- Opowiadanie: CM - Nowa Aztekia

Nowa Aztekia

Bo obietnic należy dotrzymywać...

Ogromne ukłony w stronę Oidrin. Nie wiem, jak się dziękuję za taki ogrom pracy włożony w betę opowiadania, więc musi wystarczyć szczere, szczere DZIĘKOWAĆ!

No i szanowny Koala... Dziękuję za pamięć, dziękuję za dostarczenie motywacji do pracy, dziękuję za kolejne miłe wspomnienie, które wyniosę z tego portalu. :)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Nowa Aztekia

To jeszcze nie koniec…

Nie pamiętał już, ile razy, podczas wędrówki przez mrok absolutny, powtarzał sobie te słowa. Ponoć na każdego upadłego boga czeka kraina, która stanie się mu nowym domem, ale Quetzalcoatl, jak inni, wierzył w to jedynie z bezradności. Byle tylko on i jemu podobni mogli sobie jakoś uzasadnić tułaczkę przez parszywe bezkresy otchłani. Mimo to wędrował. Upodlony i słaby, przebijał się przez wieczny koszmar, powtarzając przez zęby: To jeszcze nie koniec!

Czasami pytał sam siebie, kim właściwie teraz jest i dlaczego nie zniknął wraz z upadkiem imperium Azteków. Nie znalazłszy odpowiedzi, wracał do pustej obietnicy i parł, nieświadomy upływającego czasu, aż wreszcie z ciemności wyprowadziło go blade światło.

 

*

 

Powinien czuć satysfakcję. Może nawet euforię? Gdy jednak patrzył na horyzont nowoodkrytej krainy, ogarniały go wątpliwości. Połacie ziemi spalone słońcem i twarde jak skała raziły pustką, a pokrywający je szary pył tylko nieznacznie chronił stopy przed chropowatą powierzchnią.

Nowa Aztekia – pomyślał, nie wiedząc w zasadzie dlaczego i od tej pory właśnie tak zamierzał nazywać to miejsce.

– Będziemy ich szukać? – zapytał sługa, który wcześniej bał się wytrącać pana z rozważań.

Upadły bóg skinął głową. Nie pytał, kogo mają szukać, bo to że może chodzić wyłącznie o Azteków było dla niego jasne. Quetzalcoatl, wciąż zamyślony, miotał się w chaosie wątpliwości. Czym jest Nowa Aztekia? – rozważał. I czy on sam wciąż pozostawał bogiem – Pierzastym Wężem, któremu dawni wyznawcy tak gorliwie składali ofiary?

Zero odpowiedzi. Jak zwykle. Nie mogąc zrobić nic więcej, Quetzalcoatl dał znak do wędrówki.

– Tylko ostrożnie – przestrzegł. – Nie wiemy, co tu się dzieje – dodał, krusząc w dłoni garść szarego pyłu.

– Dokąd zmierzamy?

– Nie dokąd, lecz po co – pouczył Pierzasty Wąż. – Zapamiętaj, że wyrusza się zawsze w jakimś celu.

– A jaki jest twój, panie? – dociekał sługa, pochyliwszy głowę z szacunkiem.

– Wrócić na swoje miejsce!

 

*

 

Szedł wolno, majestatycznym krokiem. W swoim marszu Quetzalcoatl był niczym demon, władca świata i sama śmierć. Sługa, który podążał tuż obok, widział jednak, jak wymuszone i sztywne są te ruchy. Jak jego pan walczy, by znów poczuć się bogiem.

Dostrzegli kamienną tablicę. Ledwie wbita w ziemię, z trudem trzymała pion, jakby tylko czekając, by runąć przy pierwszej okazji, a wyszczerbione ściany kruszyły się od byle nacisku dłoni. Sługa przykucnął i wytężywszy wzrok, wiódł dłonią po ledwie wyczuwalnych wgłębieniach, usiłując domyślić się choć fragmentów wykutej niegdyś w kamieniu treści:

…miał powrócić w roku jednej trzciny. Kiedy… (tu nieczytelne) Cortés zszedł na ląd, Aztekowie wzięli go za Quetzalcoatla, którego przybycia oczekiwali. Witany jak bóg, Cortés otrzymał wiele cennych darów… Wraz z grupą hiszpańskich najeźdźców wyruszył na podbój…

– Wystarczy – powiedział Pierzasty Wąż.

Ton głosu brzmiał chłodno, ale duma upadłego boga płonęła żywym ogniem. Przypomnieć Quetzalcoatlowi to zdarzenie znaczyło tyle, co dać mu otwartą dłonią w twarz. 

– Ta tablica musi tu stać w jakimś celu – ocenił, usiłując stłumić emocje. – Ruszajmy dalej.

Nieopodal dostrzegli następną. Tym razem czekała na nich krótka wzmianka o jednym z azteckich rytuałów, gdzie w miarę widoczne pozostały jedynie słowa:

…unieruchamiali ofiarę, a następnie rozcinali jej pierś nożem z obsydianu, by wyrwać drgające jeszcze serce…

Upadły bóg rozejrzał się nerwowo. Krótki, gwałtowny oddech świadczył o rosnącej irytacji.

– Czy to miejsce ze mnie kpi?! – wypalił. – Który Aztek spłyciłby tak fundament własnej wiary?

Przy trzecim kamieniu sługa zakrył twarz dłońmi. Później ten młody Aztek o kruczoczarnych włosach i bladej twarzy spojrzał na pana szklącymi się oczami, błagając w ten sposób: nie każ mi, proszę, odczytywać tych słów.

– Dobrze. – Quetzalcoatl skinął głową i przyklęknął przed tablicą.

…Cortés podbija… Imperium Azteków upada…

– Dość! – warknął Pierzasty Wąż i jednym pchnięciem posłał kamień na ziemię.

Tablica pękła na części, a sługa spostrzegł, że jej drobiny tworzą pył identyczny z pokrywającym rozległe połacie krainy.

– Może nie powinniśmy niszczyć… – spróbował cherlawy Aztek, ale Pierzasty Wąż uciął jego wypowiedź lodowatym spojrzeniem.

– To ja będę o tym decydował – powiedział Quetzalcoatl tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wciąż jestem bogiem – dodał, a sługa ukradkiem zerknął na jego twarz.

Wierzy w to? Czy tylko próbuje rozpalić wiarę, która już dawno wygasła?

– Twierdziłeś, mój panie, że tablice muszą tu stać w jakimś celu – zauważył sługa z odwagą, której Pierzasty Wąż po nim oczekiwał.

Quetzalcoatl nie chciał potakiwacza. Służyć mu znaczyło prowokować do wniosków, sprawdzać hipotezy, być dodatkową parą oczu.

– Tu wszystko ma swoje znaczenie. Pustka, pył, parszywe tablice. Musimy je jak najszybciej zrozumieć! Nie wiem, co tu się dzieje, ale jednego jestem pewien. Żaden Aztek nie postawiłby tych tablic z własnej woli.

– Więc kto?! – Sługa otworzył szeroko oczy.

– Nie mam pewności. Za mało wiemy. Ale ktokolwiek tu jest, zabraniam ci się go bać! – rozkazał Pierzasty Wąż z taką wściekłością, że sługa odruchowo skłonił się z pokorą. – Nowa Aztekia to moje odkupienie. I tylko przede mną można odczuwać tu strach!

Jego spojrzenie przepełniała pasja. Patrząc na zniszczoną tablicę, Quetzalcoatl przed oczami miał wszystko. Hiszpański najeźdźca omyłkowo traktowany jak bóg. Krwawy marsz intruzów na Tenochtitlán. Plądrowania, mordy, upadek Państwa Azteków. I to jedno szokujące odkrycie, że bóg nie znaczy wszechmocny. A z piedestału może go strącić byle ziemski łachudra.

Pierzasty Wąż spojrzał na sługę. Ten od dłuższej chwili wpatrywał się intensywnie w dal, a Quetzalcoatl dopiero przeszedłszy parę kroków, pojął, że gdzieś tam, ledwie z ich perspektywy widoczny, leży człowiek.

 

*

 

– Martwy – jęknął Aztek.

Jego chude dłonie drżały, gdy przyszło mu zbadać odnalezione ciało.

– Zabity? – zapytał Quetzalcoatl, który zatrzymał się kilka kroków przed trupem.

Nie potrafił podejść bliżej. Kiedy patrzył na tego człowieka, jego umorusane pyłem włosy i porzucone bezładnie ciało, czuł jak niewidzialna siła pęta mu nogi.

– Nie wygląda – odparł Aztek i z odrazą dotknął policzka trupa. – Żadnych ran, śladów walki. Nic.

– Nic – powtórzył Quetzalcoatl.

Właśnie tyle rozumiał z Nowej Aztekii.

Trup nie gnił – Pierzastego Węża uderzyło to od razu. Jego skóra kolorem przypominała wyblakłe liście, a gdy sługa dotknął dłoni, ta obróciła się w ten sam zimny i beznadziejnie szary pył, który od pierwszych chwil na Nowej Aztekii przywodził na myśl jedynie pustkę i śmierć.

Powinni zbadać ciało dokładniej. Quetzalcoatl nie mógł jednak dłużej wytrzymać widoku tego człowieka. Przy każdym spojrzeniu czuł, jak potworna niemożność ściska jego wnętrze, pęta język. Ruszył dalej i dopiero przy drugim i trzecim martwym – porzuconych ciał znajdowali coraz więcej – zrozumiał. To, co czuł… To był lęk przed śmiercią!

Nigdy nie widział jej z tej perspektywy. Śmierć postrzegana przez boga znaczyła tyle, co pewien etap drogi jego ziemskich wyznawców. A teraz…

Teraz miał ją tak blisko. Koszmar straszył nieuchronnością, zapowiadał, że i Quetzalcoatl już niebawem zgaśnie na zawsze w tej przeklętej krainie.

– Nie. – Wzdrygnął się i zaraz przyspieszył.

Później poczuł wstyd, pojąwszy, że sługa przyłapał go na słabości.

Dostrzegli coś w rodzaju miasta. Nim jednak do niego dotarli, przyszło im wędrować drogą doskonałej zagłady pośród dziesiątek trupów, których los był dla nich tak samo niepojęty jak pierwszego z odnalezionych. Znów żadnych ran. Znów żadnych śladów walki.

– Mnie się to śni – szepnął Quetzalcoatl.

Zmarłych omijał szerokim łukiem. Zmierzając ku miastu – teraz widzianym już raczej jako ruina – raz po raz rozglądał się na wszystkie strony. „To” musiało działać z ukrycia. Mogło być wszędzie. Gdzie?

Na niebie kłębiły się czarne chmury. Pierzasty Wąż szedł szybko, poświęcając martwym nie więcej niż jedno spojrzenie. Byle dotrzeć na miejsce. Zrozumieć Nową Aztekię, stanąć do walki o swoje odkupienie. I wrócić! Czy nie po to każdy z upadłych bogów przebija się przez otchłań?

Miasto wyglądało na wymarłe. Jeśli w ogóle można było nazwać je miastem. Ani ruina, ani plac budowy. Sterty suszonych cegieł, czasem wbite nieudolnie w ziemię, innym razem rzucone bezładnie na siebie, zupełnie jakby dziecko usiłowało wznieść budowlę obronną.

Quetzalcoatl szedł powoli, nawet na moment nie tracąc czujności. Gdzieś trafili na wykopaną niezdarnie dziurę. A może początek tunelu? Nieco dalej, jak gdyby wokół okręgu, walały się spróchniałe fragmenty pni. Upadły bóg próbował wyobrazić sobie, co mogły niegdyś tworzyć, ale poza groteskowymi ścianami nic nie przyszło mu do głowy.

– Rozumiesz coś z tego? – Spojrzał na sługę.

– Te cegły… – Aztek zawahał się. – Z takich budowaliśmy w imperium domy.

– Drobna namiastka Państwa Azteków – westchnął Pierzasty Wąż.

Później dotarło do niego, że właśnie tym jest Nowa Aztekia: namiastką dawnego imperium. Nie, nie namiastką. Imitacją. Kilka znajomych drobiazgów wrzuconych do martwego świata. Po co? I czy aby on też nie jest tu tylko imitacją boga?

Wzdrygnął się. Później spojrzał na niebo. Na czarnym sklepieniu pojawił się pierwszy błysk. To, czego się obawiał, nie stanie z nim do otwartej walki. Musi zrozumieć Nową Aztekię, zanim dojdzie do ataku.

– Panie…

Głos sługi wyrwał go z rozważań. Quetzalcoatl obrócił się we wskazanym przez Azteka kierunku. I zamarł.

Pośród cegieł, niczym śmietnisko ludzi, zalegały sterty zwłok.

Jakiś czas stał w zupełnym osłupieniu. Później, przypomniawszy sobie o zagrożeniu, zaczął gorączkowo szukać rozwiązań. Myślał najintensywniej, jak mógł, lecz parszywa nadgorliwość tych myśli w żaden sposób nie pozwalała się skupić. Kim teraz jestem? – wracały puste pytania. Czy nie przybyłem za późno? A jeśli Nowa Aztekia nie jest drugą szansą, lecz końcem wędrówki?

Coś zaczynało w nim kruszeć. Pękać. Nie rozumiał tego stanu, lecz gdy doszło do wewnętrznego wybuchu, poczuł ulgę. Zniknęły pytania, bezradność, lęk. Gdy sługa wskazał palcem nieodległe usypisko pyłu, Pierzasty Wąż spojrzał na nie lodowatym wzrokiem.

– Oni tu są. Wciąż tak samo parszywi, bezwzględni – tłumaczył upadły bóg, śledząc nienawistnym spojrzeniem horyzont krainy. – Ale tym razem polegną.

– O kim mówisz, panie? – zapytał sługa i zaryzykował dłuższe spojrzenie na Quetzalcoatla, szukając w jego oczach oznak szaleństwa.

– Hiszpańskie diabły – wyjaśnił Pierzasty Wąż. – Ostatnia przeszkoda na drodze do odkupienia.

Sługa z trudem ukrył niepokój.

– Panie, za pozwoleniem… – Szukał właściwych słów. – Nie śmiałbym kwestionować twoich wyroków…

– Śmiało, mój sługo – odparł upadły bóg, a „sługo” wybrzmiało z jego ust niemal jak „towarzyszu”. – Dziel się swoim spojrzeniem, mierz moje sądy wątpliwościami.

– Ci martwi… – Aztek się zawahał.

– Nie wyglądają na poległych w walce. Wiem o tym – wyjaśnił Quetzalcoatl. – Ale czy Nowa Aztekia wygląda na dawne imperium? Raczej na dziwną imitację. Czemu z Hiszpanami nie miałoby być podobnie?

– Panie…

– Myślisz rozsądnie. Zapominasz jednak, że tej krainy nie da się objąć rozsądkiem. Trzeba interpretować. Szukać zrozumienia. Widzieliśmy wzmiankę o Cortésie, którego Aztekowie wzięli za mnie. Widzieliśmy krótką informację o rytuale, która zrobiła z nas barbarzyńców! – Zamilkł na moment. Ostatnie słowo wyraźnie sprawiało mu ból. – Zupełnie tak, jak widzieli to Hiszpanie. Ostatnia z tablic przypomniała o upadku imperium. Jeżeli teraz kroczymy po tym pustkowiu wśród zmarłych, znaczy to, że moją rolą jest odwrócić bieg historii. Kiedyś nie dotarłem, choć Aztekowie na mnie czekali, a ten, który przybył, przyniósł śmierć i zagładę. Teraz ja zmierzam wśród śmierci po swoje odkupienie. Jeśli zdołam powstrzymać hiszpańskie bydło, wrócę na swoje miejsce, a wraz ze mną powróci imperium Azteków.

– Więc kim lub czym oni są? – powątpiewał Aztek, tym razem bez wahania.

Musiał wiedzieć, że Quetzalcoatlem nie kieruje żądza zemsty. Inaczej ich obu czeka szybka zguba.

– Nie wiem. Odpowiedź znajduje się tutaj. I musimy ją jak najszybciej odnaleźć!

Działali chaotycznie, w pośpiechu. Atak mógł nastąpić w każdym momencie, a pojedyncze błyski na niebie coraz częściej straszyły burzą. Najpierw skierowali się w stronę zmarłych. Kopiec szarego pyłu wzięli za resztki poległych.

– Ci o wyblakłych ciałach muszą tu leżeć od niedawna – stwierdził Quetzalcoatl i znów rozejrzał się po krainie.

