– No i wtedy go zabrali! – krzyknąłem zrozpaczony, poprawiając zrobioną ręcznie czapkę z folii aluminiowej. – Znaczy, zaczarowali, bo wyglądał, jakby znajdował się pod wpływem jakiejś niewidzialnej siły.
Szeryf spojrzała na mnie wymownie, zacisnęła krwistoczerwone usta i nachyliła się nad biurkiem. Musiałem skupić spojrzenie na jej oczach, żeby przypadkiem nie zerknąć… gdzieś indziej.
– Jak właściwie przedostałeś się na teren bazy wojskowej? – zapytała rzeczowo.
– Zaparkowaliśmy między drzewami, niedaleko od siatki. Ze dwa metry miała i drut kolczasty na górze, dlatego przecięliśmy ją, przecisnęliśmy się na dwa razy ze sprzętem i byliśmy piersi. – Zerknąłem mimowolnie w dół. – Hmm… z-znaczy, na miejscu nie było nikogo, żadnych patroli. To nieistotne, zginął człowiek! Znaczy, został porwany.
Do gabinetu wszedł zastępca. Szeryf podniosła się z fotela i przy drzwiach zamieniła z podwładnym kilka słów.
Na zewnątrz panował mrok. Jedyne źródło światła w całym gabinecie, stojąca na biurku lampka, skierowana była na ścianę za fotelem pani szeryf. Tyle fotografii i certyfikatów – ten istny ołtarzyk próżności przyciągnął skutecznie mój wzrok. Na większości zdjęć Linda, z tymi swoimi wymalowanymi ustami i dumnie wypiętą piersią, ściskała wszystkie „ważne dłonie”. Towarzyszyła Martinowi przy rozwiązaniu sprawy topielca z Buchanan Lake. Stała obok Graysona Millera, gdy w Mille Creek wybudowano nowy zbiornik wodny. Głupia pinda nawet nie pamiętała, jak się nazywam, gdy wparowałem do gabinetu przed kilkoma minutami, a przecież mieszkałem tu przez całe życie.
– Sprawdziłam dane pana przyjaciela – powiedziała, rozsiadając się w fotelu. – Jack Martin?
Sprawdziłaś, czy ktoś ci podsunął papiery pod nos? Zastukałem nerwowo w dębowe biurko, na które poszły moje podatki.
– Ja jestem Jack Martin, a Lucas Brown to ten, którego porwali – odpowiedziałem, wmawiając sobie równocześnie, że nie wybuchnę. Wybuchłem: – Ogarnij się kobieto!
Zaśmiała się serdecznie. Nie wyglądała na urażoną.
– Czy wy w ogóle cokolwiek tu robicie? – kontynuowałem, coraz mocniej zaciskając pięści. – Napiszę skargę! Ta opieszałość jest nie do zaakceptowania. Lucas jest już pewnie krojony przez nich na jakimś stole operacyjnym!
Zamilkłem na chwilę. Dopiero teraz pomyślałem o tym, jakie tortury musiał przeżywać kumpel – to było potworne.
– Już, już, proszę się uspokoić. Może podsumujemy całą sytuację? – zapytała i przybrała poważną minę. – Przychodzi pan, mówiąc że bezprawnie wdarł się na teren wojskowy. Następnie przyleciał niezidentyfikowany statek kosmiczny z ufoludkami na pokładzie. Owi kosmici porwali pana wyimaginowanego przyjaciela i odlecieli wesoło na swoją planetę. Coś pominęłam?
– Jeszcze ukradli mi sprzęt. Kamerę – dodałem.
– Znajdź sobie dziewczynę i nie zawracaj mi dupy. – Szeryf utkwiła we mnie spojrzenie; teraz to dopiero wyglądała na zirytowaną. – No i jeszcze ta czapka. To ty się ogarnij, czubku, bo zamknę cię na dwa cztery.
Uciekając przed kosmitami, zgubiłem swoją specjalną czapkę, która blokowała fale kosmiczne. W drodze na komisariat zajechałem tylko na chwilę po folię spożywczą i skleiłem coś naprędce.
Czas mijał nieubłaganie, a wiwisekcja Lucasa trwała.
