- Opowiadanie: Madej90 - Kobra w morzu traw

Kobra w morzu traw

Długie, ale stwierdziłem, że co mi tam – najwyżej nikt nie przeczyta, ale przynajmniej nie będzie się kurzyć na dysku.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Kobra w morzu traw

I

Przyszedł czas, gdy nie chciała już walczyć. Była maszyną do zabijania – nie mogła być niczym innym, więc pewnego dnia nie chciała już być. Umrzeć to nie to samo, co nie istnieć, Isarn oczekiwała kary. Po śmierci zaś czekała ją nagroda – w końcu była jej kapłanką. Isarn nie chciała nagrody, chciała niebytu. Dlatego znalazła się w klatce, jako towar, przedmiot handlu i interesu.

Zawsze była sama, odizolowana rangą i zadaniem w środku tłumu. Szukała kontaktu wszędzie gdzie mogła go znaleźć. Spotkania, rozmowy, czegokolwiek. Później przestała, nie chciała mieć z nikim nic wspólnego. Dawniej izolowała się na dnie butelki, ale musiała zostawić ją za sobą. Schwytana, nigdy nie była zdrowsza – karmiono ją, pilnowano żeby ćwiczyła. Musiała się prezentować, musiała się sprzedać. Mogła winić tylko siebie. Ale winiła ludzi.

Znalazła się w kolejnym nieznanym mieście. Kolejnym kotle straganów i garkuchni noszącym szumną nazwę, jak Targ tysiąca snów albo Aleja Bogów czy Wielki Bazar. Pachniał gównem i potem, obezwładniał zmysły tłumem i ściskiem, hałasem, zapachem i widokiem tysiąca ludzi. Isarn widziała to wszystko przez dziurę w płachcie. Widziała, jak gruby kupiec obraca się do niej plecami i wchodzi na podest. Jak podkręca wąsa.

– Dobrzy mieszkańcy Ensil! – zaczął. Jego głos niósł się daleko, wytrenowany i sprawdzony. Gestykulował formalnie przy każdym słowie. – Obywatele, goście. Zbliżcie się! Zbliżcie!

Dołączył do niego drugi mówca. Niższy, ale mniej otyły, nosił rudą perukę sterczącą na sztorc. Rozłożył szeroko ręce.

– Przybyliśmy do was z daleka! Pokonaliśmy morza, góry, piachy, stepy – zaczął. – Po to by pokazać wam naszą zdobycz!

– Niezwykłe były to łowy. Lecz warte ryzyka!

– Zdobycz nasza przebyła jeszcze dalszą drogę.

– Nie sposób powiedzieć jak daleką. – Kupiec kiwał głową z uznaniem. Gapiowie zbierali się wokół. – Mogła przybyć z końca świata.

– Może spoza niego! Długo musieliśmy się na nią czaić, mój mistrz Grawin i ja, jego dzielny sługa Ori! Straciliśmy wszelką nadzieję, niemal straciliśmy życie! Ale złapaliśmy dla was wstrętną czarownicę!

– Pogańską kapłankę bogini śmierci. Odprawiała swoje odrażające rytuały po całym świecie. Kabaciła mężczyzn i kobiety.

– Pochodzi z płaskowyżu których mieszkańcy mówią wspak.

– Zabiła zbyt wielu by zliczyć. A wszystko tym o to mieczem! – Odbite od ostrza światło raziło w oczy.

Tłum zaszumiał. Kupcy klęli, tracąc klientów.

– Dziś prezentujemy wam jej historię!

– Jej widok!

– I jej wyzwanie! – Ori wkroczył na skrzynkę. Chwycił kuferek w ręce. – Wieczna chwała i jej miecz dla tego, kto zdoła ją pokonać. Będzie skuta. Będzie bezbronna. Ale to Isarn Irnannon, zwana Bladą Kobrą! Któż się ośmieli? Któż podoła?

Dwóch pomocników zerwało płachtę z klatki. Piasek i pył podniosły się w górę. Kolejne głowy odwróciły się w ich stronę. Isarn splunęła przez kratę. Gapie wzdychali, choć wcale nie widzieli jej zbyt dobrze. Była jednak nasmarowana olejkiem, żeby zaznaczyć muskulaturę.

Grawin liczył, że ktoś ważny go dostrzeże, że zobaczy jaki talent przywiódł ze sobą. Może w nowym świecie bez arystokracji ktoś doceni skromnych kupców, pozwoli za równie skromną cenę zapewnić ludowi igrzyska. Wypinał się więc dumnie, z wachlarzem w ręku i wypacał mikstury mające ukryć jego zmęczenie.

Pędzili do Ensil na złamanie karku od chwili, gdy doszły ich wieści. “Cesarz nie żyje. Rewolucja”. Sznurem osłów i wielbłądów sunęli przez piach, pustynia stygła im pod kopytami. Góry znikały za plecami jeźdźców, ich szczyty pochłaniał piaskowy horyzont. Karawanę eskortowali owinięci kocami strażnicy. Dzierżyli włócznie i łuki, czujnie obserwując wydmy. Zewsząd oczekiwali łupieżców. Karawana wiozła cenne towary, wiozła wino i tkaniny, mirrę i przyprawy. A na samym końcu wiozła klatkę, podskakujące na wertepach pudło. Metal jęczał. Oś wozu jęczała. Woźnica jęczał, narzekał i pluł. Bał się kształtu w klatce, jedynego lokatora, niewidocznego pod płachtą. Bał się pierwotnym lękiem, którego nie rozumiał. Ale widział jak spojrzała na niego podczas ostatniego postoju. Nieruchome spojrzenie, niema obietnica. Cicha jak śmierć.

Przed świtem dotarli na step. Morze traw szumiało cicho. Karawana zatrzymała się nad rzeczką. Rozbili namioty, ich płachty łopotały na wietrze. Cztery godziny snu i z powrotem do pracy, jak na prawdziwym morzu. Z oddali, z granicy pola widzenia, obserwowali ich koczownicy. Kilku podniosło dłonie w pozdrowieniu. Ich kuce pochylały się nad wodą.

Rzeczka towarzyszyła karawanie w dalszej drodze. Wiła się przez wzgórki i spady, rozszerzała się powoli. Jechali pod prąd, wzdłuż zabłąkanej odnogi. Mile i mile aż do zmierzchu, aż pustynia była tylko dalekim wspomnieniem. Płynęli, zanurzeni w zieleni. Pokonany dystans wyczerpywał. Tempo wyczerpywało. Dostali wieści tydzień temu – od tego czasu gnali. Tam przed nimi działa się historia. Nie mogli się spóźnić.

Step ustąpił bagnu, trawa ustąpiła szerokim rozlewiskom pełnym ryb. Wokół cykały świerszcze. Świetliki orbitowały nad drzewkami. Napotykali inne karawany, z którymi wymieniali krzykiem wieści. Bitwy, Rady Tymczasowe i trzy lata wydarzeń ściśniętych w siedem czy osiem dni.

Dotarli z powrotem między ludzi, do rybackich osad, glinianek, punktów wymiany, między flisaków i handlarzy. Z pustaci na obrzeża cywilizacji, między morze a meander rzeki, gdzie życie nie zmieniało się od setek lat. Karawana wyjechała z aluwium nad wielką połać wody. Mówiło się, że największą na świecie.

Pół świata dalej pasmo górskie dzieliło kontynent na dwoje. Nazywano je Hefig Lehtar, Wielkie Łono. Było źródłem wody całej tej części świata. Śniegi topniały na jej zboczach. Formowały strumyczki, strumyczki formowały pajęczynę i oplatały masywy. Z masywów spływały w doliny. W dolinach walczyły o dominacje. Pochłaniały się nawzajem, rosły, splatały w srebrne warkocze. Lawirowały przez niziny, tam karmiły się dopływami. Niektóre odbijały na boki, w odległe kraje, w różne morza. Trzy największe kontynuowały swą drogę. Rozlewały się w równiny. Odkładały muł. Rozgałęziały się. Czasem na stałe. Czasem po deszczu. Czasem przez ludzi. Ludzie kopali rowy, budowali kanały, śluzy, tamy. Zaciskali na nich murowane gorsety, napędzali młyny, tkalnie, kuźnie. Napędzali handel.

Trzy rzeki. Trzy siostry. Płynne życie. Wokół nich liczne miasta, największe na świecie. Największe z największych było celem karawany. Bastion imperium o murach z glazurowanej cegły. Szerokie bramy, prowadziły w wąskie uliczki. Uliczki zamieniały się w schody. Niektóre były brukowane, inne powleczone asfaltem. Wzdłuż nich stały szeregi przylegających do siebie domów. Miały malowane balkony oraz pogrążone w cieniu bramy. Wszystko tętniło życiem, wibrowało setką dialektów i języków. Karawana przeciskała się przez tłumy. Kierowała się w stronę Wielkiego Bazaru, w stronę dawnej cesarskiej rezydencji. Za nią ziggurat wyrastał nad miastem jak góra. Handel odbywał się w jego cieniu. W tym cieniu spróbowali zyskać sławę, prezentując swoją zdobycz.

Isarn rozciągnęła skute ręce.

– Można się z nią zmierzyć za jedyne sto toków – wołał dalej Ori. – Sto dwadzieścia urannskich talarów. Sześćdziesiąt groszy heligeskich. Pięćdziesiąt goldtów.

– Negocjacje nie będą dozwolone – dodał Grawin chlustając wodą na kark.

Gapie przyglądali się kobiecie w klatce. Siedziała na cienkiej warstwie siana. Jej ręce były spięte łańcuchem ponad głową. Wykrzywiła usta. Wargi były niemal białe, przechodziły w róż dopiero bliżej środka. Włosy koloru piasku zasłaniały resztę twarz. Ciało okrywały łachmany. Wyglądała bardziej jak dziki pies niż człowiek.

Zazwyczaj ludzi trzeba było zachęcić. Zazwyczaj aktor z karawany niemal wygrywał, nim Isarn wyrzucała go z klatki. Później musiała tylko nie odstraszyć kolejnych. Wiedziała czego się od niej oczekuje – taka była cena nieistnienia. Nie zawsze było to łatwe.

– To ma stanowić wyzwanie? – Głos przedarł się przez szum tłumu. Arogancki głos.

Mężczyzna wyszedł naprzeciw klatce. Miał na sobie bogato zdobione szaty, ozdoby w brodzie i ufryzowane włosy. Bawił się łańcuchem urzędowym, zaplatał złote ogniwa wokół palców. Przy pasie wisiała szabla o rękojeści z kości słoniowej, zdobionej rubinami. Mężczyzna pogładził je dłonią. Jego strażnicy stanęli krok za nim. Za strażnikami podążało czworo służących. Mieszczanin klasnął w dłonie.

– Nie można negocjować ceny – powtórzył kpiąco. – To się jeszcze okaże.

Służący postawili przed kupcem worek. Worek był ciężki od monet. Od srebra i złota, biżuterii i pereł. Grawin osuszył łzę. Gdy podniósł głowę jego mina spoważniała.

– Oczywiście doceniamy taką ofertę, ale nie wiem, panie, co dokładnie chciałbyś negocjować?

– Przyjmę wyzwanie. Wezmę miecz i wezmę dziewczynę.

– Jeśli próbujesz mnie, panie, namówić na sprzedaż człowieka, muszę przypomnieć, że niewolnictwo jest nielegalne… Jednakże nic nie powstrzymuje pana przed kupnem całej klatki. A, że coś jest w środku? Tak się zdarza.

– Słyszałaś, dziewko? – zawołał mieszczanin. – Jak tylko cię stłukę będziesz moja. Czarownicy jeszcze nie miałem.

Ori spojrzał nerwowo na Isarn. Widział jak wygina wargę, obnaża zęby. Podbiegł do klatki, zanim zdążyła odpowiedzieć. Peruka mu spadała. Wzrok miał rozbiegany.

– Nie zabijaj go, Isarn – wyszeptał.

Wiedziała czego się od niej oczekuje. Nie zawsze było to proste. Tego dnia szczególnie.

– Nie powiedziałeś “proszę”.

– Pamiętaj o czym mówiliśmy, Isarn! Dla wszystkich będzie lepiej, jeśli będziesz z nami współpracowała.

Tymczasem mieszczanin zrzucił z siebie wierzchni płaszcz. Robił rozgrzewkę. Dobyta szabla świszczała, tnąc powietrze i wywijając młyńce. Tłum wiwatował trzymany na dystans włóczniami strażników. Mieszczanin chwycił ostrze pod pachę. Założył skórzane rękawiczki. Rozciągnął palce i mrugnął do Isarn.

– Nie zabijaj go, proszę. Bardzo proszę. Uniżenie. Lepiej?

– Lepiej.

– Nie słyszałem jeszcze zgody z waszej strony. Co z moją ofertą?

– Pewnie, że się zgadzają – zawołała Isarn. Ruchem głowy strząsnęła włosy z czoła. – Musisz tylko przyjść i wziąć to, co chciałeś.