Mówił twardym, niezmąconym tonem, a jednak i jemu zaparło dech, gdy zdał sobie sprawę, że każdy ze zmarłych ma identyczną twarz.

– To niemożliwe – szepnął. – Sprawdź tamtych!

Pierzasty Wąż wskazał zwłoki sprzed miasta. Sam dotknął ramienia jednego ze zmarłych – znów rozsypało się w palcach – a przy wielu poległych dostrzegł walające się cegły i gałęzie. Część z nich miała dłonie ułożone przy klatkach piersiowych. Jeden zginął wciśnięty w wykopany otwór.

– I jak? – krzyknął upadły bóg, widząc wracającego sługę.

– To… samo – wysapał Aztek, równie zdyszany, co zdjęty strachem.

Pierzasty Wąż spojrzał na niebo. Chmury były już czarne niczym śmierć.

– Trucizna? Może jakaś szybko rozprzestrzeniająca się choroba? – zasugerował sługa, gapiąc się na trupy.

– Spójrz na nich – polecił Quetzalcoatl. – Grupa ciał zalegająca na niewielkiej przestrzeni. Oni nie konali, ale zgaśli w jednym momencie!

– Niektórych znaleźliśmy pod miastem – przypomniał Aztek. – Jednego widzieliśmy w tym dziwacznym dole.

Pierzasty Wąż przyjrzał się zmarłym i zamknąwszy na moment oczy, usiłował odtworzyć bieg wydarzeń.

– Kiedy te kojoty dopadły grupę w ruinach – zaczął – reszta próbowała uciekać. Gałęzie, cegły… To mogła być ich broń. Wiedzieli, że może nastąpić atak, a jednak byli całkowicie bezradni. Dlaczego?

Głos Pierzastego Węża przepełniała frustracja. Azteka uderzyło jednak coś innego. „Kojoty”. Nawet wiedząc, że nie było żadnej walki, że to, co na nich czyha, nie ma prawa działać jak człowiek, wciąż upierał się przy Hiszpanach.

Sługa przyklęknął nad stertą zwłok. Pod jedną z dłoni wypatrzył kilka czarnych kamyczków. Od razu rozpoznał w nich dobrze znany w imperium obsydian – kolejną cząstkę upadłego państwa. Aztek spróbował odsunąć zimną rękę – rozsypała się jak wszystko – i zaczął obracać kamienie w prawej dłoni.

– A! – wrzasnął.

To był moment. Niepozorne kamyczki poturlały się wzdłuż ręki, przez klatkę piersiową i otoczyły miejsce, gdzie dawniej znajdowało się serce. Jak wielu innych, sługę także złożono niegdyś w rytualnej ofierze, z tą różnicą, że po śmierci zyskał zaszczyt stanięcia u boku Quetzalcoatla.

Kamyczki tańczyły przez moment, jakby nie mogły czegoś znaleźć. Później przyssały się do skóry z taką siłą, że Aztek nie potrafił ich w żaden sposób z siebie strącić. Drżał, trząsł się, podskakiwał, gotów był nawet zedrzeć skórę, byle tylko uwolnić się od czarnego koszmaru. Kamienie odpadły same. W pewnym momencie zeskoczyły na warstwę pyłu i ku zdziwieniu Pierzastego Węża potoczyły się przez ruiny.

Sługa osunął się na ziemię.

– Pa-panie – wycharczał.

Quetzalcoatl go nie słuchał. Zamierzał ruszyć za kamykami, ciekawy dokąd i w jakim celu zmierzają, lecz nagłe omdlenie sługi odwiodło go od tego pomysłu.

– Zrobiły ci coś? – zapytał upadły bóg z wyraźnym rozczarowaniem, że nie było mu dane zgłębić tajemnicy kamieni.

– Nie. Nic – wybełkotał Aztek, rozglądając się mętnym wzrokiem. – To tylko szok.

– Potrzebny nam punkt widokowy – stwierdził Pierzasty Wąż, nie spojrzawszy nawet na sługę. – Wzgórze, wzniesienie. Jakiekolwiek miejsce, skąd widać możliwie dużą część Nowej Aztekii. Nie mamy czasu na dalszą wędrówkę.

Aztek skinął głową z niedowierzaniem. Jakże łatwo Quetzalcoatl zapomniał o jego oddaniu. Najwyraźniej w głowie pana nie istniało już nic poza walką o odkupienie.

– Znajdę – przytaknął sługa głosem wyrwanego ze snu. Później podniósł się niepewnie, zwiesił głowę i ruszył przed siebie na miękkich nogach.

Upadły bóg podążał śladami kamyczków. Nie dogoni ich, to jasne, nawet nie chciał – nagły atak miał za ostrzeżenie. Liczył jednak, że być może w ten sposób znajdzie kolejny element na drodze do zrozumienia krainy.

Błysnęło. Zagrzmiało. Czarne niebo wciąż straszyło burzą, a gdy przez moment ucichło, Pierzasty Wąż usłyszał odgłos kroków. Z początku sądził, że to powraca sługa, odwróciwszy się, dostrzegł jednak człowieka o obliczu identycznym jak twarze zmarłych. Ten biegł chaotycznie, mamrocząc pod nosem, a Pierzasty Wąż poczuł nagły napływ gorąca. Więc jednak byli tu żywi ludzie.

– Stój! – zawołał, a gdy tamten nie reagował, zagryzł zęby i porzuciwszy tempo dostojnego marszu, ruszył w pogoń.

Obcy nie mógł się zdecydować. Uciekał, przystawał, by po chwili znów rzucić się do biegu. Kiedy Quetzalcoatl był już blisko, uciekinier padł na kolana i pogrążył się w dziecięcym szlochu.

– Człowieku, dla… dlaczego uciekasz?! – krzyknął upadły bóg i spróbował wyrównać oddech.

Kolejny błysk. I następny. Obcy zaczął się wyrywać i tylko silny uścisk Quetzalcoatla zapobiegł jego ucieczce.

– Niebo pragnie ofiar – bełkotał. Gdy upadły bóg spojrzał mu głęboko w oczy, dostrzegł rozbiegany wzrok człowieka, który postradał zmysły. – Czarna śmierć już wyrusza na żer.

– O czym ty mówisz…?! – zaczął Pierzasty Wąż, ale obłąkany wyraźnie go nie słuchał.

– Nadchodzi koniec. Niewidzialni wybrańcy bronią dostępu do swej głuszy, ale ona nie zdoła ich ochronić. Zginiecie!

Obcy zaniósł się śmiechem wariata. Później wyszarpał się i ponownie popędził donikąd biegiem desperata umykającego śmierci.

Błysk. Grzmot. A gdzieś w tle bezustanny, głuchy pogłos, jak gdyby potężna lawina nadciągała w kierunku miasta.

Quetzalcoatl nie zauważył powrotu sługi. Ten, raz po raz spoglądając w niebo, zdał szybki raport z poszukiwań.

– Niedaleko jest wzniesienie. Niewysokie, ale widać stamtąd wiele – rzucał, łapiąc hausty powietrza. – Zatoka, jakiś busz. Po drodze minął mnie człowiek, ale nie zdołałem go zatrzymać.

Zamilkł, wsłuchując się w pogłos lawiny, wciąż niewyraźny, a jednak coraz bliższy. I bliższy. I bliższy…

– Prowadź! – nakazał Pierzasty Wąż.

Aztek wytrzeszczył oczy.

– Panie, nadciąga potężna burza! Powinniśmy się kryć!

– Bogu nie wypada tchórzyć przed pogodą – odparł Quetzalcoatl.

Chce rzucić wyzwanie burzy – pomyślał sługa, spoglądając na pana i aż go ścisnęło w żołądku. Przekonać się, ile znaczy dla Nowej Aztekii. Więc naprawdę postradał zmysły. Będzie igrał z ogniem w imię ślepej wiary w drogę do odkupienia.

– Sługo? – Pierzasty Wąż się niecierpliwił.

Trzeba go zostawić! – krzyczało coś w Azteku. Ratować siebie, nim Quetzalcoatl zgubi ich obu!

Sługa zaczął się rozglądać. Nogi pchały go do ucieczki, rozbiegany wzrok desperacko wypatrywał ratunku…

Pokręcił głową. Jak ktoś zupełnie pogodzony z losem, wyprzedził swojego pana i ignorując myśli o ucieczce, zaczął prowadzić ku wzniesieniu. Nie potrafił zdradzić.

 

*

 

Kiedy wdrapali się na szczyt, Quetzalcoatl, mając ogląd na krainę, pierwszy raz od upadku imperium naprawdę poczuł się bogiem. Przez czerń chmur przebijały się serie błysków. Grzmiało tak, że Pierzasty Wąż z trudem pojmował własne myśli. Mimo tego nie wiał wiatr, wciąż nie spadła też choćby jedna kropla deszczu – bóg zdał sobie z tego sprawę dopiero teraz. Właśnie bóg, bo od tej pory przestał o sobie myśleć jak o bóstwie upadłym. To jeszcze nie koniec! Niebawem wróci na swoje miejsce.

– Zadziwiające zjawisko, nie sądzisz? – stwierdził z chłodnym zaciekawieniem.

Sługa nie potrafił odpowiedzieć. Panie, zlituj się nade mną! – wrzeszczało jego przerażone oblicze, ale Pierzasty Wąż tego nie zauważał. Nieopodal buszu majaczyło kilka ludzkich sylwetek. Quetzalcoatl dostrzegł też znacznie więcej dziwacznych konstrukcji, które z braku lepszego pomysłu nazwali ruinami. Odwrócił głowę. Zatoka była wzburzona. Ostatni, rozdzierający grzmot i nagle jej wody wypluły niezmierzoną falę czerni, która natychmiast rozlała się po powierzchni, zmierzając w stronę miasta.

– Co to jest?! – syknął Pierzasty Waż i wyciągnął głowę.

Fale zlewały się w przytłaczającą jedność. Były potężne, zdawały się nie mieć końca. Quetzalcoatl znajdował się zbyt daleko, by dostrzec szczegóły ponurego misterium i dopiero gdy to przykryło część ruin, zdał sobie sprawę, że ma przed oczami mrowie obsydianowych kamyczków sunących niczym lawina w poszukiwaniu ofiar.

Nie mógł się ruszyć. Wszystko, o czym myślał, to żeby czarna fala ominęła wzniesienie, bo nie czuł się jeszcze gotowy na starcie.

Wciąż bez deszczu. Błyski i grzmoty wzmagały się i wzmagały, fetując niepowstrzymany marsz kamiennej lawiny. Ta, minąwszy ruiny, ruszyła w stronę dżungli. Pierzasty Wąż nie dostrzegł tam teraz żadnego człowieka. Czarną śmierć widział coraz słabiej, a jednak odniósł wrażenie, że ta napotkała jakąś przeszkodę i zwalnia. Spróbował potwierdzić swoje obserwacje u sługi, ten jednak gapił się tylko w niebo, raz jeszcze prosząc, by się ukryli.

Quetzalcoatl czekał. Kamienie wzbierały niczym wysokie fale, aż w pewnym momencie wystrzeliły ku dżungli i od tej pory bóg słyszał już tylko stłumione wrzaski, które raz po raz rozdzierały jego wnętrze.

– Oni tam giną! – krzyknął.

Nie mógł pomóc tym ludziom. Ruszyć teraz z odsieczą – bez strategii i planu działania – znaczyło tyle, co ryzykować próżną ofiarą. W ten sposób Nowej Aztekii nie ocalę – powtarzał sobie w myślach i choć rozumiał, że postępuje rozsądnie, wyobraźnia katowała go wizjami masakry w dżungli.

Wrzaski ucichły. Czarna śmierć wytoczyła się z buszu i nabrawszy rozpędu, ruszyła z powrotem ku zatoce. Quetzalcoatl wciąż wpatrywał się w dżunglę, nie widząc, jak wraz ze zniknięciem kamieni rozpływają się czarne chmury.

– Idziemy! – rozkazał z determinacją.

 

*

 

Szedł oszołomiony, lecz wciąż pełen wiary. Wiedział już, jaką formę przybrały hiszpańskie diabły. Wiedział, w jaki sposób przynosiły śmierć. Liczył, że przynajmniej część ukrytych w buszu ludzi zdołała przetrwać. Właśnie tam zmierzał pewnym krokiem w swoim wielkim marszu po odkupienie.

– Tutejsi znają czarną śmierć – tłumaczył Quetzalcoatl słudze. – Potrzeba im tylko wiary. Kiedy stanę pośród nich, razem poskromimy hiszpańską nawałę. Nie siłą, bo przy tym wrogu na niewiele się ona zda. Potrzeba mądrości i sprytu.

Aztek pokręcił jedynie głową.

– Słucham. – Quetzalcoatl niespodziewanie się zatrzymał.

– Proszę? – Sługa zerknął ze zdziwieniem na pana.

– Wiem, że myślisz swoje. – Pierzasty Wąż spojrzał głęboko w oczy Azteka. – Nie ufasz mi. Epatujesz niewiarą. Zatem słucham: przekonaj mnie do swoich racji lub utwierdź w pewności, że twoja postawa to tylko defetyzm słabego człowieka.

Sługa zakrył twarz dłońmi. Trzeba powiedzieć wszystko, niezależnie od tego, jak bardzo to będzie bolesne. On musi posłuchać!

Zamknął oczy. Po chwili usłyszał swoje słowa:

– Panie mój, wierzysz w przepowiednię o odwróceniu historii. Widziałeś czarną śmierć i wciąż sądzisz, że na drodze stają ci hiszpańskie diabły. Lecz to nie one zabijają Nową Aztekię.

– Nie? – Quetzalcoatl się żachnął. – Więc co twoim zdaniem wymordowało tych wszystkich ludzi?! Co obraca krainę w pustkowie?!

– Historia – jęknął Aztek.

Pierzasty Wąż zastygł w bezruchu. Był tak zdumiony słowami sługi, że nie mógł się zdobyć na żadną reakcję.

– Historia? – powtórzył wreszcie lekko kpiącym głosem.

– Tak uważam. W pewien sposób, mój panie, miałeś rację. Wszystko, co tu widzieliśmy, ma swój sens i znaczenie, ale…

– Nie takie, jak sądzę, czy tak? – zapytał Quetzalcoatl, coraz słabiej skrywając irytację.

– Moim zdaniem tak. – Sługa się zawstydził. Zaryzykował jednak spojrzeniem w oczy pana, by w ten sposób dodać sobie odwagi. – Oglądaliśmy stare tablice, sądząc, że to wskazówki do odwrócenia historii. Przyglądając się stertom cegieł i gałęzi, posądzaliśmy mieszkańców o zdziecinnienie. Widząc martwych ludzi, obwiniliśmy Hiszpanów, licząc, że nasza zemsta pozwoli wskrzesić imperium. Myliliśmy się.

Mówił „my”, nie chcąc obarczać winą Pierzastego Węża. Ten jednak nie wyglądał na zawstydzonego, gotów raczej bronić swoich racji, niż zgodzić się ze sługą.

– Doprawdy? – zapytał Quetzalcoatl z wyraźnym powątpiewaniem.

– Tak. Na pewno tak! – odparł Aztek z taką desperacją, że tylko głuchy nie dosłyszałby w niej apelu: Panie, błagam, uwierz mi! – Dlaczego niszczejące tablice zawierały tak niewiele? – zapytał głośno. – Bo tylko tyle z nas pozostało! Dlaczego mieszkańcy nie wznieśli budynków i miast?! Bo tu w ogóle nie da się niczego zbudować! Fundamentem Nowej Aztekii jest pamięć o dawnym Państwie Azteków. Pamięć, która niczego nie tworzy. Niczego nie buduje. Może jedynie podtrzymywać. Coraz słabiej. Coraz mniej… Tak, jak podtrzymywała ciebie, o wielki. Setki lat rozmyślałeś, dlaczego upadli bogowie nie znikają wraz z kresem imperium. Nowa Aztekia udzieliła ci odpowiedzi. Można strącić Quetzalcoatla z piedestału bogów, ale nikt nie zdoła z dnia na dzień wymazać pamięci o jego legendzie. To ona jest twoją tarczą, mój panie.

– A czarna śmierć?! – zapytał Pierzasty Wąż ostrym tonem. – Tego przecież w imperium nie było.