– Bo porwali! I nie jestem żadnym czubkiem! – krzyknąłem, lecz dopiero chwilę później dotarł do mnie sens jej słów. – Jak to wyimaginowanego?
– Lucas Brown nie istnieje – odparła bez ogródek. – Nikt taki nigdy tu nie mieszkał. Swoją drogą, za samo wejście na teren wojskowy, powinnam cię zamknąć, ale szkoda mi czasu na papierkową robotę.
Poczułem, jakby ktoś włożył mi nagle stukilową sztangę na plecy. Nie mogłem w to uwierzyć. Tysiące myśli krążyło w mojej głowie. Oczyma wyobraźni widziałem kolejne zębatki wskakujące na swoje miejsce z cichym kliknięciem, które zagłuszało paplaninę pani szeryf. Chwilę później widziałem już wszystko.
Kosmici mieli technologię wymazywania tożsamości uprowadzonego z ziemskich systemów komputerowych. Albo nie! To policja pozbyła się danych o moim przyjacielu, aby zatuszować sprawę. Musiałem stąd wyjść. I to jak najszybciej.
***
Od dwóch lat wspólnie z Lucasem wprowadzaliśmy do systemu dane o rzekomych uprowadzeniach przez kosmitów, próbując odsiać prawdziwe informacje od zwykłej dziecinady. Ludzie z misją – tak mówili o nas towarzysze z konwentów w całym Missouri. Cieszyliśmy się dużą popularnością, a właściwie to ja, bo Lucasa nie interesowały kontakty międzyludzkie. Tylko te z obcymi znaczyły dla niego cokolwiek, a szkoda, bo to on odwalał całą robotę.
Lucas urodził się geniuszem, matematykiem w ludzkiej skórze! No naprawdę, rzeczy jakie wyrabiał z liczbami, to kosmos. Od razu się zaprzyjaźniliśmy.
Lucas potrzebował pomocy przy swoim tajnym projekcie. Ja głównie robiłem za kierowcę, no i zbierałem też informacje. Często dzwonił do mnie w środku nocy:
– Przyjedź! Widziano statek – szeptał.
Na ogół szeptał, jakby obawiał się, że ktoś go usłyszy i zamknie w pokoju bez klamek. Nie miał rodziny, nie miał prawa jazdy, za to miał kiepską koordynację ruchową. Ze względu na dziwne zachowanie, podejrzewałem lekką odmianę autyzmu, to tłumaczyłoby jego zdolności matematyczne.
Do tej nocy przygotowaliśmy się jak nigdy: setki skomplikowanych obliczeń, dwa lata pracy i wspólnego zbierania danych. Wreszcie wiedzieliśmy, jaki będzie kolejny krok obcych.
– Czapka? – zapytał zwyczajowo, wsiadając do auta.
– Mam – odpowiedziałem, wskazując na czubek głowy.
– Dzięki temu nie słyszą. – Często dodawał szeptem Lucas. I tym razem nie było inaczej.
Już zmierzchało, gdy pędziliśmy drogą numer siedemdziesiąt jeden na zachód od Highland Haven. Kilka kilometrów za jakąś zapomnianą przez wszystkich stacją benzynową, skręciłem w wąską drogę prowadzącą przez las. Jechałem spokojnie, a pickup jak zwykle rzęził miarowo. Dźwięk mieszał się z tym, który płynął z radia. Skończył się kolejny utwór i ku mojemu zadowoleniu usłyszeliśmy teraz głos Bowiego.
– This is major tom to ground control! – powtarzałem z uśmiechem, uderzając palcami o kierownicę.
Od Lucasa również czułem podekscytowanie, chociaż się nie uśmiechał. Nigdy tego nie robił, lecz po dwóch wspólnych latach potrafiłem bezbłędnie odczytywać jego emocje.
W myślach powtarzałem jeszcze wszystkie rzeczy z listy: kamery i zapasowe baterie są, noktowizory i nożyce do drutu też, kanapki z serem, zapasowa kamera, ciepła odzież – wszystko jest.