Mieszczanin splunął. Ruszył do przodu. Pomocnicy z karawany ledwo zdążyli otworzyć kłódkę. Jedną dłoń zacisnął na rękojeści, drugą w połowie długości ostrza. Wskoczył do klatki. Nie musiał się zbytnio pochylać, nie był taki wysoki. Trzymał gardę ponad głową. Isarn uśmiechała się. Chwyciła łańcuch w palce. Powoli napinała bicepsy.

– No dalej – syczał mieszczanin. – Spróbuj czegoś. Kąsaj, tak lubię, jak im się wydaje, że coś mogą…

Zareagowała, nim nawet w pełni sformułowała się myśl, że będzie tego żałować.

Jej noga wystrzeliła po łuku. Kopnęła go w kolano. Chrupnęła przetrącana rzepka. Isarn wywinęła całym ciałem używając łańcucha jak dźwigni. Mieszczanin przyklęknął, kolano nie mogło utrzymać ciężaru. Noga Isarn owinęła się wokół jego szyi. Ściśnięty między udem a golenią, spróbował się szarpnąć, aż wydusiły z niego oddech. Stopa oparła się o ścianę klatki i odbiła się od niej. Isarn wykręciła się w odwrotnym kierunku. Głowa mieszczanina wygięła się nienaturalnie. Oba ciała upadły na deski. Kurz i słoma uniosły się w powietrze.

– No co? – powiedziała Isarn. Patrzyła przez włosy na Oriego. – Przecież żyje.

Tłum ucichł, zamarły w zaskoczeniu. W oddali, w innych częściach targu życie toczyło się dalej, niczego nieświadome. Wielbłąd rżał w oddali. Słudzy wyciągnęli mieszczanina na bruk. Jego strażnicy stali osłupiali. Tylko przez chwilę, nim opuścili włócznie i zaczęli zbliżać się do kupca. Słudzy dobyli sztyletów i pałek. Tłum szybko topniał, zostały po nich tylko zagubione rzeczy. Śmieci, okruszki, puste mieszki. Ktoś zostawił kota. Ktoś zawrócił po dziecko.

Ori zobaczył wycelowane w siebie groty. Spojrzał w dół. Wciąż trzymał miecz. Upuścił go szybko, jak oparzony. Znowu spojrzał na włócznie. I znowu w dół. Peruka mu spadła. Podniósł miecz trzęsącymi się dłońmi. Większość członków karawany uciekła. Nawet osły zwęszyły zagrożenie. Zostało ich tylko troje. Isarn była spokojna. Jej oczy patrzyły w dal. Jedyna widziała zbrojnych wkraczających na bazar.

Rozległ się przeszywający uszy gwizd. Poniósł się echem między opustoszałe tak nagle stragany. Strażnicy spojrzeli za siebie. Zaklęli. Nie szła do nich straż świątynna, nie szła gwardia pałacowa. Maszerowali na nich zagraniczni najemnicy. Nosili proste miecze i wielkie tarcze. Golili brody, dopuszczali w swoje szeregi kobiety, nieludzi i nie można ich było nawet przekupić.

Na przedzie szły bliźnięta, identyczne niemal w każdym calu. Jedno z nich, kobieta, wkroczyło między Grawina a sługę. Trzymała dłonie na pasie i zmierzyła ich wzrokiem. Westchnęła. Miała znudzone oblicze, iskrę w oku. Jak gdyby czekała tylko na eskalację. Hełm trzymała pod pachą. Włosy spływały na kark warkoczem. Nie wydała żadnego rozkazu, a najemnicy zaczęli konfiskować broń. Mówiło się, że czytają sobie w myślach, że byli wśród nich czarownicy.

– Co myślisz, Wildi? – powiedział jej brat, kładąc rękę na mieczu. Obrócił głowę mieszczanina podeszwą.

– Myślę, że lepiej, żeby mieli zajebistą wymówkę – odparła Wildi. Bawiła się nożem, obracając go między palcami. Mówiła w miejscowym języku niemal bez akcentu. Wskazała na strażnika. – Ty pierwszy. Tylko grzecznie, albo Wandus utnie ci głowę.

– Suka w klatce zabiła naszego pana.

– Żyje przecież – zawołała Isarn. – Nie będzie chodził. Ani srał bez pomocy. Ale żyje.

– Czy ty wiesz kto to jest?! – wrzasnął sługa. – Wszyscy tego pożałujecie.

– Leży na mieczu – stwierdził Wandus. – Wygląda mi na samoobronę. Ze złotym łańcuchem czy bez. I miałeś nie krzyczeć.

Sługa zbladł lekko, cofając się o krok. Wildi przewróciła oczami.

– Powiedzmy, że tak: zabierzecie teraz swojego pana i pójdziecie sobie. I nie aresztujemy nikogo za próbę samosądu. Możecie jutro zgłosić się do magistratu z powrotem po swoje wykałaczki.

Chcieli zaprotestować. Najemnicy stanowczo położyli przed nimi nosze. Kusznicy na tyłach znacząco dotknęli cięciw. Służba posłuchała rozumu, zabrała mieszczanina w pośpiechu. Wildi patrzyła jak odchodzą, potem obróciła się do kupca. Jej spojrzenie stwardniało.

– Teraz możesz mi wytłumaczyć, co ona robi w klatce. Niewolnictwo jest nielegalne.

– Handel ludźmi jest nielegalny. – Grawin wyprostował się powoli. Wciąż był blady, zlany potem choć groźba śmierci minęła.

– Nie wkurwiaj mnie.

– Przyjrzyj się jej! – Poprowadził Wildi bliżej klatki. – Te oczy, ta czaszka. Czy to może być ludzka fizjonomia?

– “Panie władzo, ona ma skośne oczy”. Tej wymówki jeszcze nie słyszałem – warknął Wandus. – Spryciarz się, kurwa, znalazł.

– Może to by zadziałało kiedyś. Ale płyty z kodeksami zostały strzaskane – powiedziała Wildi.

– Co? – Grawin pokręcił głową.

– Nie słyszałeś? Cesarz nie żyje. Cesarskie prawa są tak samo martwe.

– Innymi słowy prawo będzie takie jakie my zdecydujemy – odezwał się nowy głos. – Bo taką rolę powierzyła Kompanii republika.

Od południa nadchodził gigant. Przeciskał się, niemal ocierając o stragany. Nie można było go nazwać po prostu wysokim. Nie miał zachwianych proporcji ani rozciągniętych kończyn. Był po prostu większy niż człowiek powinien być. Rude włosy spływały na twarz. Był jednym z najemników, ale nie miał przy sobie broni.

– Jak będzie trzeba to wygarbujemy ci plecy i spiszemy te prawo na miejscu. – Wandus pokazał mu zwój z pieczęcią miasta. Tekst potwierdzał każde słowo.

– Klucz. – Wildi wystawiła dłoń. Pchnęła nią w tłusty brzuch. – I zapłacicie grzywnę.

Gigant wszedł do klatki, pochylił się przy tym do pasa. Zostawił kratę otwartą. Jedno z jego oczu pokryte było plamkami – miriada bieli na czarnej tęczówce. Jak czyste niebo nocą.

– Chcesz żyć?

– To zależy. – Isarn oparła głowę o metal.

– Na wolności.

– Kogo muszę zabić?

Uśmiechnęła się. On także.

– Może nikogo. Może wielu.

– Pewnie. Dlaczego by nie.

– Dobrze. Nie wychodziłem zbędnie na to przeklęte słońce.

– Po co cały ten trud?

– Wiem kim jesteś, “Isarn Irnannon”. Tak naprawdę. Potrzebuję kogoś takiego jak ty.

– Potrzebujesz kapłanki śmierci?

– Mamy już jedną. Nie, potrzebuję innego rodzaju talentów.

– Dlaczego ja? Wiesz kim jestem. Co, czekałeś tu na mnie?

– Szukałem kogoś takiego jak ty. Ale nie ciebie konkretnie.

Najemnicy wyciągnęli Isarn na zewnątrz. Zdjęli łańcuchy. Przeciągnęła się głęboko, opanowując zaskoczenie. Nie tak wyobrażała sobie koniec tej konfrontacji. Pozwoliła się prowadzić. Gigant skonfiskował jej miecz. Wandus podał jej bukłak z wodą – kolejne zaskoczenie. Oddział sformował się w szereg i ruszył w stronę pałacu. Buty huczały na kamieniach.

– Nie tak to sobie zaplanowałam – przystanęła przed Grawinem i Orim. – Umarlibyśmy tutaj wszyscy i może sprawiedliwości stałoby się zadość. Ale jeszcze się spotkamy. Nieważne, gdzie uciekniecie, zawsze będę w stanie was znaleźć.

Oddział wyszedł w boczną uliczkę. Ściana więzienia pochylała się nad nimi. Minęli więzienie, weszli na mur, kikut dawnej twierdzy. Wiatr i czas wygładziły ją we wzgórze. Ze szczytu rozciągał się widok na całe Ensil. Na dymy z kominów, na las masztów w portach, na wiszące ogrody i świątynie. Isarn odganiała od siebie muchy.

– Nie wiem nawet jaka jest twoja pozycja. Albo chociaż imię – powiedziała, zrównując krok z gigantem Schodzili po sekretnych schodkach.

– Heuptman Trah Harzíg. Ale to pewnie nie jest pomocne.

– Nie, nie bardzo.

– To znaczy, że dowodzę trzystoma ludźmi. Zasiadam w radzie wojennej. I powierzono mi misję, dając wolną rękę co do metod. Co było trochę nieodpowiedzialne z ich strony.

Zeszli z powrotem na poziom ulicy, między oddalone od centrum zakłady rzemieślnicze, garbarnie i manufaktury. Amoniak w powietrzu szczypał w nos. Minęli doły z farbami, idąc jak przez labirynt, podziwiając graffiti. Minęli inny patrol. Piki haczyły o łuki bram. Isarn zauważyła, że schodzą z górki. Kierowali się poza miejskie mury, w stronę pociętych kanałami pól. I w stronę otoczonego wozami obozu.

Tam Harzíg zaprowadził Isarn na płaski dach. Baldachim łopotał na wietrze, ciepło falowało w oddali. Patrol na wielbłądach wracał do obozu. Duża barka opływała horyzont. Gdzieś za nim zaczynała się delta. A za deltą Wielomorze.

– Jak w ogóle ktoś taki jak ty trafia do klatki?

Isarn otarła pot kawałkiem szmaty. Miała na sobie czarne górskie ubrania. Bawełniana koszula lepiła się do pleców.

– Zasłużyłeś sobie na szczerość. Jeśli tylko znajdzie się coś do jedzenia.

– Giermek wkrótce przyniesie.

– To też było przeczucie?

– Nie. To szczypta magii i alchemii którą Kompania wozi ze sobą. Otwiera połączenie pomiędzy umysłami. Pozwala nam czytać sobie w myślach, widzieć cudzymi oczami, przekazywać polecenia na odległość i bez słów. Nazywamy to więzią.

– Nigdy wcześniej nie słyszałam o czymś takim.

– Twórca zaklęcia jest martwy od dwustu lat. Nie wiemy jak miał na imię, ani nawet czy autor był tylko jeden. Nie wiemy jak działa i żaden czarodziej nie potrafi odtworzyć czaru. Nikt nawet nie wie kto założył Kompanię ani czy więź była jej częścią od początku.

– Może powinniście byli zapisywać takie rzeczy.

– Teraz zaspokój moją ciekawość.

– Mówiłeś, że wiesz kim jestem. Więc pewnie wiesz o bogu, którego nie można ująć w kształt i jego świątyni w Leng. Jestem pogrobowcem mojego ojca i zabiłam własną matkę w trakcie porodu. Bóg śmierci wyznaczył mnie, bym wychowywała się w jego klasztorze. Trenowałam od urodzenia, żeby potrafić zabić wszystko i wszystkim. Już dorosła zostałam wypuszczona z klasztoru. Cały świat miał być moją świątynią, miałam kierować się tchnieniem boga i nieść śmierć tam, gdzie chciał, żeby ją poniesiono. Kapłani zazwyczaj umierają raczej szybko, ale ja przeżyłam. Wtedy już nic mnie nie obchodziło, aż pewnego dnia obudziłam się w klatce. Wydaję mi się, że sama do niej weszłam, po pijaku. I teraz z niej wyszłam, nie wiem dlaczego.

– Jak ponownie narodzona, szukając może innego rozwiązania.

Giermek wszedł na dach, nim zdążyła odpowiedzieć. Niósł miskę zupy, a pod pachą trzymał bochen chleba. Isarn wzięła miskę. Potarła szczerbę na łyżce. Zupa była czerwonawa, pływała w niej ciecierzyca i fasola, kawałki mięsa oraz ziół. Pachniała cebulą. Harzíg oderwał sobie kawałek chleba i żuł go powoli, gdy jadła. Słońce przysłoniło chmury.

– Nie wiem dokładnie jakie wieści docierają do klatek, ale cesarz nie żyje. Ścięli mu głowę dwa tygodnie temu. Proklamowano Republikę Wielkich Miast Kesz Uranny. W tej chwili trudno powiedzieć, co dokładnie to znaczy. Nie jestem pewien, czy spodziewali się zwycięstwa.