– W pewnym sensie było – bronił się Aztek. – Czarną śmierć przepowiedziały nam tablice. Pierwsza wspomniała o Hiszpanach, druga o rytualnych ofiarach, a trzecia o upadku imperium. Mordercze kamienie zrodziły się z naszej historii. Potężna siła znad zatoki, która, składając ofiary, obraca Nową Aztekię w pustkowie.

Quetzalcoatl zbliżył się do sługi i długo patrzył w jego oczy, nim zdecydował się na odpowiedź.

– Wydaje ci się, że dostrzegłeś więcej niż twój pan – zaczął powoli, rozważając każde słowo. – Pozwól więc, że teraz ja zwrócę się do ciebie: czy człowiek w obliczu śmierci pogodzi się z losem? I czy wojownik pozbawiony broni da za wygraną w starciu z silniejszym rywalem? Nie! Będą walczyć, będą szukać i do ostatnich chwil próbować uniknąć przeznaczenia! Ty swoją teorią, przyznam, wcale rozsądną, skazujesz nas wyłącznie na bierność. Ja do samego końca szukam wyjścia, niech bym nawet brnął na stracenie z naiwnością upartego ślepca. Sam oceń, co lepsze.

Quetzalcoatl ruszył przed siebie, a po kilku krokach ostatni raz obejrzał się przez ramię. Idziesz ze mną? – pytał bez słów.

Idę – sługa mimowolnie skinął głową.

 

*

 

Niebo znów ciemniało od chmur.

– Dlaczego tak szybko?! – wściekał się Quetzalcoatl.

Sądził, że będzie miał choć kilka dni na rozpoznanie, tymczasem czarna śmierć narzuciła mordercze tempo. Przyspieszył. Bardziej już biegł niż szedł, wciąż jednak trzymając możliwie dostojny krok. Ci, których szuka, muszą zrozumieć, że z odsieczą przybywa sam bóg.

Przebijali się z coraz większym trudem. Niczym mury, wznosiły się przed nimi grube warstwy mokrego pyłu. Później trafili na głębokie doły, które miejscowi w niebywałym heroizmie musieli wykopać przy pomocy rąk. Bliżej buszu niczym sekwencje przeszkód, czekały sterty rozrzuconych gałęzi i konarów, niezgrabny rów z wodą, w końcu kolejne usypiska pyłu, które – co Pierzasty Wąż pojął ze zgrozą – musiały być zrobione w dużej mierze z ludzkich szczątków. Każdą z przeszkód forsowali z wysiłkiem. Tracili czas. Gdy w końcu dotarli do buszu, Quetzalcoatl zdał sobie sprawę, że jeśli w ogóle mogli to zrobić, to tylko dlatego, że wcześniej czarna śmierć przetrzebiła zasieki lasu.

Błysk. Huk. I pierwsze ledwie wyczuwalne drżenie, zwiastujące nadejście obsydianowych morderców.

– To za szybko! – pieklił się Pierzasty Wąż.

Nie dostał nawet szansy, by przygotować się do starcia. I czym ja mam z nimi walczyć?! – pytał siebie w myślach. Bóg nieba, wiatru, ziemi – wszystko to przepadło, jak pałace, piramidy schodkowe, pływające ogrody.

Im dalej zapuszczali się w busz, tym trudniejszy czekał na nich teren. Bagna, ukryte doły, zwodnicze ścieżki, zagrodzone przejścia. I tylko po niewidzialnych wybrańcach ani śladu.

Niebo grzmiało niczym w furii. Serie rozbłysków rozdzierały czerń sklepienia, a pogłos nadciągającej lawiny dochodził ich coraz wyraźniej.

– Za szybko! – powtarzał Pierzasty Wąż, wypatrując schronienia. Trzeba przetrwać, znaleźć sposób na zwycięstwo… – No gdzie oni są?! – warknął, dając upust złości. – Wygląda, że zostaliśmy sami – dodał i obejrzał się na sługę.

Wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że ten czołga się między zaroślami.

– Oni tu są – wyjaśnił Aztek, nie unosząc głowy. – Kryją się gdzieś pod ziemią.

– Podziemne miasto?! – Quetzalcoatl się ożywił.

– Nie, skąd. Prymitywne kryjówki. Tyle że doskonale zamaskowane.

– Widzisz ich?

Sługa pokręcił głową.

– Oni muszą tak żyć latami – ocenił. – Ocalali mieszkańcy to już zwykli ludzie buszu, którzy najlepiej dostosowali się do warunków. Nie znajdziemy ich, jeśli sami tego nie zechcą.

– Skąd więc…

– Natrafiłem na dwa doły – wyjaśnił sługa i podniósł się z ziemi. – Przysypane i porzucone. Najwyraźniej były zbyt widoczne.

– Ale dlaczego nie wychodzą do swojego boga? – pytał Quetzalcoatl, wciąż wyglądając niewidocznych wybrańców.

– Panie mój… – westchnął Aztek. – Jeśli jesteś potężnym bogiem, sam zdołasz zatrzymać czarną śmierć. Jeżeli nie potrafisz, staniesz się dla lawiny łatwą ofiarą, dzięki której oni zdołają uniknąć najgorszego.

– Zdrada – syknął Pierzasty Wąż.

W jednej chwili wszystko się w nim rozpadło. Zaraz też pojął, jak bezwzględnie drwiła z niego historia. Niegdyś Aztekowie bezskutecznie czekali na jego powrót. Teraz to on na próżno wypatrywał wyznawców.

Czarna śmierć przebijała się przez przeszkody. Quetzalcoatl odruchowo rozejrzał się za schronieniem, lecz po chwili stanął całkowicie wolny od strachu i odwaga ta w pewien sposób przepełniła go dumą.

Kamienie grzęzły w bagnach i chaszczach. Pierzasty Wąż stał twardo na nogach i chłodnym, beznamiętnym spojrzeniem rzucał wyzwanie czarnej śmierci: No jak? Odważysz się ruszyć na bóstwo?

Lawina wyraźnie zwalniała. Więc jednak – Quetzalcoatl uśmiechnął się w duchu. W pewnym momencie niemal zupełnie utknęła na usypiskach pyłu i Pierzasty Wąż z satysfakcją obserwował, jak kolejne kamienie z głuchym łoskotem zderzają się z coraz wyższą hałdą. Nadciągało ich więcej i więcej. I więcej. W końcu potężne usypisko obsydianu sforsowało przeszkodę i w mgnieniu oka wystrzeliło ku bogowi.

Quetzalcoatl runął. Przysypany przez stertę kamieni nie widział nic i tylko już walczył z własnymi instynktami, by nie szamotać się i godnie przyjąć swój zmierzch. Nie czuł bólu. Co najwyżej mrowienie, gdy zimny obsydian rozchodził się po jego ciele. Odnosił wrażenie, że część kamieni przyssała się do jego piersi, ale w żaden sposób nie mógł tego sprawdzić. Żeby choć stracić przytomność – przemknęło mu przez myśl.

Nie wytrzymał. Targany pragnieniem przetrwania, usiłował kopać, wierzgać, zrzucać obsydianowych morderców, ale nie przynosiło to rezultatu. Odpuścił. Poczuł ostre, zdecydowane szarpnięcie i ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że lawina zsuwa się z jego ciała i powoli przebija w głąb buszu.

Quetzalcoatl leżał kompletnie oszołomiony. Czarna śmierć pozwoliła mu żyć. Dlaczego? Spojrzawszy na sługę, przekonał się, że i ten zdołał cudownie ocaleć. Obaj patrzyli w dal, obserwując dalszy szturm lawiny. Rozległ się przeraźliwy wrzask i Pierzasty Wąż zrozumiał, że czarna śmierć znalazła jednego z niewidzialnych.

Krzyki słyszał jeszcze kilkukrotnie. Za każdym razem jak przez ścianę. Dopadnięci odzywali się tylko raz, a Pierzasty Wąż wiedział już, że później obsydian atakował ich serca.

– Przeżyłeś? – mruknął do goniącego za nim sługi.

– Nie mam serca. – Aztek wskazał na lewą stronę piersi.

– Jednak są na mnie zbyt słabe – stwierdził Pierzasty Wąż, nie przerywając marszu.

– Raczej pamięć o tobie wciąż zbyt mocna, o wielki. Legendy bogów żyją dłużej. Ale mieszkańców nie ocalimy – odparł sługa z rezygnacją.

– Tak, nie ocalimy. Czarnej śmierci nie sposób zatrzymać – przyznał Quetzalcoatl, a każde słowo wyraźnie sprawiało mu ból. – Pomyliłem się – dodał z pokorą, a Aztek pierwszy raz pomyślał, że jego pan nie tyle się pomylił, co celowo odrzucił prawdę, rozważając jedynie te opcje, które dawały nadzieję na zwycięstwo. Nie miał jednak odwagi zapytać, jak było naprawdę.

– To koniec – wyszeptał sługa.

Pierzasty Wąż zamilkł. Długi czas wpatrywał się bezmyślnie w jedno z drzew, a gdy czarna śmierć wracała z żeru, minąwszy go, nieoczekiwanie zwolniła. 

– Pomyliłem się – powtórzył bóg w głębokim zamyśleniu. – Ale to jeszcze nie koniec…

– Panie, my… my naprawdę… – Sługa nie potrafił znaleźć odpowiedzi. – Nie zdołamy ocalić mieszkańców.

– To prawda. Ale nie po to tu przybyłem, pamiętasz? – Quetzalcoatl podniósł się, otrzepał z pyłu i wolnym krokiem ruszył za czarną śmiercią. – Wybrałem złą drogę. Teraz rozumiem.

– Panie, przecież… Tu nie ma właściwej drogi! – Sługa ruszył za Pierzastym Wężem. – Dokąd zmierzasz?

– Nad zatokę. Zamierzam stanąć na czele kamieni.

Sługą wstrząsnęło.

– Ależ… – naprędce szukał odpowiednich słów – przecież one zabijają życie w Nowej Aztekii!

– Składają ofiary. Służą więc mnie – wyjaśnił Quetzalcoatl, teraz już całkowicie spokojny.

Później zmierzał nad zatokę, a Aztek zdał sobie sprawę, że jego pan w pewien sposób dopiął swego. Stanie na czele czarnej śmierci.

Znalazł nowy sposób, by znów stać się potężnym bogiem.

Koniec

Komentarze

“Aztecja” brzmiałaby lepiej IMO.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

aż wreszcie z ciemności nie wyprowadziło go blade światło.

Ciekawie rozwiązałeś problem Quetzalcoatla, w zaskakujący sposób. Narastające, umiejętnie podsycane przez Ciebie, wrażenie, że Wąż coraz bardziej zdaje sobie sprawę z własnej bezradności, nagle zostaje zburzone. Za chwilę będzie spoiler, więc coś innego. Świetnie są nakreślone przez działanie i w rozmowach oraz przekazie myśli postacie boga i sługi. Rewelacyjne podkreślenie znaczenia historii i pamięci. Klikam bez wahania.

Bardzo fajna ta relacja pana i sługi, nawet już abstrahując od boskości jednego. Bardzo plastycznie opisujesz zarówno śmiertelnie pustynny krajobraz, jak i odczucia dręczące bohaterów.

Swoją ścieżką ciekawe gdzie kończą upadli bogowie.

Lożanka bezprenumeratowa

Witam przybyłych. Darujcie poślizg w odpowiedzi. Niestety nie jestem w stanie odpowiadać na bieżąco. Proszę o wybaczenie i brak pokuty. ;-)

 

Jerohu:

“Aztecja” brzmiałaby lepiej IMO.

Wiem, ta Aztekia przekombinowana. Ale taka nazwa przyszła mi do głowy jeszcze właściwie przed samym pomysłem, o czym miałby być ten tekst i tak mi się jakoś wszyła, że już nie mogłem z niej zrezygnować. ;)

 

Koalo:

 

Dziękuję za ekspresowe przybycie i komentarz. 

Błąd poprawiony. Zostało po ostatecznym sprzątaniu. ;)

Ciekawie rozwiązałeś problem Quetzalcoatla, w zaskakujący sposób. Narastające, umiejętnie podsycane przez Ciebie, wrażenie, że Wąż coraz bardziej zdaje sobie sprawę z własnej bezradności, nagle zostaje zburzone.

Dziękować. Myślenie nad tym, jak jego problem rozwiązać zajęło mi pół roku. :-)

Świetnie są nakreślone przez działanie i w rozmowach oraz przekazie myśli postacie boga i sługi. Rewelacyjne podkreślenie znaczenia historii i pamięci. Klikam bez wahania.

Dziękować raz jeszcze. :)

No i, jak pisałem w przedmowie, dziękuję za pamięć o tym duecie. Tu chyba jedna z najmilszych rzeczy jaką wyniosłem z tej swojej zabawy w pisanie.

 

Dzień dobry pani Żakiet…

znaczy, Bukiet. :)

 

Tobie również dziękuję za poświęcony czas, przeczytanie i opinię. Zwłaszcza, że krótkie to-to przecież nie było. ;-)

Bardzo fajna ta relacja pana i sługi, nawet już abstrahując od boskości jednego.

Bardzo mi miło. :)

Bardzo plastycznie opisujesz zarówno śmiertelnie pustynny krajobraz, jak i odczucia dręczące bohaterów.

Tu również. Na tyle, że nawet nie będę sobie przypominał, jak bardzo zwolniły mi tempo akcji. ;-)

Swoją ścieżką ciekawe gdzie kończą upadli bogowie.

Oni to by pewnie woleli wiedzieć, jak się stamtąd wydostać. ^^

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Cóż mogę powiedzieć, CMie? Czytało się jak zwykle dobrze, było wciągająco, a niedociągnięcia z poprzedniej wersji zostały ładnie wyprasowane. Masz łatwość łączenia na pozór sprzecznych tonów tak, że to się nie gryzie jak w dobrej czarnej komedii. Tutaj uderzasz w nieco poważniejsze tony, ale nadal nie serwujesz nam czystego patosu. Dla mnie fantasy premuim to takie, które poza kreacją świata i postaci, daje jakieś głębsze przesłanie. I tu zdecydowanie coś takiego dostałam. Jedyną wadą, która może być też zaletą, w zależności od punktu widzenia, jest to, że ewidentnie stanowi to część cyklu. Jednym to nie przeszkadza, innym trochę, kolejni mogą się zrazić. Jednak ja plasuję się tak pomiędzy dwoma pierwszymi grupami, więć jest w porządku. 

Innymi słowy, polecam, gdzie trzeba i rozważam coś więcej. :)

Pozdrawiam

Przeczytałem. 

Bardzo dobrze wyszły opisy i naprawdę nieźle wprowadziłeś w atmosferę pustynnego, wypełnionego śmiercią miejsca. Podoba mi się ta Twoja Nowa Aztekia. Fajnie wypada też relacja Pierzastego Węża ze sługą. Bóg zasadniczo odarty jest ze swojej boskości, co zrozumiałe, zachowuje się jak człowiek – traci oddech, nie ma siły, a w przypadku sługi fajnie prezentujesz narastające wątpliwości, ale zastanawia mnie jedno. Dlaczego w którymś momencie sługa nie porzuca swojego pana, co go przy nim trzyma? Zabrakło mi wyjaśnienia w tekście, a fajnie byłoby takowe uzyskać ;)

Najlepiej natomiast wychodzi budowanie napięcia. Czytelnik stopniowo pojmuje prawdę o miejscu, w którym wylądował bóg, czeka na rozwiązanie całej historii… tylko że, no właśnie, to rozwiązanie wychodzi nieco mniej spektakularnie, niż można byłoby się spodziewać :P 

Mimo małych zawahań i zgrzytów lektura okazała się satysfakcjonująca, pomysł ciekawy, a wykonanie prima sort, toteż pędzę do wątku bibliotecznego.

 

Drobne uwagi techniczne:

 

Wciął jestem bogiem – dodał, a sługa ukradkiem zerknął na jego twarz.

Literówka.

 

– Trucizna? Wirus? – zasugerował sługa, gapiąc się na trupy.

CM, tutaj nie jestem przekonany do słowa wirus. Czy w świecie znanym Pierzastemu Wężowi i jego słudze wiedza o wirusach mogła być powszechna? Wiadomo, że bóg i sługa mogli dysponować trochę większą wiedzą od zwykłych mieszkańców tegoż świata, ale mimo to słowo psuje mi klimat i wytrąca z równowagi. 

 

Później wyszarpał się i ponownie popędził do nikąd biegiem desperata umykającego śmierci.

