stół był nakryty dla wielu gości, ale potrawy wyerodowały w perzynę.

– Nie pamiętam, Borgost – powiedział Rozwid. – Czy oszukani zaklęciem zasnęliśmy w pięknym zamku, który rankiem powrócił do swej prawdziwej postaci?

– Może spaliśmy zaczarowani przez sto lat? – Borgost podniósł się powoli z kolan. Wysmarkał się w palce i otarł je o mech. – Nie sposób powiedzieć.

– Tak czy inaczej, nie powinniśmy więcej tyle pić. – Rozwid spojrzał w górę, na dziurawy dach. – Umyjemy się gdzie indziej. Jedźmy stąd jak najprędzej.

Ścieżka z zamku zaprowadziła ich krętą drogą nad strumień. Z łatwością przeprawili się na wysepkę w kształcie łzy. Borgost zdjął zarzygane ubrania i usiadł w wodzie. Rozwid rzucił giermkowi mydło.

– Wy się nie myjecie, panie?

– Pamiętasz Warna? Kiedy półnagi i zdybany w łaźni zabił sześciu ludzi, ledwie tylko draśnięty, gdy wpadał do ogrodu? Wkrótce potem umarł, wygięty w łuk, nie mogąc oddychać ani mówić. Ja nie dam się zabić zimnej wodzie.

– Zamiast tego od smrodu chcecie umrzeć. Ubrania do mnie, wy pod niedźwiedzią skórę, a wodę… – Borgost rozejrzał się dookoła. – Wodę jakoś zagotujemy.

Wyszedł ze strumienia, kapiąc pianą mydlaną i zebrał drwa. Wozili ze sobą szczerbaty kocioł, cały w sadzy – w nim zagotowali wodę. Rozwid mył się mokrą szmatą, a Borgost tarł mu plecy szczotką do konia.

– Myślicie, że są tu ryby?

– Nie po twojej obecności w wodzie.

– Dno wkrótce będzie widać. – Szarpnął głową w stronę juków. Wśród nich wisiała beczka solonego mięsa.

– Pojedziemy do miasta.

– Nie mamy pieniędzy.

– Mamy ten posążek wydarty czarnoksiężnikowi.

– Zacznę prać zanim będzie za ciemno.

Kac nie pozwoliłby im podróżować, zatem dzień nie był zmarnowany. Czyści, wyruszyli wczesnym rankiem w stronę słońca. Poza puszczą rozciągały się pola, a za nimi miasto. Zeszłej nocy przeprowadzili obserwacje gwiazd, określając pozycję w wiecznej zmienności.

Pola, świeżo skoszone, pachniały krowami. Wsie mijali tylko z oddali, jadąc bocznymi drogami, czasem psy szczekały na nich z dystansu. Widzieli jedynie babkę zbierającą chrust; babka uciekła zresztą przed nimi. Wkrótce dotarli do gościńca, częściowo brukowanego. Kupieckie wozy klekotały w obie strony. Mijali grajków, żaków, czeladników i pielgrzymów. Powietrze wypełniał stukot, świst, śmiechy oraz rozmowy, klaskanie bosych stóp i odległa muzyka. Borgost kupił starą cytrynę i wyciskał ją prosto na język – Rozwid złapał za jego wodze, nim wjechał w lektykę.

– Uważaj co robisz!

– Jeden znachor mówił, że cytryna jest dobra dla zdrowia.

– Nie powodowanie kolizji na gościńcu także.

Stado owiec zablokowało drogę na dziesięć minut. Przeszkadzało to jedynie tym, którzy mieli koncepcję minut – dlatego Rozwid mruczał pod nosem, a Borgost czyścił flet. Im bliżej miasta tym więcej wsi. Tym więcej zwierząt i biegających dzieci. Tym więcej wzbitego z gościńca pyłu, aż bramy niemal wzięły ich z zaskoczenia. Tak jak i mapy, miasta orientowano na wschód. Jadąc w jego kierunku, wjeżdżali właściwie od tyłu. Między drewniane budy i prywatne poletka, kupy kompostu i zaspy ze śmieci.

Nie bez trudu znaleźli handlarza artefaktami. Kupiec śmierdział syfilisem, ale wycenił figurkę uczciwie. Mogli zatrzymać się w miejscu nieuwłaczającym prestiżowi rycerza. Karczma miała łóżka, oddzielne izby, więcej niż jedną potrawę do wyboru. Jedli z dala od reszty, pochyleni nad talerzami.

– Słyszałem, że w ziemi pod znakiem Skorpiona poszukują mieczy – powiedział Borgost maczając chleb w zupie fasolowej.

– Słyszałeś?

– Od kupca. Bo go zapytałem.

– I powiedział, że poszukują mieczy. – Rozwid wyłowił z zupy zlepione skwarki. Popił piwem.

– Zapytałem go ja, co też słychać w okolicy, a on odparł, że wielcy panowie chcą się bić o ziemię. Reszty sam się domyśliłem.

– Zbierają ludzi?

– Jeden posiada kopalnię srebra, a drugi zbiera cła z trzech uczęszczanych dróg i dwóch rzek. Prawdziwa wojna.

– Nie ma co wybrzydzać.

– To dlaczego wybrzydzacie?