Harzíg podał Isarn bukłak z winem.

– Kiedy podróżowałaś tu z dalekich krain znany element przestępczy o imieniu Gweiling Korsarz wdarł się do dawnego pałacu i ukradł koronę cesarską. Ukrywał się w sekretnym pokoju nad zamtuzem, gdzie dopadł go oddział Kompanii. Okazało się jednak, że jego imię jest zwodnicze. Nie jest bowiem piratem, tylko bandytą ze stepów. “Korsarzem morza traw”. Wysłaliśmy dziesięciu ludzi żeby zatrzymali goryla.

– Nie wiem co to jest goryl.

– Znaczy, że jest wielki, silny i umie się wspinać. Przeskoczył sierżantowi nad głową. Przebiegł przez pół miasta po dachach. Na koniec ogłuszył strażnika przy bramie. Strażnik sparował i impet rzucił nim o ścianę. Wszystko wskazuje na to, że kieruje się do nowego imperialnego miasta. Cesarz rozpoczął jego budowę rok temu. Nie ma jeszcze nazwy, raczej wątpliwe, żeby teraz kiedykolwiek zostało nazwane.

– Kompania musi go teraz złapać.

– Tak. Nie możemy jednak marnować zasobów wysyłając za nim całego kontyngentu, żeby tym razem porządnie go otoczyć. Potrzebujemy małego oddziału doświadczonych wojowników, która pokona go niezależnie od tego jak wysoko skacze i jak szybko się wspina. Co ty na to?

– Pieniądze i wolność w zamian za moją pomoc?

– Ułaskawienie z pieczęcią republiki i nagroda za udzielenie pomocy organom państwa.

Isarn nie lubiła decyzji. Uczono ją podążania za instynktem. Instynkt prowadził ją do rozlewu krwi. Jej wola była wolą boga, który chciał tylko jednej rzeczy. Jak daleko sięgał jego wpływ? Tutaj wierzono w rzek, że Trzy Siostry spajają istnienie. Isarn sięgnęła do ukrytej kieszonki w pasie. Wyciągnęła z niej starą oberżniętą monetę. Położyła ją na kciuku, rzuciła w górę. Słońce błysnęło na srebrze. Moneta opadła na wierzch dłoni. Upadła czaszką do góry.

– Pomogę ci – powiedziała Isarn. – Pod warunkiem, że potem rozejdziemy się w swoje strony i nikt więcej nie będzie wtrącał się w moje sprawy. I nie przed kąpielą.

II

W ciemności słychać było tylko stukot kopyt i wodę szumiącą pod kadłubem. Światło dnia było tylko plamką w oddali. Plamka rosła i nabierała kształtu, zmieniała się w wylot tunelu. Światło oślepiło Isarn podczas czesania włosów. Otarł potylicę grzebieniem. Barka wypłynęła między wzgórza – kanał prowadził na równinę, przez osady i miasteczka. Mieszkańcy przyglądali się najemnikom, patrząc jak na egzotyczne zwierzęta. A potem wracali do pracy.

Okolicę pokrywały tylko pola wydarte stepowi. Żyzne dzięki irygacji, żyźniejsze dzięki magii. Wystarczająco na dwa plony w roku. Żadnych śladów ostatniej wojny – historia zawitała tylko do miast. Wsie otrzymywały tylko okruchy postępu.

Kanał prowadził z Ensil do dopływu środkowej rzeki, z którego korzystali rybacy z bagien. Był mało strzeżony, nigdy nie patrolowany i bez większych osiedli. Dobra trasa dla poszukiwanego zbiega. Żyli tam tylko koczownicy. Można było zniknąć między plemionami, odgrodzić się nimi od zwykłych żołnierzy. Kupić konia, ukraść konia, przehandlować kradzione szmaragdy za obstawę i zniknąć na zawsze. Czy i Gweiling tak zrobił? Tak uważali piloci rzeczni. Radcy miejscy uważali, że ktoś chce korony. Pretendent, bękart, jeden z żywych kuzynów. Lojaliści mieli czekać na Gweilinga w cesarskim mieście. Harzíg myślał inaczej. Harzíg przekonał swojego dowódcę, a ten powstrzymał radców przed wysłaniem armii. Uważał, że Gweiling coś wie, czegoś szuka – nie interesował się polityką, był złodziejem. Miał własne cele.

Kompania wysłała za nim dwunastu: Bliźnięta, dwóch strzelców, troje zwiadowców, jednego inżyniera, dwóch giermków. I Isarn. Harzíg wybrał ich osobiście. Wszyscy potrafili walczyć, kilku było mistrzami szermierczymi. Giermkowie byli nimi tylko z nazwy – obaj byli dorośli.

Mieli być najlepsi. Isarn sądziła jednak, że wśród nich nie ma żadnych gorszych. W ich obozie czuła się jak wewnątrz organizmu. Jak ciało obce, które trzeba usunąć. 

Ciało obce samo chciało się stamtąd usunąć. Należała wcześniej do dużej organizacji, nie zachęcano ich jednak do zażyłości. Trenując, stali tylko obok siebie, nigdy razem. Inaczej niż w kompani. Pod każdym względem.

Nim wyruszyli przyjrzała się ich szkołom i formacjom. Stanowili jeden organizm, w którym czuła się jak ciało obce. Najlepiej wyrwać je kleszczami nim wedrze się zakażenie. Harzíg sądził chyba inaczej. Oprowadził ją, opowiadając o doktrynach i statucie Kompanii, ich systemach głosowania oraz tej ich telepatii. Na koniec oddał jej miecz. Wykuty dla niej na siedemnaste urodziny.

– Droga jest daleka – powiedział. – Wiele czasu na rozmyślania.

Miał rację, jednocześnie niedopowiadając. Podróż ciągnęła się w nieskończoność.

Barka wpłynęła do śluzy. Wrota zamknęły się za nią. Gdy ucichł szczęk mechanizmu, poziom wody zaczął się podnosić, a barka, razem z nim. Na szczycie służba przypięła nowego konia. Ruszyli dalej, w stronę faktorii handlowej, ostatniego stale zamieszkanego osiedla na szlaku.

Faktoria przypominała zameczek. Otaczał ją mur, żadne zagrożenie nie mogło umknąć strażnikom na wieży, a punkt przeładunkowy chroniły działa. W przystani kołysały się statki, kupieckie holki zza morza. Szyper wrzeszczał na kogoś. Musieli zagubić się w odnodze. Oprócz holków do brzegu przybiła miejscowa łódź. Smukła i czysta, z zadaszonych śródburciem. Żagle nie nosiły żadnych szwów, farba lśniła świeżością, a jej właściciel czekał na najemników. Czarne loki spływały spod czapki. Ufryzowana broda pachniała olejkami. 

– Zawsze się tak stroją? – zapytała Wildi.

– Wydaję mi się, że to dla nas – odpowiedział Harzíg. – Bardzo tradycyjnie, w Ensil wyszło z mody.

Przemówił do właściciela łodzi. Mówił szybko, używając ciężkiego dialektu z równin. Isarn rozumiała co trzecie słowo. Mężczyzna pokręcił głową i odpowiedział. Isarn nie zrozumiała niczego. Harzíg zapytał “ile?”. Mężczyzna pokazał dwa palce.

– Tanio – mruknął giermek Hamfal.

– Każdy palec ma trzy części. Pokazuje, że sześć. – Zwiadowca, Sarling, podszedł bliżej. – I to tylko przedpłata. Powiedział, że… “nieczyści” kręcą się w dole rzeki.

– Nieczyści w jakim sensie?

– Przestępczym. W sensie, że Trzy Siostry nie obmyłyby ich swoimi wodami.

– Zapewne koniokrady – dodała druga zwiadowczyni, Brōdi.

Harzíg wręczył mężczyźnie mieszek. Mężczyzna zaprowadził ich na swoją łódź. Mężczyzna miał na imię Anam, a jego łódź niewiele miejsca. Najemnicy ścisnęli się pod zadaszeniem. Anam zrzucił z siebie wierzchnią szatę. Ozdobną czapkę zamienił na roboczą i wziął się do pracy.

Wiatr wydął żagle. Łódź miała dwa – trójkątny na grocie, a przed nim dwa sztaksle. Isarn przyglądała im się. W jej stronach nie korzystano z takich mocowań. Płynęli szybko, mknęli pchani nieustępliwie przed siebie. Woda tryskała spod burty, owady uciekały im z drogi. Słońce odbijało się od rzeki, rozpalało taflę w złoto. Rozpalało ją najemnikom w oczy. Mrużyli oczy, gryzieni przez komary. Brzegi śmierdziały, a droga wciąż była daleka.

Isarn pomasowała szyję. Zbyt długo była zamknięta – wystarczył dzień na wolnym powietrzu i nie mogła po nim znieść kolejnego bezruchu. Wpijał jej się w mięśnie i w umysł, gdy inni poszli spać. Kolejna zwiadowczyni, Trugi, ostrzyła miecz. Isarn drętwiała od widmowego poczucia braku – braku ruchu, braku biegu, skoku, czegokolwiek. Rozsadzało ją od środka. Skoncentrowała się na czymś innym, padło na zwiadowczynię. Widziała wcześniej kobiety w wojsku, ale nie w tej części świata. Anam też nie widział, poznała po spojrzeniach, jakie im rzucał.

Harzíg trzymał w dłoni układankę, malowaną zabawkę dla dzieci. Miała kształt czworoboku, każdy bok składał się z mozaiki ruchomych segmentów. Po ukończeniu układały się w obrazki, każdy kwadrat przedstawiał jeden. Pokazał je Isarn. Pierwszy przedstawiał ziggurat. Na jego szczyt padał snop światła.

– Oto moment kiedy boginki, nazwijmy je nimfami, wstąpiły do niebios, oddając władzę ludzkim królom. Kto wie jak wiele minęło czasu od tamtej chwili?

– Czy tak to się wydarzyło naprawdę?

– Takie pytania bywają niebezpieczne. – Uśmiechnął się lekko. – Ten świat może jeszcze nie być na nie gotowy. Może nie powinien być. To pytanie jednostki. A otaczają cię tylko grupy spajane swoimi opowieściami.

– Mogłeś mnie ostrzec, że będziesz filozofował.

– Wojownik powinien być gotowy na wszystko. Nadal chcesz wiedzieć, czy to wydarzyło się “naprawdę”?

Isarn westchnęła, schwytana między nadmiarem energii i lekcją historii.

– Pewnie.

– Tylko czym jest prawda? Albo przeszłość? Na północy wierzą w Długi Marsz. Że ich przodkowie wyszli z dziury w świecie i szli przez lata aż podbili wszystko czego nie odgradzało im morze. Ludzie osiedlili się w Kesz Uranna na długo przed ich przybyciem do tego świata. Mają płyty z Oleruk, tak stare, że opisują ich przybycie. Według płyt musiało być przynajmniej pięć marszy, a nie jeden. Wiedzą, że tamci się mylą. Można założyć, że opowieść o nimfach zapewne też nie jest prawdziwa. Przynajmniej nie w pełni. Tylko jakie to ma znaczenie dla życia tu i teraz? – Zakręcił układanką. Pokazywał kolejne sceny. Uprawę roli. Wylew rzeki. Wojowników w szarży. – Nie sposób udowodnić, że było inaczej. Mógłby tak powiedzieć tylko ktoś kto tam był. Nawet wtedy oczy mogły go zwieźć. Albo pamięć. Historyk który to powtórzy daje tylko stopień prawdy.

– Innymi słowy prawda nie ma znaczenia.

– Prawda nie zmienia magicznie rzeczywistości. Ale wiara tak. Wiara w prawdę. Jakąś prawdę. To wiara nas tu posłała.

Isarn zawahała się. Cały czas zadawała pytania. Może czas było znaleźć własne wnioski.

– Sugerujesz, że kradzież korony sama w sobie nie ma znaczenia. Chodzi o wiarę w to, co to może znaczyć.

– Przedstawiciele nowej republiki wierzą w spisek. Choć zabili niemal wszystkich arystokratów jeszcze nie przestali wierzyć w ich potęgę. Ja wierzę, że prawda jest inna. Bardziej interesująca.

– Pozostaje tylko dotrzeć na miejsce i się przekonać.

– Jutro o świcie. Może nawet szybciej od naszego korsarza morza traw.

Anam znał rzekę. Mógł płynąć po ciemku, mógł płynąć w suszę i wylew. Znał na pamięć mierzeje i zakręty. Mimo to Isarn spała czujnie, trzymając miecz pod brodą. Najemnicy pełnili warty na zmianę. Wildi obudziła ją przed jutrzenką, w bezświetlnej szarości. Wkrótce niebo zaczęło różowieć. Róż wyłonił z tła zarys budynków, ciemną sylwetkę miasta.

– Mówiłeś, że nie ma nazwy. – Wandus dopiął pasek naramiennika. – Dlaczego?

– Cesarz stracił do tego głowę.