Mieliśmy wreszcie zobaczyć tych porywających krowy obcych. Nagranie wideo raz na zawsze rozstrzygnęłyby sprawę przybyszów z kosmosu. Prawda wyszłaby na jaw. To najważniejsze, bo władza mąciła obywatelom w głowach; trzymała ich w mroku. Wysoko postawione osobistości już od dawna wiedziały o tym, co dzieje się w kosmosie. Dlaczego trzymały to w tajemnicy?
– Blisko – szepnął, wskazując siatkę, która powoli wyłaniała się zza morza drzew. – Parkuj.
– Wreszcie zobaczymy ich na własne oczy! – Zjechałem w wąską leśną dróżkę i zatrzymałem pickupa tak, aby nikt nie zauważył go z drogi. – Podekscytowany?
– Tak.
Dziś wyjątkowo oszczędzał słowa. Wysiadł i zaczął zbierać sprzęt, który mieliśmy przetransportować do uwiecznienia tej chwili.
Siatka miała dwa i pół metra wysokości. Niczym wisienka na torcie, z samej góry patrzył na nas drut kolczasty. Przecięliśmy siatkę, ale i tak minęło ponad pół godziny, zanim przetransportowaliśmy wszystko w odpowiednie miejsce po drugiej stronie.
Cel znajdował się na samym środku małej polany, otoczonej wysokimi drzewami, dwa kilometry od auta.
Czekaliśmy.
Mijały minuty, potem godziny, a oni wciąż nie przylatywali. Zaczęliśmy się niecierpliwić. Lucas wyjął tablet i przeglądał skomplikowane słupki liczb, których nawet nie byłem w stanie przeczytać.
Musiałem się zdrzemnąć, bo w jednej chwili obserwowałem polanę, a w drugiej widziałem nad sobą Lucasa. Potrząsał mną i krzyczał:
– Oni słuchają! – W dłoni trzymał czapkę, która najwyraźniej spadła mi z głowy. – Oni słuchają.
– Przepraszam. – Posłusznie założyłem nakrycie głowy.
Rozejrzałem się gorączkowo, próbując namierzyć obcych. Rzut oka na zegarek – już po północy. Miałem nadzieję, że nie przespałem nic istotnego. Nieco uspokojony znów położyłem się na trawie, kiedy rozległ się głośny szum.
Było w nim coś dziwnego, niepokojącego. Włosy jeżyły mi się na głowie, jakby zapowiadając zbliżającego się giganta. Szum przerodził się w miarowy ryk silników. Serce waliło jak oszalałe, umysł kazał uciekać, lecz odrzuciłem tę myśl zupełnie.
Świat zawirował, a drzewa zaczęły uginać się pod potęgą obcej siły. Podniosłem głowę. Statek obcych szykował się do lądowania.
***
Biegłem przez zatopiony w mroku parking przed komendą. Straszył pustkami, nie licząc dodge’a, rocznik siedemdziesiąty drugi, należącego do Lindy. Niepotrzebnie z nią rozmawiałem. Co, jeżeli to policja ukryła dane o moim przyjacielu, żeby ukryć spisek mający na celu ukrycie przed nami obcych? Zakręciło mi się w głowie.
Tak pędziłem do wozu, a teraz stałem przy nim jak tępak, szukając kluczyków. Znalazły się dopiero w wewnętrznej kieszeni kurtki. Ktoś mnie śledzi, to na pewno rządowi. Musiałem odjechać jak najprędzej i zostawić Mille Creek za sobą.
Usłyszałem kroki. Szli w moją stronę. Odwróciłem się błyskawicznie i zlustrowałem parking wzrokiem. Cisza, ani żywej duszy.
Otworzyłem samochód. Znów te cholerne kroki.
Wsiadłem czym prędzej do auta i zablokowałem drzwi. Odetchnąłem z ulgą – teraz to możecie mnie pocałować.
Włączyłem auto tylko po to, aby usłyszeć uspokajający warkot silnika, zanim ruszę. Zapiąłem pasy, boczne lusterka sprawdzone, tylne…
Błysk ostrza, zimna stal tuż przy moim gardle.
– Panie Martin. – Z tylnego siedzenia odezwała się postać. Widziałem w lusterku jego przeszywający wzrok. Mówił cicho, tak jakby zdawał sobie sprawę z tego, że zawsze zostanie usłyszany. – Nazywam się Owen, a ten jegomość z nożem, to pan Cold. Słyszeliśmy, że ma pan problem z namierzeniem Lucasa Browna. Czy to prawda?