– Za stary jesteś, żebym ci w ucho strzelił, bękarcie niegrzeczny. – Rozwid splunął w giermka utopionym kornikiem. Zakasłał i otarł krew z ust. – W moich okolicznościach powinienem wybrzydzać. Wojna to gra w kości z chwałą i honorem. A ja już nie mogę więcej przegrać.

– Ja tylko o tym wspomniałem, niczego nie sugerując. Przedstawiałem tylko możliwości.

– Dziękuję, Borgost. Naprawdę. Poszukajmy innych możliwości.

Możliwości zaprezentowały się dopiero następnego dnia. Rankiem, tuż po świcie, obudziło ich pukanie do drzwi. Rozwid leżał i tak tylko w półśnie, kaszląc i krztusząc się przez noc. Borgost spał w nogach łoża, kompletnie głuchy. Rozwid szturchnął go piętą i zaczął wstawać. Odwrócił pokrwawioną poduszkę na drugą stronę.

Borgost otworzył drzwi. Czekał na nich chłopiec, nie zwykły posłaniec, ale czyjś sługa. Nosił herb na prostych ubraniach. Rozwid go nie rozpoznawał. Chłopak wszedł do pokoju, pochylając głowę i spojrzał niepewnie.

– Moja pani zastanawiała się czy nie zechciałbyś, panie, udzielić jej zaszczytu i zjeść z nią śniadania.

– Nie powiedziała nic więcej?

– Nie, panie. Tylko, że mam posłużyć za przewodnika. Obozujemy poza miastem.

Rozwid nie był sławny, ale cieszył się pewną reputacją. Nie słynął też z niczego poza wojowaniem – dlatego wiedział czego się spodziewać. Kobieta, kimkolwiek była, chciała poprosić go o pomoc. Powierzyć mu rycerskie zadanie w obcych stronach. Uśmiechnął się, kiedy Borgost wkładał na niego zbroję, warstwa po warstwie. Aketon, na niego łuskowany hauberk z kapturem, sznurowane rękawy, na to nagolenniki i folgowe naramienniki. Hełm ze zdobioną maską trzymał pod pachą. Borgost wyciągnął ze skrytki jego pierścienie i sygnety, toteż wyjechał z miasta brzęcząc i odbijając światło.

Zbliżali się do namiotu marszczonego wiatrem. Odcinał się szkarłatem na tle pól i łąk, łopocząc monotonnie. W kształcie przypominał fantazyjną wieżę, strażnicę nad zamkiem. Bo to był zamek, zaklęty pod płachty. Rozwid słyszał o nich, ale nigdy nie spotkał nikogo kto by taki posiadał.

Przygładził włosy. Zaczął obawiać się jak zostanie odebrany – kimkolwiek była musiała być bogata. A on nigdy nie posiadał więcej pieniędzy niż był w stanie unieść. Bywał na dworach, ale dawno i nim zaczął umierać. Na co jej podstarzały suchotnik?

Czekała na nich w pierwszej komnacie w otoczeniu służby. Ubrana była w prostą, ale bogatą suknię. Połowę twarzy skrywała złocona maska. Uśmiechnęła się do Rozwida drugą połową, a rycerz zdumiał się jej młodością. Starał się nie gapić podczas ceremonii przywitań i pozdrowień. Nie mógł jednak nie dostrzec, że również była chora. Jej uroda go onieśmielała.

Sam nigdy nie należał do pięknych, a lata boju tylko pogorszyły efekt. Włosy były przerzedzone i strąkowate. Nos krzywy po złym nastawieniu. Uderzenie młotem zapewniło mu niesymetryczne policzki, a pięść kalafiorowe ucho. Nie miał za to żadnych blizn – niewielka pociecha.

Toteż z początku odzywał się tylko w odpowiedzi na pytania. Z czasem zdał sobie sprawę, że wychodzi na zimnego. Powoli więc zaczął zmieniać temat i przytoczył zabawny wierszyk, którego nauczył się na turnieju. Pani zaśmiała się i rozmowa popłynęła sama. Miała na imię Lisenna i nie przeszła do swojej sprawy aż skończyli jeść.

– Nasze ziemie obłożono klątwą, przyjacielu – powiedziała cicho. – Mój mąż leży powalony chorobą, pola nie rodzą, krowy nie dają mleka. Jego podły brat napuścił na nas potworną bestię, latającego ludojada.

– Co się stało z waszymi wasalami, pani? Dlaczego oni nie mogą wam pomóc?

– Brat mego męża uwięził ich na liczne sposoby aż zostaliśmy bez nikogo kto stanąłby po naszej stronie. Dlatego zaryzykowałam podróż, dlatego odszukałam kogoś takiego jak ty. Naszą… moją ostatnią nadzieję.

– W istocie nikłą nadzieję. – Rozwid uśmiechnął się smutno. – Jednak zrobię wszystko by wam pomóc i uleczyć wasze ziemie. To mogę przysiąc.

– Dlaczego? – zapytał dużo później Borgost. – Dlaczego akurat ta kobieta, ten potwór, ten zły brat?

– Byli bliżej niż twoja prywatna wojna. – Rozwid splunął w krzaki. – Ten brat, ten Malegerd wydaje się godnym wyzwaniem na zakończenie kariery. Albo i życia.