Dopływali coraz bliżej. Dostrzegli rusztowania i opuszczone place. Wały ziemi, stosy kamienia i niedokończone rzeźby. Ogrody przykrywał pył. Bagno odbierało pasy zieleni. Nowe miasto, puste miasto. Dzieło martwego cesarza.

– Co tak śmierdzi? – zapytał Hamfal.

– Cesarscy eunuchowie. Przed wyjazdem ostrzeżono mnie, że jeszcze ich nie wywieziono. Zbierają ich, żeby zrobić pokazowe palenie zwłok.

– Jeśli jeszcze się zapalą jak już zabiorą je z tego bagniska – mruknął Sarling.

Dotarli do głównego kanału, prowadzącego do pałacu. Po obu stronach stały rzędy budynków, dziesiątki domów dla urzędników, dla dworaków, służby, mierniczych, celników. Za nimi świątynie i składy, dalej baraki dla armii, amfiteatr i wielka arena. Wiatr hulał w komnatach bez dachów. Miasto nie było jak grobowiec, nie miało właściwej atmosfery. Nie miało żadnej atmosfery. Nigdy nie było tu życia, nie było i śmierci. Rzeźba miasta w skali.

– Zaczniemy poszukiwania od środka – powiedział Harzíg.

Anam kiwnął tylko głową. Pociągnął za ster i wpłynęli w kanał. Mijali rzeźbione i malowane fasady z cegieł i marmuru. Kamień lśnił. Wnętrza straszyły pustkami. Rury w sadzawkach jęczały. Hulit, drugi giermek, przyglądał się tabliczkom. Poruszał ustami, odczytując imiona właścicieli domów.

– Czy to są domy dla urzędników? – zapytał wreszcie. – Wszystko to tylko dla urzędników, szambelanów i takich tam?

– Tak. – Harzíg wzruszył ramionami. – Zapewne także dla ambasadorów.

– A tam są zarysy murów. Dopiero zaczęli je kłaść.

– W istocie.

– To gdzie mieli być normalni ludzie.

Harzíg poklepał go po ramieniu.

– Nie miało być. Handel i rzemiosło są w końcu nieprawidłowym wykorzystaniem darów Trzech Sióstr.

– Z wyjątkiem kiedy trzeba zebrać podatki – dodała Brōdi.

Wpłynęli głębiej, a rezydencje rosły. Traciły utylitarny charakter. Już nie domy kucharzy i gończych, ale cała aleja pałaców, zamków niemal, prawie gotowych do użytku. Żyłkowany biały labirynt. Wszystko obrastało pyłem. Zeszłoroczny wylew rzeki zatrzymał budowę i nigdy do niej nie powrócono.

Łódź wpłynęła w długi wąski cień przecinający kanał. Najemnicy spojrzeli w górę. Żuraw do rozładunku skrzypiał na wietrze. Wychynęli z powrotem na światło. Jakby przekroczyli barierę. Nagle miasto żyło. Sarling świsnął, wskazał palcem na nadbrzeże, na ślady kopyt w pyle. Widzieli smugę ruchu zza zakrętu. Ale żadnego dźwięku, miasto wszystko pochłaniało, choć powinny wypełniać je echa.

Zwiadowcy wyciągnęli łuki. Spod hełmów zabrali cięciwy i zaczęli napinać drzewce. Anam wykręcił wiosłem, łódź zaczęła zbliżać się do brzegu. Isarn wytężyła słuch. Wychwyciła skrzypnięcie, potem parskanie konia. Hamfal nabijał rusznicę, reszta gotowała miecze. Widzieli więcej kształtów w bramach. Szykowali się do konfrontacji. Wtedy obiekt ich poszukiwań spadł im z nieba.

Drewno zatrzeszczało pod jego ciężarem. Półnagie ciało wpadło na burtę. Skoczył prosto z żurawia. Gweiling Korsarz wyprostował się. Z piętra pałacu sypnęło strzałami. Groty pluskały w wodę. Gweiling odbił jeden ostrzem, prawie od niechcenia. Mięśnie lśniły potem. Miecz lśnił czerwienią. Oczy lśniły gorączką. Spojrzał na najemników.

– Czekamy na coś? Czy wiejemy?

III

Gweiling Korsarz zużył całe szczęście na kradzież stulecia. Następne dni spędził na krawędzi, czasem dosłownie. Uciekł z miasta, ukradł konia. Koń okazał się diabłem, który wierzgał i próbował gryźć. Gweiling go rozumiał, ale w tej chwili jego wolność była ważniejsza od preferencji konia. Czas uciekał szybciej od niego. Czas naglił, a step szumiał. Gweiling pędził przed siebie w stronę lśniącej w oddali rzeki.

Płynął przez trawę, tak jak mówiły plotki. Znał jej sekretne prądy. Znał trawne mierzeje i trawne wiry. Był bosy, w samych spodniach, z koszulą chwyconą w biegu wetkniętą za pas. Zanim skoczył z okna chwycił jeszcze nóż w zęby. Teraz nóż trzymał koszulę w miejscu. Pochwa z mieczem klepała o bok wierzchowca. Uciekając włożył koronę na głowę. Była za ciasna.

Oceniał swoje położenie po słońcu, a znał każdą piędź ziemi. Wiatr się wzmagał, chłostał po plecach, gonił szybciej, dalej, do opuszczonej osady zapomnianej i pożartej przez zieleń. Zakopał tam kiedyś skrzynię, w której zostawił zapasy na czarną godzinę. Wtedy miał ze sobą łopatę – lekcja na przyszłość. Rył w ziemi jak kret, zdarł skórę z palców. Wydobył buty, płaszcz, płaski kubłak, igłę wskazującą północ, krótki topór, juki i magiczną linę utkaną z blasku księżyca, której nie można było przeciąć ani rozerwać.

Koń odpoczął, gdy Gweiling kopał. Ruszyli dalej, z koroną bezpiecznie ukrytą w fałszywym dnie juków, przygotowani i samowystarczalni. Gweiling myślał w pędzie: Jak szybko wieści dotrą wzdłuż wody? Które osiedla ominąć? Które kantory? Wciąż musiał zdobyć zapasy, nie miał czasu polować. Nie był też głupi i nie miał wrogów za głupich. Wiedzieli, gdzie jedzie. Uciekł w kierunku, gdzie nie było niczego poza nowym cesarskim miastem.

Gweiling uśmiechnął się, szeroko i paskudnie. Myśli skakały od wniosku do wniosku. Nikt nie przyzna się, że stracili koronę. Gweiling kradł od lat, znał umysł właściciela. Bo każdy właściciel był taki sam – nie mógł ujawnić ceny, nie mógł ujawnić zawartości, nie mógł okazać słabości. Nic nie zostanie rozgłośnione. Każda przystań będzie bezpieczna, dopóki nie dorwie go pogoń. Już raz niemal go dopadli. Przed Gweilingiem, słońce zapadało w wodę. Docierał do flisackiego zamtuza.

Kesz Uranna nie miała jednej religii. Żyły na niej setki ludów. Koczownicy przychodzili i odchodzili. Grabili i wyjeżdżali lub osiedlali się i żyli na rzece. Dla miast liczyły się tylko Trzy Siostry. Trzy Siostry były bardzo wyrozumiałe. Koczownicy nie. Dlatego zamtuzy i tawerny trzymały się obrzeży. Ten nazywał się “Latarnia”. Znali go tutaj i wiedział, że dostanie wszystko czego potrzebował.

 Tłuszcz skwierczał na rożnach. Tania miłość śmierdziała w powietrzu. Gweiling wymienił konia. Służebną garb giął w pół. Przygotowywała zapasy mrucząc pod nosem. Właściciel “Latarni” miał drewnianą nogę. Sam był kiedyś prawdziwym piratem. Broda wspinała mu się na kości policzkowe, całkowicie zakrywając twarz. Bywał w wielu miejscach, mówił w wielu językach. Nic w okolicy nie działo się bez jego wiedzy.

– Słyszałeś kogo mogli za mną wysłać? – zapytał Gweiling oparty o słup. Jadł szybko i popijał winem.

– Sępy z Mat-ur – odparł właściciel. – Powinieneś uważać. Są wśród nich demony i czarnoksiężnicy.

– Łup jest wart każdego ryzyka.

Świt zastał Gweilinga w drodze, pogrążonego w myślach. Mat-ur – wielkie miasto nad środkową rzeką. Najstarsze miasto na świecie, tak głosiła legenda. Zrodziła wszystkie inne miasta. Była też ostatnim bastionem cesarskich lojalistów. Lojaliści zostali zniszczeni, pokonani w wielkiej bitwie, wielkiej masakrze. Już stawała się sławna, tak jak jej zwycięzcy. Kompania szła szlakiem wojen, jak sępy. Przybyła zza pustyni, zza gór, zza kolejnej pustyni, z innego stepu, który nazywano sawanną. Teraz wysłano ich za Gweilingiem. Sępy z Mat-ur. Czas uciekał.

Plan był prosty. Znaleźć koczowników, przekonać ich do pomocy. Było tu wiele plemion. Wszystkie go znały, a on zazwyczaj pilnował, by ich nie oszukiwać. Razem z nimi dotarłby do miasta. Razem pokonaliby zagrożenia – żywe lub magiczne systemy ochrony. Wiedział czego szuka, nie wiedział jak wygląda. Musiało być tam wiele innych skarbów, którymi kupiłby milczenie plemienia. Kupiłby pomoc w transporcie, jeśli byłoby to konieczne. Taki był plan. Gweiling znalazł koczowników. Plan poszedł się jebać.

Gweiling wjechał do obozu. Namioty trzymały się blisko ziemi, łopocząc jak żagle. Nie wykonano ich na stepie, kupiono je w jednym z miast. Plemię już na wpół osiadłe. Na wpół “cywilizowane”. Wokół konie skubały trawę. Konie obracały się nad ogniem wśród skwierczącego tłuszczu. Na rozpałkę końskie gówno, na amulety końskie kości. Pewne tradycje wciąż się trzymały. Ludzie nosili grube kurty, mieli krótkie łuki i długie noże. Gweiling zmarszczył brwi. Czy spotkał ich wcześniej? Czasem trudno było powiedzieć, czasem miasto zacierało różnice między nimi. Pompowało w step hurtowy chłam, po równo dla wszystkich.

Gweiling szedł w stronę namiotu wodza. Podążały za nim spojrzenia, zgarbione figury nie opuszczały jego cienia. Nie było widać dzieci ani kobiet. Wojownicy zbierali się wokół. Trzymali dłonie na pasach. Niektórzy nosili krótkie opończe. Materiał ozdobiono tradycyjnymi wzorami wyszywanymi złotą nicią. Gweiling przyjrzał się wzorom. Jego krok zrobił się sztywny. Spotkał to plemię wcześniej. Nazywało się Katethi.

Wątpliwości rozwiała twarz wodza. Kidha Poskramiacz Burzy odsłonił płachtę i wyszedł na zewnątrz. Nie było żadnej ceremonii, ani nawet spojrzenia. Uklęknął na obu kolanach. Gweiling sam położył ręce na pasie. Wiatr się wzmagał. Wiatr zagłuszyłby słowa, gdyby słowa były konieczne.

Polowałeś z nami. Dawałeś prezenty. Mówili, że jesteś złodziejem. Nikt nie mówił, że kradniesz żony.

Ukradłem jedną noc. Resztę zabrała sama.

Zhańbiłeś mnie. Zhańbiłeś nas wszystkich. I umrzesz.

Możesz spróbować. Nie uda ci się. Mam misję. Czeka łup. Nic mnie nie powstrzyma.

Jesteś sam. Ja jestem wielu. Nie mój honor. Nasz honor.

Kapłan położył przed Kidhą miseczkę. Wyciągnął skórzany bukłak i odlał z niego krwi. Wyciągnął suszone grzyby, sypnął nimi w krew. Wyciągnął tłuczek. Muchomor pił czerwień. Stal gniotła go w zupę, w gęstą ciecz, w płynną zemstę. Kidha rozbierał się do pasa. Przyłożył miseczkę do ust. Pił długo.

Wszystkie oczy skupiły się na wodzu. Twarde spojrzenia zgubiły Gweilinga. A ten uciekał. Ktoś stanął mu na drodze, w ręce trzymał toporek. Toporek zmienił właściciela. Zaczęli go gonić, gdy wchodził w zakręt. Dostrzegł chłopaka pilnującego jego konia. Chłopak wystąpił naprzód do ataku, gdy dostrzegł zbiega. Gweiling przetoczył się przez ramię. Już był za chłopakiem. Walnął go tępą stroną w tyłek. Już skakał na konia.

Strzały przemknęły mu nad głową. Wiatr im nie sprzyjał. Gweiling galopował. Byle do przodu, miasto było już blisko – tam ich zgubi, jeśli uda mu się tam dotrzeć. Jego koń pędził od godzin. Ich konie były wypoczęte. Już go osaczali – część z tyłu, część po lewej, zaganiając go w prawo.