Siedzący za mną mężczyzna docisnął mocniej ostrze, dając do zrozumienia, że jego pracodawca chce otrzymać odpowiedź. Oczyma wyobraźni widziałem, jak nóż zagłębia się w ciało i narusza tętnicę, a ja umieram, sikając krwią po całej szoferce ukochanego pickupa.
Cholerni tajniacy. Nie miałem zamiaru dzielić się z nimi nawet tym, co jadłem na śniadanie, a chcieli żebym wydał im kumpla?
– Panowie, to jakieś nieporozumienie – wydyszałem. – Ja nic nie…
– Powiesz nam wszystko – zagroził Cold. – Jak twój przyjaciel się zachowywał? Jak zdołał się przed nami ukryć? Co jadł i jak wyglądało jego gówno?
Próbowałem uspokoić oddech.
– Panie Cold, język. Takie kolokwializmy upodabniają nas do zwierząt. Nie dajmy naszemu przyjacielowi mylnego wrażenia, że jesteśmy de facto kimś innym, niż w rzeczywistości jesteśmy. – Tajniak zapalił papierosa i wciągnął dym, nie przejmując się moimi protestami. – Proszę zdjąć naszemu gościowi to nieeleganckie nakrycie głowy. Jeżeli nie chce współpracować jak dżentelmen, musi się liczyć z tym, że mamy inne sposoby na ekstrakcję informacji.
Dopiero teraz zauważyłem, że na lewą dłoń, Cold ma założoną rękawicę wyglądającą jak cyberpunkowe narzędzie tortur. Cała zrobiona była z metalu. Mógłbym przysiąc, że cienkie druciki, które z niej wychodziły, a następnie znikały w małej czarnej skrzynce, przytwierdzonej do jego ramienia, biegły dalej w skórze i łączyły się z implantem w mózgu – cholerni tajniacy i ich technologie skradzione w Roswell.
Tajniak odrzucił nakrycie głowy i dotknął rękawicą mojego czoła. Zimno przenikało mnie tak dotkliwe, że krzyknąłem z bólu. Cold nie zawdzięczał swojego przydomka przypadkowi, choć na moje wyglądał teraz bardziej jak cholerny Victor Fries w swojej najgorszej odsłonie.
– Dobranoc – szepnął mi do ucha.
Świat odpływał a ja razem z nim. Traciłem przytomność, lecz zamiast snu, w podświadomości czekały na mnie wspomnienia sprzed kilku godzin.
***
Przylecieli. Wielki, okrągły statek kosmiczny górował tuż nad naszymi głowami. Silniki hałasowały niczym tama w Patck Creeg podczas spuszczania wody.
– Stary model. Głośny – skomentował Lucas.
Nie słuchałem jego bełkotu, wziąłem kamerę w dłoń, próbując ją włączyć. To niesamowite. Udało się! Wyśledziliśmy statek kosmiczny i wkrótce zapiszemy się na kartach historii jako osoby, które ujawniły największy spisek w dziejach ludzkości.
Potężny spodek wreszcie wylądował. Czułem, jak ziemia drga pod moimi stopami, silniki chodziły wciąż na wysokich obrotach, gdy obcy wysuwali grube stalowe wysięgniki, dzięki którym statek stał stabilnie.
Kamera wreszcie zareagowała. W małym wyświetlaczu zobaczyłem zapalające się reflektory. Z wnętrza zaczęła wysuwać się metalowa, solidna kładka. Ciemna sylwetka pojawiła się w samym środku kadru. Wyglądała jak humanoid. Czyżby tak właśnie prezentowali się obcy, których chciałem zobaczyć od dziecięcych lat?
– Wyjdź z kadru, debilu jeden! – krzyknąłem wściekły na przyjaciela. Szedł w stronę statku, jak gdyby nigdy nic… szedł w stronę statku? – Co ty wyprawiasz!?
– Wracam – odpowiedział Lucas.
– No to wracaj, ale szybko.