– Żylibyście dłużej gdybyście zrobili jak medycy powiedzieli i…

– Nieważne – przerwał mu. – Rycerz ma umrzeć w walce.

– Tak jest, panie.

Jechali dalej w milczeniu, kierując się w stronę konstelacji Panny. Rozwid powrócił myślami do rozmowy w namiocie.

– Nie możesz wiedzieć, mój panie, jak mnie to raduje. Nawet tutaj w bezczasie, czułam nad sobą palący upływ godzin i dni bez pomocy i bez nadziei.

– Wyruszę natychmiast, jeśli takie jest twoje życzenie.

Lisenna zamilkła na chwilę. Dotknęła maski, przesuwając palcami po rzeźbionej brwi.

– Czy pamiętasz jak się tu znalazłeś? W Zaemie?

– Nie, zgubiłem drogę tak jak wszyscy.

– Jeśli to jest miejsce, w które odchodzimy zapomnienii, to gdzie znajdziemy się, gdy zapomni o nas Zaem?

– Ocalę twojego męża, pani – powiedział Rozwid pochylając się bliżej niej.

Uśmiechnęła się lekko, ale niepewnie. Na tym skończyła się ich rozmowa.

Podróżowali zgodnie z odczytem gwiazd, dalej i dalej w domenę Wodnika. Nocą puszcza przesunęła się pod nimi w pole, ale niebo pozostało takie samo. Stare słońce podniosło czerwony łeb znajdując ich w pszenicy. Borgost żuł łodygę, zastanawiając się z czego teraz rozpalić ogień.

Trzy dni zajęło im dotarcie do granic tych ziem. Poznali je od razu po zapach rozkładu. Po krwawiących drzewach i zgniłych roślinach. Mieli przed sobą tylko szarą pustać. W oddali rysowały się ruiny zamku – obrali więc kierunek w tamtą stronę. Im bliżej ruiny tym bardziej wszystko przypominało pustynię. Trawa żółkła, powietrze schło, a Rozwid wydawał się zdrowszy.

Zamek był zwykłą wieżą, rozbitą w pył pociskiem z katapulty. Katapulta próchniała na drodze, a ciśnięty przez nią głaz obrastał mchem w jednej z komór. Wszystko rozkradziono, a dzikie zwierzęta rozwłóczyły kości na cztery strony świata. Borgost splunął ponuro. Nie zatrzymali się tam na noc, pojechali dalej, słuchając wycia wiatru.

To na następnym postoju czekała ich najgorsza niespodzianka.

– Nie poznaję żadnej z tych gwiazd – powiedział Rozwid. – A ty?

– Nie widzę nawet Gwiazdy Polarnej.

– To nie powinno być możliwe. Nigdy nie słyszałem o nawet jednym przypadku.

– Czy nie powinniśmy zawrócić?

– W tamtą stronę także nie znaleźlibyśmy drogi. Będziemy błądzić niezależnie od kierunku, jakbyśmy byli ślepi.

– Ale czy to nie wskazuje, że nasze zadanie nie może się teraz powieść? Że powinniśmy zrezygnować.

– Nie będziemy rezygnować – warknął wreszcie Rozwid. – Nic się nie zmieniło, Bóg wskaże nam drogę.

Droga prowadziła ich wszędzie i donikąd. Gdy już mieli się poddać, krążąc w kółko, znajdywali nowy zakręt, nową pętlę i kolejną i kolejną.

– Mogliśmy być w tej chwili na polu bitwy. Liczyć pieniądze z okupów i złupionych zbroi, na żołdzie i z pełnym brzuchem, na tyle na ile to możliwe.

– Zawsze trzymaliśmy się z dala od wojny.

– Zawsze byliśmy głodni.

– Kiedy po raz pierwszy poszedłem do boju, miałem szesnaście lat. Walczyłem u boku mego wuja w wojnie pomiędzy książętami. Zabiłem tego dnia piętnastu ludzi, przechyliłem szalę na lewej flance niemal samodzielnie. Byłem bardzo pijany.

– Słyszałem o tym czynie, nim zostałem waszym giermkiem.

– Po bitwie wuj podjechał do mnie. Pamiętam jego krzywy uśmieszek i jak podkręcił wąsa. Poprosił mnie o podarek, ale nic przy sobie nie miałem. Chciał mnie czegoś nauczyć: w moim zapale, żeby pokonać wroga zapomniałem o sobie i własnym interesie. Nie zdobyłem żadnych łupów, bez których chwała może być trudna do utrzymania. Ale ja nie chciałem być takim rycerzem. Nie chciał liczyć słupków monet siedząc na stosie zwłok.

– Bycie biednym bywa większym grzechem niż chciwość, panie.

– Nie musi mi się to podobać.

Przyjście nocy niemal ich zaskoczyło. Odpoczywali w cieniu ruin po długim dniu błądzenia. Ślady tyranii były wszędzie. Samego tyrana wciąż nie mogli znaleźć. W potokach nie było ryb, a w lesie zwierzyny, znaleźli jednak wór kaszy. Jedli więc solone mięso z kaszą bez omasty, pogryzając rzepą.

– Pamiętacie kiedy na targu widzieliśmy warzywne owce? Przywieźli je w wielkiej donicy, gałęzie się pod nimi uginały, jak beczące kapusty. Wszyscy myśleli, że się pogryzą nawzajem.