Wiedział co próbują osiągnąć, sam wiele razy polował na stepie. Polowało się hurtowo, na całe stado na raz. Jedno polowanie starczało na długie miesiące, czasem rok. Przepędzało się zwierzynę, prowadziło ją jak stado owiec. Zaganiało, gdy próbowało skręcić, odcinało zabłąkane osobniki. Stado pędziło w pułapkę, prosto na stromiznę. Prosto w przepaść. Nie trzeba ich nawet było dobijać.

Teraz to Gweilinga prowadzono w przepaść. Nie wiedział gdzie może być, ale czekała na niego, jeśli przeżyje tak długo. Zwierzę pod nim już zwalniało. Potrzebował zmiany. Dobył miecza i zakręcił nim nad głową.

Młodzi wojownicy wysuwali się na przód. Od tego zależała ich reputacja, ich przyszłość i ich wieczna chwała. Dla jednego z nich wieczność już się zaczynała. Nóż trafił go w krtań. Impet i zaskoczenie zmiotły go z siodła.

Gweiling chwycił juki i stanął w strzemionach. Skoczył na świeżo zwolnionego konia. Walnął płazem miecza w zad. Prosto w galop, prosto na przepaść. Znów sypnęło strzałami. Nie oglądał się za siebie. Przeganiał oskrzydlających go łowczych. Katethi krzyczeli klątwy.

Wreszcie dostrzegł krawędź wzgórza. Czas wydawał się zwalniać, Gweiling chłonął wszystko. Rozwiany włos i dzikie spojrzenie. Pot spływał po ciele, a w oddali błyskawice cięły niebo. Jechał z mieczem nad głową. Głowica miecza była pustym w środku kręgiem. Zawiązał na niej supeł z księżycowego sznura. Koczownicy zamykali go w kleszcze. Wojownik cisnął włócznią, spudłował. Gweiling wyrwał ją z ziemi i cisnął z powrotem.

Trawa szybko znikała spod kopyt, wkrótce musiało zostać tylko powietrze. Koń nie da się zabić, zatrzyma się i zrzuci jeźdźca. Gweiling był gotów, liczył na to. Kucał ze stopami na siodle. Koń wyrzucił go jak z katapulty. Gweiling spadał, mknął w dół z twarzą do skały. Zakręcił sznurem i rzucił mieczem w górę. Ostrze wbiło się we wzgórze, zatrzymało upadek. Stawy w ramionach rozpaliły się bólem. Wyhamował, ale na chwilę, nim ciężar i ciążenie wyrwały ostrze z ziemi. Nie spadał ledwo kilka sekund. Wystarczyło – palce znalazły uchwyty. Gweiling zawisł na ścianie, schodząc po niej jak pająk. Miecz wisiał pod nim, jak mucha na pajęczynie.

Miasto było już blisko. Gweiling zarzucił juki na ramię i pobiegł w stronę rzeki. Teren był podmokły, nieujarzmione bagno wracało na swoje miejsce, gotowe wkrótce zatopić budynki. Katethi zawrócili, szukać własnej drogi na dół.

Grunt był zdradliwy, podnosił się i opadał, pełen niecek i stromizn. Czynił dystans większym niż się z pozoru wydawał. Panowała cisza, na tyle na ile to możliwe w naturze. Gweiling zaburzał tą ciszę. Oddechem, szumem w trawie, skrobotem pod butem. Pachniało mułem. Rzęsa lepiła się do podeszw. Tętent w oddali. Fundamenty muru były na wyciągnięcie ręki.

Gweiling docierał do miasta od najmniej reprezentacyjnej strony, od boku, gdzie miały stanąć jatki, tam gdzie stanęłyby garbarnie i szałasy dla najniższej służby. Wspiął się po wale i skoczył na najbliższy dach. Spojrzał na równinę za sobą, w oddali dostrzegał chmurę pyłu. Podnosiła się jak burza wokół całego plemienia na wróżdzie. Katethi znaleźli drogę do miasta, ubity gościniec, ale wciąż byli daleko. Nie na długo.

Gweiling przestał o nich myśleć. Miasto stanowiło labirynt, a oni nie wiedzieli czego szukał. Miał zamiar ich przeczekać. Ukrył się na poddaszu w dzielnicy ambasadorów. Zrolował ubrania pod głowę i natychmiast zasnął. Obudził się późno, po więcej niż dziesięciu godzinach – nie spał od kilku dni. Otarł twarz, walcząc z odrętwieniem. Pachniało kurzem i stęchlizną. Gweiling wyszedł na zewnątrz ziewając.

Przyjrzał się pałacowi. Wznosił się wysoko, przysłaniając niebo. Porastała go zieleń, po bokach spływały wodospady. Gdzieś w jego wnętrzu musiały znajdować się pompy, zasilane bez pomocy ludzi. Może cesarz kupił golemy, lub nakręcanych ludzi Myrkarsinów. Może wykorzystano magię, a może potężne maszyny Orcergranów. Gweiling miał zamiar się przekonać.

Wtedy dostrzegł jeźdźców na ulicy. Sam nie został dostrzeżony. Natychmiast wycofał się w cień. Nie docenił ich wytrwałości i teraz płacił cenę. Musiał znaleźć drogę górą. Opowiadano o nim, że potrafi wspiąć się po wszystkim, nawet po pionowej ścianie. Była to niemal prawda – zawsze potrafił znaleźć uchwyt, a prawdziwie gładkie powierzchnie nie istniały. Skradał się ponad głowami swoich tropicieli.

Kierował się w stronę kanału, unikając Katethi na każdym kroku. Wyczuwali go jakoś, korzystali z magii lub wróżenia. Gweiling mruczał przekleństwa. Zeskoczył na suchą fontannę stojącą na placyku otoczonym krużgankami. Przez bramę widać było kanał. Inne wejścia zagrodzili Katethi. Otaczali pałac. Wszystko odbywało się w ciszy. Przez kanał płynęła łódź.

Gweiling naszkicował w myślach scenariusz. Najemnicy wysłani w pościg. Koczownicy zostawili jedno przejście: zapędzali go w pułapkę. Potrzebował innej drogi: piętro pałacu było niedokończone, stał na nim żuraw do podnoszenia kamieni z barek. Gweiling miał czas się wspiąć, zdąży skoczyć do najemników. Z obu grup, z nimi miał większe szanse. Wspiął się i skoczył na łódź.

I oto siedział teraz przed nimi. Jeszcze go nie skrępowali, znaleźli tylko bezpieczny budynek, obstawili wejścia, przesłuchali. Stał nad nim gigant i jasnowłosa kobieta. Gweiling skończył opowiadać. Na jakiś czas zapadło milczenie.

Isarn przyglądała mu się uważnie. Nie umiała go ocenić. Przypuszczała, że nie kłamie. Nie powiedział też całej prawdy. Spojrzała na Harzíga. Jego twarz nie wyrażała niczego. Wpatrywał się w ścianę.

– Chcesz nam złożyć ofertę – powiedział. – Złóż ją.

– Tak bez żadnych wstępów? – Gweiling wstał z posadzki.

– Czas to pieniądz.

– Dobrze. W mieście znajduje się skarbiec. Przeniesiono już do niego pewne wartościowe przedmioty.

– I tyle? – parsknęła Isarn.

– Artefakty, prywatne fundusze i tym podobne. Przywiezione w skrzyniach w zeszłym roku.

– Serling pyta skąd wiesz – Brōdi podeszła bliżej.

– Od robotników, którzy to widzieli. – Gweiling wzruszył ramionami. Forma pytania go nie zaskoczyła. – Zostały zabrane do pałacu, a potem nikt ich więcej nie widział. Zaciekawiło mnie to, więc postanowiłem dowiedzieć się więcej.

– Niektóre posiadłości urzędników zostały niedawno obrabowane. – Harzíg usiadł na jedynym krześle. Drewno zaskrzypiało.

– Nie jesteś taki głupi na jakiego wyglądasz, przyjacielu. Uznałem, że urzędnicy najbliżej miejsca budowy powinni wiedzieć najwięcej. Nie uśmiechało mi się jechać po informacje do stolicy. Zamaskowałem poszukiwania kradnąc kilka rzeczy. Na szczęście się nie zawiodłem. Znalazłem informacje o transporcie, ostrzeżenia o magii i żeby nie otwierać żadnej ze skrzyń. Czy to brzmi wystarczająco przekonująco?

– Chciałbym jeszcze usłyszeć ofertę na głos.

– Wiem jak otworzyć skarbiec. Możemy podzielić się łupami. Czemu nie, możemy nawet zrobić tak: moja wolność za moją część.

– Ale przecież ja też wiem jak otworzyć skarbiec. – Harzíg uśmiechnął się szeroko.

– Nie – stwierdził Gweiling. – Nie wiesz.

– Po co kradłbyś koronę? Tylko ściągnąłeś na siebie uwagę, a zatem korona jest kluczem.

– Nie wiesz gdzie jest skarbiec.

– Jest w pałacu – powiedziała Isarn. Też zaczęła się uśmiechać. – A cesarz nie brzmi na bystrego. Więc wejście pewnie jest w tronie.

– Wasze zachowanie jest bardzo niesprawiedliwe. Są jeszcze pułapki i wiem jak je pokonać.

– Albo jak nas przy ich pomocy zdradzić i zatrzymać wszystko dla siebie. Przypuszczam, że nie ma żadnego skarbu, prawda? Ukryto tutaj jeden artefakt?

Gweiling westchnął.

– Czym was karmią tam za morzem, co? Aż do dzisiaj nigdy nie dałem się okantować. To musi być strasznie smutne miejsce pełne oszustów i szulerów. Nie przetrwałbym tam jednego dnia.

– Cóż, bezgłowi nie muszą przejmować się takimi rzeczami.

– I może mam jeszcze pójść po dobroci?

– Możesz pójść jak tylko chcesz.

Harzíg skinął na Isarn. Odsunęli się od Gweilinga i stanęli pomiędzy najemnikami. Puste okiennice otwierały się na miasto. Za nimi zapadał zmrok. W oddali przemykała sylwetka jeźdźca, śledzona lufą rusznicy. Najemnicy nie patrzyli na dowódcę, wszyscy jednak słuchali. Rozmawiali na głos tylko dla Isarn. Jednocześnie wykluczona i obdarzona zaufaniem – tak się czuła.

– Nie łatwo będzie uciec przed koczownikami wodą – zauważyła Wildi. Bawiła się nożem.

– Pewnie moglibyśmy ich zwabić w pułapkę i ich pokonać – powiedział Sarling. – Jeśli komuś chce się walczyć przez cały dzień.

– Myślę, że w pałacu powinno znajdować się przynajmniej jedno sekretne wyjście. – Harzíg strzelił knykciami. – Jedno musi znajdować się w skarbcu.

– A co z naszym Korsarzem? – zapytała Isarn.

– Będzie upierdliwy po drodze. – Zgodził się Wandus.

– A czy musi być żywy?

– Przypuszczam, że woleliby go ściąć. Ale nie będą płakać na widok zwłok.

Czy Gweiling ich słyszał? Czy podsłuchiwał? Isarn obróciła się w stronę ściany. Gweiling nie słuchał – już go nie było. Podobnie jak korony.

IV

Musiał bardzo żałować o czym im opowiedział. Wiedzieli teraz gdzie go szukać, jeśli uda mu się przemknąć między Katethi. Bliźnięta szły krok za Isarn. Anam odpłynął, w zamian za drugi mieszek miał odciągnąć uwagę. Wiadomości szły przez więź, Wandus albo Wildi powtarzali je na głos. Wieści z punktów obserwacyjnych: Katethi nie wyglądali na głupich. Jeźdźcy otaczali pałac, czesali ulicę po ulicy. Harzíg postawił hipotezę o wodzu – mikstura którą wypił dawała dar widzenia, niskozasięgową telepatię. Wykrywał Gweilinga jak pies łowczy. Ryzyko przedwczesnej konfrontacji rosło.

Wandus raportował. Najemnicy zajmowali pozycje w Dwu-, trzyosobowych drużynach. Mieli atakować z zaskoczenia, wywołać maksymalny chaos, narobić maksymalnego hałasu. Walczyć jakby w mieście kryła się cała Kompania. Koczownicy musieliby się wycofać, musieliby zabezpieczyć tyły przed okrążeniem. Daliby Isarn i bliźniętom wolną rękę w wytropieniu Gweilinga.

Zbliżali się do oblężonego pałacu. Zza zakrętu dobiegało rżenie koni i stukot kopyt na bruku. Wildi objęła prowadzenie. Weszli w uliczkę, pałac był już blisko. Zbyt blisko by objąć go wzrokiem. Drogę zagradzały konie, jeźdźcy niknęli w tumanach pyłu. Byli jak burza z piorunami. Isarn przekradła się za pomnik przedstawiający pradawnego króla siedzącego na tronie z twarzą skierowaną na inwazję koczowników. Za węgłem Wandus wspinał się po ścianie.