Mimo to nie zawrócił. Co miałem zrobić? Oczywiście, że za nim pobiegłem. Zamknąłem tylko wizjer kamery, aby zapobiec jego uszkodzeniu.
– Co robisz? – krzyknąłem, próbując przekrzyczeć ryk silnika.
Gigantyczne radiatory wypluwające gorące powietrze poprzez zamontowane na nich dmuchawy sprawiały, że nasze słowa niknęły w chaosie. Wyglądało, jakby cała polana szykowała się do wzniesienia w górę, albo przetaczał się nad nami istny huragan.
Dotarłem do Lucasa, zanim wszedł na kładkę i złapałem go mocno za ramię. Moja wyszyta aluminium czapka z daszkiem odleciała w mrok, jego również. Nigdy nie widziałem go bez nakrycia głowy.
– Wracam. – Lucas odwrócił się w moją stronę z uśmiechem. Pierwszy raz widziałem, jak się uśmiechał. Straszny ten jego uśmiech, nic dziwnego, że normalnie nie okazywał emocji. Wygląda jak klaun, który podkleił sobie usta taśmą, aby nie zapominać o szczerzeniu zębów. Wskazał palcem statek. – Dom.
– Co ty chrzanisz? – Odskoczyłem od niego jak poparzony.
– Pomogłeś mi się stąd wydostać. Dziękuję przyjacielu. Masz moją dozgonną wdzięczność. Niestety – westchnął zasmucony – nie zostawię ci wspomnień ani nagrań z naszego ostatniego spotkania.
Dotknął palcem mojego czoła. Dziwne zimno rozlało się od czubka głowy aż po same kończyny. Nie mogłem się ruszyć.
***
Zorientowałem się, że słyszę warkot mojego starego, dobrego pickupa – jakoś mnie to tym razem nie uspokoiło. Leżałem na tylnym siedzeniu, ze skrępowanymi za plecami dłońmi. Otworzyłem ciężkie powieki, a moje obawy zostały potwierdzone.
Pędziliśmy przez mrok jakąś zapomnianą przez wszystkich drogą.
– Już się obudziłeś? – Za kierownicą ukochanego auta siedział ten skurczybyk Cold. – Jestem od wyciągania informacji, a nie kopania grobów, więc zrobisz to sam.
Po dłuższej chwili przestałem walczyć z więzami. Nie miałem szansy na oswobodzenie się. Nie zakneblował mi ust, ale nie miałem mu nic do powiedzenia. Usiadłem spokojnie w fotelu.
– Masz rację, oszczędzaj siły na kopanie – rzucił rozbawiony osiłek. – Jeżeli wykopiesz za mały dół, to będziesz z podkurczonymi nogami gnił przez kolejne dziesięciolecia.
Kosmita! Dopiero teraz wróciłem myślami do tego, co stało się z Lucasem. Wykorzystał mnie! Paskudny kosmita w ludzkiej skórze. Jak on tak śmiał omamić mnie i udawać przyjaciela? Nie mógł od razu powiedzieć, kim jest? Przecież na pewno bym zrozumiał i mu pomógł. Prawda?
Zjechaliśmy z asfaltu na drogę gruntową.
Chyba jednak bym mu nie pomógł. Czym prędzej wydałbym go na jakiejś ogólnokrajowej konferencji prasowej, ucierając tym samym nosa rządowym. Co wtedy stałoby się z Lucasem? Czy pokroiliby mojego kumpla na małe, zielone plasterki? Nagle dotarła do mnie odwieczna prawda: nieważne czy człowiek, czy kosmita, ważne żeby drugiemu człowiekowi był człowiekiem.
Zaraz, zaraz? Czy on mi ukradł kamerę?
Pickup zatrzymał się tak gwałtownie, że prawie zleciałem z siedzenia na podłogę. Drzwi się otworzyły.
– Chodź tu. – Cold wyciągnął mnie z auta i rzucił na pobocze.
Potem chwycił jeszcze leżący z tyłu szpadel. Skurczybyk nie żartował? Co teraz, co teraz? Może uciec do lasu i zgubić go w ciemności? Rzucić się na niego i udusić więzami? No, może to zadziałałoby, gdyby związał mi dłonie z przodu. Jednak ucieknę.