– Pamiętam.

– Myślę sobie, że widzieliśmy więcej dziwów niż niejeden twórca bestiariuszy. Ten żarptak, gdy jeszcze byłem młody. Jak byłem dzieckiem, pokazywali u nas spreparowaną głowę kynocefala. Później, wzięliście mnie na pierwszą wyprawę i złowiliśmy ichtiofagusa. Paskudne miał zębiska.

– Nie musisz odwracać mojej uwagi.

– Sobie też chciałem.

– Będziemy musieli znaleźć sposób nawigacji.

– Wiem. W międzyczasie zaś myślę o tym, czy zobaczę może syrenę lub jedną z tych fok zdolnych przemienić się w kobietę. Byle nie elfa, powiadają że elfy nie mają dusz.

– Elfy żyją daleko stąd, w jeszcze gęstszych mgłach. Nie jesteśmy aż tak zgubieni żeby przypadkiem się tam znaleźć.

– I bardzo dobrze.

Rankiem wyruszyli w dalszą drogę. Minęli wieżę strażniczą z wyważonymi drzwiami. W trawie grzały się na słońcu szkielety z pogruchotanymi czaszkami i przetrąconymi kręgosłupami. Na jednym z nich rdzewiała zbroja. Za wieżą grunt obniżał się pod łagodnym kątem. Zjeżdżali wciąż w dół przez pół dnia, aż trafili na mokradła. Bagna i torfowiska jak okiem sięgnąć. Tam zgubili się jeszcze bardziej. Mokli w deszczu i nasiąkali smrodem.

– Ta pogoda was zabije. Musimy zawrócić.

– Podjęliśmy się misji – powiedział Rozwid kaszląc.

– Nie jesteśmy na misji, jesteśmy w bagnie! Zagubieni gdzieś, wykonując polecenia obcej kobiety! A wam potrzeba suchości i odpoczynku.

– Miejsce do zdychania jak każde inne! Równie mało czci i godności umierać tutaj czy w łóżku. Chcesz żebym leżał i czekał, aż udławię się własną flegmą? Nic nie dokonawszy, nic nie zrobiwszy?

– Za to żywszy dłużej.

– Co ma mi jeszcze życie do zaoferowania? Nie, to dobra śmierć skupia teraz całą moją uwagę.

– Tu nie ma dobrej śmierci.

– Znajdziemy drogę.

Dotarli w bardziej cywilizowane rejony, na osuszone tereny, pocięte kanałami. Jechali aleją wierzb i mijali puste sioła. Wciąż widoczne były odciśnięte w błocie ślady stóp. Ludzie uciekli niedawno.

– Widzisz? Zbliżamy się do czegoś.

W nocy okazało się, że zbliżają się do pożaru. Żar tlił się i syczał na deszczu. Młyn spadł jego mieszkańcom na głowę – znaleźli ich zwęglone szczątki między gruzem. Ziemia była zbyt podmokła by ich w niej zakopać. Ułożyli więc kopce, dwa duże i trzy małe, pod rozległym dębem.

– Mogli opuścić tą krainę – powiedział cicho Borgost. – Opuścić ją nim będzie za późno, tak jak inni. Ale byli zbyt uparci, lub zbyt dumni. Zostali, na własną zgubę.

– To miejsce nie będzie moją zgubą.

– Nie będzie też miejscem, w którym można odejść w chwale, nawet jeśli znajdziemy tego Malegerda.

– Będę umierał, tak jak będę chciał.

– Ale ja nie muszę chcieć na to patrzeć.

Zamilkli, a ciszę wypełnił szmer mżawki. Borgost rozważał czy nie zawrócić. Czy nie popędzić galopem, byle w przeciwnym kierunku. Wjechali już jednak za daleko. Wyżyny były widoczne na horyzoncie. Dzień drogi nim znaleźli się z wśród pożółkłych pól i zrujnowanych sadów. Nie odzywali się przez ten czas, ani nie patrzyli na siebie. Rozwid kaszlał i pluł na drogę. Zostawiał za sobą długi krwawy ślad.

Zatrzymali się, żeby mógł wyciągnąć z juków magiczne wywary. Rozwid sprzedał turniejowe trofea, żeby zakupić je u znanego alchemika. Miały łagodzić objawy i hamować rozwój choroby, zapas jednak się kurczył. Rozwid położył skrzyneczkę z flakonami na ziemi. Borgost patrzył na niego kątem oka.

– Nie, nie to – powiedział nagle. – Najpierw to w zielonym szkle.

Zauważył, że pierwszy przerwał milczenie i splunął za siebie.

– Nie, nie. Teraz to niebieskie, na kaszel, pół na pół z wodą – wyrwało mu się bezwiednie. Spuścił głowę i wywarczał tylko: – O ile chcecie jednak pożyć dłużej.

– Dziękuję, Borgost. Dziękuję.