Po lewej rozbrzmiał huk wystrzału, a po nim kwik, krzyk i nawoływania. Po prawej trwała zasadzka, na jakimś niedokończonym placu umierali jeźdźcy, nie wiedząc skąd padały strzały. Ziemią wstrząsnęła eksplozja – kula ognia wzbiła się w niebo po drugiej stronie miasta, gdzie cała ulica zaczęła tonąć. Isarn wskoczyła na pomnik, nasłuchując zza królewskich pleców. Nikt nie wiedział gdzie jest wódz. Posłańcy przybywali od innych grup, siali panikę i znikali bez ostrzeżenia.

Isarn wspięła się wyżej. Król krzyżował ramiona na piersi. Między bicepsem i przedramieniem znajdowała się przerwa – Isarn spojrzała przez nią. Miała ograniczony widok na ulicę, czy właściwie aleję szeroką jak rzeka. Wystarczyłoby miejsca na cztery wozy, które mogłyby jechać jeden koło drugiego. Zieleń spływała z balkonów. Zieleń powoli dziczała, a chwasty dusiły kwiaty. W oddali bruk płynnie przechodził w schody, ulica wypiętrzała się wyżej i wyżej. Isarn podnosiła wzrok, aż wreszcie zatrzymała go na bramach pałacu. Przypominały rozdziawione usta.

Koczownicy wciąż zagradzali drogę. Kilku starszych stanęło razem, Isarn obserwowała jak kłócą się i gestykulują. Ich głosy niosły się daleko. Nie wiedzieli co zrobić, wciskali sobie nawzajem palce w piersi i nie ruszali z pozycji. Co ich zatrzymywało? Isarn bawiła się końcem sznura, który Gweiling zostawił za sobą. Analizowała. Jeźdźcy mieli za duży wybór – atakowani ze wszystkich stron zamarli. Komu pomóc? Gdzie uciekać? Więc stali gdzie ich postawiono. Na drodze do celu.

Wildi przekradła się pod pomnik. Klepnęła Isarn w goleń.

– Nie ruszają się z miejsca!

– Nie wiedzą co ze sobą zrobić.

Wildi spojrzała w górę, na brata. Obróciła wzrok, w stronę odgłosów walki. Wiedziała, co się dzieje, widziała wszystko oczami Sarlinga i Brōdi. Znów spojrzała na Wandusa, skinęli głowami.

– W takim razie dajmy im coś do roboty. Jesteś lepsza od nas. Odciągniemy ich stąd, a ty idź dalej. Daj nam kilka minut.

Isarn otworzyła i zamknęła usta. Skinęła tylko głową. Moment nie był właściwy na pytania. Dlaczego zrobilibyście coś takiego? Może po prostu znała odpowiedź. Tylko nigdy nie była po żadnej ze stron takiego gestu.

Wildi zniknęła w bocznych uliczkach. Wandus przemykał dachem. Miasto wrzało, dalekie odgłosy walki nabierały intensywności. Nawoływania, dźwięki rogów, błyski i krzyki. W tym kompletnym chaosie bliźnięta były niewidzialne. Starsi Katethi wciąż wygrażali sobie pięściami, wyglądało jakby mieli się pobić. Konie kręciły się wkoło, wsiąkał w nie strach.

Wandus skoczył z dachu. Przebiegł koczownikom po głowach, ostrogi zabrzęczały na hełmach. Zdążył przebiec po trzech nim zdążyli zareagować. Czwartego ciął w gardło. Przetoczył się po bruku, krew padała na niego ulewą. Cisnął nożami na ślepo i biegł. Za nim podnosiły się okrzyki, miecze i topory. Wildi osłaniała ucieczkę brata. Pomknęli między budynki z pogonią siedzącą im na karku.

Isarn wyszła zza pomnika i ruszyła przez opustoszałą aleję. Po raz pierwszy na wyprawie została sama. Weszła na schody z dłonią na rękojeści, rzeźby śledziły każdy jej krok. Szła wzdłuż reliefów wielkich bitew, wokół niej rydwany szarżowały prosto na szeregi tarczowników. Wyżej widziała oblicza władców, naprzeciw nim oblicza pokonanych bogów.

Brama stała otworem. Harzíg objaśnił wcześniej Isarn plan pałacu. Szła przez ogród, sala tronowa powinna być blisko. Budynki straszyły bezguściem, nadmiarem złota, nadmiarem kwiatów. Nadmiarem wszystkiego. Wielka fontanna tryskała wodą, ryby i kraby pływały w stawach. Wybrała budynek naprzeciwko bramy. Przypominał wielką rzeźbę, jakby wykuty z jednego bloku kamienia.

Sala tronowa już jej nie zaskoczyła. Ani jej skala, ani jej pustka. Światło wpadało przez otwór w suficie, kładło się snopem na tron. Wszystko inne spowijał cień – otwarta przestrzeń pełna miejsc na zasadzkę. miejsc do podrzynania gardeł i ciosów w plecy. Isarn dobyła miecza. Tron wyglądał na nienaruszony. Podeszła bliżej.

Wykonano go z kości słoniowej, okuto złotem i lapis lazuli. Wyrzeźbiono w nim mapę przedstawiającą Kesz Urannę i okoliczne krainy. Miała rubinowe morza i szmaragdowe szlaki, góry z kwarcu, miasta z bursztynu i rzeki z rtęci, utrzymywane w miejscu zaklęciem. Pustynia błyszczała, ale błyszczała fałszywie – była z pirytu. Nad mapą wykuto wnękę w kształcie przypominającą koronę. Isarn przybliżyła twarz. Zmrużyła oczy. We wnęce zobaczyła otarcie, w otarciu płatek złota.

– Wiem, że tu jesteś, Gweiling! – zawołała Isarn. – Wyłaź. Jeśli będę musiała cię szukać, będziesz umierał dłużej.

– Nie chowam się. Z nich wszystkich, ciebie nie chciałem zabijać najbardziej.

Gweiling wyszedł z cienia. Bawił się koroną, a miecz trzymał za plecami. Mrugnął do Isarn. Westchnęła.

– Oddaj koronę. Zabierzemy ją ze sobą i powiemy, że twojego ciała nie dało się odzyskać.

– Albo mogę przyłożyć ci w łeb i zejść na dół.

– To byłby zły wybór.

– Niby dlaczego?

– Myślałam, że jestem sławna.

– Jesteś sławna. Blada Kobra. I co z tego? Ja też jestem sławny. I stawiam, że cię pokonam.

– Nikt mnie nigdy nie pokonał, nawet kiedy się podkładałam.

– Dlaczego się podkładać?

– Może chciałam wreszcie przegrać. To by mi dało wymówkę.

– Ze mną nie musisz niczego udawać. Mnie też nikt nigdy nie pokonał.

– No to na co czekamy?

Isarn zawiązała pętlę na sznurze. Miał być wykonany ze światła, niemożliwy do rozerwania – nadszedł czas się przekonać. Gweiling zaatakował pierwszy. Zbytnio polegał na swojej prędkości, pozwalał się jej nieść. Isarn łatwo go prowadziła. Wykonał pchnięcie, wszedł w atak całym ciałem. Kontratak wytrącił mu miecz z dłoni. Zdążył złapać go w powietrzu. ale odwrócił wzrok od przeciwnika. Pętla zacisnęła się na jego nadgarstku.

Machnął mieczem jakby odganiał muchę. Isarn pociągnęła za sznur i wygięła mu rękę za plecy. Gweiling napiął się i skoczył w tył, niemal perfekcyjnym saltem. Jego ramię otarło ramię Isarn. Wylądował, a pęto napięło się na jej szyi. Zdążyła wetknąć ostrze pod sznur. Wydostała się w ostatniej chwili.

Gweiling szarpnął za linę. Isarn straciła równowagę. Ściągnął ją do siebie i pchnął mieczem. Isarn zacisnęła wolną dłoń w połowie własnego ostrza. Zbiła atak w górę, uderzyła rękojeścią z wyskoku. Głowica rozcięła łuk brwiowy. Wszystko w jednej płynnej sekwencji.

– Masz dość?

– Wystarczy mi siły na ciebie.

Gweiling zaatakował z góry, błyskawicznymi ciosami. Próbował sznurem podciąć Isarn nogi. Nie pozwoliła dyktować mu tempa, a on niczego się nie uczył. Znowu pchnął, pchnął całym sobą, jeszcze szybciej niż wcześniej. Za wolno. Wytrąciła mu broń z ręki. Przechodziła do drugiego ataku, ale chwycił ją w uścisk, poderwał z ziemi i powalił na posadzkę. Oddech uciekł z niej ze świstem, miecz poleciał pod kolumnę. Uciekła spod niego, jak prawdziwy wąż. Jej nogi oplotły szyję, unieruchomiły rękę w pętli. Gweiling zaczął się podnosić. Na czoło wystąpiły żyły. Podnosił Isarn razem z sobą, stopniowo odrywał ją od kamienia. Łopatki odkleiły się ostatnie. Brakowało mu tchu, ale machnął nią z całej siły. Bok Isarn uderzył o kolumnę. Puściła go.

Trzymała się za żebra, Gweiling rzęził. Podnieśli się w tym samym czasie. Gweiling zaszarżował i skoczy, Isarn wygięła się w tył. Kolano musnęło jej szczękę, gdy zaczynała skręcać na lewo. Gweiling wyprostował nogę i kopnął ją w czoło. Uderzenie ześlizgnęło się częściowo – Isarn upadła, ale nie straciła przytomności.

Potoczyła się do miecza. Gweiling ciągnął za sznur, przesuwał ją do siebie. Podchodził kosem do własnej broni. Palce sięgnęły rękojeści w tym samym momencie. Znów byli na nogach. Znów w zwarciu. Wywalczyli sobie drogę pod kolumny, pod miejsca na sztandary, nad sobą mieli pionowe stalowe pręty.

Isarn zanurkowała pod ostrzem. Zahaczyła jelcem pod kolano Gweilinga i wywróciła go na ziemię. Upadł na plecy, szarpnął się w górę. Oplotła udem szyję i obróciła go na pierś. Dostał łokciem w potylicę. Oplotła mu sznurem drugą rękę. Uderzyła jeszcze raz. Oplotła nogi, związała jak wieprzka. Przerzuciła sznur przez pręt i pociągnęła Gweilinga w górę, aż zawisł, obracany wiatrem. Obwiązała kolumnę.

– Jeśli chciałaś się tak bawić, mogłaś mnie po prostu zapytać – powiedział ochryple.

– Może bym zapytała, gdybyś nie był taki pewny, że możesz mnie pokonać.

– Czy jest za późno, żeby się dogadać?

– Pewnie jest.

– Nie myśl, że nie zauważyłem. Nie jesteś jedną z nich. Najemników.

– Nie jestem.

– Dlaczego po prostu nie podzielić się skarbem we dwoje? Po co walczyć, wystarczy dla wszystkich.

– Przestań, nie ma żadnego skarbu. Znałam królów, imperatorów, watażków. Nie gromadzą pieniędzy, tylko je wydają. Wiecznie w długach, wiecznie rujnują kupców i prawników. Znajdują sposoby, żeby je umorzyć i robią następne. Więcej długów niż bękartów. Pod ziemią chowają to czego się boją.

– Może ten bał się koloru złota.

– Może pozwolę temu tam cię znaleźć i zabić, co? – wyszeptała, wskazując głową na wejście.

Do sali tronowej wkroczył jeden z katethskich wojowników. Był sam, ociekał krwią, głównie cudzą. W obu rękach trzymał topory. Isarn odsuwała się w głębszy cień, kładąc palec na ustach. Mrugnęła. Wojownik nie mógł jej dostrzec, Gweilinga widział aż za dobrze. Zaśmiał się z ulgą. Idąc w jego stronę, niemal podskakiwał.

– Ktoś zostawił nam taki ładny podarek! – zawołał. – Może najemnicy jednak mają jakiś honor.

– Honor i honor – odparł Gweiling. – Rozwiąż mnie. Będziemy mieli równą walkę.

– Nie, myślę, że nie. Myślę, że zasługujesz tylko na kastrację. Na wycięcie plugawego jęzora. Wódz wkrótce przybędzie, ale nikt nie mówi, że musisz być wtedy nietknięty.

– Dobrze, powiem ci! – krzyknął do Isarn. Przeszedł na jeden z dialektów północy.

Bez odpowiedzi.

– Za wcześnie na mówienie do siebie. – Wojownik chwycił go za włosy. Wygiął mu szyję.

– Jest jeden magiczny artefakt! – wrzasnął Gweiling. – Zamknięty w sarkofagu.

Katethi stracił grunt pod nogami. Ostrze przeszło przez kolana. Upadł, wchodząc w szok. Krew z kikutów trysnęła Gweilingowi w oko. Posadzka nasiąkała czerwienią, wojownik drżał. Sięgnął do sakwy na piersi, wyciągnął z niej fiolkę i wypił zawartość. Westchnął. Świszczący oddech odbił się echem. Nieprzełknięta w pełni ciecz spłynęła z kącika ust. Umarł.

– Co to dokładnie jest? – zapytała Isarn. – Ten artefakt?

– Potencjał.

– Bo ci jebnę, Gweiling.

– Mówię prawdę. To jest więzienie.

– Na co, Gweiling.

– Nawigatora… żywe światło. Słyszałaś o nich?