Donikąd zawsze i wszędzie piszemy łącznie :P

 

Ostatni, rozdzierający grzmot i nagle jej wody wypluły niezmierzoną fale czerni,

Albo niezmierzoną falę czerni, albo niezmierzone fale czerni.

 

– Ależ…– naprędce szukał odpowiednich słów

Zabrakło spacji między trzema kropkami a kreseczką.

 

Pozdrawiam!

Cześć, CM. Na początek garść uwag.

Przy trzecim kamieniu sługa zakrył twarz dłońmi. Później ten młody Aztek o kruczoczarnych włosach i bladej twarzy spojrzał na pana szklącymi się oczami, błagając w ten sposób: nie każ mi, proszę, odczytywać tych słów.

Opis sługi dałabym gdzieś wcześniej. W tym miejscu pojawia się nagle, znikąd, i odwraca uwagę od tego, co się dzieje “na ekranie”.

 

– Dość! – warknął Pierzasty Wąż i jednym pchnięciem cisnął kamieniem o ziemię.

To pchnął, czy cisnął? Może: jednym pchnięciem posłał kamień na ziemię?

 

Tablica łatwo pękła na części

Skoro pękła od razu, to wiadomo, że łatwo. Zbędne.

 

Przetrzebiłabym też didaskalia (mamy tu dosłownie dwie postaci prowadzące ze sobą dialog, nie musisz za każdym razem dodawać “powiedział Quetzalcoatl” i “odparł sługa”, będzie bez tego przejrzyściej) oraz niepotrzebne podkreślenia, jak tutaj:

– To niemożliwe – szepnął. – Sprawdź tamtych!

Pierzasty Wąż wskazał na zwłoki sprzed miasta.

Wiadomo, kto wskazuje. O ile podmiot się nie zmienia w kolejnym akapicie, niepotrzebne jest podkreślanie go.

Albo tu:

– Trucizna? Wirus? – zasugerował sługa, gapiąc się na trupy.

– Spójrz na nich – polecił Quetzalcoatl.

“Spójrz na nich” samo w sobie zawiera polecenie, nie musisz tego dodatkowo opisywać w didaskaliach.

 

Zwróciłabym też uwagę na headhopping. Nieraz na przestrzeni dwóch-trzech akapitów kilka razy zmieniałeś perspektywę, z której piszesz, a że mamy tu do czynienia z narratorem niewszechwiedzącym, to trzymałabym się raczej jednej, konkretnej.

 

niezmierzoną fale czerni

Falę.

 

Quetzalcoatl wciąż wpatrywał się w dżunglę, ani widząc, jak wraz ze zniknięciem kamieni rozpływają się czarne chmury.

?

 

Sługa się zawstydził. Później jednak zaryzykował spojrzeniem w oczy pana, by w ten sposób dodać sobie odwagi.

Moim zdaniem zbędne, bo sugeruje jakiś dłuższy odcinek czasu, który minął pomiędzy zawstydzeniem, a spojrzeniem.

 

– Nie mam serca. – Aztek wskazał na lewą pierś.

Jeśli był Aztekiem, a nie Azteczką, to mógł wskazać co najwyżej lewą stronę piersi ;)

 

Za długie to. Pomysł wyjściowy ciekawy, ale wędrówka przez Nową Aztekię ciągnie się i ciągnie, a przy tym nie dzieje się w zasadzie nic. Na pewno udało Ci się wykreować atmosferę i nastrój beznadziei oraz zagubienia, ale to za mało, żeby podtrzymać moje zainteresowanie. Ot, plączą się arogancki bóg i boży sługa po krajobrazie apokalipsy, co samo w sobie jest świetnym pomysłem, z tym, że mocno niewykorzystanym. Dialogi, zamiast nadawać tempa, nużą. Głównie przez to, o czym pisałam wyżej: są bardzo tłoczne, często niepotrzebne didaskalia spowalniają czytelnika, wytrącają z rytmu wypowiedzi – w dodatku niepotrzebnie. Może to moje spaczenie w kierunku “dialogowej czystości”, ale uważam, że dopóki didaskalia nie są absolutnie konieczne, żeby czytelnik nie zagubił się w tym kto co wypowiada, to można ich spokojnie unikać.

Weźmy taki fragment:

– Przeżyłeś? – mruknął do goniącego za nim sługi.

– Nie mam serca. – Aztek wskazał na lewą pierś.

– Jednak są na mnie zbyt słabe – stwierdził Pierzasty Wąż, nie przerywając marszu.

– Raczej pamięć o tobie wciąż zbyt mocna, o wielki. Legendy bogów żyją dłużej. Ale mieszkańców nie ocalimy – odparł sługa z rezygnacją.

– Tak, nie ocalimy. Czarnej śmierci nie sposób zatrzymać – przyznał Quetzalcoatl, a każde słowo wyraźnie sprawiało mu ból. – Pomyliłem się – dodał z pokorą, a Aztek pierwszy raz pomyślał, że jego pan nie tyle się pomylił, co celowo odrzucił prawdę, rozważając jedynie te opcje, które dawały nadzieję na zwycięstwo. Nie miał jednak odwagi zapytać, jak było naprawdę.

– To koniec – wyszeptał sługa.

Dosłownie każda kwestia została opatrzona komentarzem. Nie wiem, powtarzam, może to tylko moja fanaberia, ale coś takiego zawsze rzuca mi się w oczy i trochę psuje odbiór tekstu.

 

Przepraszam, że tak marudzę. Zanim pójdę kajać się do kąta, pochwalę, co pochwalić należy. Podobała mi się kreacja boga, jego, w gruncie rzeczy, człowieczeństwo. Quetzalcoatl jest małostkowy, arogancki i egoistyczny, ludzki w swoich fochach, a jednocześnie na tyle obcy, że da się wyczuć jego “odmienność”, zwłaszcza poprzez zestawienie z postacią sługi.

Zakończenie również na plus, jak już koala napisał, udało Ci się w zaskakujący, ale i wiarygodny i wynikający logicznie z treści sposób rozwiązać problem Q.

No i, żeby nie było, nie czytało mi się tego źle. Po prostu mogłoby się czytać lepiej ;)

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Powitać Quetzalcoatla! :-) Pilnie wykorzystałam miniony czas na literowanie miana Boga. Już umiem! Utrwalone, napisałam bez błędu.:D

 

Misię, choć nie jest już tak zabawne! Czasami nie można tego zrobić i już. Pomysł, prowadzenie, konkluzja – dobre. Zgodziłabym się z Grav odnośnie przypominania – „I kto to mówi”. Pod tym kątem bym przejrzała, zwłaszcza że w zasadzie wyglądało mi to to, że utrudniałeś sobie sprawę, wymuszając stosowanie zamienników bohatyrów i wywołując tym niekiedy lekkie zamieszanie. Zdanie moje w tej kwestii znasz, a jeżeli przypadkiem zapomniałeś – pamiętaj, że musimy być dla siebie dobrzy i wspaniałomyślni, bo kto nas doceni lepiej prócz nas samych,  do tej zasady warto kontemplować najczęściej – członkini Towarzystwa Malkontentów i Hipochondryków z niekłamaną radością Ci ją przypomni. Stanowisko się nie zmieniło – blondyn, mężczyzna, Damian, służący, nieznajomy, obcy nadużywane dla jednej postaci są chyba niepotrzebne. Odnośnie długości i ewentualnego przeciągnięcia – nie mam zdania, lubię towarzyszyć Quetzalcoatlowi i jego słudze w wędrówkach, podobnie jak Widarowi i Ropuchowi.

Przy okazji jeszcze jedno. Składki za bieżący rok masz opłacone tylko za pierwszą połowę. Dobra wiadomość na kolejny – jednogłośnie przegłosowaliśmy uchwalę o rabacie wysokości składki na poziomie Black Friday  – 50% pod warunkiem uiszczenia jej do 6.02.2023r. Nie malkontenuj, że nie 60, bo nie dało rady.

Dziękuję za historię o słudze i jego panu! Mamy wyjście do nowej opowieści, z czego się niezmiernie cieszę. :-)

 

A to poniżej wynikło z inspiracji obocznej. xd Mikołajowy drobiazg anno Domini dwa tysiące dwudziestego drugiego (gdy ktoś wie, niech napisze, czy aby Domini nie powinno być małą literą, zdania są podzielone).

 

Skarżypytuję (jeszcze bezpośrednio xd).

pzd srd :-)

a

 

*

Pożar został ugaszony. Metaliczny jęk składanych drabin i chrzęst zwijanych węży strażackich zagłuszały gęganie dwóch białopiórych gęsi, które wyszły ze stawu po drugiej stronie drogi. Kołysząc się, podążały w kierunku swojego domu. Nie wiedziały, że ich małą, drewnianą przybudówkę połknął ogień  tak, jak one połykały wodorosty. Pierwszeństwo ocalenia mają ludzie i ich zabudowania, każdy to wie.

Gęsi zatrzymały się na skraju drogi, aby przepuścić kolumnę czerwonych wozów, po czym żwawo pokonały niewielki rów, a gdy maszerowały już po asfalcie, nagle pojawiła się kolejna przeszkoda. Była nią kobieta, w rozwianym blond koku, z kopertową torebką, którą przyciskała do prawej nogi.

– A, sio! – Machnęła w ich stronę torebką.

Cofnęły się przerażone błyskiem złotego łańcucha, lecz nie ustąpiły pola intruzowi. Nastroszyły się, zbierając całą swoją odwagę, wyciągnęły długie szyje i zasyczały groźnie. Ominęła je zręcznie, wciąż wywijając torebką.

– O, Kryśka, wreszcie jesteś! Co tak długo? – Z tłumu gapiów oderwała się Ewa.

– Kasę przecież musiałam zamknąć – odpowiedziała zdyszana kobieta. – To ona! Co robi?

– Pewnie tak. – Ewa przeniosła wzrok na samotną postać siedzącą na kamieniu przed spaloną szopką i dwie zbliżające się do niej gęsi. 

Janka wystawiała twarz do zachodzącego słońca, a na jej twarzy błąkało się napięcie.

– Nareszcie! Nie mam nic dla was. – Rozwarła zaciśniętą dłoń i wyciągnęła w stronę gęsi.

Jedna szybko dziobnęła. Rozległ się zgrzyt chrząstki rogowej o kamień. Janka zacisnęła dłoń i druga  gęś trafiła w miękką poduszkę kciuka. Pojawiła się kropla krwi. 

– To nie boli. Nie tak jak życie. – Otworzyła stuloną dłoń i potarła kciukiem czarne litery zapisane niezmywalnym markerem na płaskim odłamku, Annapurna BC 2014.

Gęsi dalej gęgały i skubały przybrudzony tshirt Janki.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Quetzalcoatl z sługą dojrzali i zmądrzeli. To już nie jest Ciapek. Trochę szkoda humoru ich interakcji, Aztekia to ponura i pusta kraina.

Zakończenie mi się spodobało. Ładnie wynika z warunków świata, ale nie jest oczywiste. Czego to bóg nie zrobi dla władzy. Hmmm, na upartego można to rozpatrywać jako metaforę polityki, ale pewnie nie o to Ci chodziło.

Babska logika rządzi!

Witam… wszystkich. ;)

Nie spodziewałem się tylu komentarzy, zwłaszcza, że chyba (?) nie ma dyżurnych, więc wpadliście najwyraźniej z własnej woli. Darujcie (czasem) nieco krótkie odpowiedzi, ale chciałem jeszcze zostawić jakieś komentarze pod tekstami innych, a z kolei z czas, który można przeznaczyć na portal jest trochę jak premie: niby czasem się trafią, ale nigdy tyle, ile potrzeba. ;-)

 

Oidrin, hej!

 

Jeszcze raz ogromne podziękowania za poświęcony czas. Naprawdę bardzo mi to pomogło. Trochę brakło jednak czasu, żeby przebudować ten tekst tak gruntownie, jak chciałem, ale i tak wykorzystałem z tych uwag ile się dało. I to nie tylko pod ten tekst, ale ogólnie pod dalsze pisanie.

Dziękować za miłe słowa. Jeśli chodzi o wadę, to mam cudowny argument na swoją obronę: zobacz, nikt z czytających nie marudził, że brakuje mu jakiejś wiedzy czy kontekstu z poprzednich części. ^^ Walczyłem jak mogłem, żeby to było możliwie samodzielne opowiadanie. ;)

A tak przy okazji: Twoje opowiadanie dorobiło się w końcu jakiegoś tytułu? Mamy zwycięzcę? :-)

 

Amonie, powitać!

 

Tobie również dziękuję za szybkie przebycie i naprawdę solidny komentarz. Czymże ja, prosty grafoman, sobie na to zasłużyłem? Naprawdę byłem pewien, że odwalacie z Ambush jakiś przydział dyżurowy. ;-)

W każdym razie jestem bardzo wdzięczny, bo to nie jest tekst ani krótki, ani z szybkim tempem, ani nawet efektowny. ;)

Podoba mi się ta Twoja Nowa Aztekia.

Dziękować. Jej mieszkańcom to już pewnie mniej. :-)

Dlaczego w którymś momencie sługa nie porzuca swojego pana, co go przy nim trzyma? Zabrakło mi wyjaśnienia w tekście, a fajnie byłoby takowe uzyskać ;)

Wiesz, tekst był wolny, trochę przeciągnięty, więc naprawdę bałem się rozwijać jeszcze ten wątek, bo i tak już mi się opowiadanie zaczynało snuć jak fura z kapustą. ;)

Trochę został z przyzwyczajenia (skoro tyle za nim łaził, to cóż miałby teraz robić sam), trochę z troski, a i pewnie trochę z bezradności (niechby nawet uciekł, czy zwiększy to jego szanse przetrwania w takim miejscu?).

to rozwiązanie wychodzi nieco mniej spektakularnie, niż można byłoby się spodziewać :P 

Wiesz, tam nawet chyba było takie potrzebne, Skoro tekst był nieco rozlazły to ja naprawdę czułem, że na końcu powinno być mocne boom. I długo kombinowałem, czy na siłę takiego nie zrobić. Tylko że… nie pasowało to ani do tekstu, ani do krainy. Wolałem coś bardziej pasującego do opowieści. Nawet jeśli to taki trochę wystrzał z kapiszona. ;)

Czy w świecie znanym Pierzastemu Wężowi i jego słudze wiedza o wirusach mogła być powszechna?

Widzisz, tak to jest, ja się na siłę chce skracać. Tam była wzmianka o epidemii, która razem z Hiszpanami kładła Azteków pokotem to zachciało mi się szukać jakichś maksymalnie krótkich rozwiązań. Jutro poprawię.

 

Gravel, witam!

 

I Tobie dziękuję za poświęcony czas. I dobrnięcie do końca. :-)

O błędach krótko: te, które mogę, postaram się w najbliższych dniach poprawić. Z didaskaliami masz pełną rację. Kiedyś miałem problem z syndromem gadających głów, teraz przesadzam w drugą stronę. I te Twoje uwagi są naprawdę słuszne. Może to wynika z tego, że zwykle, między innymi poprzez didaskalia buduję humor, więc jak się zabrałem za poważny tekst, to nagle wyglądał mi łyso. ;-)

Zwróciłabym też uwagę na headhopping. Nieraz na przestrzeni dwóch-trzech akapitów kilka razy zmieniałeś perspektywę, z której piszesz, a że mamy tu do czynienia z narratorem niewszechwiedzącym, to trzymałabym się raczej jednej, konkretnej.

Tak, to była jedna z rzeczy, przez którą tekst długo czekał na publikację. Gdybym pisał od zera, zrobiłbym to inaczej (choć tak szczerze to musiałbym trochę też zmienić pomysł na tekst), ale kiedy masz już gotowy tekst, czasem nawet tak widoczne sprawy trudno wyeliminować bez pisania opowiadania na nowo.

Za długie to. Pomysł wyjściowy ciekawy, ale wędrówka przez Nową Aztekię ciągnie się i ciągnie, a przy tym nie dzieje się w zasadzie nic.

Tak czekałem, kiedy się w końcu taka uwaga pojawi. :-)

Wiem, snuje się to, są obrazki, są dialogi. I tylko więcej w tym obserwacji i myślenia niż działania. 