Pod wieczór znaleźli karczmę, opuszczoną w pośpiechu. Pod stropem wciąż wisiały pęta kiełbas i sznury czosnku. Pod piecem wciąż spały kury, a beczki pełne były solonych ryb. Znaleźli nawet nieskwaszone wino. Dlatego rozsiedli się później na ławach, najedzeni i weselsi. Po raz pierwszy w tej krainie wyciągnęli z juków instrumenty. Muzyka płynęła w noc, między obce gwiazdy. Rozwid grał na lirze korbowej, Borgost na lutni, a rytm wybijał im zaklęty bęben samograj.

– Pamiętacie, panie? – Borgost pociągnął szybko po strunach.

– Nasz ostatni turniej. Dobrzy grajkowie, bardzo dobrzy.

– Zacznijmy więc od tego. Chyba, że jesteście w nastroju na eksperymenty.

Rozwid nie odpowiedział, tylko zakręcił korbą. Skakał po klawiszach, przypominając sobie melodię w biegu. Była skoczna, sama podrywała nogi do tańca. Tamtego dnia, cały zamek wydawał się trząść pod stopami tańczących. A Rozwid był w samym środku, tam wirował, klaskał i śmiał się. Dawno temu.

Dźwięki liry nabrały melancholii. Borgost dostosował się i grali tak przez długi czas. Ognisko sypało iskrami, gwiazdy mrugały w górze. Układali utwór kawałek po kawałku, muzykę od której podnosiły się włoski na ramieniu. Muzykę od której szkliły się oczy, od której gorączka opadała umysł. Gdy przerwali, Rozwid otarł spoconą dłoń o herb na piersi. Napił się wina.

– Wydaję mi się, że nie potrafiłbym tego powtórzyć. Że jutro zapomnę każdej nuty.

– Tak być może, panie. Zostanie tylko wspomnienie.

– Gdybym tylko miał więcej takich wspomnień.

Zostali w karczmie do południa, przygotowując zapasy na dalszą drogę. Zrobiło się ciepło i ze wszystkiego wydawała się unosić para. Nie było wiatru, ani cykania świerszczy, tylko stuk kopyt i parskanie koni przerywały absolutną ciszę. Gwiazdy wciąż nie pozwalały określić im kierunku.

Jechali polnymi ścieżkami. Jechali na granicy dzikich borów i bartnych lasów, przez wrzosowiska i pola dzikich maków. Cała kraina była tylko zarośniętym cmentarzem i do zaoferowania miała tylko cmentarne piękno. Dawno nie widzieli gnicia ani zniszczeń – być może tylko jeszcze tutaj nie dotarły.

Dotarli na gościniec, na zbutwiały most, a za nim: rozwidlenie. Deski mostu trzeszczały pod kołami wozu. Rozwid przyglądał się pierwszej żywej duszy jaką zobaczyli w tej krainie. Woźnica przysypiał z lejcami przywiązanymi do nadgarstków. Był stary, z białym włosem i zbrązowiałymi oczami. Borgost objechał go z drugiej strony, zatrzymując muły.

– Dziadku, wiesz którędy droga do zamku pana tych ziem?

– Gdzieś tam na lewo – zamamlał woźnica i uśmiechnął się lekko. – Ale to daleko i dalej nie pamiętam.

Patrzyli jak odjeżdża, tył wozu wyładowany skrzyniami i garncami. Rozwidowi nie podobał się uśmiech, jakim ich obdarzył. Wietrzył w jego spojrzeniach i słowach kłamstwo. Nie byli ani bliżej celu.

– Pojedźmy jednak tam gdzie wskazał. Wtedy znajdziemy to czego szukamy albo znajdziemy pułapkę. W każdy sposób będziemy bliżej odnalezienia drogi do celu.

– Skoro tak mówicie.

Zaczekali aż wóz zniknie za horyzontem i ruszyli w dalszą drogę. Kierowali się w stronę słońca zachodzącego w tą samą stronę z której wzeszło. Rozwid kaszlał, a Borgost nastrajał lutnię – niespiesznym tempem zniknęli w gęstej mgle po drugiej stronie rzeki.

Koniec

Komentarze

Podoba mi się przeplatanie podniosłości, przaśnością.

Fajnie opisałeś relację między panem i sługą.

Natomiast zakończenia chyba nie zrozumiałam, albo jak dla mnie zakończenie niczego nie kończy.

 

Trochę dużo zaimków.

 

– Moja pani zastanawiała się czy nie zechciałbyś, panie, udzielić jej zaszczytu i zjeść z nią śniadanie.

Chyba śniadania.

Lożanka bezprenumeratowa

Dzięki za przeczytanie i za opinię!

Jeśli chodzi o zakończenie to takie miało być – nie kończące. Zaczęli nie będąc pewni co się wydarzyło i kończą nie wiedząc gdzie są.

Fajne opowiadanie, ale nie do końca wiem, co o nim myśleć. Z jednej strony fajna narracja, bohater szukający śmierci i jego giermek (myślałem, że to będzie główny wątek), z drugiej wydaje mi się, że nie ma fabuły. Są bohaterowie i tyle. Powstrzymam się od werdyktu, czy mi się podobało, czy nie, bo nie wiem xD. Ale czytało się przyjemnie i płynnie, więc git. No i też nie ma tego zakończenia, a po tym jak mówili o wojnie, bitwie i szukaniu śmierci oczekiwałem jakiejś akcji na ostatnich akapitach. Szkoda.

 

Jest też sporo powtórzeń. Np.