– Myślałam, że uciekli w niebo. Że żyją na dalekich planetach.

– Niektórzy wracają czasami. Na szczyty gór, do mateczników w puszczach. I czasami ktoś złapie jednego.

– Dobrze, teraz sobie posiedzimy i zaczekamy.

– Albo może jednak byś mnie rozwiązała.

– Daj mi jeden powód – zaśmiała się Isarn.

– Nasz martwy przyjaciel zaczyna się świecić.

Isarn obróciła głowę. Ciało wojownika puchło, pulsując światłem. Krew na ubraniach zaczęła parować. Zemsta musiała się powieść, niezależnie kto zginie. Zwłoki leżały pod kolumną, jeśli wybuchną, sufit zwaliłby im się na głowy. Isarn cięła z półobrotu, tuż nad głową Gweilinga. Pęta puściły. Gweiling upadł na ręce.

– Niemożliwe – wystękał, podnosząc się na nogi. – Tej liny nie można przeciąć.

– To nie jest zwykły miecz.

Zwinęła resztę sznura, a Gweiling podbiegł do tronu. Rozłożył koronę i wcisnął we wnękę. Ukryty mechanizm obrócił klejnotami. Kamień stuknął głucho, trybiki klekotały. Ciało wojownika przewodziło magię. Podłoga przed tronem zaczęła się obniżać, formowała stopnie – wejście do tunelu.

Eksplozja wstrząsnęła pałacem. Kula ognia sięgnęła stropu i ściągnęła go w dół, zasypując salę tronową marmurową lawiną. Huk niósł się długo i daleko.

V

– Teraz już chyba musisz przystać na moją umowę – powiedział Gweiling z ciemności. Nóż tarł o krzesiwo.

– Możemy się dogadać. – Isarn stała oparta o ścianę. – Tak długo jak pamiętasz, że mogę cię pokonać w każdej chwili.

Śmiech poniósł się w gruz nad nimi.

– Będę pamiętał tak długo jak pamiętasz, że tylko ja wiem jak przedostać się do skarbca.

Pochodnia zajęła się płomieniem, budząc cienie na ścianach. Wyłonił z mroku wstającego Gweilinga. Isarn bawiła się mieczem. Ruszył przodem, prawie zahaczając barkami o kamień. Znajdowali się w wąskim tunelu, przypominającym wejście do grobowca. Duchota i wilgoć w powietrzu, trudno było wyobrazić sobie cesarza w tym miejscu. Posadzka była pochyła, Isarn miała poczucie schodzenia ze wzgórza. Tunel przeciekał wodą, idąc, wpadali w ślizgi.

Gweiling szedł szybko, prawie biegł. Isarn nie próbowała nadążać. Podejrzewała, że chce ją zmęczyć, pozwoliła mu się wysunąć, zamienić w punkt światła w oddali. Sama knuła w półmroku. Myślała o swojej przyszłości i kilku prostych wnioskach: Zaczęła wątpić czy zeszli głównym wejściem. Zatem Harzíg znajdzie inną drogę na dół. Katethi zapewne się wycofali, być może sądzili nawet, że zemsta została dokonana. Gweiling wciąż coś ukrywał, nie wiedziała tylko czy sekret był istotny. Umiała ufać tylko sobie – tu pod ziemią, po raz pierwszy wydało jej się to wadą.

– Mógłbym prosić jaśnie panią o dołączenie? – zawołał Gweiling. – Potrzebuję, żeby mi poświecić.

Isarn podeszła wolno, przejęła pochodnię. Gweiling westchnął z irytacją. Otworzył sakwę, wyciągnął z niej strzępy kartek i pergaminu: fragmenty szkiców i notatki, które razem przedstawiały mapę.

– Według mojej rachuby zbliżamy się do pułapki. Nie wiem czym jest, ale wiem jak ją rozbroić.

– Zawsze coś.

– Problem polega na tym, że rozbraja się ją koroną. Która została na górze.

– Świetnie.

– Miałem ją jednak dosyć długo i chyba będę w stanie odtworzyć jego działanie. Czy twój miecz naprawdę może przeciąć wszystko?

– Tak.

– Powinniśmy więc sobie poradzić.

Teraz szli razem. Płomień zatańczył, jak gdyby gdzieś przedostawał się wiatr. Znaleźli się przed komorą. Na jej końcu dostrzegli zamknięte drzwi, po swojej lewej mieli drugi tunel, zapewne inne wejście do podziemi. Gweiling przekroczył próg komory, po czym kucnął. Dotknął posadzki i przesuwał się powoli. Żadnych płyt naciskowych, żadnych zapadni, kleszczy ani mimików. Dotarli do wykutych z metalu drzwi. Miały znajomą wnękę – brakowało tylko korony.

Gweiling rozłożył narzędzia: flakony, dłuta, wytrychy. Obszedł pomieszczenie, opukał ściany, przyłożył ucho do stali. Odetchnął głęboko i zaczął się rozciągać. Pochylił się nad narzędziami, przesuwał ręką nad całą kolekcją ciemnego szkła, aż wybrał ampułkę czerwonego płynu.

– Użyję tego, żeby rozpuścić wierzchnią warstwę drzwi i dostać się do mechanizmu. To nie powinno od razu uruchomić pułapki, ale później nie wiadomo. Biorąc pod uwagę stan kamienia, myślę że komorę zacznie wypełniać kwas.

– Kwas.

– Przypuszczam, że słaby. Nie pozwoli nam się ruszyć, ale nie zabije nas od razu.

– Czy ty napewno wiesz co robisz?

– Pewno.

Nie zdążyła zaprotestować. Otworzył ampułkę i zaczął wylewać płyn we wnękę. Zebrał narzędzia z ziemi i wskoczył na ościeżnicę, bardziej przypominającą stalową półkę. Usiadł na szczycie i obrócił się głową w dół. Isarn wspięła się ponad posadzkę w kącie, zaparta stopami i dłońmi o ściany. Wnęka zaczęła dymić. Coś szczęknęło wewnątrz, drugi koniec komory wypełnił zgrzyt przesuwanego kamienia. Wyjście zostało zamknięte.

Gweiling pracował w skupieniu. Kręcił w mechanizmie. Niósł się klekot trybików. Pot spływał mu z czoła, a w wewnątrz mechanizmu szczekało. Tylko drzwi dalej stały zamknięte. Gweiling zaklął. Ręce jej cierpły. Isarn wydawało się, że słyszy syczenie, że węszy gaz. Gweiling odblokował kolejny krąg mechanizmu. Odetchnął. Zaczął wiercić obok wnęki, stalowe wióry sypały się mu na kolana.

– Będę potrzebował twojego miecza – powiedział chrapliwie.

Coś bulgotało pod kamieniami. Isarn nie odpowiedziała, nie była pewna czy starczy czasu na rozważania. Podała miecz. Gweiling wetknął koniec ostrza w drzwi i obrócił nim szybko. Zaklął, splunął, zaczął od nowa. Przejechał ostrzem na bok. Rozległ się głuchy stukot, brzęk upadającego bloku metalu. Gweiling zakręcił mieczem w mechanizmie.

– No i co? – Oddał Isarn miecz, rękojeścią do przodu. Drzwi otwierały się powoli. – Łatwo poszło.

– Taaa…

Przeszli w kolejny korytarz, szerszy niż wcześniej i oświetlony z góry. Isarn nie dostrzegała źródła światła. Korytarz skręcał gwałtownie, rozwidlał się i mącił, otwierając na cztery strony świata. Trafili do labiryntu. Gweiling spojrzał na swoją mapę.

– Zaufałaś mi, więc wyznam ci coś w zamian – powiedział. – Znam drogę tylko przez część labiryntu, potem będzie gorzej. Nie wiem czy nie ma więcej pułapek. Zawsze możesz zawrócić. Spróbować tego drugiego tunelu.

– Czemu ty nie spróbujesz drugiego tunelu?

– Chcę tego Nawigatora.

– Dlaczego? – Isarn uniosła na niego wzrok. – Nie może być wart aż tyle.

– Nawigator jest bramą. Pozwala dotrzeć w dowolne miejsce zanim nawet zdążysz je sobie wyobrazić.

– Dlatego właśnie go zamknęli – powiedziała, niedowierzając. – Bo pozwala podróżować.

– Boją się tego, co istnienie takiej bramy może oznaczać. Świat, którego nie mogą kontrolować.

– Można by go też wykorzystać do podbojów, zwiększyć kontrolę nad każdym i wszystkim.

– Niech będzie. – Gweiling wzruszył ramionami. – Boją się też innych rzeczy. W żywym świetle można się zgubić. Twój umysł odpływa a ciało zostaje w miejscu, aż stajesz się jednym z nich. Szczególnie jeśli się zawahasz, zatrzymasz w połowie drogi. Widzisz już czemu mieliby się czego obawiać.

Labirynt prowadził ich znów w dół, znów w górę, do pomieszczeń pełnych luster, czasem masek, a czasem rzeźb, które miały odstraszać nieproszonych gości. Czemu taki system byłby potrzebny? Notatki oferowały kilka odpowiedzi. Skarbiec miał kilku architektów, niektórzy zostali zabici, inni nie. Żaden nie znał wszystkich sekretów. Być może istniały liczne wejścia – tak podejrzewała Isarn. Labirynt wewnątrz labiryntu.

Kolejne korytarze, kolejne tunele. Mijali wilgoć, mijali pajęczyny. Wszystkie podobne do poprzedniego. Taki musiał być plan. Monotonia jako broń, jako zguba. Nagle zapadła wokół nich ciemność, a w ciemności rozległ się syk. Isarn uchyliła się odruchowo, coś przemknęło tuż nad jej głową. Usłyszała stęk Gweilinga, łomot jego upadku.

Znów stała się jasność. Ciało Gweilinga owijały stalowe sploty magicznego strażnika. Jak wąż próbował zdusić ofiarę w uścisku. Drugi ze strażników ponownie zaatakował Isarn. Rozcięła go na pół, wzdłuż tułowia, aż sypnęły się iskry.

Patrzyła na leżącego bezwładnie Gweilinga. On jej nie widział. Nie wiedziała czy błagał, czy był nawet przytomny. Nie, to nie mógł być jego koniec. Miecz świsnął, a po strażniku zostały tylko kawałki. Gweiling nie był nawet draśnięty. Potoczył wokół dzikim wzrokiem, masując pręgi na ramionach.

– Nie wiem po co wolne miasta powstały przeciw cesarzowi. – Isarn wolno schowała miecz do pochwy. – Sam by się przez przypadek zabił we własnym skarbcu.

Gweiling parsknął śmiechem. Wciąż leżał na ziemi.

– Muszę przyznać, nie dałbym rady samemu.

– Niech ci to nie uderzy do głowy. Po prostu wyszłam z wprawy, jeśli chodzi o egoizm.

– Zaciągnąłem u ciebie dług, Isarn – powiedział poważniej. – Umarłbym tam.

– Hmm.

– Co? – Uśmiechnął się krzywo. – Planujesz już jak wykorzystać ten dług? Miałbym kilka propozycji.

– Myślałam o tym, że nigdy nie ocaliłam nikomu życia.

– Jestem dumny, że to ze mną był twój pierwszy raz.

– Mogę cię zabić, kiedy chcę.

– Zabić? Nie – odezwał się głos z ciemności. – Ten przywilej należy do mnie.

Wódz Katethi wyszedł im naprzeciw, zakręcił toporkiem. Kopnął Gweilinga zanim ten zdążył wstać. Isarn westchnęła. Póki co oparła się o ścianę i przyglądała. Kidha usiadł na Gweilingu.

– Myślałeś może, że będziesz tu bezpieczny? – powiedział. – Pułapki nie ukryją cię przede mną. Pokonałem je, pokonam następne i wyjdę stąd z twoją głową.

Isarn uniosła brew. A zatem miała rację: różne wejścia, zawsze dwie pułapki, jedna korona. Nic nie było wystarczająco cenne by uzasadnić taki wysiłek. Cała konstrukcja dowodziła tylko jak znudzony musiał być cesarz.

– Co mu dokładnie zrobiłeś, Gweiling? – zapytała Isarn. – Uwiodłeś żonę, tak?

– Właściwie ona mnie uwiodła.

– To nie ma znaczenia! – zawołał Kidha. – To ja jestem poszkodowany.

– Zrobiła ze mnie swój prywatny środek transportu do najbliższego miasta. – Gweiling zaczął się zapierać. – Powiedziałbym, że obaj jesteśmy poszkodowani.

Poderwał się gwałtownie, zepchnął Kidhę na bok. Wódz uderzył o ścianę, broń wypadła mu z ręki. Obaj ryknęli, rzucając się na siebie, mocując jak dwa niedźwiedzie. Uderzali o kamienie. Ciskali się nawzajem na podłogę. Pięści świszczały w powietrzu. Tłukli się i parowali. Niewiele było w tym tańca, żadnej zdolności ani sztuki, wyłącznie tępa siła.