To z założenia miał być tekst, który będzie takim trochę rozważaniem o tym, jaka jest współcześnie rola bogów, jak mogą istnieć w obecnych czasach i tak dalej. Słowem, więcej filozofowania niż akcji czy działania. Uwierz mi, ja naprawdę walczyłem, żeby tam się działo cokolwiek. Zmieniałem tekst po stworzeniu pierwszej wersji. Zmieniałem jeszcze wcześniej, kiedy tekst dopiero był planowany. Liczyłem się z tym, że taki pomysł zachwytów raczej nie wywoła. Tylko wiesz, jak to jest. Jak wymyślisz rosół to wszystko, co możesz na końcu zrobić, to przerabiać na pomidorową. Gulaszu czy gołąbków to już z tego nie będzie. ;-)

Nowa Aztekia dawała fajne możliwości, ale:

– musiałbym mieć normalnego bohatera, a nie boga

– musiałbym mieć krainę, która nie będzie związana z jakąś nacją (bo wtedy mniej informacji mam do wciśnięcia).

Tutaj musiałem wcisnąć kawałek historii Azteków (od ich wierzeń aż po upadek). Postać boga sprawiała, że trudno było budować jakąś atmosferę grozy, bardziej opartą na akcji (a przy “zwykłej krainie” na pewno szedłbym w tę stronę). W końcu sam pomysł, by poprzez ten tekst rozważyć, po co istnieją bogowie (co w sumie i tak mi tu nie wyszło) nie pomagał. To musiało się ciągnąć. :)

Albo może inaczej: brakło pomysłu, jak z tych elementów poskładać opowiadanie, które się ciągnąć nie będzie (a myślałem długo :)).

Przepraszam, że tak marudzę.

Myślę, że po to tu przychodzimy. Jasne, fajnie by było czytać same pochwały, ale bez tego nic w swoich tekstach nie poprawimy. A że jest co poprawiać to przecież sam doskonale rozumiem. To naprawdę bardzo pomocny komentarz. 

Dziękować również za pochwały. Żeby nie było, że będę tu tylko smęcił i ten fragment opinii ignoruję.

 

Asylum, hej!

 

Dziękować za szybkie przybycie. I w ogóle dziękować, że na portalu czytasz właściwie każdy mój tekst. I w sumie przy wsparciu paru osób dalej mnie na nim trzymasz. ;-)

Powitać Quetzalcoatla! :-) Pilnie wykorzystałam miniony czas na literowanie miana Boga. Już umiem! Utrwalone, napisałam bez błędu.:D

Rozumiem, że mogę już szukać kolejnych? :-)

Misię, choć nie jest już tak zabawne! Czasami nie można tego zrobić i już.

Ano, tutaj mi humor nie pasował za diabła. A na siłę nie ma sensu wciskać. Parę razy próbowałem, nigdy dobrze nie na tym nie wyszedłem. ;)

Pomysł, prowadzenie, konkluzja – dobre.

Dziękować. :)

Zgodziłabym się z Grav odnośnie przypominania – „I kto to mówi”. Pod tym kątem bym przejrzała, zwłaszcza że w zasadzie wyglądało mi to to, że utrudniałeś sobie sprawę, wymuszając stosowanie zamienników bohatyrów i wywołując tym niekiedy lekkie zamieszanie

Nom. Trudno się nie zgodzić. Na razie nie będę tu nic zmieniał – nie chcę poprawiać na szybko – ale pewnie przyjdzie taki moment, że dokonam tam jakichś gruntownych poprawek. Zwłaszcza, że nieraz trafia się okazja, żeby dać takiemu tekstowi drugie życie (poza tym też fajnie jest nieraz wziąć stary tekst i w oparciu o komentarze zbudować go zupełnie od nowa; to naprawdę świetnie pokazuje, ale ten portal pisarsko daje).

Dziękuję za historię o słudze i jego panu! Mamy wyjście do nowej opowieści, z czego się niezmiernie cieszę. :-)

Ej, ale jak to? To kiedy oni w końcu doczekają tej emerytury? :-)

Daruj, że ta odpowiedź taka krótka, ale głupio mi, że tylko komentarzy wisi bez odpowiedzi – chciałbym odpisać wszystkim – a już mi się te litery w oczach mienią. ;)

 

No i niezawodni Finklowie!

Dziękować za szybkie przybycie i komentarz. Nie myślałem, że tak szybko wpadnie mi tyle opinii. Ani to tekst konkursowy, ani nie ma żadnej posuchy jeśli chodzi o publikowane teksty. Naprawdę jestem bardzo wdzięczny.

A przechodząc już do samej opinii:

Quetzalcoatl z sługą dojrzali i zmądrzeli.

Kiedyś w końcu musieli…

No dobra, nie musieli, ale, hej, bohaterowie też muszą się rozwijać. ;-)

To już nie jest Ciapek. Trochę szkoda humoru ich interakcji, Aztekia to ponura i pusta kraina.

No, to prawda. Wiesz, jeśli już miałem z nimi wracać to chciałem, żeby to było coś innego. Świeżego. Humoru w tym nie ma, ale przynajmniej bohaterowie mogą się chwalić, że są elastyczni. ;-)

Zakończenie mi się spodobało.

O, a to bardzo mi miło. Bałem się trochę odbioru tej końcówki, bo wolny tekst i takie opowiadanie oparte na pewnej ciągłej podbudowie chyba prosiło się o większą efektowność. Ale nic innego mi tam nie pasowało. To chyba jedyna forma zaskoczenia, którą mogłem zaoferować, bez zagrywek typu: królik z kapelusza. ;)

Czego to bóg nie zrobi dla władzy. Hmmm, na upartego można to rozpatrywać jako metaforę polityki, ale pewnie nie o to Ci chodziło.

Może politycy pochodzą od bogów? :)

 

Dobra i jeszcze tak ogólnie do wszystkich: ja naprawdę już jutro wszystkie te babole poprawię! :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

CMie!

 

O, podobało mi się to opowiadanie. :)

Idea upadłego boga, który w pewnym sensie przytłoczony zostaje nadanym mu “człowieczeństwem” przedstawiona została w sposób interesujący. Tułaczka przez ruiny dawnego imperium zmusza go do pewnych refleksji, a na samym końcu bóg dopina swego i zostaje władcą. Co prawda już nie dawnego i świetnego państwa, tym razem narzędzi tortur w swoistym czyśćcu, ale jednak.

Zgłaszam do wątku bibliotecznego. ;)

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Ej, ale jak to? To kiedy oni w końcu doczekają tej emerytury? :-)

Już ma, tylko o tym jeszcze nie wie. :-)

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Powitał Barba!

 

Dziękować za poświęcony czas i komentarz. Kajam się, że wypadło akurat na Twój dyżur. :-)

O, podobało mi się to opowiadanie. :)

Bardzo mi miło. Zwłaszcza, że mnie podobało się tak sobie. ;-)

Idea upadłego boga, który w pewnym sensie przytłoczony zostaje nadanym mu “człowieczeństwem” przedstawiona została w sposób interesujący.

Cieszę się. Chociaż przyznam Ci, że chyba jednak lepiej pisze się o ludziach. Przy perspektywie boga momentami trochę się męczyłem, nawet, jeśli ta jego upadłość zbliżała bardzo Quetzalcoatla do jakiejś namiastki człowieka. Wiesz, pisząc to opowiadanie odkryłem, że wbrew pozorom człowiekowi czasem… więcej wolno. A przy reakcjach boga trzeba się było nieraz hamować. ;)

 

Asylum:

 

Już ma, tylko o tym jeszcze nie wie. :-)

No to czegoś nie mówiła wcześniej? Oni tyle na to czekali :-)

 

Anet, hej!

 

Fajnie Cię znów widzieć pod swoimi wypocinami. :)

Miło, że się podobało. 

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Zdawałoby się, że wędrówkę upadłego boga i jego sługi, przemierzających bezkresne pustkowia, trudno będzie przedstawić w zajmujący sposób, zwłaszcza że przywykłam do zupełnie innych zachowań obu postaci.  Tak więc zaskoczyłeś mnie, CM-ie, prezentując Nową Aztekię, tekst jak się okazało nader interesujący, pełen ważkich treści, potrafiący utrzymać uwagę do satysfakcjonującego końca.

 

Czym jest Nowa Az­te­kia?– roz­wa­żał. → Brak spacji po pytajniku.

 

i jed­nym pchnię­ciem po­słał ka­mie­niem o zie­mię. → …i jed­nym pchnię­ciem po­słał ka­mie­ń na zie­mię.

 

Ta­bli­ca pękła na czę­ści, a sługa spo­strzegł, że jego dro­bi­ny two­rzą pył iden­tycz­ny jak ten po­kry­wa­ją­cy roz­le­głe po­ła­cie kra­iny. → Piszesz o tablicy, która jest rodzaju żeńskiego. Zbędne dookreślenie  – połacie są rozległe/ duże z definicji.

Proponuję: Ta­bli­ca pękła na czę­ści, a sługa spo­strzegł, że jej dro­bi­ny two­rzą pył iden­tycz­ny z po­kry­wa­ją­cym połacie krainy.

 

Gdy sługa wska­zał pal­cem na nie­od­le­głe usy­pi­sko pyłu… → Gdy sługa wska­zał pal­cem nie­od­le­głe usy­pi­sko pyłu

Palcem wskazujemy coś, nie na coś.

 

zna­czy to, że moją rola jest od­wró­cić bieg hi­sto­rii. → Literówka.

 

Pie­rza­sty Wąż wska­zał na zwło­ki sprzed mia­sta.Pie­rza­sty Wąż wska­zał zwło­ki sprzed mia­sta.

 

Ja­kie­kol­wiek miej­sce, gdzie widać moż­li­wie dużą część Nowej Az­te­kii.Ja­kie­kol­wiek miej­sce, skąd widać moż­li­wie dużą część Nowej Az­te­kii.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, dzień dobry!

Dziękuję za poświęcony czas, opinię i czujne oko. :)

Swoją drogą mam nadzieję, że oczy mają się dobrze?

Szalenie mi miło, że tekst potrafił zainteresować, bo koncepcją sobie życia nie ułatwiłem. :)

Bohaterowie faktycznie zachowują się inaczej. Pomyślałem, że jeśli wracać, to jednak z czymś nowym. I że warto dać im się trochę rozwinąć. Nawet, jeśli niekoniecznie w tę stronę, której by się po nich oczekiwało. :)

No i bardzo się cieszę z pozytywnej opinii. Wiadomo, jak to jest z odbiorem opowiadań. Krytyka buduje warsztat, ale też każde dobre słowo jest na wagę złota. :-)

 

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Bardzo proszę, CM-ie. Jak zwykle miło mi, ze mogłam się przydać. :)

Pochwalam też Twoja decyzję, aby pokazać bohaterów z innej, znacznie ciekawszej strony. To był dobry pomysł i choć, jak twierdzisz, łatwo nie było, warto było się nieco potrudzić.

 

Swoją drogą mam nadzieję, że oczy mają się dobrze?

Dziękuję za troskę, CM-ie. I owszem, oczy maja się całkiem nieźle, zważywszy że oglądają ten świat już ósmą dekadę. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No to trzymam kciuki, żeby mogły go oglądać jak najdłużej. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Dziękuję, CM-ie. Jestem pewna, że tak będzie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć,

 

muszę przyznać, że nie jestem wiernym fanem cyklu, przeczytałem zaledwie kilka opowiadań związanych z bogiem i jego sługą. Pewnie dlatego nieco się zgubiłem, a wywody bohaterów nie były dla mnie tak interesujące. Być może tekst powinien bardziej nawiązywać do poprzednich historii, przybliżać kluczowe fakty?

Chętnie przeczytałbym również więcej o świecie przestawionym, ten zrujnowany świat wydaje się nader interesujący, mam lekki niedosyt.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Witaj.

Mocne opowiadanie. Zachwyca przedstawiona w nim wiara upadłego boga, niezachwiana i nie dająca się przekonać żadnym argumentom, wysuwanym ciągle przez wiernego sługę. Ciekawe są emocje bóstwa oraz jego heroiczna walka o znalezienie wyznawców. 

Przy okazji poruszone zostały ważne treści historyczne i wspomnienie barbarzyńskich najazdów awanturniczych Europejczyków oraz bezpowrotne zniszczenia kultury Azteków (a także Inków czy Majów). To jedna z najkrwawszych kart historii nowożytnej. Wstrząsające opisy dokonanych wówczas zbrodni są do dziś przerażającym dowodem głębokich różnic kulturowych i obyczajowych między ówczesną “ukulturalnioną” Europą a “dziką” Ameryką. 

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Hej, CM!

Urzekł mnie tytuł opowiadania. Rzadko spotyka się teksty o Aztekach, więc z radością zabrałem się do czytania. Większość tego, co wiemy o tamtych kulturach, pochodzi z perspektywy Europejczyków, których krwawe działania są wszystkim znane. Fajnie, że poświęciłeś temu wątkowi przynajmniej część opowiadania, ale mogłeś pociągnąć to jeszcze bardziej i dobitniej pokazać zniszczenie jakie przynieśli najeźdźcy.

Opowiadanie nieco się ciągnie. Wędrówka trwa za długo i moim zdaniem skrócenie jej wyszłoby opowiadanej historii na korzyść.

Quetzalcoatl jak na boga jest dosyć ludzki, może nieco nazbyt. Zabrakło mi w nim czegoś, co świadczyłoby o dawnej potędze. Koniec nieco to uratował. Takiego obrotu spraw się nie spodziewałem, ale wszystko trzyma się całości.

Najsilniejszym elementem tekstu były jak dla mnie dywagacje, co do przeszłości, jej znaczenia i cała reszta rozważań sługi. Relacje między sługą a Quetzalcoatl także na plus.

Pozdrawiam!

BK, hej!

Dziękuję za wizytę, poświęcony czas i komentarz.

 

muszę przyznać, że nie jestem wiernym fanem cyklu, przeczytałem zaledwie kilka opowiadań związanych z bogiem i jego sługą.

Spokojnie. Takich, którzy pamiętają pierwszą część to można tu chyba policzyć na palcach jednej ręki. ;-)

Pewnie dlatego nieco się zgubiłem, a wywody bohaterów nie były dla mnie tak interesujące. Być może tekst powinien bardziej nawiązywać do poprzednich historii, przybliżać kluczowe fakty?

Wiesz, pisałem to tak, żeby w miarę możliwości Nowa Aztekia była niezależnym, że tak to ujmę, opowiadaniem. Ono nie wymaga jakiejś szczególnej znajomości poprzednich części. Zwyczajnie jest długie i nudne. :P

Chętnie przeczytałbym również więcej o świecie przestawionym, ten zrujnowany świat wydaje się nader interesujący, mam lekki niedosyt.

Szefie, nie dało się. :)

Upchnięcie w 30k z hakiem większej liczby informacji o świecie to już dla mnie za wysoki poziom wtajemniczenia. :)

Jeszcze raz dziękuję za poświęcony czas. 

 

Bruce, powitał!

Tobie również dziękuję za przybycie, poświęcony czas i opinię.

Mocne opowiadanie. Zachwyca przedstawiona w nim wiara upadłego boga, niezachwiana i nie dająca się przekonać żadnym argumentom, wysuwanym ciągle przez wiernego sługę. Ciekawe są emocje bóstwa oraz jego heroiczna walka o znalezienie wyznawców. 

Dziękować. :)

Przy okazji poruszone zostały ważne treści historyczne i wspomnienie barbarzyńskich najazdów awanturniczych Europejczyków oraz bezpowrotne zniszczenia kultury Azteków (a także Inków czy Majów). To jedna z najkrwawszych kart historii nowożytnej.

Ja to nawet żałuję, że nie dało się tego upchnąć w to opowiadanie więcej. Fantastyka daje fajne możliwości, żeby przy wykorzystaniu jakichś elementów fantastycznych przybliżyć lub przypomnieć faktyczne zdarzenia historyczne, a myślę, że akurat ta kultura, barwna nad wyraz, z pewnością na to zasługuje.

 

Wyrmkiller, cześć!

I Tobie dziękuję za przybycie, poświęcony czas i komentarz.

Fajnie, że poświęciłeś temu wątkowi przynajmniej część opowiadania, ale mogłeś pociągnąć to jeszcze bardziej i dobitniej pokazać zniszczenie jakie przynieśli najeźdźcy.

Pewnie było wart. W sumie na pewno było warto, ale… nie udało mi się tego mocniej pożenić z koncepcją na opowiadanie. Skręciło mi się w filozofowanie, kim jest obecnie bóg. ;-)

Opowiadanie nieco się ciągnie. Wędrówka trwa za długo i moim zdaniem skrócenie jej wyszłoby opowiadanej historii na korzyść.