“Pod wieczór znaleźli karczmę, opuszczoną w pośpiechu. Pod stropem wciąż wisiały pęta kiełbas i sznury czosnku. Pod piecem wciąż spały kury, a beczki pełne były solonych ryb”. → To nie jedyne takie miejsce. Widziałem jeszcze ze słowami “tam”, “tamtego” i kilka innych. Podejrzewam, że to przez stylizowaną narrację, ale mi przeszkadzały.

“– Może spaliśmy zaczarowani przez sto lat? – Borgost podniósł się powoli z kolan. Wysmarkał się w palce i otarł je o mech. – Nie sposób powiedzieć”. → Nie sposób stwierdzić* brzmiałoby lepiej.

Dzięki za komentarz! Cieszę się, że jakoś się podobało, nawet jeśli pozostawiło ambiwalentne odczucia.

Trudno mi odpowiedzieć na krytykę, ponieważ na wszystko mógłbym odpowiedzieć “tak miało być”. Fabuła polega na tym, że błądzą i tak miało być i miało być, że na końcu nie są ani trochę bliżsi celu. Oczywiście to, że tak miało być nie znaczy, że wszystko udało mi się tak jak chciałem.

Wewnątrz wiecznie zmiennych mozaiek

Rozwid słyszał o nich, ale nigdy nie spotkał nikogo PRZECINEK kto by taki posiadał.

Zaczął obawiać się PRZECINEK jak zostanie odebrany – kimkolwiek była PRZECINEK musiała być bogata.

Miała na imię Lisenna i nie przeszła do swojej sprawy PRZECINEK aż skończyli jeść.

Jest więcej miejsc, gdzie brakuje przecinków. Sam znajdziesz.

Poznali je od razu po zapach rozkładu. 

Nie chciał liczyć słupków monet siedząc na stosie zwłok. ←  Nie chciałem…

Przeczytaj sam i wprowadź poprawki.

Opowiadanie z ciekawym pomysłem błądzenia w fantastycznej krainie. W obecnej postaci, gdyby było dłuższe, chyba by zmęczyło. Teraz jest w sam raz, ale można by rozwinąć w przygodówkę, wprowadzając akcje. Pytanie: po co?

Na plus na pewno mogę zaliczyć styl. Są tu mankamenty, np. wspomniany nadmiar zaimków, czy łącznie w jednym akapicie opisów czynności rozciągniętych w czasie z tymi, które bohaterowie robią tu i teraz (np. “Podróżowali zgodnie z odczytem gwiazd, dalej i dalej w domenę Wodnika.” a zaraz potem “Borgost żuł łodygę, zastanawiając się z czego teraz rozpalić ogień.” – całą tę podróż żuł łodygę). Czasem masz tendencję do opisywania sytuacji błahych, jak np. z cytryną, a ważniejsze opisujesz po łebkach. Niemniej całość jest napisana w taki sposób, że przez tekst się płynie. Szczególnie podobały mi się dialogi, których sprawnie używasz do nakreślenie charakteru postaci. 

 

Od strony fabularnej wygląda to znacznie gorzej. Wyjaśniłeś jaki był twój zamysł, to prawda, jednak nawet w historii niekończącej się wędrówki musi być jakiś cel – historia którą opowiadasz musi do czegoś prowadzić i się rozwiązać, a tutaj się nie rozwiązuje, jest po prostu ucięta. Gdybym miał napisać taki tekst postawiłbym bohaterów w sytuacji, w której oni wierzą, że już zrealizowali zadanie, ale na koniec okazuje się, że nie, więc muszą kontynuować, wiedząc że będzie coraz gorzej i że mogą już nie wrócić z tej wyprawy. 

Do zarzutów dodam jeszcze, że wstęp jest zdecydowanie zbyt długi, od pobudki w zamku do przyjęcia zlecenia mija mnóstwo czasu, w którym bohaterowie nic właściwie nie robią. Fakt, że w tej cześci sporo się dowiadujemy o bohaterach, jednak myślę, że te dialogi mogłyby z powodzeniem znaleźć się w późniejszej części.

Dzięki wam za przeczytanie i za opinie!

Wynika mi z uwag do stylu, że chyba powinienem był zrobić jeszcze jeden draft, ale trochę się pospieszyłem, głodny opinii.

Jeśli chodzi o krytykę fabuły, to znalazłem w niej kilka pomocnych informacji. Dzięki, michalovic, za potwierdzenie mojego odczucia, że zdarza mi się pisać za długie otwarcia.

Jednocześnie wciąż się rozjeżdżamy między tym, co ja chciałem napisać, a sugerowanymi poprawkami. Dodanie akcji albo konfrontacji w finale zepsułoby efekt jaki chciałem osiągnąć. Historia byłaby wtedy bardziej konwencjonalna, a nie miała być. Myślę, że raczej to pogodzenie się bohaterów powinno być bardziej rozpisane, żeby zapewnić rozwiązanie konfliktu przed zakończeniem.

Madeju, opisałeś fragment niekończącej się podróży rycerza i jego giermka, a choć obaj niemal cały czas prowadzili rozmowy na różne tematy, nie mogę powiedzieć, aby Twoja opowieść okazała się dla mnie zajmująca. Nie wykluczam też, że wykonanie pozostawiające wiele do życzenia utrudniło mi należyte skupienie się na treści.