W dłoni Colda pojawił się glock. Niedbałym machnięciem lufy, zachęcał do wejścia w las. Nigdy jeszcze nie widziałem prawdziwej spluwy. Skierowana we mnie, skutecznie ostudziła chęć rzucenia się w las i ukrywania jak Sylvester Stallone. Choć pewnie dałbym radę, z dziesięć razy widziałem ten film.
Dopiero teraz zdołałem przyjrzeć się dokładniej mojemu oprawcy. Wyglądał jak żołnierz czerpiący radość z zabijania niewinnych. Napakowany, włosy sterczące w górę, przycinane chyba przez jakiegoś samuraja, jednym cięciem miecza, tuż przy głowie. No, ale cholerny z niego tępak. Pewnie dlatego robi za sługusa tajnej organizacji.
Nie wiedziałem, jak długo szliśmy w ciemności. Nogi mi drżały i odmawiały posłuszeństwa, a Tępak co chwila szturchał mnie lufą, nakazując pośpiech. A mnie nie było śpieszno umierać.
Zagłębiliśmy się w wysoki gęsty las, a zatrzymaliśmy dopiero nieopodal polany, podobnej do tej gdzie miało miejsce lądowanie kosmitów. Tu wreszcie widziałem czubek własnego nosa. Ogarnij się człowieku! Z każdej sytuacji jest jakieś wyjście. Muszę tylko znaleźć to wyjście, a potem klucz do niego, a potem zadbać o to, żeby Tępak nie strzelił mi w plecy, no i zamknąć za sobą wyjście, żeby i on przez nie nie przeszedł. Zginę marnie!
– Starczy – powiedział, rzucając mi szpadel.
Spojrzałem na leżące pod moimi nogami narzędzie. Oj, zamachnąłbym się teraz na niego. Wyobrażałem sobie, że słyszę huk uderzenia szpadla o ten jego pusty łeb. Jemu to mógłbym wykopać grób… z wielką przyjemnością. Ale czy potrafiłbym zabić? To chyba nie morderstwo, a obrona własna?
– Co jest? Do roboty! – Cold zbliżył broń do mojej twarzy.
– Mam kopać związany? – zapytałem, obracając się ku niemu tyłem i pokazując dłonie. Może jak zbliży się wystarczająco, to mu przyłożę z zaskoczenia?
Cold podszedł na wyciągnięcie ręki, sięgnął do kieszeni po nóż i dał do zrozumienia, że jeżeli się ruszę, to może mnie zabić.
Wstrzymując oddech, pozwoliłem aby przyłożył ostrze do moich dłoni. Nie poruszyłem się ani o milimetr, zaniepokojony bliskością noża. Może teraz powinienem wykonać jakiś ruch? Ale jak, przecież on może mi podciąć gardło. Za późno, więzy puściły, a Cold znów stał oddalony o kilka kroków z pistoletem w dłoni.
Dopiero gdy mnie uwolnił i złapałem szpadel, zorientowałem się, że trzeba było mu się dać pociąć. Przynajmniej nie musiałbym kopać grobu. Skurczybyk sam byłby do tego zmuszony.
– A może byś mnie wypuścił? Nikt nie musi o tym wiedzieć – zaproponowałem, wbijając narzędzie w twardą glebę.
– Za dużo wiesz – odpowiedział bez zastanowienia. – Nie możemy zostawić cię przy życiu.
Pierwsza warstwa ziemi z darnią leżała tuż obok. Dalsze kopanie miało być od teraz trochę lżejsze. Na sercu nie było mi wcale lżej, waliło jakby chciało się wydostać i uciec zostawiając mnie tu samego.
– Nie macie jakichś krematoriów w swojej bazie? – zapytałem, gdy krople potu zaczęły mi spływać do oczu. Wyobrażałem sobie, że grób, który kopię jest przeznaczony dla Colda. Tępak! Wielka góra mięśni, zero mózgu.
– Nie należy wierzyć we wszystkie teorie spiskowe, bracie – odpowiedział oparty o pobliskie drzewo. – Zresztą, dlaczego mielibyśmy srać na własne podwórko?
Bracie? Bliżej mi do brata z kosmitą złodziejem.