Wiem, można to było inaczej poskładać. Tego zarzutu w pełni się spodziewałem. Ale wiesz, jak to jest: jak już uda się skończyć tekst to nie zawsze potrafimy go przerobić tak, żeby było optymalnie. ;)

Quetzalcoatl jak na boga jest dosyć ludzki, może nieco nazbyt. Zabrakło mi w nim czegoś, co świadczyłoby o dawnej potędze.

Wiem, zbyt ludzko wyszedł. Może dlatego, że nie do końca potrafiłem się w niego wczuć? Trudno ocenić.

Najsilniejszym elementem tekstu były jak dla mnie dywagacje, co do przeszłości, jej znaczenia i cała reszta rozważań sługi. Relacje między sługą a Quetzalcoatl także na plus.

Dziękować. Bardzo mi miło. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

myślę, że akurat ta kultura, barwna nad wyraz, z pewnością na to zasługuje.

heart

 

Pecunia non olet

Szefie, nie dało się. :)

Upchnięcie w 30k z hakiem większej liczby informacji o świecie to już dla mnie za wysoki poziom wtajemniczenia. :)

No właśnie jakoś tak krótko. Bo nawet nie jest tak, że nie ma tych opisów, one są i są dobre, te szare ciała, utytłane pyłem, doktnięte śmiercią, ale jakoś równowaga między rozmyślaniami bohaterów, rozważania na temat ideii boskości dla mnie za bardzo przesłaniają ten świat. Wg mnie te dodatkowe 30k zrównoważyłoby tę historię ;) A świata, który tworzysz potrafią wyrzucić z kapci :)

Che mi sento di morir

O, dobre!

Mitologiczne opowiadanie z gatunku, jaki lubię: twórczo grające z pewną tradycją, a jednocześnie – własne. Twój Quetzalcoatl to, owszem, aztecki bóg z mitu, ale przefiltrowany przez ciebie i twoje pomysły (bardzo lubię ten cykl <3 ). Podoba mi się, jak go nie uczłowieczasz, jak pozwalasz mu zachować nie-ludzką naturę, przez którą (i tylko przez którą, IMHO) da się uzasadnić i zrozumieć jego ostateczny wybór. Skutecznie i umiejętnie kreujesz nastrój pustki i opuszczenia, bardzo fajnie i wiarygodnie kreujesz postać sługi. Bardzo dobry tekst.

ninedin.home.blog

Wg mnie te dodatkowe 30k zrównoważyłoby tę historię ;)

Tylko kto by mnie takie cegły tu czytał? :P

A świata, który tworzysz potrafią wyrzucić z kapci :)

A dziękować. Bardzo mi miło. :)

 

Ninedin, hej!

 

Dziękuję za poświęcony czas i komentarz. 

Kajam się za poślizg w odpowiedzi.

Bardzo się cieszę z pozytywnego odbioru. Zwłaszcza, że, co tu dużo czarować, tekst efektownością na kolana nie powala. ^^

Twój Quetzalcoatl to, owszem, aztecki bóg z mitu, ale przefiltrowany przez ciebie i twoje pomysły (bardzo lubię ten cykl <3 ).

Innego to bym chyba nawet nie potrafił stworzyć. ;)

Skutecznie i umiejętnie kreujesz nastrój pustki i opuszczenia, bardzo fajnie i wiarygodnie kreujesz postać sługi. Bardzo dobry tekst.

Bardzo, bardzo dziękować! :-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Ech, dojrzeli Twoi bohaterowie, już gadają zupełnie innym tonem. Trochę mi żal tych dawnych, zabawnych, a w szczególności Ciapka, ale zaserwowałeś mi dobrą historię. Przemyślenia masz podobne do moich, to nie wiara, a pamięć powstrzymuje bogów przed zniknięciem. O ile moi bohaterowie poszli bardziej w ludzką stronę, Twój Pierzasty pozostał bogiem pełną gębą ;) No, podobało mi się :)

 

Dziękuję za pamięć, dziękuję za dostarczenie motywacji do pracy, dziękuję za kolejne miłe wspomnienie, które wyniosę z tego portalu. :)

Eee, to brzmi trochę, jak pożegnanie. Nie znikasz, mam nadzieję?

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Trochę głupio się teraz witać, biorąc pod uwagę, że właśnie od Ciebie wracam, ale mimo wszystko…

Hej!

Tradycyjnie dziękować za poświęcony czas i komentarz. :)

Ech, dojrzeli Twoi bohaterowie, już gadają zupełnie innym tonem.

Ano, dojrzeli. Albo ja dojrzałem, a oni za karę wraz ze mną. :-)

Trochę mi żal tych dawnych, zabawnych, a w szczególności Ciapka

Szczerze? Dziś to już bym chyba nawet tak nie umiał. 

Przemyślenia masz podobne do moich, to nie wiara, a pamięć powstrzymuje bogów przed zniknięciem.

Nom. Swoją drogą ciekawe, co ich będzie podtrzymywać w przyszłości. 

O ile moi bohaterowie poszli bardziej w ludzką stronę, Twój Pierzasty pozostał bogiem pełną gębą ;)

Kiedyś mi marudzili, że robię z niego debila to się biedak za siebie wziął. :-)

Eee, to brzmi trochę, jak pożegnanie. Nie znikasz, mam nadzieję?

Wiesz, ja pewnie będę na portalu tak długo, jak długo będę widział te parę znajomych nicków, które mnie tu trzymają. Niedługo pewnie będzie mnie dość sporo, bo konkurs, a później wrócę do podglądania, czy któryś z dobrze znanych avatarów nie zaprasza mnie czasem swoim nowym tekstem do wpadnięcia w gości z komentarzem. 

Więc nie, nie znikam. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Trochę głupio się teraz witać, biorąc pod uwagę, że właśnie od Ciebie wracam, ale mimo wszystko…

Też zauważyłam, że się fajnie minęliśmy :)

 

Więc nie, nie znikam. :)

Uff, to dobrze, tak mi to nostalgicznie zabrzmiało, że się przestraszyłam ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

O, najwyraźniej odkryłem nowe zastosowanie przedmowy. Nostalgiczne straszenie odejściem. :-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Nominuję za:

*pokazaną przemianę postaci, która nie odbywa się przez wyjaśnianie

Nie tak często spotykam się z tym w opowiadaniach na forum i nie tylko.

*dobrze dawkowane napięcie w poszczególnych scenach  i wiarygodna relacja pomiędzy postaciami

Jednych może dłużyć wędrówka. Mnie nie, ponieważ odbieram jako zrównoważoną. Zaskakujesz, a rozwiązania są ciekawe.

*równoczesne prowadzenie przygody i rzeczy poważnej

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Bardzo ciekawy klimat.

 

Ustawiłeś boga w ciekawej pozycji, gdzie musi zachować godność wobec jedynego sługi, wciąż bojąc się, czy zostało w nim jeszcze coś z bóstwa. Dynamika tej relacji i ciągła, obustronna niepewność jest dużym plusem, jak wspomnieli przedmówcy.

 

Mam trochę zastrzeżeń językowych. Używasz sporo prostych zdań, a także równoważników zdań. Wiele opisów przyrody powtarza się. Ogólnie mam trochę niedosyt, bo jak dla mnie można było ten pył, mrok, pioruny podkręcić i wzbogacić.

 

Podoba mi się nieco ponury patos opowiadania, czasem jednak potoczne czy współczesne sformułowania trochę mi go przesłaniały.

 

Szczegółowe czepialstwo:

 

Słownictwo jak dla mnie zbyt współczesne:

 

 Defetyzm, imitacja, twarde dowody, sekwencje

 

Zero odpowiedzi.

 

Potoczne.

 

– Wrócić na swoje miejsce!

 

Wykrzyknik i proste zdanie jakoś nie pasują mi do bóstwa.

 

Jak jego pan walczy, by znów poczuć się bogiem.

 

“Walczy, by poczuć” mi zgrzyta.

 

Trzymała pion

 

Kojarzy mi się imprezowo.

 

dać mu otwartą dłonią w twarz.

 

Potoczne.

 

jednym pchnięciem posłał kamieniem o ziemię.

 

Chochlik.

 

prowokować do wniosków,

 

Nie pasuje.

 

Quetzalcoatl przed oczami miał wszystko.

 

Rozumiem sens, ale źle to brzmi.

 

Nim jednak do niego dotarli, przyszło im wędrować drogą doskonałej zagłady pośród dziesiątek trupów, których los był dla nich tak samo niepojęty jak pierwszego z odnalezionych.

 

Aliteracja d, zbyt złożone jak na krótkie zdanie.

 

Myślał najintensywniej

 

Zgrzyt.

 

nadgorliwość tych myśli

 

Zgrzyt.

 

 Kiedyś nie dotarłem, choć Aztekowie na mnie czekali,

 

Jakoś mało poważnie to “nie dotarłem” brzmi.

 

 To był moment.

 

Mmm, zamieniłbym.

 

 Błysnęło. Zagrzmiało. Czarne niebo wciąż straszyło burzą

 

Low effort pisanie tutaj, sorki. Któryś raz niebo straszy.

 

 Jak ktoś zupełnie pogodzony z losem

 

Przed chwilą się szamotał, za szybko.

 

Nominuję.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Hej!

Darujcie, proszę, poślizg w odpowiedzi. Naprawdę nie dało się szybciej.

 

Asylum,

niezmiernie mi miło, że uznałaś ten duet niesfornych biedaków za godny zmierzenia się z ostrymi sądami Loży.

Ze swej strony mogę oczywiście obiecać, że dla nierozważnych dostarczycieli NIEtów gifowych pomidorów bez wątpienia nie zabraknie. :-)

 

GreasySmooth,

 

dziękuję za poświęcony czas, lekturę i obszerny komentarz.

Cieszy mnie docenienie klimatu i w ogóle zachowań bohaterów, bo jak już pisałem wcześniej, tekst do efektownych się nie zalicza i innych argumentów na swoją obronę nie ma. :)

Mam trochę zastrzeżeń językowych.

No to jest nas dwóch. :)

Ogólnie mam trochę niedosyt, bo jak dla mnie można było ten pył, mrok, pioruny podkręcić i wzbogacić.

Pełna zgoda. Wiesz, taki, a nie inny zapis czy to samych zdań, czy pewna monotonia opisów na pewno pozostawia trochę do życzenia. Można tu było wycisnąć więcej. To po części wynika z tego, że jednak od pewnego czasu piszę w pośpiechu (nawet nie pisząc pod żaden nabór wiem, że jeśli nie skończę w trzy, cztery, maksymalnie pięć dni to następna okazja do pisania trafi się pewnie za miesiąc, a wtedy trudno już wczuć się w klimat opowiadania). Po części zaś, co tu dużo ukrywać, zapewne i z braków warsztatowych. ;)

Podoba mi się nieco ponury patos opowiadania, czasem jednak potoczne czy współczesne sformułowania trochę mi go przesłaniały.

Tekst początkowo miał być od nich całkowicie wolny. W pierwszych założeniach nawet planowałem lekką stylizację trzymającą się tego patosu. Później trochę się tego przestraszyłem. Że może tekst, który i tak się snuje, będzie postrzegany jako jeszcze bardziej monotonny. Albo że gdzieś tę stylizację w pewnym momencie zgubię, bo tak, jak Finklom często wprasza się do opowiadań niechciany humor, tak mnie z kolei równie chętnie wpychają się zwroty czy zdania bardziej pasujące do humoru, który wcześniej często pisałem.

Dziękuję za nominację. Szczegółowe uwagi postaram się wcielić w życie (a właściwie w opowiadanie :)) za jakiś czas. Od pewnego czasu poprawiam sobie stare portalowe teksty, niektórym udaje się nawet dać drugie życie i zwłaszcza wtedy takie uwagi są naprawdę szalenie wartościowe. Szczególnie, że człowiek też zdaje sobie sprawę, ile faktycznie z tego miejsca może wynieść. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Nie wiem, CMie, czy ja mam dzisiaj słaby dzień, czy to opowiadanie to zupełnie innym level niż tekst Kukła boga, który tak mnie zachwycił.

Nic nie skumałem, kompletnie. I zastanawiam się teraz, czy ja w tamtym opowiadaniu widziałem coś, czego nie było. Dopisałem sobie rzeczy, o których wcale nie pisałeś, w myśl powiedzenia “głodnemu chleb na myśli”, czy tutaj znaczenia tak mocno zakamuflowałeś.

Tym razem nie widzę nic ponad upadłego boga, który jest bardziej ludzki, ale nie w tym pozytywnym znaczeniu, raczej tak powszedni w swej ludzkości i przyziemny, że w ogóle nie wygląda mi na boga, nawet w cząstce. I tak jak tam sługa znakomicie (dla mnie) dopełniał rozważania boga, tak tutaj nijak mi nie pasuje.

Byłbym wdzięczny, jeśli dasz znać, co chciałeś przekazać tym opowiadaniem lub na co miałby zwrócić uwagę czytelnik.

Pozdrawiam serdecznie.

 

Hm. Rozwlekłe to opowiadanie. Dzieje się niewiele, to, co się dzieje nie jest zbyt zajmujące, a rozmowa, zdaje się sól tego tekstu, też przeszła mi gdzieś bokiem. Przeglądając komentarze zauważyłem, że część czytelników widzi tutaj kolejną część jakiegoś cyklu, z którym nie miałem kontaktu, a jeśli miałem, to o tym nie pamiętam… Toteż być może część niuansów jest przede mną po prostu ukryta.

Oceniając tekst zatem jednostkowo, uwiera mnie absolutny brak boskości Q (będę go tak nazywać, bo ta nazwa to koszmar :p). I jasne, zczłowieczał, bo mu zmarli wyznawcy, bo jest bogiem upadłym i tak dalej – ale Q jest całkowicie ludzki. Nie widzę w nim żadnego boskiego pierwiastka, żadnej impresji w nawykach, zachowaniach, działaniach, będących pozostałością dawnego życia i dawnej tożsamości. Q zachowuje się bardziej jak obalony władca, a nie bóg, stąd zastanawiam się, czy jako postać z taką przeszłością nie prezentowałby się bardziej przekonująco.

Zakończenie mi się spodobało. Q zdołał przekuć z pozoru patową sytuację na swoją korzyść. Z drugiej strony zaprezentował pewne myślenie życzeniowe, wszak nie miał żadnej władzy nas chmarą obsydianu. Można powiedzieć, że podpiął się pod jej sukces. ;D

Z głupotek: zrozumiałem, że sługa Q każdym dotykiem napotykanych ciał zamieniał je w proch, natomiast gdy znajdują pierwsze zwłoki, to obraca ich głowę szturchając policzek i nic się nie dzieje, pył pojawia się dopiero przy dotknięciu dłoni.

Darconie, cześć!

Podziękował za poświęcony czas i komentarz.

Nie wiem, CMie, czy ja mam dzisiaj słaby dzień, czy to opowiadanie to zupełnie innym level niż tekst Kukła boga, który tak mnie zachwycił.

Zdaję sobie sprawę, że to opowiadanie, delikatnie rzecz ujmując, może wywołać reakcje dalekie od zachwytów. Liczyłem się z tym. Pisałem tu mocno egoistycznie i wybitnie pod siebie. :)

Byłbym wdzięczny, jeśli dasz znać, co chciałeś przekazać tym opowiadaniem lub na co miałby zwrócić uwagę czytelnik.

Wiesz, założenia przy pracy nad tym opowiadaniem miałem dwa. Pierwszy to pewna próba rozważenia, jaki świat powstanie z pamięci o danej cywilizacji. Rozważałem, co dzisiaj zostało po Aztekach. Ile może kojarzyć przeciętny człowiek, ile ludzie, którzy liznęli nieco historii tej nacji i tak dalej. Budując taki świat, chciałem go niejako też trochę skonfrontować z tym, jak naprawdę (już nie przed laty, lecz przed wiekami) wyglądało to imperium. I jak bardzo może się różnić takie imperium od tego, jak będzie ono postrzegane w oparciu o wybrane fakty długi czas po jego upadku. Z tego elementu jestem całkiem zadowolony. Tyle że brakło temu światu odpowiedniej historii i przez to opowiadanie na pewno cierpi.