 

Do­ko­na­nia że­gla­rzy wy­py­cha­ły Eden i Terrę In­co­gni­tę poza mar­gi­nes.Do­ko­na­nia że­gla­rzy wy­py­cha­ły Eden i terra in­co­gni­ta poza mar­gi­nes.

Terra incognita nie odmienia się.

 

We­wnątrz wiecz­nie zmien­nych mo­za­iek… → We­wnątrz wiecz­nie zmien­nych mo­za­ik

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika mozaika.

 

stało wiele zam­ków, wiel­kich twierdz… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …stało wiele zamków, potężnych twierdz

 

Czter­dzie­ści wio­sen odło­ży­ło sre­bro na jego skro­ni… → Na jednej skroni?

 

– Bor­gost… – wy­chry­piał ledwo sły­szal­nie. Za­miast tego kop­nął gierm­ka pod sto­łem. → Zamiast czego kopnął giermka?

 

Znaj­do­wa­li się w re­fek­ta­rzu, całym po­zie­le­nia­łym. Ścia­ny wy­szczer­bio­ne w zęby i dzie­dziń­ce za­la­ne w sa­dzaw­ki. → Ile dziedzińców było w refektarzu? Co to znaczy, że dziedzińca były zalane w sadzawki?

 

Po­rzu­co­ne meble oplo­tły pa­ję­czy­ny i mech… → Zastanawiam się, w jaki sposób meble mogły opleść pajęczyny i mech…

Proponuję: Po­rzu­co­ne meble oplecione pa­ję­czy­nami i porosłe mchem

 

Stół był na­kry­ty dla wielu gości, ale po­tra­wy wy­ero­do­wa­ły w perzy­nę. → Obawiam się, że potrawy nie mogły wyerodowaćperzynę.

 

Ścież­ka z zamku za­pro­wa­dzi­ła ich krętą drogą nad stru­mień.Ścieżka/ ścieżka jest rodzajem drogi.

Proponuję: Kręta ścież­ka za­pro­wa­dzi­ła ich z zamku nad stru­mień.

 

Ku­piec­kie wozy kle­ko­ta­ły w obie stro­ny. → Na czym polega klekotanie w obie strony?

Proponuję: Ku­piec­kie wozy z kle­ko­tem ciągnęły/ toczyły się w obie stro­ny.

 

Roz­wid zła­pał za jego wodze, nim wje­chał w lek­ty­kę.Roz­wid zła­pał jego wodze, nim wje­chał w lek­ty­kę.

 

Nie po­wo­do­wa­nie ko­li­zji na go­ściń­cu także. → Pewnie miało być: Na po­wo­do­wa­nie ko­li­zji na go­ściń­cu także.

 

Bor­gost otwo­rzył drzwi. Cze­kał na nich chło­piec… → Czy dobrze rozumiem, że chłopiec czekał na drzwiach?

A może miało być: Bor­gost otwo­rzył drzwi. Stał za nimi chło­piec

 

Nosił herb na pro­stych ubra­niach.Nosił herb na pro­stym ubra­niu.

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, która mamy na sobie to ubranie.

 

– Moja pani za­sta­na­wia­ się czy nie ze­chciał­byś, panie, udzie­lić jej za­szczy­tu i zjeść z nią śnia­da­nia. → Zaszczytu nie udziela się.

Proponuję: – Moja pani uznałaby za zaszczyt, gdybyś zechciał zjeść z nią śnia­da­nie.

 

Bor­gost wy­cią­gnął ze skryt­ki jego pier­ście­nie i sy­gne­ty… → Sygnety to także pierścienie.

 

miej­sce, w które od­cho­dzi­my za­po­mnie­nii… → …miej­sce, w które od­cho­dzi­my zapomniani

 

po­wie­dział Roz­wid po­chy­la­jąc się bli­żej niej. → Czy to znaczy, że wcześniej już był nad nią pochylony, a teraz pochylił się bardziej?

Proponuję: …po­wie­dział Roz­wid, po­chy­la­jąc się ku niej.

 

Nocą pusz­cza prze­su­nę­ła się pod nimi w pole… → Czy oni wędrowali nad puszczą?

 

Po­zna­li je od razu po za­pach roz­kła­du. → Literówka.

 

Trawa żół­kła, po­wie­trze schło… → Jak schnie powietrze?

 

Gdy już mieli się pod­dać, krą­żąc w kółko… → Masło maślane – czy można krążyć inaczej, nie w kółko?

Proponuję: Gdy już mieli się pod­dać, błądząc w kółko

 

Ale ja nie chcia­łem być takim ry­ce­rzem. Nie chciał li­czyć słup­ków monet sie­dząc na sto­sie zwłok. → Literówka.

 

Zjeż­dża­li wciąż w dół przez pół dnia… → masło maślane – czy mogli zjeżdżać w górę?

Wystarczy: Zjeż­dża­li wciąż przez pół dnia

 

Uło­ży­li więc kopce, dwa duże i trzy małe, pod roz­le­głym dębem. → Dęby mogą rosnąć na rozległym obszarze, ale nie mogą być rozległe.

Proponuję:  Uło­ży­li więc kopce, dwa duże i trzy małe, pod rozłożystym dębem.