– Może mógłbym ci obiecać, że nikomu się nie wygadam? – Z całą siłą wbiłem szpadel w powiększający się z minuty na minutę grób. – A może mógłbym wam przekazać jakieś informacje o kosmitach? Co ty na to? Wypuścisz mnie… bracie?
– Kop dalej. – Cold rozsiadł się na ziemi i spoglądał co jakiś czas w moją stronę, kontrolując powiększanie się sterty piachu.
Pistolet leżał obok tajniaka i kusiło mnie, aby po niego sięgnąć. Choć nie wiedziałem, czy potrafiłbym strzelić. Był też za daleko i taka akcja zakończyłaby się reakcją z jego strony.
– Informacje wyciągnęliśmy bezpośrednio z twojej głowy. Wszystko jest już w naszej siedzibie. – Machnął od niechcenia ręką, gdy dokładnie w tym samym momencie niebo rozświetlił błysk. Chwilę później usłyszeliśmy potężny huk.
Przemknęło mi przez myśl, że to znów lądowanie kosmitów, ale zaraz skarciłem się: dwa razy w ciągu jednego dnia? Nawet ja nie mam takiego szczęścia. Spojrzałem na piasek pod stopami i przełknąłem ślinę. A może zwłaszcza ja.
Osiłek zerwał się z ziemi i obserwował czarne smugi dymu, oświetlone od dołu językami ognia.
– Baza… – szepnął cicho.
To była moja szansa. Wyskoczyłem z grobu i uderzyłem szpadlem z całej siły, celując w głowę. Niestety trochę się przeliczyłem, cios zadałem za nisko. Wyobrażałem sobie, że scena będzie wyglądać jak wyjęta z filmu – aktorzy zawsze w takich momentach tracili przytomność. Tajniak zadziałał jednak błyskawicznie, zamiast paść na ziemię oszołomiony, przetoczył się i zerwał gotowy do walki.
Ruszyłem na niego ze szpadlem w dłoni. Machałem szaleńczo w prawo i w lewo, z nadzieją, że przypadkiem trafię.
Nic z tego. Zaprawiony w bojach osiłek robił uniki, jak Rocky Marciano, gdy był jeszcze u szczytu formy. W końcu złapał trzonek szpadla i kopnął mnie w podbrzusze tak, że przewróciłem się, zupełnie tracąc oddech.
Zanim zdołałem się podnieść, sięgnął po glock i wymierzył we mnie.
Zamknąłem oczy.
Usłyszałem dwa strzały, które wydawały się, jakby dochodziły z armaty. Coś upadło ciężko na ziemię.
Uchyliłem ostrożnie powieki. Nie od razu rozumiałem, co się stało. Mój rozszalały umysł potrzebował chwili, aby zacząć ponownie rozpoznawać kształty i kolory. Choć kolor to właściwie dominował jeden: czerwień. Wszędzie była krew. Dotarło do mnie, że nie należy ona do mnie. Oderwana ręka, poharatane ciało… to Cold
Zwróciłem na niego kanapki z serem sprzed kilku godzin. Widok był potworny, czym prędzej odsunąłem się od trupa.
Wciąż świszczało mi w uszach, dopiero po chwili zrozumiałem dlaczego. Podniosłem głowę. Nade mną wisiał statek kosmiczny. Zanim zdążyłem przerazić się ponurą wizją porwania i tortur, spodek zakręcił się szybko wokół własnej osi i odleciał, pozostawiając za sobą błękitną smugę światła.
Lucas, ty stary draniu!
Uspokoiłem oddech i podziękowałem kosmicie machnięciem dłoni. Odetchnąłem z ulgą. Może jednak był mi przyjacielem?
Spojrzałem jeszcze raz na ciało Colda, zaraz potem na grób, który dopiero co skończyłem kopać. Wiedziałem, co należy zrobić, choć nie było to łatwe.
Dopiero po dłuższym czasie zabrałem się do przeciągnięcia resztek Cold’a do grobu. To była najpotworniejsza część tego wszystkiego. Samo przysypanie go piachem było już proste. Cold był za duży, podkurczyłem mu nogi – niech gnije w kuckach, bydlak jeden.