Drugie założenie to próba rozważenia, jaka jest lub może być dzisiaj rola “zapomnianych bogów”. Tych, którzy kiedyś (mając swoich wyznawców), mieli realny wpływ na funkcjonowanie imperiów, a dzisiaj, jako coś w rodzaju kartki z wikipedii, pełnią dość marginalną rolę. Ten element w opowiadaniu za bardzo nie zagrał. Pominąłem część wniosków, które miały być zawarte (żeby nie przegadać jeszcze bardziej). Miałem świadomość, że tekst będzie się ciągnął, więc szukałem rozwiązań, żeby zbudować choć odrobinę akcji. I w sumie te refleksje na temat obecnej roli zapomnianego boga, mimo że samych rozważań w tekście jest dużo, to jednak nie prezentują się tak, jakbym sobie tego życzył.

Inna rzecz, że też chciałem się trochę pobawić postacią boga, poszukać znów czegoś nowego i tym razem wymyśliłem taką kreację, która mi średnio leżała stylistycznie. Czasem tak jest, że chcemy próbować nowych rzeczy i w pewnym momencie łapiemy się na tym, że nie do końca czujemy tekst czy bohaterów. Tutaj trochę tak było. :)

 

MrB, cześć!

Dziękuję za poświęcony czas i gratuluję dzielnego dobrnięcia do końca tekstu. :-)

Krok bliżej do zakończenia niewdzięcznej roli Lożanina. :)

 

Rozwlekłe to opowiadanie.

Tak, ale kochamy je, jakby było normalne. :-)

Przeglądając komentarze zauważyłem, że część czytelników widzi tutaj kolejną część jakiegoś cyklu, z którym nie miałem kontaktu, a jeśli miałem, to o tym nie pamiętam… Toteż być może część niuansów jest przede mną po prostu ukryta.

Raczej nie miałeś. Ale cykl pamięta kilka osób na krzyż, więc nie ma zmartwienia. :)

Oceniając tekst zatem jednostkowo, uwiera mnie absolutny brak boskości Q (będę go tak nazywać, bo ta nazwa to koszmar :p).

Niektórzy to nawet na przestrzeni tego cyklu uczyli się pisać “Quetzalcoatl” z pamięci. :P

I jasne, zczłowieczał, bo mu zmarli wyznawcy, bo jest bogiem upadłym i tak dalej – ale Q jest całkowicie ludzki. Nie widzę w nim żadnego boskiego pierwiastka, żadnej impresji w nawykach, zachowaniach, działaniach, będących pozostałością dawnego życia i dawnej tożsamości. Q zachowuje się bardziej jak obalony władca, a nie bóg, stąd zastanawiam się, czy jako postać z taką przeszłością nie prezentowałby się bardziej przekonująco.

Tu masz rację. Jak pisałem już powyżej, miałem problemy z odpowiednim wczuciem się w tę postać. Może to wyglądać dziwnie, przecież kolejna część cyklu, ale jednak Quetzalcoatl w kolejnych opowiadaniach ewoluował, a tutaj przedstawiłem go w takiej formie, której za bardzo nie czuję. Ale, hej, co to za frajda robić tylko te rzeczy, które się potrafi? ^^

Zakończenie mi się spodobało. Q zdołał przekuć z pozoru patową sytuację na swoją korzyść. Z drugiej strony zaprezentował pewne myślenie życzeniowe, wszak nie miał żadnej władzy nas chmarą obsydianu. Można powiedzieć, że podpiął się pod jej sukces. ;D

Grunt, że był z siebie zadowolony. :-)

Z głupotek: zrozumiałem, że sługa Q każdym dotykiem napotykanych ciał zamieniał je w proch, natomiast gdy znajdują pierwsze zwłoki, to obraca ich głowę szturchając policzek i nic się nie dzieje, pył pojawia się dopiero przy dotknięciu dłoni.

Oj, bo te zwłoki miały twardy łeb, no. :P

Nie no, dobra, nie zwróciłem na to uwagi. Mój błąd.

To co? Tradycyjna kara dla niesfornych Lożan za nierozważne gospodarowanie NiEtami? Kiedyś za NIEty obrywało się u mnie pomidorami i do głowy by mi nie przyszło, żeby Wam tego zaszczytu odmawiać. :-)

 

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

posłał kamieniem o ziemię

Coś tu się posypało.

Głos Pierzastego Węża przepełniała frustracja. Azteka uderzyło jednak coś innego. „Hieny”. Nawet wiedząc, że nie było żadnej walki, że to, co na nich czyha, nie ma prawa działać jak człowiek, wciąż upierał się przy Hiszpanach.

Aztecki bóg raczej nie używałby tego słowa, w końcu gdzie w Ameryce Południowej hieny? Lepiej kojoty.

Tak uważam. Nie mam twardych dowodów, ale wygląda, mój panie, że w pewien sposób miałeś rację. Wszystko, co tu widzieliśmy, ma swój sens i znaczenie, ale…

Wywaliłbym to o braku dowodów, bo brzmi szalenie współcześnie.

 

Szkoda, że nie dotarli do buszu – chciałem zobaczyć, co nam tam pokażesz.

Chciałem, bo – kolejny już raz – jestem pod wrażeniem twojej wyobraźni. Serwujesz nam historię niestandardową, niepodobną do niczego innego, o nietypowej strukturze i rozwiązaniu, które niby przychodzi nagle, ale też perfekcyjnie współgra z całością, idealnie domyka tekst i nie daje wrażenia pospieszności. Boski dylemat, który obmyśliłeś, choć opiera się na powiązaniu boga z wiarą w niego, rozwinąłeś w twórczy sposób. Za to świat – pokazanie takiego świata-alegorii, świata który odzwierciedla pamięć o tym, co niegdyś istniało. Świetny pomysł.

Zawsze łatwiej jest krytykować niż chwalić, a mnie poskąpiono daru pisania rozbudowanych komentarzy, takich, jakie ty potrafisz, więc mogę powiedzieć tylko, że zdecydowanie jestem na TAK.

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Pierwszy to pewna próba rozważenia, jaki świat powstanie z pamięci o danej cywilizacji. Rozważałem, co dzisiaj zostało po Aztekach. Ile może kojarzyć przeciętny człowiek,

Rozumiem, ale czy najpierw nie powinieneś postawić sobie pytania, czy to w ogóle jeszcze kogoś interesuje? Wydaje mi się, że gdybyś postarał się sobie na nie odpowiedzieć, być może trochę inaczej pokierowałbyś fabułą/interakcją z zapomnianym bogiem. Osobiście interesuje mnie to tak samo, jak setka innych historii z przeszłości. Czyli od wielkiego dzwonu, jak pojawi się coś a’la Apocalypto w kinie. Mam przeczucie, że na stu czytelników, 95 ma podobnie.

Mówię o tym, że zapomniany bóg ciągle wspomina swoich wiernych, nie wyłamując się nawet na chwilę poza ten krąg. Nie czuję się jego wiernym, ani jakoś zainteresowanym, więc czytałem to będąc z boku fabuły/akcji. Gdybyś dał jakieś nawiązania do świata i ludzi w ogóle, być może pomyślałbym o takich rozważaniach.

Drugie założenie to próba rozważenia, jaka jest lub może być dzisiaj rola “zapomnianych bogów”.

Odpowiedź jest prosta, CMie – żadna. Ok. Czasami bywa rozrywkowa, patrz wyżej. Zapewne widziałeś podobne dzieła o innych zapomnianych bogach, jak Thor itd.

Gdybym miał spojrzeć na to z boku, bez podziału, czy mi się podobało, czy nie, to już sama fantastyka, jak często powtarzam i wiem, że może to już niektórych irytować, jest niszą. A to, za co się wziąłeś, to chyba nawet nie jest nisza w niszy. Oczywiście każdy może pisać co chce, ale też każdy (piszący) powinien mieć świadomość, o czym chcą czytać inni. Myślę, że Ty ją masz, dlatego tym bardziej podziwiam Cię, że chce Ci się porywać na takie tematy.

Pozdrawiam serdecznie.

 

Hej, hej

Jest dobrze, ale niewystarczająco dobrze.

Uwierzyłem w Twojego Pierzastego Węża, rozumiem jego motywacje i uczucia, które go napędzają. Sługa – choć czasem zbyt „mądry” – również został przedstawiony całkiem udanie, tak samo konflikt pomiędzy bezwzględnym posłuszeństwem a buntem wobec decyzji boga.

Motyw krainy spustoszonej przez historię również na plus.

Niestety, sama wędrówka wydała mi się monotonna, zbyt długo trzymasz w niepewności, co się w ogóle dzieje, czym jest kraina i co łączy wszelkie zachodzące tam zjawiska. Dodatkowym utrudnieniem jest dość rwany styl – myśli, didaskalia i opisy przeplatają się zbyt często, zbyt szybko w postaci króciutkich zdań i wyrażeń.

Jest to niewątpliwie tekst oryginalny i jeśli dostanie piórko (czego Ci życzę), będę rozumiał za co, ale mnie nie urzekł w wystarczającym stopniu. 

Niemniej, podziwiam wyobraźnię i zajęcie się ciekawym tematem.

Pozdrawiam

Cześć!

 

Jakiś czas temu, jak byłem świeżynką na portalu, przeczytałem Twój tekst o wędrówce Quetzalcoatl i jego sługi i niezbyt wiele z niego zrozumiałem z początku (dopiero ktoś mi coś tam wytłumaczył, zacząłem sam szukać…). Przed chwilą przeczytałem ten i zrozumiałem (mam nadzieję) nieco więcej, ale całość jakoś mnie nie porwała (albo może podobieństwo tekstów sprawia, że wiedziałem czego się spodziewać).

Umiejętnie budujesz klimat i wzbudzasz ciekawość, ale jak dla mnie zabrakło emocji, napięcia, czegokolwiek. Trochę nadrabia zakończenie, ale to trochę zbyt mało jak na 30k znaków. Nie mogłem się wczuć w bohaterów. Idzie dwóch i rozmawiają, nie widzę sensu w ich wędrówce (może jest to dla mnie zbyt symboliczne albo zbyt banalna?), bo świat przedstawiony po nich spływa, są obserwatorami jakby oderwanymi od reguł tej krainy.

A że warto płynąć z falą a nie wbrew niej? Cóż to za bóg, że tego nie wie (chyba jakiś upadły ;-) ) A tak na serio to zakończenie wyszło bardzo dobrze, choć zabrakło jakiejś głębszej interakcji ze sługą, sporu, błyskotliwej wymiany zdań.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Przepraszam Was za tak długie “ociąganie się” z odpowiedzią, ale inaczej ta moja aktywność na portalu już niestety raczej wyglądać nie będzie. Czasu brakuje jak szlag.

 

Geki, podziękował za poświęcony czas i komentarz.

 

Szkoda, że nie dotarli do buszu – chciałem zobaczyć, co nam tam pokażesz.

Tekst i tak się snuł, więc nie chciałem go jeszcze rozciągać. Chociaż mam jeszcze ładną oficjalną odpowiedź, że nie chciałem “zużyć” całego świata na jedno opowiadanie. ;-)

Z odpowiedzią na komentarz o tyle mam problem, że generalnie łatwiej się odpisuje na krytykę niż na pochwały (które z kolei łatwiej się przyjmuje niż krytykę :)). Cieszę się, że tekst podszedł. Cieszę się, że znalazłeś w nim pozytywy. Ogólnie publikując ten tekst na portalu szykowałem się raczej na spotkanie gołego tyłka z pasem, więc ta opinia miło mnie zaskoczyła. :)

 

Darconie:

Rozumiem, ale czy najpierw nie powinieneś postawić sobie pytania, czy to w ogóle jeszcze kogoś interesuje?

Wiesz, cały problem z tym tekstem jest taki, że ja raczej nie zakładałem, że on będzie publikowany. Dlatego pisałem pod siebie. Ja już nie mam zbyt wielkich planów związanych z pisaniem, nie do końca też mam możliwości, żeby rozwijać to pisanie tak, jak bym sobie to wyobrażał. Ogólnie co jakiś czas analizuję w jakim kierunku chcę pchnąć dalej swoje pisanie i jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że to już czas, żeby bawić się wybranymi pomysłami po swojemu i na swoich warunkach ze świadomością, że skazuję się w ten sposób na pisanie do szuflady. Kiedy patrzę na dany pomysł, jeszcze nawet przed stworzeniem planu, i wyobrażam sobie, w jakiej formie może on wyglądać najatrakcyjniej dla czytelnika, to też bardzo często dochodzę do wniosku, że taka forma mnie zwyczajnie wynudzi i wymęczy. Dlatego wolę się trochę pobawić, nawet z dość smutną konstatacją, że raczej nikogo (lub bardzo niewielu) tą zabawą zarażę. Puścić taki twór na jakiś nabór, czasem się od niego odbić, czasem gdzieś się dostać i zdobyć jaką nową pamiątkę po tej zabawie w pisanie. Na dzisiaj tyle musi wystarczyć. :)

 

Zanaisie, cześć!

 

podziękował za poświęcony czas i komentarz. 

Jest dobrze, ale niewystarczająco dobrze.

Grunt, że nie ma źle. :)

Uwierzyłem w Twojego Pierzastego Węża, rozumiem jego motywacje i uczucia, które go napędzają. Sługa – choć czasem zbyt „mądry” – również został przedstawiony całkiem udanie, tak samo konflikt pomiędzy bezwzględnym posłuszeństwem a buntem wobec decyzji boga.

To już dużo. :)

Zwłaszcza, że cały pomysł na ten duet wyszedł od humorystycznego leniwego boga-debila i nieco bardziej rozgarniętego sługi i trochę trudno się ten schemat odkręca do jakichś rozsądnych proporcji. :)

Niestety, sama wędrówka wydała mi się monotonna, zbyt długo trzymasz w niepewności, co się w ogóle dzieje, czym jest kraina i co łączy wszelkie zachodzące tam zjawiska.

Tak. Zdaję sobie z tego sprawę. To chyba też przez to, że pisząc opowiadanie czuję się, jakbym pociągał za dziesięć sznurków jednocześnie. Przedstaw świat, zbuduj bohaterów, zbuduj napięcie/klimat, zadbaj o fabułę, zbuduj akcję, zadbaj o konsekwencję, wiarygodnie zamknij całą opowieść. Za dużo tych sznurków. W wyobraźni wygląda to trochę prościej.

No dobra, nie czarujmy się: dużo prościej! :-)

Jest to niewątpliwie tekst oryginalny i jeśli dostanie piórko (czego Ci życzę), będę rozumiał za co, ale mnie nie urzekł w wystarczającym stopniu.

I tak fajnie, że nazbyt nie wymęczył. Raczej nie oczekiwałem po Nowej Aztekii spotkania z Lożą. :)

Zresztą, nie ma zmartwienia. Pomidorów ci u mnie dostatek. ;-)

 

Krarze, cześć!

 

I Tobie dziękuję za poświęcony czas i komentarz. :)

Jakiś czas temu, jak byłem świeżynką na portalu, przeczytałem Twój tekst o wędrówce Quetzalcoatl i jego sługi i niezbyt wiele z niego zrozumiałem z początku (dopiero ktoś mi coś tam wytłumaczył, zacząłem sam szukać…).

Boś się biedny wstrzelił w ten moment, kiedy zacząłem humorystyczne (i chyba znacznie łatwiejsze w odbiorze) opowiadania posyłać do diabła i stawiać na takie… inne. ;)

Umiejętnie budujesz klimat i wzbudzasz ciekawość, ale jak dla mnie zabrakło emocji, napięcia, czegokolwiek. Trochę nadrabia zakończenie, ale to trochę zbyt mało jak na 30k znaków.

Wiem, czułem, że z tym może być problem. Paradoksalnie najbardziej przeszkadzał mi fakt, że to opowiadanie o bogu i słudze. Bo tutaj łatwo było zbudować czy to horror, czy jakieś opowiadanie akcji z elementami poznawania krainy, ale tych dwóch bohaterów jakoś mi do tego nie pasowało. Nic to, jeszcze tu kiedyś wrócę z wartką akcją. ;-)

Idzie dwóch i rozmawiają, nie widzę sensu w ich wędrówce (może jest to dla mnie zbyt symboliczne albo zbyt banalna?), bo świat przedstawiony po nich spływa, są obserwatorami jakby oderwanymi od reguł tej krainy.