 

– Mogli opu­ścić kra­inę… → – Mogli opu­ścić kra­inę

 

Że jutro za­po­mnę każ­dej nuty.Że jutro za­po­mnę każ­dą nutę. Lub: Że jutro nie będę pamiętał żadnej nuty.

 

Był stary, z bia­łym wło­sem i zbrą­zo­wia­ły­mi ocza­mi. → Jednym włosem?

 

Kie­ro­wa­li się w stro­nę słoń­ca za­cho­dzą­ce­go w  samą stro­nę z któ­rej wze­szło. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Kie­ro­wa­li się ku słońcu zachodzącemu w tę samą stro­nę, z któ­rej wze­szło.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie drogi, takie zawieszone, jakby celem była droga a nie cel. 

 

Witaj.

 

Z technicznych – moje sugestie:

Tworzyli mapy mentalne – nie opisywali jak wygląda świata, ale jak powinien wyglądać. – literówka

Wierzyli, że tam, na końcu świata, znajduje się Eden. Na środku mapy ulokowana była Jerozolima, centrum wszechświata, blisko niej Morze Czerwone, szkarłatne w dosłownej interpretacji. Tworzyli mapy mentalne – nie opisywali jak wygląda świata, ale jak powinien wyglądać. Mapy czasoprzestrzeni, które przedstawiały zarazem świat i historię świata. – powtórzenia

Zaczął obawiać się jak zostanie odebrany – kimkolwiek była (przecinek)musiała być bogata.

Bywał na dworach, ale dawno i nim zaczął umierać. – tu mi zgrzyta składnia

– Brat mego męża uwięził ich na liczne sposoby aż zostaliśmy bez nikogo (przecinek) kto stanąłby po naszej stronie.

Jednak zrobię wszystko (przecinek) by wam pomóc i uleczyć wasze ziemie.

– Żylibyście dłużej (przecinek tu…) gdybyście zrobili (… albo tu) jak medycy powiedzieli i…

Poznali je od razu po zapach rozkładu. – literówka

Im bliżej ruiny (przecinek) tym bardziej wszystko przypominało pustynię.

Nie chciał liczyć słupków monet siedząc na stosie zwłok. – czy tu miało być „chciałem”?

Ziemia była zbyt podmokła (przecinek) by ich w niej zakopać.

– Mogli opuścić krainę – powiedział cicho Borgost. – literówka/gramatyczny

Dzień drogi nim znaleźli sięwśród pożółkłych pól i zrujnowanych sadów. – literówka

Układali utwór kawałek po kawałku, muzykę (przecinek) od której podnosiły się włoski na ramieniu. Muzykę (przecinek) od której szkliły się oczy, od której gorączka opadała umysł. – niejasne określenie

Jechali na granicy dzikich borów i bartnych lasów, przez wrzosowiska i pola dzikich maków. – powtórzenie

– Pojedźmy jednak tam (przecinek) gdzie wskazał.

Wtedy znajdziemy to (przecinek) czego szukamy albo znajdziemy pułapkę.

Kierowali się w stronę słońca zachodzącego w tą samą stronę (przecinek) z której wzeszło.

 

Interesujące kreacje bohaterów oraz ich wędrówki celem wykazania się w ostatniej rycerskiej misji. Z niezrozumiałych powodów akcja została nagle zerwana, jakby całość stanowiła część większej opowieści. Niczego zatem nie wyjaśniłeś, nie wiemy, czy bohater spełnił prośbę kobiety, czy dotarł do celu, czy przeżył, jakie czekały go jeszcze przygody. Uśmiech woźnicy również stanowi dla czytelnika zagadkę.

 

Pozdrawiam.

 

Pecunia non olet

Cześć!

 

Zdecydowanie urzekł mnie początek tego tekstu. Dwa pierwsze akapity, choć niepozbawione zgrzytów, wzbudziły szczerą ciekawość. Bohaterów wprowadziłeś sprawnie, pokazując ich przez wzajemne relacje, ale w kolejnych scenach miewałem wątpliwości, kto co mówi. Same rozmowy też bywały rwane, co nie ułatwiało zrozumienia sytuacji. Mam wrażenie, że nadążałem za zamysłem, ale wymagało to częstego zatrzymywania się, co wybijało z rytmu i nie pozwalało płynąć przez tekst.

Wyprawa do umierającej krainy wypadła ciekawie, klimat opuszczonej przez ludzi dziedziny udało Ci się bardzo ładnie oddać. Najpiękniej wypadła tu scena kiedy grali, choć jak poprzednio czasami zgrzyty wybijały z rytmu i kładły się cieniem na odbiór całości. Problem mam natomiast z samym zakończeniem, którego w zasadzie nie ma. Opowieść – imho – urywa się, pozostawiając czytelnika ze świadectwem niedokończonej podróży i niezaspokojoną ciekawością. Pokazałeś zbyt mało, aby sama droga zdążyła zapracować w odbiorcy. Zabrakło więcej scen w stylu tej w karczmie i głębszego pokazania relacji bohaterów.

Świetny pomysł, całkiem ładnie zrealizowany, choć zdecydowanie wymagający doszlifowania (warto zbetować imho, bo potenciał w tekście jest)

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Nowa Fantastyka