Isarn przyglądała się z boku. Kidha był dobry – silniejszy i młodszy od Gweilinga. Nie było w nim jednak sprytu, tylko gniew i niechęć. Patrzyła na niego. Widziała wodza, widziała też rogacza, który posłał własne plemię na śmierć. Może jednak zasługiwał na lekcję.

Na razie Kidha nie uczył się niczego. Wygrywał. Podbił Gweilingowi oko, przyparł go do podłogi. Zawrócił po broń oddychając ciężko, ale Isarn stanęła na toporku, gdy się nad nim pochylił. Spojrzał na nią, a ona pokręciła głową. Gweiling zdążył wstać i dopaść Kidhę. Wrócili do zapasów, do przepychania się po ziemi.

Gweiling zyskał wreszcie przewagę. Rzucił Kidhą za siebie i prosto do komory. Kidha pojechał po kamieniach. Nowy strażnik wystrzelił ze ściany, owijając się wokół ciała. Impet potoczył Kidhą na bok, aż uderzył o ścianę.

Gweiling podszedł do Isarn, nie oglądając się za siebie.

– Na końcu tego korytarza powinniśmy znaleźć sarkofag – powiedział. – Chodźmy.

Isarn nie drgnęła.

– Uważasz, że powinienem go dobić? Pewnie masz rację.

– Wystarczająco dużo krwi przelano z powodu jednej, kurwa, żony. Pomóż mu, a potem daj mi gadać.

Wyglądało, że ją zignoruje. Wzruszył jednak ramionami i podszedł do klęczącego Kidhy. Isarn rzuciła mu swój miecz. Uwolniony ze splotu wódz usiadł niepewnie. W jego wzroku było zdziwienie. Zdziwienie zastąpił konflikt, rozczarowanie, gniew, cała gama emocji.

– Uratował ci życie, chociaż nie musiał. – Isarn poderwała go na nogi. – Ta śmieszna zemsta nie ma już znaczenia. Odpłacił ci za wszystko postępki. Wycofasz swoich ludzi z miasta. Gweiling nigdy więcej nie wejdzie wam w drogę. Wasz konflikt zostaje rozwiązany i jeśli usłyszę jeszcze jedno słowo o honorze to zabiję was obu.

Obaj skinęli głowami. Nie patrzyli na siebie ani na Isarn. Puściła ramię Kidhy i wskazała mu korytarz, którym przybył. Posłuchał jej z ociąganiem. Szedł wolno, długo znikał w ciemności. Minęły długie minuty nim przestał być widoczny. Jeszcze dłużej, nim ucichły jego kroki.

– Ratowanie życia szybko wchodzi ci w nawyk.

– Trzeba wykorzystać okazję, póki istnieje. Pewnie nie zdarzy się to nigdy więcej.

– Chodźmy.

Korytarz zaprowadził ich między pompy, pod wielką studnię szumiącą wodą. Wokół rozmieszczono osiem wrót, wszystkie stały otworem. Wszystkie otulone mrokiem. Wszystkie z wyjątkiem jednych. Znaleźli za nimi wysoko sklepioną kryptę, z podziemną kopułą ulaną z betonu. Źródło światła znajdowało się wewnątrz skały. Na środku stał sarkofag, choć bardziej przypominał żelazną dziewicę, otoczony kręgiem magicznych zabezpieczeń. Krąg pulsował mocą. Sarkofag pokrywały symbole ochronne oraz zupełnie niemagiczne łańcuchy.

Komnata nie była pusta. Co do jednego Isarn się myliła – jednak był to skarbiec. Pewnego rodzaju, nie na złoto ani klejnoty. Trzymali tu towary z całego świata. Towary spoza świata, poprawiła się Isarn, przechodząc wzdłuż skrzyń. Rzeczy, które widziała wcześniej i rzeczy, który były jej obce, wszystko pomieszane razem. Nakręcany człowiek, stosy fajek wodnych, lewitujące stoły bez nóg, kwadratowe jaja. Ściana o wymalowanych karminem ustach opowiadająca dowcipy. Uschłe zwłoki jedwabników. Lepkie od kurzu portrety ghuli.

– Wygląda na to, że przestali wykorzystywać Nawigatora już jakiś czas przed rewolucją – powiedziała Isarn.

– Możliwe. – Gweiling patrzył na sarkofag. Nie ruszał się z miejsca. – Po to, żeby je tutaj gromadzić. I po nic więcej.

– Może po prostu mu się znudziło.

– Szanuję to bardziej niż to co zrobiliby kupcy. Wielki handel, jedyny dostawca. Wszyscy mają zbyt ciasne wizje.

– Z wyjątkiem ciebie.

– Na pewno w porównaniu z nimi.

Gweiling obchodził sarkofag. Nie przyglądał się niczemu innemu, gdy Isarn chodziła po krypcie. Dlatego widziała figury stojące w cieniu i oparte o ściany. Uśmiechnęła się krzywo. Wszystkie jej podejrzenia obracały się w rzeczywistość. Stanęła przed wyborami, których obawiała się od momentu kiedy została sama przed schodami do pałacu. Jeden przynajmniej okazał się łatwy, zadziwiła nim siebie samą. Przeszła obok Wildi i podała jej niezniszczalny sznur; to co z niego zostało. Wildi wskazała palcem kąt, na Harzíga w absolutnej ciszy wysysającego kwadratowe jajko ze skorupki. Isarn usłyszała jego głos, choć nie otworzył ust. Uniosła brew, nie mogło to być przecież tak proste. Skinął jednak głową.

Więź przekazała: “Możesz go złapać. Możesz go puścić. Twój wybór”

– Jak dla mnie krąg zatrzymuje rzeczy tylko przed wychodzeniem z niego – zawołał Gweiling. – Można go bezpiecznie otworzyć.

Zaczął odczepiać od posadzki łańcuchy przeciągnięte przez krążki na sarkofagu. Isarn pomogła z drugiej strony, razem ciągnęli je i zwijali. Pod łańcuchami kryły się uchwyty. Gweiling złapał za nie i pociągnął na boki. Odskoczyły, choć nie bez trudu. Pociągnął do góry. Kliknęło. Syknęło zasysane powietrze i komnatą owładnął chłód.

Otworzyli sarkofag. Zza metalu rozbłysło światło, falująca tęcza. Czasem niemal niewidoczna, czasem podwójna, rozciągnięta w nieskończoność. Stabilizowała się powoli i ugładzała w drogę. Drogę do zewsząd. Jednocześnie wyciekała z sarkofagu, gdzie odpychała ją magiczna bariera.

– Nareszcie. – Gweiling otarł łzę. – Jeden krok niszczy wszystkie limity. Wszystkie granice.

– Wiem, że jest żywe – powiedziała Isarn. – Ale jak bardzo jest świadome?

– Nie wiem. Nie jestem filozofem. Gdyby nie te zaklęcia już dawno by go tu nie było. Nigdzie się nie zatrzymują. I nikomu nie przekazują tej umiejętności.

– Mówiłeś, że można się z nimi połączyć.

– Tak. I stracić ciało. Nic nie można ze sobą zabrać, nawet dotyk jest skomplikowany. Ten układ jest lepszym kompromisem. W ten sposób Nawigator wciąż może się przemieszczać. Razem z pasażerem i pożytkiem dla wszystkich. – Przyjrzał się Isarn. – Chyba to widzisz?

Isarn wyciągnęła dłoń. Przesunęła nią po stali. Po chropowatej powierzchni sarkofagu.

– Widzę klatkę.

Trzy świsty, trzy rozmyte ruchy. Ukłuła Gweilinga końcem ostrza. W bark, w kolano, w twarz. Sparaliżowała nerwy. Gweiling klęknął, wypuścił nóż z ręki. Krew kapała z palca, spływała z płytkich ran.

– Co robisz? Nie. Nie… To nie może się tak skończyć…

– Nie skończy się. Tylko rozwiązuję supeł, w który się zaplątaliśmy.

Obróciła go tyłem do Nawigatora. Wepchnęła jego potylicę w światło. Rozbłysło jak słońce. Gweiling wpadł w drgawki. Patrzył na inne miejsca, inne światy. Zaśmiał się, odpływając, wracając, dryfując aż wreszcie opuścił ciało. Odbił od brzegu i zniknął. Isarn wepchnęła w tęczę resztę ciała, trzymając je za włosy. Brama ciągnęła je do siebie z wielką siłą.

Isarn wysunęła nogę w tył. Napięła mięśnie i wykonała półobrót. Magiczny krąg obracał się w pył pod jej butem. Światło wyrwało się z sarkofagu szkwałem, z trzaskiem i hukiem rozbijając stal więzienia. Nawigator zapętlił się na sobie, zassał powietrze, huknął, ryknął. I zniknął. Isarn stanęła pewniej, sama w centrum krypty, z głową w ręce. Krew spływała wartko z gładko odseparowanej szyi.

Najemnicy wyszli z cieni. Harzíg podszedł klaskając. Isarn podała mu Gweilinga.

– Nie do końca to, czego pragnął, ale może zmieni zdanie.

– Miałam trochę czasu, żeby zastanowić się, co zrobić. Wiedziałam, że znajdziesz własną drogę do środka. A z dwóch dostępnych opcji, jesteście bardziej godni zaufania.

– Za to nam płacą – Harzíg włożył głowę do worka.

– I to pomimo tego, że mnie okłamałeś.

– Czyżby? – Podał worek Hamfalowi.

– W ogóle nie potrzebowałeś mojej pomocy. Nie musiałeś mnie wypuszczać. Wydaję mi się, że dałeś nawet Gweilingowi uciec do pałacu.

– Nie potrzebowałem twojej pomocy, żeby go pokonać. Ale potrzebowałem jej, żeby osiągnąć taki efekt jaki osiągnęliśmy. Gweiling, ty, Nawigator. Wszyscy otrzymali coś, czego potrzebowali. Choć niekoniecznie to czego chcieli. Prawda?

– Prawda.

– Kompania może zaoferować ci równie wiele jak ty jej. Rodzaj wolności której sama nie znajdziesz.

– I zawsze mogę po prostu odejść.

– Jeśli będziesz chciała.

Isarn pokiwała głową. Spojrzała na rozerwany sarkofag oraz na czerwieniejący worek. Chciała zobaczyć niebo, wtedy mogła być pewna. Podejrzewała już jednak, że nigdy nie będzie chciała odejść.

Koniec

Komentarze

Madeju, opowiadania liczący ponad osiemdziesiąt tysięcy znaków nie wchodzą do grafiku dyżurnych, więc ci nie maja obowiązku ich czytać. Tak długie opowiadania, choćby były nad wyraz interesujące i doskonale napisane, nie mogą być nominowane do piórka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dlatego też napisałem “najwyżej nikt nie przeczyta”. Po prostu je udostępniam, skoro już je napisałem.

Madeju, a może postarasz się przyciąć je do wymaganego limitu?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak wyszło, że to jest już skrócona wersja, z której usunąłem cały podrozdział. Po prostu mi wyszła długa historia – co zrobić.

Cóż, Madeju, Ty tu rządzisz i tylko od Ciebie zależy długość opowiadania.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Szanse na przycięcie o prawie trzydzieści tysięcy znaków są, ale odbyłoby się to kosztem atmosfery, nastroju, czy jak to jeszcze nazwać. Rzeczona atmosfera jest o tyle, moim zdaniem, istotna, że podziałała nawet na mnie, nie pozwoliła porzucić lektury, mimo że to tekst “spoza płotu mojej działki”. A to chyba o czymś świadczy.

Przy okazji mała podpowiedź w kwestii ewentualnego skracania. Wystarczy, żeby Isarn i Gweiling puknęli się w czółka i jednak pamiętali o zabraniu ze sobą korony… Bo te sceny pokonywania pułapek nie należą, według mnie, do wciągających czytelnika.

Aha, i w razie skracania tekstu chyba dobrze byłoby zamieścić tę krótszą wersję jako osobne dzieło, bo “oryginału” byłoby jednak szkoda kasować. A przy okazji dałoby się, myślę, pousuwać drobne usterki tekstu, których jest niezbyt wiele.

 

Adamie, wystarczy skrócić tekst o trzy tysiące znaków, nie o trzydzieści. 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No dobrze, chociaż nie jest to moją mocną stroną, przynajmniej spróbuję pomyśleć nad tym, co można by skrócić. EDIT: zrobiłem pierwszy skrót, chyba spróbuję to jeszcze potem raz przeredagować, trochę to jeszcze ogolić.

 

Adam, dzięki za przeczytanie. Być może coś w tym jest, żeby przepisać akcję pod ziemią, albo na coś mniej przypominającego loch z d&d albo zastąpić całość dłuższą konfrontacją z Kidhą.

78 – 60 = 18. Fakt, pomyliłem się. z powodu czeskiego błędu: 87 – 60 = 27…

Czy dawniejszy “limit” sześćdziesięciu tysięcy znaków został podniesiony do siedemdziesięciu pięciu tysięcy?

Też mi się wydawało, że limit jest bliżej 60. ale okazuje się, że jest to 80 tys. znaków.

Skoro tak, ułatwia to Tobie zadanie skrócenia tekstu.

Nowa Fantastyka