Chyba cały problem polegał na tym, że oni tu nic nie mogli. Kraina sama w sobie wyszła (dla mnie jako autora) fajnie, ale jednocześnie pod kątem budowania akcji, wciągania czytelnika w tekst Nowa Aztekia jako miejsce akcji nie była moim przyjacielem. :-)

W każdym razie bardzo doceniam, że mimo struktury tekstu chciało Ci się tę wędrówkę przebyć. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

No to zburzyłeś, CM-ie, mój sprytny plan przyznania samych NIE-tów ;)

 

Bardzo to udane opowiadanie, zaskoczyłeś mnie kierunkiem, w którym poszło to uniwersum – zaskoczyłeś w sensie literacko-koncepcyjnym pozytywnie, choć mam nadzieję, że zobaczymy jeszcze teksty z bardziej pogodnej wersji z Ciapkiem. Aczkolwiek dalszy ciąg tej konkretnej historii też bym chętnie przeczytała.

Co mi się podoba najbardziej, że zasłużyło na TAK-a? Po pierwsze utrzymanie napięcia, mimo że masz tylko dwóch bohaterów i pustkę, po drugie bardzo ciekawe ogranie postapokaliptycznych motywów w nietypowy sposób, po trzecie udana ewolucja bohaterów, po czwarte zakończenie.

Nie przeszkadzał mi zupełnie brak akcji i monotonia, ponieważ to opowiadanie jest właśnie o tym. I jak dla mnie efekt “znużenia” działa tu na plus, bo ten świat właśnie taki jest i zrozumienie, co tam się dzieje, jest żmudne. To nie jest opowiadanie akcji, nie każde opowiadanie musi nim być. Osobiście bardzo cenię sobie właśnie powolną narrację, jeśli jest ona potrzebna, brak akcji, jeśli na nią nie ma miejsca w pomyśle, skupienie na impresjach, odczuciach, procesach myślowych. To wszystko tu jest.

 

Z uwag: Buszmeni to nazwa konkretnej grupy plemion afrykańskich, a nie określenie pospolite.

“Aztecja” brzmiałaby lepiej IMO.

Wiem, ta Aztekia przekombinowana.

A moim zdaniem Aztekia lepsza, bez tej spolonizowanej łacińskiej końcówki ;)

 

Technicznie dwie uwagi, z samego początku i z samego końca, obie w kwestii imiesłowów.

 

Nie pamiętał już, ile razy, wędrując przez mrok absolutny, powtarzał sobie te słowa.

Tu bym zamieniła “wędrując” na “podczas wędrówki” albo “w wędrówce”.

 

Później zamilkł, maszerując nad zatokę

Marsz jest długi, zamilknięcie krótkie, więc imiesłów współczesny nie bardzo się sprawdza.

http://altronapoleone.home.blog

Drakaino, witam!

 

Dziękuję za poświęcony czas, komentarz, a także za to, że wyjątkowo nie muszę w tym komentarzu niczego bronić ani za nic się kajać. :-)

No to zburzyłeś, CM-ie, mój sprytny plan przyznania samych NIE-tów ;)

Super! Lubię burzyć. :-)

Bardzo to udane opowiadanie, zaskoczyłeś mnie kierunkiem, w którym poszło to uniwersum – zaskoczyłeś w sensie literacko-koncepcyjnym pozytywnie

Bardzo mi miło. :)

mam nadzieję, że zobaczymy jeszcze teksty z bardziej pogodnej wersji z Ciapkiem. Aczkolwiek dalszy ciąg tej konkretnej historii też bym chętnie przeczytała.

Fajne w tej serii jest to, że ja nigdy nie jestem w stanie przewidzieć w jakiej wersji (i czy w ogóle) oni mogą powrócić. Wszystko możliwe.

Co mi się podoba najbardziej, że zasłużyło na TAK-a? Po pierwsze utrzymanie napięcia, mimo że masz tylko dwóch bohaterów i pustkę, po drugie bardzo ciekawe ogranie postapokaliptycznych motywów w nietypowy sposób, po trzecie udana ewolucja bohaterów, po czwarte zakończenie.

Co mogę napisać? Cieszę się. Tak zwyczajnie się cieszę, bo to nie był dla mnie łatwy pomysł do zbudowania tekstu. 

Nie przeszkadzał mi zupełnie brak akcji i monotonia

I takich ludzi mi potrzeba! :)

Osobiście bardzo cenię sobie właśnie powolną narrację, jeśli jest ona potrzebna, brak akcji, jeśli na nią nie ma miejsca w pomyśle, skupienie na impresjach, odczuciach, procesach myślowych. To wszystko tu jest.

Cóż… Nie będę może zbyt błyskotliwy, ale… Ponownie bardzo mi miło. :)

Zaraz się zajmę tymi babolami. 

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Witaj CM !!!

 

Wiesz szczerze mówiąc to nie wiem o czym było to opowiadanie, chyba jestem na to za głupi :) Ale podziwiam, bo tylko dwóch bohaterów a historia ciekawa. Podobało mi się też jak sługa był lojalny i wierny, niby nic a jednak to było fajne. Oryginalne opowiadanie, temat Azteków i ich bóg to coś co lubię i tu mi się też podobało! Pomysł na opowiadanie bardzo fajny. Ale tak jak napisałem, nie wiem czym była “czarna śmierć”, nie kapowałem dlaczego ci martwi ludzie byli podobni do siebie i takie tam, ale nie przejmuj się wręcz przeciwnie świadczy to o twoim poziomie intelektu, Lema, też za czorta nie rozumiałem np w “Głos Pana”.

 

Pozdrawiam!!

 

 

Jestem niepełnosprawny...

Cześć, CM-ie!

 

Mamy zatem CMa w (niemal) czysto filozoficznym wydaniu. Wędrują i wędrują, rozprawiają i rozprawiają.

Bohaterów wcześniej nie znałem. Zdaje się, że inne teksty mają wydźwięk bardziej humorystyczny i tutaj pojawiają się tego cienie, natomiast podoba mi się ich relacja – czasem aż mnie telepało, żeby Q wreszcie wysłuchał sługi do końca, a biedny Aztek wysłowił się tak, jak chce, ale relacje Król-Sługa mają swoje prawa. Moim zdaniem bardzo fajnie to pokazałeś. Nie tylko zapomniany bóg przeżywa przemianę, ale też ich relacja.

Jeśli chodzi o świat, to jest… dziwny, ale fajny. To czego mi zabrakło, to pokazania go z hm… większą pompą? Nie, nie do końca o to mi chodzi. Może z większą dynamiką – tak chyba będzie lepiej to opisać. Bo oni sobie go oglądają, rozmawiają o nim, ale to wszystko dzieje się dość powoli. Podejrzewam, że potrzebowałeś miejsca na rozpisanie przemiany bohaterów, ale to rozciągnięcie trochę nie przysłużyło się właśnie dynamice tekstu. Jest to zatem tekst dla lubujących się w spokojnych tekstach, gdzie warstwa rozmyślań wysforowuje się na pierwszy plan. Jestem umiarkowanym fanem :P

Ale wciąż uważam, że to fajny tekst, z bardzo dobrym zakończeniem i dotąd rzadko przeze mnie spotykaną perspektywą upadłego/zapomnianego boga.

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Witaj, CM-ie

Bardzo przyjemny tekst. Relacja sługi i boga zaintrygowała, więc chętnie śledziłem ich losy. Mamy tu trochę filozofii, ale nie przesadziłeś z nią; nie ma w tej kwestii nudy, a rozmyślania dodają uroku historii. 

Pomysł na boga, który stracił swój wyznawców bardzo przypadł mi do gustu, a zakończenie, w którym postanawia rozpocząć władanie czarnymi kamieniami, jest ciekawym zwieńczeniem akcji. 

Zresztą same wprowadzenie Czarnej Śmierci mnie zaintrygowało, byłem ciekawy czym dokładnie jest i co robi, a wyjaśnienie okazało się całkiem satysfakcjonujące. 

Pozdrawiam. 

 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

Cześć, CM-ie :)

Czytałem już jakiś czas temu, ale przychodzę dziś, w dniu plebiscytowego dedlajnu.

Ogólnie – podobało mi się. Lubię teksty, które są spacerem po jakimś, jakimkolwiek w zasadzie, wastelandzie. Rusza mnie to, wzbudza melancholię, napawa chęcią do pisania swoich tekstów w podobnym klimacie. Tak więc właśnie klimat, atmosfera na plus. Fajnie odkrywało się tajemnicę miejsca, do którego trafił Twój upadły bóg.

Co do bohaterów, tutaj również ode mnie plusik. Postać Pierzastego Węża wydała mi się zajmująca, a jego rozważania i boskie (czy też raczej postboskie) dylematy budziły we mnie ciekawość. Relacja ze sługą również.

Uznanie także za aspekt warsztatowy, bo nie potykałem się ani trochę, a wręcz przeciwnie – były momenty, które robiły na mnie wrażenie Twojej sprawności.

Nieco głodny natomiast pozostałem na poziomie ściśle fabularnym. Dość długo utrzymywałeś moją ciekawość; odkrywanie, co też właściwie dzieje się (i działo) w świecie przedstawionym, co on reprezentuje i jaki ma związek z Pierzastym Wężem, dla mnie było wysoce zadowalające. Natomiast im bliżej końca, tym bardziej gdzieś mi to zaciekawienie ulatywało, napięcie ustępowało znużeniu. Finał mi tego nie zrekompensował na tyle, żebym wyszedł z lektury w pełni usatysfakcjonowany.

To wciąż bardzo fajne opko, nie miej co do tego wątpliwości. Cenię je sobie. Nie w pełni, może nie we wszystkich detalach, ale cenię.

 

Dzięki za lekturę i pozdrawiam,

 

fmsduval

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Cześć nieczesianym!

Kajam się najmocniej za tak długie milczenie pod Waszymi komentarzami. Mam szczerą nadzieję, że nie poczuliście się zlekceważeni czy, pisząc kolokwialnie, zlani. 

 

Dawidzie,

dziękuję za poświęcony czas i solidny komentarz.

Wiesz szczerze mówiąc to nie wiem o czym było to opowiadanie, chyba jestem na to za głupi :)

Wiesz, czasem tak jest, że autor pisze głównie pod siebie. Znajdzie sobie jakiś temat, który go zainteresuje i pisze, a dopiero później martwi się, czy czytelnik w ogóle będzie wiedział, o czym właściwie jest tekst. Nie ma zmartwienia, podejrzewam, że nie Ty jeden się tu gubiłeś i to wyłącznie moja wina. ;)

Ale podziwiam, bo tylko dwóch bohaterów a historia ciekawa. Podobało mi się też jak sługa był lojalny i wierny, niby nic a jednak to było fajne. Oryginalne opowiadanie, temat Azteków i ich bóg to coś co lubię i tu mi się też podobało!

Wielkie, wielkie dziękować! :)

Ale tak jak napisałem, nie wiem czym była “czarna śmierć”, nie kapowałem dlaczego ci martwi ludzie byli podobni do siebie i takie tam, ale nie przejmuj się wręcz przeciwnie świadczy to o twoim poziomie intelektu, Lema, też za czorta nie rozumiałem np w “Głos Pana”.

No toś biedny trafił. Czarna śmierć była inspirowana właśnie Lemem. :P

 

Krokusie, cześć!

Tobie również bardzo dziękuję za poświęcony czas i komentarz. Mam nadzieję, że płatki CI nie powiędły w oczekiwaniu na odzew z mojej strony.

No i jeszcze raz ogromne gratulacje za miejsce w plebiscytowej trójce. Jeszcze moment i zaczniesz rozkwitać w Nfach tego świata. ;)

Mamy zatem CMa w (niemal) czysto filozoficznym wydaniu. Wędrują i wędrują, rozprawiają i rozprawiają.

Nom. Zawsze chciałem sobie coś takiego napisać. I nie pytaj, gdzie w tym podejściu znajduje się troska o dobro czytelnika. :-)

Moim zdaniem bardzo fajnie to pokazałeś. Nie tylko zapomniany bóg przeżywa przemianę, ale też ich relacja.

O, no to bardzo fajnie, bo w budowanie relacji bohaterów nie potrafię jeszcze bardziej niż w fabułę. Fajnie, że chociaż tutaj w jakimś stopniu to wyszło.

Bohaterów pewnie większość nie znała (a przynajmniej spora część) – większość ich żywota tutaj przypadła na lata mojej największej aktywności, a zatem dość dawne. I tak, wcześniej byli to bohaterowie tekstów stricte humorystycznych (przynajmniej na początku). Później się zmienili wraz z moim pomysłem na dalszą zabawę w pisanie. 

Może z większą dynamiką – tak chyba będzie lepiej to opisać.

Tu był ten problem, o którym gdzieś już wcześniej pisałem. Ja nawet chciałem tu więcej akcji, tylko cały czas miałem ten kłopot, że opowiadałem historię upadłego bóstwa, nie zwykłego człowieka i nagle się okazało, że na czymś takim dużo trudniej mi tę dynamikę budować. 

Jestem umiarkowanym fanem :P

Jestem wielkim fanem pokładów dyplomacji zawartych w tym zdaniu. :P

Dzięki za opinię i jeszcze raz szczerze, szczerze gratuluję plebiscytowego pudła.

 

Witaj, Młody Pisarzu.

I Tobie bardzo dziękuję za poświęcony czas. 

Bardzo przyjemny tekst. Relacja sługi i boga zaintrygowała, więc chętnie śledziłem ich losy. Mamy tu trochę filozofii, ale nie przesadziłeś z nią; nie ma w tej kwestii nudy, a rozmyślania dodają uroku historii. 

Bardzo dziękować. :)

Pomysł na boga, który stracił swój wyznawców bardzo przypadł mi do gustu, a zakończenie, w którym postanawia rozpocząć władanie czarnymi kamieniami, jest ciekawym zwieńczeniem akcji. 

Tutaj również bardzo dziękować. :)

Zresztą same wprowadzenie Czarnej Śmierci mnie zaintrygowało, byłem ciekawy czym dokładnie jest i co robi, a wyjaśnienie okazało się całkiem satysfakcjonujące. 

A tutaj… No cóż, również dziękować. :-)

Mało czepów, to i odpowiedź krótka, bo łatwiej się kajać i tłumaczyć, niż jakoś obszernie reagować na pochwały.

Dzięki wielkie za lekturę.

 

No i Fmsduval.

Powitał,

Podziękował za poświęcony czas i opinię.

Spóźnione gratulacje za miejsce w portalowej dziesiątce.

I bardzo spóźnione gratulacje za kolejne piórko. W dodatku z tak świetnym wynikiem.

Ogólnie – podobało mi się. Lubię teksty, które są spacerem po jakimś, jakimkolwiek w zasadzie, wastelandzie. Rusza mnie to, wzbudza melancholię, napawa chęcią do pisania swoich tekstów w podobnym klimacie. Tak więc właśnie klimat, atmosfera na plus. Fajnie odkrywało się tajemnicę miejsca, do którego trafił Twój upadły bóg.

Bardzo mi miło. I trochę żal, że do tego miejsca nie udało się dojechać z bardziej złożoną fabułą. :)

Co do bohaterów, tutaj również ode mnie plusik. Postać Pierzastego Węża wydała mi się zajmująca, a jego rozważania i boskie (czy też raczej postboskie) dylematy budziły we mnie ciekawość. Relacja ze sługą również.

Dziękować.:)

Uznanie także za aspekt warsztatowy, bo nie potykałem się ani trochę, a wręcz przeciwnie – były momenty, które robiły na mnie wrażenie Twojej sprawności.

A tutaj szczególnie mi miło, bo ja zwykle mam bardzo dużo czepów do tego swojego warsztatu.

Nieco głodny natomiast pozostałem na poziomie ściśle fabularnym. Dość długo utrzymywałeś moją ciekawość; odkrywanie, co też właściwie dzieje się (i działo) w świecie przedstawionym, co on reprezentuje i jaki ma związek z Pierzastym Wężem, dla mnie było wysoce zadowalające. Natomiast im bliżej końca, tym bardziej gdzieś mi to zaciekawienie ulatywało, napięcie ustępowało znużeniu. Finał mi tego nie zrekompensował na tyle, żebym wyszedł z lektury w pełni usatysfakcjonowany.

Ano wiem, fabuła nie powala. Trochę się potopiłem w tej swojej filozoficznej koncepcji i jakoś za diabła nie szło ogarnąć tego tekstu fabularnie. 

Jeszcze raz dziękuję za poświęcony czas.

 

I jeszcze raz – to już kieruję do wszystkim – przepraszam Was, że tak długo Wasze komentarze wisiały bez jakiejkolwiek reakcji.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Nowa Fantastyka